POST SCRIPTUM

Page 18

ochał sarny. Były takie piękne i miały takie ufne oczy. Onieśmielały go tą swoją ufnością, oddaniem, gdy tak leżały bez ruchu, czekając aż z nimi skończy. Kiedy pierwszy raz strzelił do sarny, poczuł, że ona wie o nim wszystko i przeraziło go to bycie prześwietlonym na wylot w swoim człowieczeństwie. W domu nigdy nie opowiadał o pracy. Żaden z nich nie opowiadał. Między sobą zresztą też nie rozmawiali o robocie. Bo robota, to była wielowymiarowa śmierć. Z zaskoczenia, zza węgła, z ręki starej kobiety w przeżartych brudem szmatach, z ręki dziecka

jedynie trofeami, które ktoś, na wojnę z kim cię wysłali, i kto tę wojnę prowadzi, wypreparuje z wyższych sensów, opluje i powiesi na ścianie. Ciągły strach to rak. To erozja umysłu. Wyższe uczucia redukują się do zera. Liczy się instynktowna umiejętność odczuwania mikro-sygnałów, niczym pająk, który wie, że w sieci właśnie znalazła się ofiara. Ważne staje się to, by nawet we śnie cenzurować swoje myśli. Taki strach wchodzi w fazę przewlekłą, wydawałoby się wręcz oswojoną. Robi z naszej twarzy szczelną maskę, a z oczu kamery, rejestrujące wszystko, co może stać się potencjalnym zagrożeniem. Ciało zamienia w napiętą sprężynę, gotową do skoku zawsze, nawet w chwili największego odurzenia, czy to seksem, czy wódką. Tyle emocji. Adrenalinowy haj. Później nic już nie cieszy. Wszystko

i zawiązać na supeł, żeby płynne ekskrementy, nie zalały tuszy. Przecinam skórę i mięśnie brzucha, od spojenia łonowego aż do mostka. Całuję jej brzuch. Język wędruje po delikatnej skórze, wślizguje się w zagłębienie pępka. Żeby nie przeciąć jelit w otwór po cięciu przy spojeniu łonowym wsuwam dwa palce, odciągam skórę i tnę ją nożem prowadzonym do dołu między palcami. Przecinam przeponę wzdłuż żeber. Sięgam w głąb klatki piersiowej, wyrywam tchawicę, przełyk, płuca i serce. Pieszczę jej sutki, słyszę miarowy i coraz szybszy stukot pod jej żebrami, rwący się oddech. Wkładam ręce w ciepłe ciało. Łania. Jedwabisty porządek wnętrzności, po dotknięciu którego ręce pachną jeszcze przez długi czas

o uśmiechniętych oczach, czaiła się w szepcie na bazarze i w twarzy urzędnika konsulatu. Żeby zagłuszyć nieprzyjemne szumy w świadomości i dać wyobraźni pożywkę inną, niż wizja krwawej pulpy, w którą potrafi zmienić się ciało, gadali, wygłupiali się, klęli, snuli wciąż doprawiane detalami opowieści o tym, jak się kozakowało, jadąc na kolejną akcję, jak się piło, co się paliło, jak się bajerowało miejscowe dupy, jak zakładając po trzy prezerwatywy, drżało się ze strachu, że wszystkie na pewno mają hifa, bo za hifa dostaje się tutaj paczki żywnościowe, a lepiej przecież kojfnąć na hifa niż z głodu. Zgorzkniałym, wytrawionym przez stres futerałem na ego. Tym się stał. Umięśnionym, gibkim i wielozadaniowym pokrowcem, na broń, którą jest zimna kalkulacja i wygimnastykowany intelekt. O kilka razy za wiele udawał, że strach to tylko emocja. Szkolą cię tak, byś miał przeświadczenie, że jesteś myśliwym, a okazujesz się być zwierzyną łowną. Tak, jak cała twoja kultura i ideały, w które wierzyłeś. One stają się

jest zbyt mało ekscytujące. Nawet ból. Jest. Po prostu zwykły, do zniesienia. Panowanie nad sobą to podstawa. A ciało wymusztrowane w wykonywaniu poleceń, bez sprzeciwu potrafi zwyczajnie zepchnąć go w najdalszy kąt świadomości. Tylko, że z bólu nie rodzi się nic. Nic, prócz przeświadczenia, że ciało, ten niezawodny instrument nagle się zacina, zawodzi. To niebezpieczne. Niebezpieczne, ponieważ rozwiera się pustka. A taka pustka, to pole do przemyśleń i wątpliwości. Do pytań. Świat przestaje być jasny. Się ściemnia. Bezkompromisowa zerojedynkowość zostaje przesłonięta cieniem klepsydralnej ósemki, która położyła się na nieskończoność. Ciało sarny. Ułożone na grzbiecie. Ostry nóż. Podłużne cięcie od mostka do gardła. Mała leży pode mną na plecach. Język sunie po szyi, okrąża obojczyki i wraca w zagłębienie pod żuchwą... Krtań, tchawicę i przełyk należy wyciągnąć i odciąć przy samej głowie. Przełyk oddzielić od tchawicy

bardzo intensywnie – mieszaniną tego, co odrażające i pociągające zarazem. Tak, jak po wyjęciu palców z ciała kobiety. Mówił do nich “suko”. I wszystkie się karnie zgadzały. Od tlenionej cycatej z barku przy sejmie, przez długonogą z poczty, po panią doktor z kliniki szoku wojennego. Ta trochę się opierała, że to wulgarne i odczłowieczające, ale gdy brał ją od tyłu, trzymając za włosy tylko nabijała się na niego mocniej, jęczała i odwracała głowę, jak ranna sarna, która spojrzeniem prosi by ją dobić. – Zrób mi tak jeszcze – mówiły, wyginając się w łuk pod jego dotykiem i pod jego słowami. Lubił kiedy na nim siadały, wpadały w ten swój galop. Każda inaczej. Tańcząc na nim, kreśląc biodrami ósemki, po swojemu uciekając przed niespełnieniem. Bawiło go to, że wydaje im się, że nad nim panują, że mogą go na chwilę ujarzmić. Ale to on je kontrolował. I kontrolował siebie, ani na chwilę nie zamykając oczu, ani na mgnienie nie spuszczając z nich wzroku. Wydawał polecenia. Krótko,

K

18

POST SCRIPTUM


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.