
15 minute read
Artysta – zaklinacz strachu Renata Szpunar-Kubczyk
from POST SCRIPTUM
ARTYSTA
ZAKLINACZ STRACHU
Advertisement
Patrzę w dal, aż po krańce świata… Zanim przeminie dzień, nadejdzie koniec. Najpierw zacznie zapadać się czas, a potem ziemia. Chmury ogarnie szaleństwo. Zakipią lądy. Oto znak – to początek końca. Skraj świata zacznie się kruszyć. Wszystko zacznie się zapadać, i zapadać… Patrzę w to zapadanie się. Czuję jakąś siłę ssącą. Wciąga mnie. Wsysa. Zaczynam się zapadać. Spadam. W głowie mi się kręci od tego spadania… Teraz patrzę uważnie w jeden punkt kotłujących się wód. Szukam miejsca, na którym moje oko mogłoby odpocząć. Staję się lekki. Coraz lżejszy. Wszystko staje się lekkie. Wznoszę się w górę. Z tego zapadania się i wznoszenia wyłania się nowa kraina, jak zatopiona Atlantyda – Ziemia wyłania się z wody. Widzę Nową Ziemię… (Pasterz - jasnowidz Hias, film „Szklane serce” Wernera Herzoga, 1976)
Jest 2020 rok. Całą kulę ziemską opanowała epidemia koronawirusa z Wuhan, wszechobecna niepewność i uzasadniony lęk przed nieznanym. Tymczasem w Kolumbii, w głębi amazońskich lasów deszczowych dokonano epokowego odkrycia. Na trzynastokilometrowych trzech ścianach wzgórz Serranía La Lindosa, przypominających klif, odnaleziono nienaruszone rysunki naskalne z epoki lodowcowej sprzed dwunastu i pół tysięcy lat. Okrzyknięto to miejsce Kaplicą Sykstyńską prehistorii. Stwierdzono, że doniosłość tego odkrycia przewyższa nawet jaskinię w Lascaux. Zadziwiające jest, że rysunki nie wyblakły przez tak nieprawdopodobnie długi czas i wciąż emanują żywym, rdzawym kolorem naturalnej sepii. Organiczne barwniki stały się pożywką dla porostów i grzybów, które zakonserwowały je na tysiąclecia, a amazoński las deszczowy skrył tę artystyczną i kulturową tajemnicę przed inwazją człowieka. Postaci potężnych gatunków mastodontów, paleolam, ryb, jaszczurek, ptaków, węży, żółwi, koni i innych olbrzymich zwierząt epoki lodowcowej wypełniają szczelnie powierzchnię klifu, jakby prehistoryczny artysta cierpiał na horror vacui, ale może raczej ludzie żyli obok tej skały tak długo, że malowały ją całe pokolenia, nawarstwiając na niej swoją historię. „Odczytanie” tej ściany zajmie archeologom wiele lat, a nawet całe pokolenia. Na razie musi zadowolić nas zaledwie powierzchowne dotknięcie jej sekretu – a to i tak wystarcza do spojrzenia przez moment na świat oczami naszych prehistorycznych przodków sprzed tysięcy lat. Patrzymy na tę potężną ścianę, na której nasi praprzodkowie z epoki lodowcowej pozostawili zapis swojego życia – i my, ludzie wysoko rozwiniętej cywilizacji i technologii, przeżywamy głębokie poruszenie. Nawiązujemy porozumienie z innym człowiekiem ponad głęboką przepaścią czasu i rozwoju cywilizacyjnego.
Oto jest siła i magia sztuki.
Kim był tamten artysta? Szamanem, który zaklinał swój strach na ścianie? Skąd u człowieka tak potężna potrzeba kreacji? Tak wielki imperatyw tworzenia? André Malraux, pierwszy w historii francuski minister kultury w wieku XX, stwierdził: Sztuka jest niezbędna. Żebym tylko wiedział do czego.
Znana jest jeszcze inna myśl jego autorstwa: Kultura
jest tym, co sprawiło, że człowiek stał się czymś innym, niż tylko przypadkowym wydarzeniem w przyrodzie.
Na te właśnie intuicyjne refleksje francuskiego ministra kultury na temat sensu uprawiania przez człowieka sztuki, naukowej odpowiedzi udzielił nam neurobiolog profesor Jerzy Vetulani. W jednym ze swoich wykładów dowodził on bezpośredniego jej wpływu na rozwój naszego mózgu i tym samym, wyodrębnienie się naszego gatunku homo sapiens spośród innych ssaków. Profesor Vetulani powiedział: Zdolność tworzenia sztuki jest właśnie tą cechą, która wyróżnia człowieka spośród innych mieszkańców naszego globu.
Jedynym elementem, który stanowi decydującą różnicę pomiędzy budową mózgu człowieka rozumnego a pozostałych ssaków naczelnych, jest obszar odpowiadający za naszą zdolność kreacji. Posiadamy tę umiejętność jako wyjątkowy gatunek żyjący na ziemi.
Według profesora Vetulaniego, to dzięki swojej kreatywności homo sapiens wygrał w starciu z innymi formami praludzi, z człowiekiem neandertalskim. Ale być może także i dlatego, że żył on w dużych grupach, neandertalczyk był natomiast raczej typem samotnika tworzącego zaledwie kilkuosobowe rody. Homo sapiens był też szczególnym gatunkiem w prehistorii, który zdobił swoje groby, sprzęty i broń. On pierwszy w całej historii wszechświata poświęcał swoją uwagę czynności, która tylko pozornie nie posiada celu ani sensu. Kwintesencją tego działania twórczości jest rozwój umiejętności przekazywania ludzkich emocji odbieranych poprzez neurony lustrzane. Sztuka w sposób bezpośredni i namacalny rozwija nas i uczy empatii. Tym samym czyni nas – w prosty i udokumentowany przez naukę sposób – po prostu ludźmi. Istotnym dowodem na to, jak bardzo potrzebujemy sztuki, jest także fakt, że wszystkie czynności i zdobycze ewolucyjne, które są zbędne, z czasem zanikają – sztuka zaś nie zanikła. I w całej historii ludzkości nie zaistniała żadna grupa społeczna, która nie pozostawiłaby po sobie jej obiektów. Sztuka towarzyszy człowiekowi od zarania jego dziejów. Jest zewnętrznym wyrazem ekspresji jego emocji. Chociaż jej forma wciąż, zwłaszcza od XX wieku, bardzo mocno ulega przekształceniom, a szczególnie ewolucja ta dotyczy pojmowania i definiowania piękna.
Według współczesnej wiedzy neurobiologicznej nasz ośrodek piękna mieści się w nowej części mózgu – w przyśrodkowej korze oczodołowo-czołowej, strukturze właściwej tylko dla gatunku homo sapiens. To potwierdza intuicyjny pogląd wyrażony przez Immanuela Kanta, który w rozprawie O uczuciu piękności i wzniosłości twierdził, że zasady tych pojęć tkwią w odbiorcy sztuki i to on decyduje, co w jego własnym odczuciu jest piękne. Nie są więc kwestią obiektywną, istniejącą niezależnie, poza człowiekiem – jak uważano od czasów Platona. Uwagę zwraca również fakt, że sztuka była od początku w znacznym stopniu figuratywna, a zatem bliska człowiekowi. Przedstawiał on samego siebie podczas polowania, w tańcu, swoje przedmioty codziennego użytku, a także wszelkie spotykane wówczas

zwierzęta. To wszystko w otoczeniu geometrycznych form i wzorów będących symbolami krajobrazu lub być może spełniającymi funkcje czysto dekoracyjne. Wśród znalezionych petroglifów niekiedy zaskakują pojawiające się wizje rodem z kosmosu – spirale symbolizujące zakrzywienie czasoprzestrzeni, latające obiekty pozaziemskie…
Na odkrytej w kolumbijskiej dżungli potężnej skalnej ścianie, szczelnie wypełnionej postaciami ludzi, zwierząt i abstrakcyjnymi wzorami, pomiędzy wieloma innymi formami zobaczyłam schematyczny rysunek pięciu kobiet tańczących nad rzeką. Patrząc na ich proste sylwetki ujęte w syntetyczny schemat, a jednak zindywidualizowane w formie i ruchu, w poruszonych tańcem ciałach, układzie rąk i nóg – człowiek z początku XXI wieku doświadcza głębokiego wzruszenia. Czuje radość tamtego człowieka sprzed dwunastu i pół tysięcy lat, płynącą z faktu samego tańca, jak i bycia w grupie współplemieńców podobnych sobie. To nasze poruszenie jest uczuciem wspólnoty z całą ludzkością. Sztuka łączy nas, ludzi, ponad czasem, ponad odległymi epokami i całą historią rozwoju naszej cywilizacji.
Pomimo upływu czasu, w pewnych naszych pragnieniach jesteśmy wciąż niezmienni. Naszemu życiu towarzyszy od zawsze ta sama nadrzędna potrzeba bycia razem. W grupie czujemy się silniejsi i przez to bezpieczniejsi. Każdemu zaś epizodowi wyłączenia ze wspólnoty towarzyszy stan niepokoju, nieświadomy, atawistyczny lęk przed własną śmiercią, gdyż poza plemieniem w prehistorycznych czasach była ona czymś bardzo realnym. Samotność stanowiła bezpośrednie zagrożenie życia. Współczesna psychologia zapewne słusznie definiuje nasze psychiczne zdrowie umiejętnością życia w grupie i tworzenia zdrowych relacji z innymi. Jesteśmy wciąż tacy sami – grzejemy się w cieple wspólnego przebywania wokół naszych wszelkich skrzesanych ognisk. Nasza obawa przed samotnością jest wciąż tym samym lękiem, który przeżywali nasi paleolityczni praprzodkowie.
Człowiek z epoki lodowcowej, żyjący w otoczeniu olbrzymich zwierząt, być może poskramiał swoją trwogę, zamykając ją w obrazach na skale. Sublimując w sztuce własne przerażenie otaczającym go światem. W ten sposób zaklinał swój strach. Ci, którzy w pierwotnym plemieniu byli artystami, byli zazwyczaj równocześnie szamanami. Od swego zarania sztuka miała również wiele wspólnego z kontaktem istoty ludzkiej ze światem duchowym. Zarówno poprzez aktywność jej twórcy, jak i w biernym odbiorcy, sztuka zmniejsza lęk przed samotnością, równoznaczny z atawistycznym lękiem przed śmiercią. To jedna z jej bardzo licznych i ważnych ról, jakie odgrywa w naszym życiu.
Pozostawiając ślad narzędziem na skale, zarys postaci, symbol współplemieńców, lub siebie samego, człowiek prehistoryczny mówił sam sobie: oto jestem ja, a oto jesteś ty. A to mastodont, lama, koń… Poprzez tworzenie symboli powoli opanowywał otaczający go, wrogi mu świat. Zaklinał to, co nieznane. Oswajał w tworzonym przez siebie znaku. Widząc samego siebie jako kruchy, osobny byt w zagrażającym otoczeniu, kształtował świadomość własnego istnienia jako odrębności i indywidualnej jedności. Jednocześnie pozyskiwał samowiedzę na temat swojego współegzystowania w pierwotnej społeczności, w odniesieniu do innych.
