12 minute read

Felieton Juliusza Wątroby Chwilówka

CHWILÓWKA

Juliusz Wątroba

Advertisement

Przepraszam, ja tu tylko na chwilę – mam świadomość, że Państwo nie macie ochoty na dłużej, a ja nawet chęci. Bo nie ma czasu, bo czas pogania, dogania, wyprzedza, przegania. Wszystko i wszystkich. To dziwne. Jeszcze jeden paradoks. Wszak ludzkość, od zarania, czyniła wszystko, co tylko możliwe i niemożliwe, by wolnego czasu mieć jak najwięcej. Wszystkie wynalazki najtęższych umysłów, na pierwszym planie i w tle, miały na celu czynienie życia człowieka rozumnego i myślącego (to optymistyczne założenie) lżejszym, przyjemniejszym, z mnóstwem wolnego czasu, który można przeznaczyć na kochaśki, igraszki czy inne proste lub skomplikowane rozrywki, właśnie dla zabicia czasu albo chociażby tylko na hedonistyczne lenistwo w czasie, gdy to czas nas zabija – wolno acz nieustannie i nieuchronnie. O ironio, tu się król stworzenia pomylił, przeliczył, a może tylko w twórczym zapale zagalopował i zapomniał, co leżało u podstaw pomysłów – od koła poczynając, na najnowszych modelach przeróżnych komputerów kończąc. Bo oto okazało się, że wszystko to, co miało czas oszczędzać, a nawet magazynować go do wykorzystania na przyjemności, wynikające z radosnego fenomenu istnienia, obróciło się przeciw nam. Na złość zagrało na nosie, zakpiło i zachichotało złośliwie. Każdy kij ma dwa końce. Każdy wynalazek, mający z założenia służyć dobru człowieka (trwożnym milczeniem pomijam wynalazki służące do zadawania cierpienia bliźnim, od narzędzi tortur, po bomby atomowe), ma dwie strony – jasną i ciemną. I ta ciemna często bierze górę nad światłością. Więc to, co miało oszczędzać czas, bezczelnie go kradnie. Już mój dziadek Teofil (urodzony jeszcze w dziewiętnastym wieku) nazywał telewizor „złodziejem czasu”, gdy wyciągał zza pazuchy fujarkę albo organki z kieszeni, by krowy na pastwisku, prócz przeżuwania zielonej soczystości, miały także doznania artystyczne wyższego rzędu. Dopiero niedawno naukowcy stwierdzili, że muzyka nie tylko łagodzi obyczaje, ale także wpływa na mleczność krów! Był więc mój dziadek zarówno prorokiem, jak i wesołkiem pocieszającym zafrasowane zwierzątka oraz sfrustrowanych bliźnich. Ile tych „złodziejów czasu” w międzyczasie się namnożyło i ile coraz szybciej się mnoży w postępie geometrycznym czy też wykładniczym? Jeszcze nie zdążymy się dobrze zapoznać z jednym, a już drugi, nowszy i lepszy wpycha się na chama, chcąc zająć miejsce uboższego poprzednika, poprzedzony, a jakże, natarczywą reklamą – też lepszą, działającą nawet na podświadomość… A czasu coraz mniej. Od chwili do chwili. Chwil, które stają się coraz krótsze. To już nawet nie chwile, a chwilątka, chwilki, chwileczki, chwilunie. Jeszcze jedna się dobrze nie zaczęła, a już się skończyła, wypchnięta poza nawias, na margines, boczny tor przez nową, lepszą, krótszą, atrakcyjniejszą, wpraszającą się, naprzykrzającą, jak intruz, jak wścibska pożyczająca soli sąsiadka. Robią to tak perfidnie, że nawet nie mamy świadomości opisanego zjawiska… Nieodżałowanej pamięci Rysiu Riedel śpiewał w one dni, że „w życiu piękne są tylko chwile”. To też nieprawda, bo w życiu chwile są też niepiękne, a tych brzydkich i szarych jest znacznie więcej. W przeciwieństwie do pierwszych, króciuśkich, mijających błyskawicznie, niepiękne ciągną się jak guma do żucia – albo lepiej do życia(?) – lub jak makaron – ten z serialowej piosenki (młodszym przypominam, że chodzi o „Wojnę

