
6 minute read
Uwaga: Bomba zegarowa! – Felieton Juliusza Wątroby
from POST SCRIPTUM
ULA DZWONIK ,,GRY ULICZNE”
Juliusz Wątroba Uwaga: bomba zegarowa!
Advertisement

Nie znajdziesz już bezpiecznego miejsca pod słońcem i księżycem na udręczonej przez ludzi matce ziemi. Zaślepieni swoim geniuszem naukowcy bawią się w kreatorów, stwarzając a to lepszą, bo bardziej śmiercionośną bombkę, a to niewinną, choć bardziej krwawą grę komputerową. Grzebią w atomach i w genach. Wszystko to ponoć dla dobra ludzkości, ale zło musi być w równowadze, więc ludzkość ma się coraz gorzej. Bo i Nobel, wymyślając dynamit, chciał dobrze! Tak to jest, gdy chęci poznania czy zysku przesłaniają zdrowy rozsądek i zagłuszają instynkt samozachowawczy, ostrzegający przed niebezpiecznymi „zabawami”. To straszne, że ludzie tak sami siebie otumanili, że najdosłowniej baranieją! Wybaczcie poczciwe czterokopytne. Rozwój cywilizacji, zatruwającej atmosferę (w sensie dosłownym i metaforycznym), wodę i ziemię, degradującej ekosystem, od lasów, po rafy koralowe, to już coś normalnego, codziennego, nieodwracalnego… Faszerujemy się też, z własnej przecież (swa)woli (decydentów) wszelakimi truciznami z tablicy Mendelejewa – od konserwantów, po plastiki. Toksyczne związki znajdowano nawet w skorupkach jaj pingwinów na Antarktydzie. Co się jeszcze musi wydarzyć, by ludzkość przestała się samounicestwiać??? Może czas pandemii to także czas dany nam na przemyślenia i opamiętanie? Nie chcę dzisiaj pisać o systematycznym, metodycznym(?), perfidnym i globalnym zabijaniu nas na raty, z wolna, nieustannie, acz skutecznie, o globalnych i lokalnych zagrożeniach, o efekcie cieplarnianym, o dwutlenku węgla, o pyłach zawieszonych, o tlenkach, o siarczkach, o ołowiu… W „konkurencjach” na najbardziej skażone miejsca zajmujemy niechlubne od lat najwyższe pozycje, mimo „dobrych zmian”, a nasz piękny kraj to czerwona plama na mapie skażeń i nie jest to powód do dumy… Chcę się podzielić niepokojem, wynikającym z zagrożeń nagłych, a niespodziewanych, wykluwających się w szalonych mózgach terrorystów różnej maści, od fanatyków religijnych, przez radykałów politycznych, po apolitycznych wariatów, materializujących się w zamachach, wybuchach, czy innych aktach barbarzyństwa i nieludzkich poczynań. Byłem w Turcji. Egzotyka. Seraje – ociekające złotem sułtańskie pałace. Piękne tancerki, którym za fikuśne staniki wsuwaliśmy dolary. Żółwie porozrzucane jak niemieckie hełmy w mojej wsi po straszliwej wojnie. Hałaśliwe targi, gdzie wszystko, a nie tylko to, co się świeci. Na nabytym tam mosiężnym młynku do dzisiaj, w wyjątkowych chwilach, mielę czarne ziarenka, by, zaparzone, pobudzały do intensywniejszego (z)myślenia. Widzę jeszcze pogardliwe i politowania pełne spojrzenie dromadera, któremu wdrapuję się na grzbiet w turbanie, by na fotce patrzeć dostojnie z wielbłądziego grzbietu w siną dal. A wszędzie skrupulatne kontrole, bo zagrożenie terrorystyczne. Szok przeżyliśmy już na początku