Rysunki ludzi mogły faktycznie spełniać rolę w kształtowaniu jego poczucia siebie jako odrębnego

bytu, będąc jednocześnie wyrazem potrzeby określenia własnej tożsamości – podobnie jak działamy i my, kiedy malujemy autoportrety i poprzez ten dogłębny subiektywny proces poznawania swoich twarzy i sylwetek, staramy się pojąć własną ludzką istotę. Tym samym, zanurzając się w ten nurt działania, zaczynamy czuć siebie samych znacznie realniej, mocniej. Twórczy akt rysowania natury jest przecież badawczą próbą zrozumienia jej. Zapanowania nad nią. Poprzez dogłębną analizę niejako usiłowaniem przeniknięcia jej na wylot. Odkrywaniem jej tajemnic. Wiedza bowiem daje nam poczucie bezpieczeństwa, redukując lęk przed nieznanym.
Wizerunek człowieka na skale spełniał być może rolę lustra, bo przecież człowiek pierwotny nie posiadał lustra. Zobaczyć siebie oznacza posiąść świadomość własnego ja. Dopiero potem, w drugiej kolejności przychodzi świadomość relacji ja z innym. Wpatrując się w obraz świata pozostawiony przez własnych przodków, człowiek prehistoryczny zyskiwał także poczucie zakorzenienia we własnej historii, tożsamość. Podobnie jak my zyskujemy poczucie ciągłości naszej historii, patrząc na ruiny Akropolu, skarby Luwru, Kaplicę Sykstyńską, dzieła Picassa… Poprzez wszystko to, co w naturalny sposób samoczynnie wtapia się w nasz wielopokoleniowy kulturowy pejzaż, stając się elementem klasyki.
W 1994 roku na południu Francji, w dolinie rzeki Ardèche, trójka podróżników odkryła prehistoryczną jaskinię sprzed 32-30 tysięcy lat, od nazwiska jednego z nich nazwaną Jaskinią Chauveta. Wnętrze tej groty wypełniają paleolityczne malowidła naskalne wykonane z ogromną swobodą, realizmem, biegłością i rozmachem, czarną i czerwoną farbą, umiejscowione w ciągu korytarzy o długości ponad pół kilometra. Przedstawiają ówczesne zwierzęta i odciski dłoni, Kilka lat po tym sensacyjnym odkryciu Werner Herzog wszedł tam z ekipą filmową, by zrealizować poetycko-filozoficzny dokument zatytułowany Jaskinia zapomnianych snów. Sądząc po znalezionych w jaskini śladach archeologicznych, Jaskinia Chauveta prawdopodobnie spełniała funkcję miejsca kultu. To prehistoryczne sanktuarium.
Niezmiernie zastanawia mnie fakt panującej w niej zupełnej ciemności. Jeśli artysta tworzy obrazy w całkowitym mroku, przyświecając sobie zaledwie palącym się polanem lub ogniskiem – dostępne dla jego wzroku są jedynie fragmenty malowidła. Dla widza także. Nie jest więc zapewne celem tworzenie samych przedstawień po to, by budziły podziw oglądającego – intencja była znacznie głębsza, poważniejsza.
Moim zdaniem zamiarem tym było właśnie zaklinanie wrogiego sobie świata w obrazach.
Był to element rytuału lub kultu. Mrok jest bowiem nieodłącznym elementem towarzyszącym wszelkim tajemniczym misteriom, kiedy człowiek dokonuje próby dotykania rzeczywistości ponadzmysłowej, magicznej, duchowej, boskiej. Kiedy doświadcza transcendencji, musi wyciszyć zmysły. Przymknąć oczy. Przywołać w sobie noc. W tym momencie nie sposób nie przytoczyć z pamięci historii sztuki czternastu Czarnych Obrazów Francisca Goyi, „malowanych w ciemności” w 1810 roku, kiedy po przebytej ciężkiej chorobie, która pozbawiła go słuchu i utracie prestiżu na arystokratycznym dworze, malarz zamknął się przed światem w wiejskim domu na wzgórzu poza Madrytem, nazywanym La Quinta del Sordo – Domem Głuchoniemego. Obrazy malowane techniką olejną wprost na ścianach, wyłącznie dla samego siebie, z własnej wewnętrznej potrzeby, wyrażają szczerość uczuć i filozofię życia tego pesymistycznego artysty- -myśliciela. Są wstrząsającymi scenami przerażenia przemocą i potwornością świata. Straszliwymi wizjami. Samą kwintesencją ludzkiego strachu. Kronos pożera własne dziecko, upiorne staruchy zgromadziły się na sabat, nadchodzi procesja świętego oficjum inkwizycji, starcy łapczywie pochłaniają zupę, jakby był to ostatni posiłek ich dogasającego życia – a wszystkim tym scenom towarzyszy prześmiewczy rechot kobiet, jak okrutny chichot historii… Sztuka ma więc za zadanie nie tylko pobudzać w człowieku ośrodek piękna, sprawiać mu przyjemność. Ma także budzić nasze obrzydzenie i wstręt wobec zła. Ostrzegać przed potwornością i okropnością, która jest ciemną stroną człowieka. Tym samym, poprzez działanie neuronów lustrzanych, rozwija naszą ludzką empatię – wrażliwość na krzywdę bliźniego. Pasterz-jasnowidz Hias z hipnotycznego filmu Wernera Herzoga Szklane serce patrzy w dal ponad morzem chmur płynących po szarym niebie nad wzgórzami Bawarii, i snuje katastroficzną wizję przyszłości… W wiosce, obłąkany rządzą kunsztu rubinowego szkła właściciel fabryki nie cofnie się przed niczym, żeby posiąść tajemnicę jego wyrobu… Pragnienie piękna niekiedy doprowadza opętanego nim człowieka aż do zbrodni. Pogrążeni w hipnotycznym śnie ludzie zmierzają na skraj przepaści własnego życia… Werner Herzog pokazuje tę niebezpieczną granicę, gdy pożądanie sztuki i własnej wszechpotęgi staje się już zatraceniem człowieka.
Kiedy obłąkany pasją muzyki Fitzcarraldo chce zbudować w środku peruwiańskiej dżungli operę, przetacza parowiec przez szczyt wzgórza, kosztem życia kilku indiańskich najemnych robotników, a po katastrofalnym upadku swoich planów płynie Amazonką, słuchając z płyty operowego śpiewu w wykonaniu Enrico Caruso.
Maestria idealnych dźwięków, dwuznaczna w tym kontekście tragicznych wydarzeń, niesie się ponad wodami Amazonki i odbija od ściany gęstych lasów deszczowych… Piękno nie zawsze równoznaczne jest z dobrem, jak nauczał Platon. Brnie na zatracenie Aquirre – oszalały żądzą władzy przywódca hiszpańskich konkwistadorów, prowadząc ich w głąb dżungli, w poszukiwaniu mitycznego El Dorado, na spotkanie z własną śmiercią… Podobnie jak idzie na zatracenie każdy, kto traci miarę, gdy ogarnie go szaleństwo zaślepienia własnym celem.
Dżungla amazońska bywa tym samym, czym dla nas, ludzi współczesnych, jest dżungla wielkiego miasta. Bywamy w niej tak samo samotni, bezradni i przestraszeni. Otoczeni zewsząd przez dzikie zwierzęta. Chowamy się do jaskiń – własnych pracowni – by snuć fantasmagorie pomagające nam przeżyć w realności – na temat świata, innych, a przede wszystkim samych siebie. Wchodzimy w głąb swoich dusz i odkrywamy, krok po kroku, własną ciemność. Jak Fitzcarraldo, Aguirre, lub Marlow – bohater Jądra ciemności Josepha Conrada, zmierzający w głąb afrykańskiej dżungli rzeką Kongo. Jak mitologiczny Orfeusz, który ze swą lirą schodzi do królestwa podziemi Hadesu po swoją miłość, Eurydykę. Jak Dante, wędrujący przez Piekło, Czyściec i Raj… Ta katabaza (gr. κατάβασις – zejście) jest zanurzeniem się za życia w śmierć. Dotknięcie jądra własnej ciemności jest drogą wyjścia w jasność. W głębi własnej jaskini, pośród odbitych cieni realnego życia na ścianach, wzrok zamkniętego w niej człowieka w niestrudzonym instynkcie przetrwania, poszukuje miejsc, skąd sączy się strumień światła. To właśnie tam najmocniej bije nieśmiertelny puls własnego życia. Fitzcarraldo, z najlepszym cygarem świata w ustach, oparty dumnie o poręcz teatralnego fotela wyścielonego czerwonym aksamitem, ubrany w wytworny frak, stoi na pokładzie parowca, który sunie szeroko rozlaną Amazonką z europejskim zespołem operowym na pokładzie. Nieskazitelna, wysublimowana włoska opera rozbrzmiewa czystymi dźwiękami w finałowej scenie filmu Wernera Herzoga – i niknie, wraz z rozpływającym się w powietrzu dymem z kominów parowca, i ostatnimi napisami na ekranie… Mimo totalnej porażki utopijnego przedsięwzięcia coś jednak pozostało ocalonego z wielkich marzeń szaleńca. Muzyka przetrwała nienaruszona.
Kiedyś stałam na wysokim, urwistym brzegu Sekwany w SaintGermain-en-Laye, tuż obok zamku Króla Słońce, w którym mieści się muzeum archeologiczne z bogatym zbiorem paleolitycznych znalezisk z terenów Francji i całego świata. Figurki, rzeźby, bloki skalne z wyrytymi wizerunkami zwierząt i ludzi przeniosły mnie do odległego wymiaru naszych praprzodków. Świat ten przeminął, ale w pozostawionej sztuce zachował się na zawsze duch, z którego emanuje niezwykły potencjał człowieka wszechczasów do wiecznego odradzania się. Z głębin ludzkiej istoty, jak z jądra ziemi, wypływa nieprzerwane źródło niepohamowanej woli tworzenia, tej potężnej, nieśmiertelnej siły kreacji, która czyni nas ludźmi. Patrząc stamtąd na rozciągający się przede mną w mglistą dal szary, zabetonowany Paryż, mimowiednie przeniosłam się myślami w głąb amazońskiej dżungli, gdzie ostatni pierwotni Indianie z plemienia Guarani, całkowicie obojętni na presję cywilizacyjnego postępu, żyją w harmonii z naturą, współplemieńcami i samymi sobą. Szanują plemienną starszyznę i szamana, który znanymi sobie ziołami leczy ich choroby i zapewnia kontakt ze wspierającym ich duchowym światem przodków. Polują w tradycyjny sposób na dzikie zwierzęta. A potem tańczą w kręgu własnej wspólnoty plemiennej, rozładowując swój strach. Śmiejąc się i bawiąc razem beztrosko, malują swoje twarze czerwonym sokiem owocu uruku.
Cywilizacja to władza nad światem, a kultura to miłość do świata – pisał Antoni Kępiński. Jeśli kochamy – pragniemy samego dobra dla obiektu naszych uczuć. Czy kochamy nasz zabetonowany świat, który chociaż tak bardzo ucywilizowany, okazuje się tak bardzo iluzyjny, nietrwały i kruchy?
Istnieją w naszym życiu wydarzenia, nad którymi tracimy kontrolę. Czujemy wtedy swoją ludzką słabość i ulegamy siłom, które są potężniejsze od nas. Które nas zagarniają i niosą, gdzie chcą… Artysta bierze wtedy do ręki narzędzie lub słowo, i zaklina swój strach. Strach znieruchomiały w formie rysunku, obrazu, tekstu, nie przynależy już do niego. Staje się opowieścią przynależną zbiorowości. Zostaje wchłonięty w nurt historii naszej ludzkiej egzystencji. W świadectwo naszej wspólnej cywilizacji.
