Misterium współodczuwania. Mark Rothko Renata
Szpunar
Kubczyk
Gdy zbyt długo patrzysz w czeluść, czeluść zaczyna patrzeć na ciebie. Friedrich Nietzsche Niemożność porozumienia się z drugim człowiekiem jest jedną z największych męk życia na ziemi. Maria Dąbrowska
Z
anim Mark Rothko wykrystalizował swój bardzo osobisty i niepowtarzalny język wyrażania myśli i emocji poprzez obraz wizualny – długi czas rozmyślał, studiował dzieła greckich starożytnych klasyków i Narodziny tragedii Friedricha Nietzschego. Czy to stamtąd, od starożytnych Greków zaczerpnął swoją ideę tworzenia obrazów przepełnionych energią misteryjnego cyklu dionizyjskiej tragedii ludzkiego życia, podległego nieubłaganemu fatum, które nie zwiastuje niczego dobrego? Tymi, których Mark Rothko podziwiał byli m.in. Rembrandt van Rijn i William Turner. Obaj zafascynowani zjawiskiem światła w obrazie. Turner dodatkowo mocno osadzony w teoriach greckiego filozofa przyrody – Empedoklesa. Tego, który za pramaterię wszechświata - ἀρχή (arche) - uważał cztery żywioły: powietrza, wody, ognia i ziemi. Wydaje się, że spośród wszystkich żywiołów Mark Rothko pozostawił w swoich obrazach tylko powietrze i światło, jako energię życia, która jest na początku – u źródła. Jego dzieła to przedstawienie stanu kiedy świat jeszcze nie powstał, nie określił się w formie. Być może jest to stan pierwotnego chaosu – braku wszelkiej materii. Bezmiernej pustki, pierwotnej próżni, z której ostatecznie wyłonił się w pewnym
84
POST SCRIPTUM
momencie porządek świata – κόσμος (kosmos). Mark Rothko szukał prostoty tam, gdzie świat wydawał się skomplikowany – w samym centrum rozwijającego się Nowego Jorku. Swoją osobistą wizję ładu na płótnie doprowadził do kwintesencji – żywioły zamienił w ciszę, a formę sprowadził do minimalnych podziałów. Stając naprzeciw jego obrazów, odczuwamy bezradność umysłu. Nie ma tu już odniesień do czegokolwiek, co znane i nazwane.
W momencie gdy owo „jak” obejmuje emocje artysty i jest również w stanie wyrażać subtelniejsze przeżycia, jego sztuka staje u początku drogi, na której niechybnie odnajdzie z czasem zagubione „co” – to „co”, które będzie duchowym pokarmem świtającego wewnętrznie przebudzenia. Owo „co” nie będzie już materialne i przedmiotowe, jak w epoce pozostawionej za nami, lecz stanie się treścią artystyczną, duszą sztuki, bez której jej ciało („jak”) nigdy nie będzie mogło żyć pełnym i zdrowym życiem. (W. Kandyński)
Dlaczego wokół malarstwa Marka Rothki narosło tyle kontrowersji – o tak bardzo rozpiętym kolorycie? Jedni widzą w nim wręcz mistyka, a inni – hochsztaplera. Jedni zarzucają mu przystawanie do poglądów marksistowskiego komunizmu, a inni – bratanie się ze światem amerykańskiego kapitalizmu, opartym na sprytnym marketingu. Jedni mitologizują tę postać, czyniąc z niego ostatniego wielkiego romantyka w malarstwie, inni zaś widzą go przez pryzmat przyprawiających o zawrót głowy sum, które osiągają na aukcjach dzieł sztuki jego obrazy. Gdzie zatem leży w miarę obiektywna prawda o malarstwie Marka Rothki? I czy w ogóle w tym przypadku istnieje? Co tak naprawdę chciał wyrazić swoimi obrazami ten, niewątpliwie jednak, wielki artysta? Ja, w swoim rozważaniu na temat tego malarstwa, skupię się na własnych odczuciach, które zapamiętałam z bezpośredniego spotkania z dziełami autora, ponieważ uważam, że w przypadku tego rodzaju sztuki – która bazuje na odwoływaniu się do subtelnego świata naszych emocji – indywidualny kontakt z dziełem artysty odgrywa rolę kluczową. Szczególnie mocno wryły mi się w pamięć jego ostatnie obrazy, jedne