domową”). Można zresztą filozoficznie stwierdzić, że życie tylko chwilką. Jeśli przyjmiemy takie założenie, to sztuka życia, mądrość życiowa, intuicyjne chwytanie się brzytwy pod różnymi postaciami (by oszukać czas), podpowiada, że tymi pięknymi, trwającymi okamgnienie chwilami, powinniśmy się delektować, smakować je, celebrować, zachwycać się, pomnażać i przenosić dalej serdeczną pamięcią oraz wspomnieniami, by neutralizowały beznadziejny czas, gdy zwątpienie puka do drzwi, obłaskawiając (z)mroki, w których często zanurzamy się po uszy, nie mówiąc już o duszy – wiem, wiem, że wyszedł mi mimochodem częstochowski rym, ale dobrze mi z tym… Nie oszukujmy się jednak, bo wszystko to na własne życzenie, z przyzwoleniem, z dobrodziejstwem inwentarza, na chwilę, na łapu capu, pobieżnie, po łebkach, naprędce, na muśnięcie, na pozorowane działanie. Na co to komu i po co? A któż to wie. Tak od zadyszki do zadyszki, od pierwszego (lepszego?), do drugiego (gorszego, choć miało być jeszcze lepsze!). W biegu, w pędzie, bez namysłu, bezrozumnie… „A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost…” – tłoczą się, kłębią w przepełnionej banałami i zaśmieconej zbędnymi informacjami mózgownicy błyskotliwe strofy genialnego Tuwima. I przyspieszają te słowa, i czyny… Migają twarze w szalonym pędzie. Czy to jeszcze pociąg, czy może już karuzela – z Madonnami? Zdumiony przyglądam się przewrotnemu światu, choć świat mnie nie zauważa i nie słyszy, bo z zagłuszającym grzmotem piorunów i szybkością błyskawicy przelatuje obok – to pociągiem pospiesznym, to odrzutowcem, to rakietą. Nie ma czasu na zamyślenie, refleksję, bo zanim myśl zdąży się rozpalić, już następna ją gasi, rozpychając się łokciami, bezpardonowo rugując poprzedniczkę, by zająć jej miejsce, by być… też tylko na chwilkę, bo już kolejna dopomina się o swoje, już nawet nie pięć minut, a pięć sekund… Próbuję wyhamować, ochłonąć, zreflektować się, napisać coś sensownego w bezsensownej i bezdusznej pogoni za wszystkim i niczym. Ale jak to zrobić, by nie zanudzić, nie zniechęcić, nie wylądować w koszu, zanim skończy się pierwsze zdanie? Najlepsze do powiedzenia tego, co się chce powiedzieć, są przykłady. Z życia wzięte. Nie jakieś wyimaginowane, wydumane, wyskrobane z zakamarków chorej wyobraźni pobudzanej dopingiem, ale jasne, proste, jędrne, klarowne, jak wino najlepszej marki, działające na zmysły słuchacza czy czytelnika. Skąd jestem taki przemądrzały i o tym wiem? Dowiedziałem się przed dziesiątkami laty, gdy świat był trochę mniej zwariowany i zakręcony niż obecnie. Wtedy zimą padał śnieg, a w naszym kraju nie hodowało się lam, strusi czy baranów kameruńskich. Od kogo się dowiedziałem? Od starowinek, chodzących nabożnie na rekolekcje parafialne do wiejskiego, drewnianego kościółka. Największe wrażenie robiły na nich poruszające do głębi, wyciskające łzy i powodujące krwawienia serce, a często nawet nieuzasadnione poczucie winy, nauki wygłaszane przez grzmiąco brzmiących kaznodziejów, przywołujących właśnie konkretne przykłady. Dobro fruwało w nich pod niebiosa, a zło lądowało nieuchronnie w piekle – jeśli się nie nawróciło!

Dlatego będzie przykład. Z przydługim wstępem, gdy wszystko tylko na chwilę: kiecka, buty, samochód, komputer… Bo jeszcze jednej sukienki dobrze nie przymierzysz, a już druga kusi krojem, kolorystyką, modą właśnie… A góry śmieci rosną, rosną, rosną (jak mury w solidarnościowej pieśni), zasypując cały świat. Jeszcze jednego komputera dobrze nie zainstalujesz, a już nowsza generacja się wprasza, zawracając w głowie i w kieszeni. Na chwilę, chwileńkę, chwilątko… Wszystko teraz dzieje się tak szybko: w biegu, w pogoni, w doganianiu, w przepędzaniu, w poganianiu, w pędzie, w obłędzie… Bez czasu do namysłu, na zastanowienie, na przemyślenie… Nowe myśli gonią i wyganiają nawet te, które nie zdążyły się jeszcze pojawić…

Wszystko tylko na chwilę, jak lichwiarskie „chwilówki”, które trzeba długo spłacać; na byle jaką chwilę, byle jak zrobione. Na przykład taka pralka. Niegdyś, zakupiona z trudem, wystana w kolejce, wytęskniona i oczekiwana, prała przez kilkanaście czy kilkadziesiąt lat. Aż blaszana obudowa zardzewiała, a mniej lub bardziej skomplikowane mechanizmy zużyły się do szczętu. Z łezką w oku żegnał człowiek tę martwą istotę, wyrzucaną na złom, bo zżył się z nią, jak z psem czy kotem…

Dzisiaj kupuje się estetyczną pralkę najnowszej generacji, najlepszą i najwspanialszą (tak ją przynajmniej reklamują!), która wytrzymuje tylko do końca okresu gwarancyjnego, będącego jednocześnie dniem śmierci, perfidnie zaplanowanym przez producentów – kłamców i oszustów w jednym… Ale nie ma się nad czym zastanawiać, bo już czekają jeszcze lepsze, nowszej generacji, najbardziej energooszczędne i piorące (szczególnie mózgi) cacka… Pytania się piętrzą i mnożą, ale największym problemem są łebki decydentów, którzy pozwalają i przyzwalają na to, by wytwarzać niezmierzone ilości tandetnych produktów, a przede wszystkim śmieci. Wszystko to z lotu ptaka wygląda jak działania monstrualnych istot, które są wiecznie naćpane albo przynajmniej chroniczne uzupełniają krew tradycyjnym Ce dwa Ha pięć O Ha. A może tak jest w istocie? Obejrzałem ostatnio, ze zdumieniem i przerażeniem, film dokumentalny, z którego wynikało, że prezydentem największego mocarstwa (zastrzelonym w głośnym zamachu ) „opiekował się” nadworny medyk pochodzenia niemieckiego, który systematycznie szprycował go narkotykami; nie jego jedynego zresztą, bo np. jego kochankę śpiewającą mu pięknie na urodzinach, także. Może moje dzieci i wnuki, po wielu latach, dowiedzą się (o zgrozo!) co brali aktualnie najważniejsi?!? Jeśli do tego dodamy wirtualne światy, które łączą się i przeplatają ze światem realnym, smutkiem wieje nawet z komedii, a chłód nadciąga i w środku upalnego lata… Na chwilę spienionego czasu lepszy wariant, głupszy serial czy nieporadna piosneczka napisana beztalenciem…,