To właśnie opowieść, która zaistnieje w zbiorowej świadomości, jest sposobem uporania się z własnym strachem, a nawet z nieuświadomionym lękiem, sięgającym swoimi korzeniami głęboko w nas… Lecz aby podjąć narrację – czy to obrazem, czy słowem – człowiek musi wpierw zmierzyć się sam ze sobą. Stanąć w swojej własnej prawdzie. To bywa niezmiernie trudne. Według Carla Gustawa Junga czasem wręcz tak bardzo niemożliwe, że łatwiej posłużyć się symbolem. Metaforą przedmiotu własnego cierpienia. Przeżyć swój własny dramat, własną tragedię w zewnętrznym obrazie, w cudzym opisie. Tym właśnie jest antyczna tragedia. Antyczna tragedia jest dramatem każdego z nas rozgrywanym w postaci obcych bohaterów.
Siedzimy na widowni teatru i powoli zanurzamy się w nurt historii obcego nam narratora. Nasza wyobraźnia zaczyna żyć życiem innego człowieka. Mądrość tragedii greckiej polega na umiejętnym prowadzeniu odpowiedniej dramaturgii przedstawienia – wszak wywodzi się bezpośrednio z tajemniczych misteriów dionizyjskich, których bezpośrednim zadaniem było transowe, czasem wręcz ekstatyczne, uwalnianie ówczesnego człowieka od ciężaru traum. Wczuwamy się w los fikcyjnego bohatera dramatu, jakby był naszym własnym losem. Przeżywamy jego strach, jakby był naszym własnym strachem. A potem akcja ulega rozwiązaniu – następuje moment uwolnienia od napięcia (katabaza) – tym samym doznajemy katharsis. Tak sztuka uwalnia nas od naszych własnych lęków. Tę dramaturgię przedstawienia zachowuje do dziś sztuka filmowa, a filmy Wernera Herzoga są tego wybitnym przykładem. Jego szaleni bohaterowie zmierzający się z potęgą natury i potęgą Pantokratora – przegrywają. Podobnie jak bohaterowie antyczni. Nikt nie jest w stanie przezwyciężyć swego fatum. Ale człowiek, mimo wszystko, pozostaje ocalony – tym ocaleniem jest sztuka, zdolność odradzania się w wiecznej, nieśmiertelnej kreacji. Choćby mijały tysiąclecia, sztuka wciąż pozostaje żywa. Jest jak niezniszczalny kwiat na pustyni.

W samym środku brazylijskiej dżungli, nad rzeką Negro wpływającą do Amazonki, w niegdyś niezwykle bogatym z powodu kwitnącego handlem kauczukiem mieście Manaus, stoi wybudowany w 1896 roku potężny gmach opery, zbudowany z cennych materiałów sprowadzanych aż z Europy. Zrealizowane ludzkie marzenie. Na deskach jej sceny występowali Enrico Caruso, Sara Bernhard…
Potrzeba sztuki i piękna często znajduje swoje ucieleśnienie w samym jądrze człowieczej ciemności. Pomaga przezwyciężyć w sobie mrok. Poprzez odwagę aktu kreacji, choć w przebłysku chwili, poczuć szczęście. I własną potęgę.

Na jednym z moich obrazów postać kobiety zwraca się w kierunku skulonej, ledwie zarysowanej postaci mieszkańca Pompejów zastygniętego w wulkanicznej lawie z ukrytą w dłoniach twarzą, z zapytaniem:
DOMUS AETERNA (Dom Wieczności) akryl płótno 160x230 2017
A Ty – kim jesteś?
Odpowiedź brzmi: Ja jestem Twoim strachem. Tym wszystkim, co wypierasz do swojej nieświadomości, bo nie masz sił zmierzyć się ze swoim własnym przerażeniem. Jestem Twoim mrokiem.
[RSK]