naszej eskapady, gdy w trakcie zebrania organizacyjnego, które odbywało się w reprezentacyjnej sali wielogwiazdkowego hotelu, dokładnie przetrzepano nasze bagaże. Nie zniknęło z nich nic, prócz… alkoholi, które zabraliśmy przezornie ze sobą, by jeszcze bardziej kolorowe zdały się tureckie atrakcje. Spowodowało to powszechne i zrozumiałe oburzenie. Już mieliśmy dzwonić do ambasady, by interweniowała gdzie trzeba z powodu tak „gościnnego” traktowania, ale ktoś przytomnie i rozsądnie myślący zadał krępujące pytanie z jednoczesną odpowiedzią: „A jak nam podrzucą narkotyki, to co??? Z pierdla do końca życia nie wyjdziemy!” Zamilkliśmy i zrezygnowaliśmy ze swoich buńczucznych zamiarów, a złość i frustrację wynikającą z bezprecedensowych przeszukiwań prywatnych bagaży utopiliśmy w… alkoholu, ale… kupionym w hotelowym barze za wielkie pieniądze. Oczywiście – „taktowni” gospodarze tłumaczyli, że to dla naszego dobra, bo zagrożenie, bo może ktoś przemycał bombę zegarową! Zgrzytaliśmy ze złości i bezsilności na naturalnym uzębieniu (kto jeszcze je miał) ewentualnie na protezach (kto już musiał je mieć). „Jakie to szczęście, że żyję w Europie” – pomyślałem z ulgą. Byłem w Paryżu. Od dzieciństwa marzyłem o tym, by zobaczyć Luwr z Mona Lisą za pancerną szybą, czy Wenus z Milo – – ideał antycznego piękna, wprawdzie bez rąk, ale ważniejsze części jej ciała szczęśliwie przetrwały. Niestety, nie podziwiałem tajemniczego uśmieszku sprzed wieków, ani marmurowej zmysłowości. Pewnie bym to zobaczył, gdyby nie fakt, że pracującym w muzeach żabojadom ponurym zachciało się akurat w tym samym czasie… strajkować! Widziałem wprawdzie Moulin Rouge, Centrum Pompidou i Muzeum Salvadora Dali, włóczyłem się po Montmartre w towarzystwie duchów podchmielonych artystów, lustrowałem Pałacu Inwalidów, z wieży Eiffla podziwiałem miasto, a nocny rejs Sekwaną dopełniał dzienne wędrówki, ale niedosyt i niesmak pozostały… Zastanawiałem się też zdumiony, czemu na reprezentacyjnej Szanse li ze, choć czyściutko, nie uświadczysz koszy na śmieci. Wyjaśniono mi, że to dla bezpieczeństwa, bo kosze są znakomitą skrytką na ładunki wybuchowe. I choć co chwilę wybuchałem… złością na protestujących muzealników, z zadowoleniem pomyślałem:
„Jakie to szczęście, że urodziłem się nad Wisłą!”. Byłem w Warszawie. Przywitała mnie Syrenka, machająca zalotnie ogonem i dumnie wypinająca pierś. Taksówkowej mafii (o naiwności moja!) za krótki kurs musiałem zapłacić dziesięciokrotnie wyższą kwotę, od tej, jaka się faktycznie należała. Gdy po ekscytujących spotkaniach w stolicy, szedłem na dworzec, niedaleko zrobił się tumult i zamęt, z aktywnym udziałem służb mundurowych. Pozamykano nawet ulice. Pocztą pantoflową błyskawicznie przekazywano informację, że jakiś wariat przygotował zamach bombowy na Sejm i inne ważne osobistości. A więc i na mnie! „Jakie to szczęście, że stolicą mojego powiatu jest Bielsko-Biała” – pomyślałem zadowolony o swoim bezpiecznym miejscu pod słońcem, otoczonym łagodnymi Beskidami. Byłem w Bielsku-Białej. W sądzie. Na szczęście, nie

mnie sądzili. Miałem być tylko niewiarygodnym świadkiem. Na nieszczęście, w pewnej chwili zrobiło się wielkie zamieszanie i trzeba było ewakuować wszystkich z gmachu, bo ktoś zatelefonował, że w zacnym przybytku sprawiedliwości lokalnej podłożono bombę! Uciekaliśmy z budynku w popłochu, szybko jak strusie afrykańskie przed kłusownikami. „Jakie to szczęście, że urodziłem się i mieszkam w spokojnej, pięknej i wesołej wsi” – pomyślałem szczęśliwy
ULA DZWONIK ,,ŁAPACZ RYB NIE ZAWSZE JEST WĘDKARZEM”
tak, jakbym już był w siódmym niebie, i poczłapałem na dworzec autobusowy. Siedzę w domu. Spoglądam przez okno. Po drugiej stronie ulicy działka, smutna, opuszczona. Kiedyś stał tu biały domek. Z różnokolorowymi malwami od południowej strony. Mieszkała w nim stara sąsiadka, której baliśmy się, będąc dziećmi, bo miała wygląd rasowej czarownicy, z nosem wielkim jak gasidło, którym mogłaby w naszym zabytkowym kościele spokojnie gasić świeczki. Później została tu jej córka, po niej wnuczka, a gdy wnuczka szczęśliwie wyszła za mąż, nieszczęśliwie porzuciła biały domek, który straszył czarnymi oczodołami okien. Zarastał pokrzywami i tylko malwy były tak samo piękne jak kiedyś. Domek zaczęto wynajmować: najpierw pani spod Tarnopola, ze wschodnim akcentem i czołem tak niskim (jak u australopiteka), że włosy niemal dotykały brwi. Po niej młodemu małżeństwu z dzieckiem… A później już nikomu… Oburzona takim obrotem spraw chałupinka zaczęła się chylić ku upadkowi, aż wreszcie przyjechali właściciele i sami litościwie rozebrali rozpadający się zabytek. Została tylko kupka dachówek, desek, blach i rurek… Powiało jeszcze większym smutkiem. Ale przed kilkoma dniami pozostałościami po domku zainteresował się okoliczny menel, który codziennie penetrował stertę, wybierając co cenniejsze rzeczy: a to kawałek przewodu, arkusz blachy, czy oheblowaną deskę w całkiem dobrym stanie. Przynajmniej robił porządek. Dzisiaj też był. Mocował się z jakąś rurką wystającą prowokująco z ziemi. Nie miałem jednak czasu siedzieć w oknie i gapić się na okolicę. Nagle zadzwonił telefon, to sąsiad Romek, poinformował mnie przerażonym głosem, że słyszy „podejrzane syczenie” i czuje gaz! Okazało się, że nieproszony gość tak zapamiętale grzebał w poszukiwaniu „skarbów”, że wyrwał rurę od gazu, którą chciał zanieść do skupu złomu! Sąsiad poprosił o numer pogotowia gazowego, zadzwonił na policję i wezwał odpowiednie służby. Menel gonił dookoła wyrwanego przewodu jak „żyd po próznym sklepie” (jakby przed półwieczem powiedziała moja Babcia Jadwiżka) i dla uspokojenia… zapalił papierosa! Przecież my też możemy wylecieć w powietrze! I to nie w Turcji, nie w Paryżu, nie w Warszawie, nie w Bielsku, ale w mojej Rudzicy – wsi „spokojnej i wesołej”. Przyjechał samochód pogotowia gazowego. Na szczęście zdążyli! Przyjechała Policja ochraniać pogotowie gazowe. Odetchnęliśmy spokojem. A sprawca tego zamieszania? Ulotnił się jak gaz z wyrwanej rury. Ja zaś uświadomiłem sobie, że nie ma już miejsca na tym świecie, gdzie byłoby naprawdę bezpiecznie. Pozostały nam tylko zaświaty… Tym bardziej, że po wszystkich dramatycznych przygodach nie czuję się bezpieczny już nawet z samym sobą. Moja skołatana głowa stała się nagle, a niespodziewanie bombą zegarową, nie wiem kiedy wybuchnie, a jeszcze nie wymyśliłem sposobu, jak ją rozbroić! [JW]


ULA DZWONIK ,,WYSPY PRAWIE BEZLUDNE”
