CHATA nad
JEZIOREM Powietrze pachnie żywicą i ziemią. Czasem wiatr zawiewa od jeziora i wtedy dochodzi jeszcze, ledwie uchwytna, woń słodkiej wody. Kobieta stoi przed drzwiami zagubionej w lesie chaty. Sama sprawia wrażenie zagubionej. Nerwowo poprawia długie, ciemne włosy, które na moment przysłoniły jej oczy i po raz kolejny sięga dłonią do ciężkiej, metalowej kołatki. Tak jak poprzednio brakuje jej odwagi, żeby zastukać. Jeszcze nie ułożyła w głowie wszystkiego, co chciałaby powiedzieć mężczyźnie, który tu mieszka. Na gałęzi pobliskiego drzewa siedzi szary, duży ptak i przygląda się jej z ciekawością. Przez chwile ich spojrzenia się spotykają. Ptak przekrzywia łebek i skrzeczy. – Stukaj żeż wreszcie, kobieto albo wracaj skąd żeś przyszła – zdaje się mówić. Kobieta ma na imię Tracy, a może Trudy. Tak trudno spamiętać te wszystkie imiona kobiet i mężczyzn, którzy zamieszkują północne rejony Kanady. W każdym razie jest całkiem ładna i ma cudowną pupę w kształcie gruszki. Takie pupy nie zdarzają się zbyt często i o wiele łatwiej je zapamiętać niż imiona. Ta kobieta jest szczęśliwą posiadaczką
78
POST SCRIPTUM
jednej z takich zjawiskowych pup i dodatkowo pary całkiem zgrabnych nóg, ale założone na nie jeansy maskują je. Chyba, że ktoś ma tak sprawne oczy jak sokół, który jej się przygląda. – W czym mogę pani pomóc? Mężczyzna wyrasta nagle za jej plecami. Ma głos lekko skrzeczący i w pierwszej chwili kobieta myśli, że to jej wyobraźnia nadal przemawia dziobem siedzącego na gałęzi ptaka. Jednak ptaka już nie ma, a gospodarz krytej drewnianym gontem chaty jest. Nie poznaje kobiety, choć spotkali się poprzedniego dnia. – Chciałam przeprosić, podziękować – kobieta mówi pospiesznie, jakby się bała, że on nie pozwoli jej dokończyć, i nerwowo grzebie w torebce. W końcu wyciąga z niej zwitek banknotów. – Odwdzięczyć się jakoś za to, co pan zrobił. – Na pewno nie w ten sposób – mężczyzna w końcu ją rozpoznaje, choć zdaje się, że patrzy nie na twarz, ale na jej obleczoną w jeansy pupę. – Nie chcę papierków. Trudy (a może Tracy?) jest czerwona na twarzy. Drży jej ręka trzymająca banknoty i głos, gdy wreszcie się odzywa: – Proszę przyjąć pieniądze.
Nawet ktoś taki jak ty ich potrzebuje. Ktoś taki jak gospodarz zgubionej w lesie chaty patrzy na nią uważnie. Tym razem nie na tyłek, ale prosto w oczy. Jakby ją przewiercał na wylot. – Przyjedź z córką jutro i zostańcie na weekend – mówi wreszcie. – To jest moja cena. Jeśli zdrowie Małej nie jest dla ciebie tyle warte, to trudno. – Nie wiem za kogo mnie bierzesz! – krzyczy kobieta. – Tłukłam się tu dwie godziny, żeby… – Podziękować – kończy za nią spokojnie. – I podziękowałaś. A teraz możesz spieprzać. Oczekuję was jutro. I przywieźcie ze sobą jakieś produkty na kolację. Moja dieta mogłaby się wam nie spodobać. Szum silnika zdezelowanego pick-upa trochę ją uspokaja. – To odludek – mówi kierowca. – Niech pani nie bierze tego do siebie. On po prostu taki jest. Dużo gada, ale jak przyjdzie co do czego, to wszystkim pomaga, choć zawsze twierdzi, że to nie jego zasługa. Moja sąsiadka była umierająca. Potrzymał ją trochę w ramionach, tak jak pani córkę wczoraj, i od razu stanęła na nogi. Ostatnio nawet zgłosiła swoją kandydaturę do władz