no i oczywiście nowa, młodsza żona! No właśnie – młodsza żona, w dodatku piękniejsza i lepsza. Tu już najwyższy czas na zapowiadany, pierwszy lepszy przykład z życia wzięty. Pan młody był tuż przed czterdziestką. Już na pierwszy rzut oka macho. Bezczelny, z tupetem i chamstwem, które najdosłowniej malowało się na wypachnidłowanej twarzy. Inteligentny biznesman całą gębą, z wielką forsą i jeszcze większym mniemaniem o sobie. Właściciel wiekowego dworku, który przed laty nabył i właśnie odrestaurował. W tej architektonicznej perełce odbyła się uczta weselna, na której i ja byłem, miód i wino piłem itd. Ale byłem tam nie jako biesiadnik, a zaproszony błazen, mający uatrakcyjnić głupkowatym występem kabaretowym weselną ucztę. Co zresztą uczyniłem, za całkiem niezłe pieniądze, a usatysfakcjonowany moimi popisami pan młody (no, już nie za bardzo) zaprosił mnie wspaniałomyślnie do weselnego stołu i ubaw po pachy do samego rana. Panną młodą była piękna, inteligentna i wrażliwa dwudziestolatka, którą polubiłem od pierwszego wejrzenia. I nie mogłem zrozumieć, jak taka dziewczyna może wychodzić za tego prostaka i chama, wprawdzie z mamoną, ale jednak… Cóż – jej wybór. Któż zresztą kobietę zrozumie? A była już… czwartą żoną krezusa! Nie to było jednak najdziwniejsze. Niepojęte było, przynajmniej dla mnie, to, że na owej uczcie były… trzy poprzednie żony nadzianego forsą bohatera! Z kilkoma sztukami nieletniego przychówku! Bawiły się do wschodu słońca, beztrosko, na luzie, jak gdyby nigdy nic!!! Bo taka moda, taki trend, że wszystko na chwilkę, chwileńkę, chwilątko, a więc żona też! Może to pokłosie oglądania tasiemcowych seriali (od „Mody na sukces” poczynając), gdzie całe życie sprowadza się do lawinowych zmian partnerów seksualnych, tak że w kolejnych odcinkach można się pogubić, bo nie da się już doliczyć, kto z kim i ile razy się pier…, chciałem powiedzieć kochał. W miastach ilość rozwodów przewyższa ilość zawieranych małżeństw. Cóż taka moda, taki trend (wiem że się powtarzam, choć – prócz kobiet – nic się nie powtarza!), a nowszy model przecież lepszy od tego starego, zajeżdżonego gruchota! Wszystko w porządku (?) gdy sezonowi małżonkowie nie mają dzieci. Wtedy nich się żenią i rozwodzą nawet dziesiątki razy, gdy tylko mają zdrowie i kasę. Jeśli jednak efektem ich rozlicznych zbliżeń (przed oddaleniami) są dzieci, już nie czas na ironię, drwiny, czy podśmiechujki. To najprawdziwszy dramat istot powołanych na świat przez nieodpowiedzialnych osobników, którzy nie zasługują na miano rodziców, kojarzące się z ciepłem rodzinnym, bezpieczeństwem oraz z domem zbudowanym głównie z serc, a dopiero potem ze ścian. Niewinnych dzieci, które do końca życia muszą cierpieć za niepopełnione czyny… Wiem, że uogólniam, że nie można wszystkiego mierzyć jedną miarą, ale dramaty i tragedie rozbitych rodzin najdosłowniej bolą… Coś się poważnie zrobiło, a miało być lekko, łatwo i… przyziemnie. Przyjemnie też miało być! Bo przyjemności, bez ograniczeń, w najwyższej cenie są priorytetem, tak ważnym, że aż bezcennym! Wiem, wiem, jestem zacofanym konserwatystą starej daty, nie z tej epoki, dla którego nowe ma sens tylko wtedy, gdy jest lepsze od starego. Wynika to nie tylko z biologicznych uwarunkowań, bo dusza młodziutka jak brykający, rączy źrebak, a z poważnego traktowania życia, które trwa tylko chwilę. Jestem z wyboru autsajderem, wlokącym się w ogonie przemian. Dlatego głupio wyglądam i głupio się czuję w towarzystwie z najwyższych sfer (a mam szczęście i nieszczęście bywać wśród elit, jak i bratać się z bliższymi mi menelami), w których panowie mają zwykle czwartą czy piąta żonę, co ogłaszają z dumą i wyniosłością samców alfa. A ja? Pytany o numer żony zwykle czerwieniłem się jak pierwszoklasista i ze spuszczoną głową dukałem, że pierwsza… Ech, szkoda biadać… Myślałem i myślałem, aż wymyśliłem i od razu moje akcje na towarzysko-próżnościowej giełdzie wzrosły. Teraz przedstawiam swoją ślubną słowami: To moja AKTUALNA żona! Prawda, jak pięknie brzmi! Wprawdzie mojej aktualnej żonie nie za bardzo się to podoba, ale przecież stwierdzenie jest prawdziwe, to „szczyro prowda”, jakby powiedział znajomy baca, a ile rodzi domysłów: która to żona?, na jak długo?, kiedy będzie następna?, a może już kolejna na podorędziu i ta nie może się doczekać rozwodu? Już też nie patrzą na mnie ważni panowie z grubymi potrfelami, z najwyższych półek, jak na nieudacznika czy obrzyganą, nieporadną i politowania godną sierotę.

KRZYSZTOF ŁOZOWSKI: Okna zanurzone w akwamarynie, olej, płótno, 40x30cm, 2013

To taki śmiech przez łzy, zapach przez bzy, gdy wszystko na chwilę ze świadomością, że jedyną stałą, nie poddającą się zmianom jest… niestałość i zmienność, bo wszystko inne tylko do czasu: stanowiska, zaszczyty, miejsca na pomnikach czy na okładkach kolorowych pisemek. Już kolejna gwiazdka mruga zalotnie… sutkiem(!), gasząc chwilową poprzedniczkę; już nowe wybory, które zmiotą ze stanowisk wszystkomogących przez chwilę; już z pomników wichrem historii postrącani niegdysiejsi święci, ustępują miejsca nowym idolom… I tak, wyścig szczurów trwa, życie toczy się coraz szybciej, na okrągło, na niby, na fałsz… Bez autorytetów, z ruchomą prawdą, bez punktów odniesień, bez własnego miejsca na ziemi, nad którą ludzie, jak zdezorientowane ptaki, kołują wysoko, daremnie szukając rodzinnego gniazda lub chociażby miejsca zaczepienia. A ból istnienia, który próbujemy zagłuszyć rożnymi sposobami, coraz intensywniejszy… Skaczę z tematu na temat, jak pijany zając przed śrutem z flint bohaterskich myśliwych. Natłok zbędnych informacji powoduje ADHD nie tylko u dzieci. Jestem w tej chwili, piszę w tej chwili, a po chwili mnie nie ma – i to nie żadna ściema. W czasach, gdy brak czasu, gdy wszystko trwa krótko, na dłużej zatrzymał nas tylko… koronawirus! I przywołał wszystkich do porządku. Unieruchomił machinę, która zdała się nie do zatrzymania! Nieproszony, niechciany, wredny i bezczelny intruz, który traktuje jednakowo zarówno prezydenta, jak i sprzątaczkę, nie pytając o stanowiska, stany kont czy świadomości. Jeszcze przed rokiem wydawał się tak odległy, że aż abstrakcyjny, nieosiągalny, niemal zmyślony. Hulał gdzieś w Państwie Środka, a zacofani Azjaci nie mogli sobie z nim poradzić. My w Europie albo w Stanach byliśmy ważni, dumni, rozwinięci, dyktujący warunki i decydujący o losach innych, siedząc w rozpędzonym, cywilizacyjnym tirze, którego nie zatrzyma głupi (ś)wirus! „Pycha kroczy przed upadkiem” – ta salomonowa, biblijna mądrość jest wygłaszana ostatnio często przez pełnych pychy osobników. Wyniosłość przed pokorą, którą trzeba przyjąć nagle i niespodziewanie. Trzeba było się zatrzymać, zrobić krok do tyłu i wykopać niezliczone groby, które nie były ujęte w krótkotrwałych czy dalekosiężnych prognozach… Ale idzie wiosna, rozsłoneczniona, roześmiana. Zieloność czeka cierpliwie, by nagle wybuchnąć, zawrócić w głowach optymizmem z wiarą, nadzieją i (nade wszystko) miłością, która „cierpliwa jest, łaskawa jest” i „wszystko przetrzyma”, a więc czas pandemii też, byśmy wrócili (nie wszyscy, niestety) do piękniejszego i lepszego świata, do piękniejszego i lepszego życia, które jest jednym wielkim sensem, głoszącym pochwałę istnienia – już nie na chwilę, a na zawsze… [JW]

This article is from: