4 minute read

Tiki tiki – fragment książki Katarzyny Jamróz

RC

TIKI TIKI

Advertisement

– Mamy dosyć powiększoną macicę. Nie wiem. Nie jestem pewien, ale... nie wykluczam ciąży.

Doktor S. patrzył na mnie zatroskanymi oczami zza zamglonych okularów. Pod okularami rozpościerały się sumiaste wąsy, a pod wąsami... moje bladosine z przerażenia i dyskomfortu całej tej sytuacj, kolana... – To niemożliwe. Mam przecież spiralę. Sam mi pan ją zakładał... – Tak, pamiętam... Ale, wie pani, pani Ewo, że zawsze jest jakieś ryzyko, jakiś margines błędu... A poza tym jej nie wyczuwam...

Poczułam, że albo natychmiast ucieknę albo zemdleję. Jedno i drugie było słabym rozwiązaniem, zważywszy na pozycję, w której leżałam, wróć. Siedziałam? No, w każdym razie tkwiłam... – Nie dam sobie głowy uciąć, ale raczej mamy tu ciążę. „No pewnie, że nie dasz , Doktorku, bo to ja, osobiście, zaraz ci tę głowę zmiażdżę kolanami!“– to były moje chwilowe, kryminalne marzenia, ale żadne mądre słowa nie przychodziły mi do głowy.

A poza tym jacy „my“, do cholery?! To moja macica, mój brzuch, moje nerwy!!! No i moja ciąża... Nie! To żart!!! – przecież to wszystko niemożliwe!!! – Jeżeli ma pani czas, pani Ewo, to zrobilibyśmy USG i KTG w szpitalu. Mam dzisiaj dyżur. Dobrze się składa. Nic się dobrze nie składało, ale za parę minut jechałam już za skodą octavią Doktora S. Kraków o tej porze był już trochę wyciszony. No, może nie do końca. Ale przejezdny.

Nie wiem kiedy i którędy dotarłam pod szpital. Zaparkowałam obok skody Doktora S. Piękny budynek, stary , monumentalny szpital ze starodrzewiem przed frontem, i klimatem sprzed lat. Wciągnęłam sporą dawkę czerwcowego powietrza, nasyconego akacjami, jaśminem i całą resztą alergenów, i przypomniałam sobie natychmiast po co tu przyjechałam...

Renata Cygan

Katarzyna Jamróz

Z uchylonych okien na drugim piętrze dobiegały jęki i krzyki kobiet, a co chwilę wtórował im płacz i krzyk tych... dopiero co urodzonych tych… noworodków, osesków, czy jak to się, do cholery, nazywa... No, w każdym razie, kurwa, sielankowy nastrój!!!

Doktor S. był już na drugim piętrze, a ja z trudem pokonywałam stare schody. Na półpiętrze złapałam zadyszkę... To z nerwów. Na pewno z nerwów, no bo z czego innego. Kondycję mam niezłą. Zasapana weszłam do szpitalnego gabinetu. – O, jest pani, pani Ewo! – Tak, trochę zabłądziłam po schodach.

Doktor S. usiłował ukryć rozbawienie moim kłamstwem, ale chyba nie miał świadomosci, że zdradzały go, podskakujące rytmicznie wąsy! – Czy mam się rozebrać? – Nie, pani Ewo. Proszę się położyć i tylko odsłonić brzuch. „Tylko odsłonić brzuch“– czyli spokój, zwłaszcza, że już wcześniej w gabinecie odsłoniłam absolutnie wszystko, co się dało. No, to teraz zupełny luz i relaks. Gabinet szpitalny był wysoki, wypełniony sprzętem, zupełnie inny od prywatnego gabinetu Doktora S. Tam były na ścianach jakieś kojące obrazki, kwiaty. Tam przede wszystkim były ściany!!! Tu królowały wszechobecne białe kafelki. Kafelki, wypalane chyba jeszce za komuny, rządziły. Dosłownie wszędzie. A tam, gdzie z jakichś powodów nie dało się ich położyć, całości dopełniała smutnozielona lamperia. – Może być teraz przez chwilę uczucie zimna na brzuchu. – „Ależ oczywiście... Byleby to już było ostatnie na dzisiaj ekstremalne uczucie“– pomyślałam.

Doktor S. starał się, jak mógł. Chciał zrobić wszystko, żebym poczuła sie jak w gabinecie odnowy biologicznej albo jakimś innym SPA. – „Tikitikitikitikitikitikitikitikitkitikik“– doszło z głośników KTG. – Boże! Co to jest??? – Serduszko! – Jak to? – lamperie z kafelkami wirowały mi przed oczami. Było mi niedobrze. – Jakie serduszko?? W brzuchu??!! – może nie było to najmądrzejsze pytanie, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, ale przecież trudno zadawać mądre pytania, gdy się człowiekowi nagle wali sufit na głowę!

Doktor S. patrzył na mnie spokojnie odparowanymi już okularami. Jemu się wszystko zgadzało. Pewnie już nie takie rzeczy widział. – Tak. Gratuluję. Jesteśmy w ciąży.

Boże! Znowu to „ MY“! Co oni sobie myślą, do ciężkiej cholery... To mój brzuch! Moje życie! I Moje...

– „Tikitikitikitikitiki“– rozległo się w tym wykafelkowanym, do bólu zmywalnym, gabinecie.

To było „tikitiki“ dziecka.

Mojego dziecka.

***

Deszcz padał w zasadzie bez przerwy. Od rana do rana. Groźba powodzi była coraz bardziej realna. Po ciężkiej i, co tu dużo mówić, nudnej próbie, do jakiegoś kolejnego oratorium na głosy aktorskie, orkiestrę symfoniczną i wytrzymałość całego kworum, wsiadłam w samochód i ruszyłam do stolicy.

Tam czekał na mnie Bartek. I rozwiązanie wszystkich problemów, jakie do tej pory spędzały mi sen z powiek. Rozmowa na temat „tiki tiki“ była dosyć krótka. Bartek nie był przygotowany na „tiki tiki“, a jego mama, której do tej pory wciąż nie poznałam, nie była gotowa do roli babci. No cóż… Trzeba więc będzie „załatwić sprawę“.

Jechałam jak w malignie. W mózgu wszystko już miałam, dzięki Bartkowi, poukładane. W sercu miałam totalną rozsypkę. Jutro o dwunastej nie będzie już problemu. Nie będzie „tiki tiki“. Tak! Tak będzie dobrze! W każdym razie lepiej dla wszystkich. Lepiej dla Bartka, dla mnie, dla jego, niedojrzałej do roli babci, mamy, dla wszystkich!

Sting śpiewał, że kobiety tańczą same. „They dance alone... they dance alone...“. Płyta działała terapeutycznie. Tylko ten deszcz. Ten deszcz. Ciągle padał.

Nie wiem kiedy i jak to się stało, ale nagle moje volvo zaczęło tańczyć po autostradzie. Uderzyło w słupek, zaczęło się obracać w różnych kierunkach, nie miałam poczucia, że to ja prowadzę, to było coś innego. „Nie wolno ci hamować!, Pamiętaj, że nie wolno hamować, musisz... musisz ratować... swoje...“.

Huk był straszny.

Wreszcie udało mi się zatrzymać samochód. Patrzyłam na to, co wyrosło przed moimi oczami. Na klapę od maski mojego samochodu, która rozprzestrzeniała się przed przednią szybą niczym głaz narzutowy. Zaraz to zamknę i pojadę dalej. Nie ma problemu. Trochę mi się nogi trzęsą i jest mi słabo. Ale to normalka w takiej sytuacji. Chyba. [KJ]

Fragment niewydanej powieści.

This article is from: