
7 minute read
Sarny debiutanckie opowiadanie Katarzyny Saniewskiej
from POST SCRIPTUM
Kochał sarny. Były takie piękne i miały takie ufne oczy. Onieśmielały go tą swoją ufnością, oddaniem, gdy tak leżały bez ruchu, czekając aż z nimi skończy.
Kiedy pierwszy raz strzelił do sarny, poczuł, że ona wie o nim wszystko i przeraziło go to bycie prześwietlonym na wylot w swoim człowieczeństwie.
Advertisement
W domu nigdy nie opowiadał o pracy. Żaden z nich nie opowiadał. Między sobą zresztą też nie rozmawiali o robocie. Bo robota, to była wielowymiarowa śmierć. Z zaskoczenia, zza węgła, z ręki starej kobiety w przeżartych brudem szmatach, z ręki dziecka
o uśmiechniętych oczach, czaiła się w szepcie na bazarze i w twarzy urzędnika konsulatu. Żeby zagłuszyć nieprzyjemne szumy w świadomości i dać wyobraźni pożywkę inną, niż wizja krwawej pulpy, w którą potrafi zmienić się ciało, gadali, wygłupiali się, klęli, snuli wciąż doprawiane detalami opowieści o tym, jak się kozakowało, jadąc na kolejną akcję, jak się piło, co się paliło, jak się bajerowało miejscowe dupy, jak zakładając po trzy prezerwatywy, drżało się ze strachu, że wszystkie na pewno mają hifa, bo za hifa dostaje się tutaj paczki żywnościowe, a lepiej przecież kojfnąć na hifa niż z głodu. Zgorzkniałym, wytrawionym przez stres futerałem na ego. Tym się stał. Umięśnionym, gibkim i wielozadaniowym pokrowcem, na broń, którą jest zimna kalkulacja i wygimnastykowany intelekt. O kilka razy za wiele udawał, że strach to tylko emocja. Szkolą cię tak, byś miał przeświadczenie, że jesteś myśliwym, a okazujesz się być zwierzyną łowną. Tak, jak cała twoja kultura i ideały, w które wierzyłeś. One stają się jedynie trofeami, które ktoś, na wojnę z kim cię wysłali, i kto tę wojnę prowadzi, wypreparuje z wyższych sensów, opluje i powiesi na ścianie. Ciągły strach to rak. To erozja umysłu. Wyższe uczucia redukują się do zera. Liczy się instynktowna umiejętność odczuwania mikro-sygnałów, niczym pająk, który wie, że w sieci właśnie znalazła się ofiara. Ważne staje się to, by nawet we śnie cenzurować swoje myśli. Taki strach wchodzi w fazę przewlekłą, wydawałoby się wręcz oswojoną. Robi z naszej twarzy szczelną maskę, a z oczu kamery, rejestrujące wszystko, co może stać się potencjalnym zagrożeniem. Ciało zamienia w napiętą sprężynę, gotową do skoku zawsze, nawet w chwili największego odurzenia, czy to seksem, czy wódką. Tyle emocji. Adrenalinowy haj. Później nic już nie cieszy. Wszystko
jest zbyt mało ekscytujące. Nawet ból. Jest. Po prostu zwykły, do zniesienia. Panowanie nad sobą to podstawa. A ciało wymusztrowane w wykonywaniu poleceń, bez sprzeciwu potrafi zwyczajnie zepchnąć go w najdalszy kąt świadomości. Tylko, że z bólu nie rodzi się nic. Nic, prócz przeświadczenia, że ciało, ten niezawodny instrument nagle się zacina, zawodzi. To niebezpieczne. Niebezpieczne, ponieważ rozwiera się pustka. A taka pustka, to pole do przemyśleń i wątpliwości. Do pytań. Świat przestaje być jasny. Się ściemnia. Bezkompromisowa zerojedynkowość zostaje przesłonięta cieniem klepsydralnej ósemki, która położyła się na nieskończoność.
Ciało sarny. Ułożone na grzbiecie. Ostry nóż. Podłużne cięcie od mostka do gardła.
Mała leży pode mną na plecach. Język sunie po szyi, okrąża obojczyki i wraca w zagłębienie pod żuchwą...
Krtań, tchawicę i przełyk należy wyciągnąć i odciąć przy samej głowie. Przełyk oddzielić od tchawicy i zawiązać na supeł, żeby płynne ekskrementy, nie zalały tuszy. Przecinam skórę i mięśnie brzucha, od spojenia łonowego aż do mostka.
Całuję jej brzuch. Język wędruje po delikatnej skórze, wślizguje się w zagłębienie pępka.
Żeby nie przeciąć jelit w otwór po cięciu przy spojeniu łonowym wsuwam dwa palce, odciągam skórę i tnę ją nożem prowadzonym do dołu między palcami. Przecinam przeponę wzdłuż żeber. Sięgam w głąb klatki piersiowej, wyrywam tchawicę, przełyk, płuca i serce.
Pieszczę jej sutki, słyszę miarowy i coraz szybszy stukot pod jej żebrami, rwący się oddech.
Wkładam ręce w ciepłe ciało.
Łania. Jedwabisty porządek wnętrzności, po dotknięciu którego ręce pachną jeszcze przez długi czas
bardzo intensywnie – mieszaniną tego, co odrażające i pociągające zarazem. Tak, jak po wyjęciu palców z ciała kobiety.
Mówił do nich “suko”. I wszystkie się karnie zgadzały. Od tlenionej cycatej z barku przy sejmie, przez długonogą z poczty, po panią doktor z kliniki szoku wojennego. Ta trochę się opierała, że to wulgarne i odczłowieczające, ale gdy brał ją od tyłu, trzymając za włosy tylko nabijała się na niego mocniej, jęczała i odwracała głowę, jak ranna sarna, która spojrzeniem prosi by ją dobić. – Zrób mi tak jeszcze – mówiły, wyginając się w łuk pod jego dotykiem i pod jego słowami. Lubił kiedy na nim siadały, wpadały w ten swój galop. Każda inaczej. Tańcząc na nim, kreśląc biodrami ósemki, po swojemu uciekając przed niespełnieniem. Bawiło go to, że wydaje im się, że nad nim panują, że mogą go na chwilę ujarzmić. Ale to on je kontrolował. I kontrolował siebie, ani na chwilę nie zamykając oczu, ani na mgnienie nie spuszczając z nich wzroku. Wydawał polecenia. Krótko,
zwięźle. Jak do psa. Ale dotykał ich delikatnie, prawie z czułością, jak cennych trofeów, których nie chce się zepsuć nieodpowiednim ruchem ręki czy cięciem. Lubił kiedy były takie gładziutkie, dziewczęco niewinne, wydawały się wtedy bardziej uległe. Obielone sarny.
Kochał strzelać. Do nich i w nie. I tylko to go jeszcze było w stanie ucieszyć. Gdyby je tak wszystkie ułożyć obok siebie, pokotem, zostałby niekwestionowanym królem polowania. Jednak w emocjach był zdecydowanie królem pudlarzy. Kiedyś wyobraził sobie, jak Mała pieści się z inną kobietą, a on patrzy na nie, a później jest raz w jednej, raz w drugiej. Ich smaki i zapachy mieszają się, a one na przemian kosztują to jego, to siebie nawzajem. Opowiedział o tym Małej. Strasznie się obraziła. A przedtem zapytała go, z przekąsem, czy nie wolałby jednak pary, bo ona też chętnie popatrzy, jak jakiś fajny koleś robi mu dobrze. Było mu głupio, bo pierwszy raz tak bardzo odkrył się przed kimś ze swoimi fantazjami i od razu dostał za to po głowie. Patrzyła na niego długo, tymi wilgotnymi, czarnymi oczami. Wszystko przez to, że kiedyś uległ durnemu czułostkowemu impulsowi i poprosił ją, żeby go podrapała po plecach, poczuł się wtedy taki rozkosznie bezbronny, ufny. Wszystko przez to, że bez sensu zabrał ją ze sobą do lasu, pokazał jak się podkłada jedzenie sarnom, pozwolił prowadzić po wertepach swojego terenowego Forda, aż piszczała z radości, a wieczorem naprawił z kolegami dymiący kominek i w domku myśliwskim siedzieli sobie przy rażącej w głowę śliwowicy. Chłopaki przechwalali się historiami z polowań i starali się nie kląć. Potem po chłopaków poprzychodziły ich żony, wkurzone, że ich mężowie gdzieś się zawieruszyli. Na widok Małej stroszyły się nieprzyjaźnie, ale po drugiej lufie zwierzały jej się z problemów małżeńskich i rodzicielskich, narzekały na swoich wielkich, muskularnych i kanciastych chłopów, jakby byli małymi niesfornymi dzieciakami, których trzeba wychować, a ona mrugała do niego porozumiewawczo i co jakiś czas podchodziła żeby się przytulić. Kiedy towarzystwo się już rozchodziło, Grzesiek, jego serdeczny przyjaciel, odwrócił się nagle i pogłaskał Małą po rozczochranych włosach. – Pilnuj się, dobrze? – powiedział do Małej, a jemu pogroził palcem.
A potem siedzieli jeszcze we dwoje, w ciepłym świetle, nad ciepłą wódką, a on jej opowiadał, o swoim psie, suce którą ojciec mu zastrzelił, bo słuchała się tylko jego, a nie ojca, o miejscach w których był i o strachu, o tym że nigdy nie mógł mówić bliskim dokąd jedzie, i że zawsze czuł się jak w podróży dokądś, i że to było po coś, dla kogoś, a teraz podróżuje bez celu, drogą donikąd i strasznie się tej bezcelowości boi. – Wiesz, co mnie zachwyciło? Że nigdy nie pytałaś o nic… Nigdy nie naciskałaś, żebym ci o czymś opowiedział, czekałaś aż sam powiem… A jednocześnie, po prostu wiedziałaś o mnie wszystko.
Całowała go wtedy tak czule, liżąc jego usta i, badając każdy skraweczek skóry na karku. Przypomniała mu, jak to jest po prostu odczuwać. Zamknąć oczy i wsiąknąć w czyjeś ręce, zapominając o narzuconym sobie podziale na sfery dotykalne i niedotykalne, na niezgłębione strefy, w które nigdy nie pozwalał wślizgnąć się niczyim palcom, czy językowi, trwać tak, aż do momentu, gdy gorącą strugą wybuchnie się, między ciepłymi piersiami, a ktoś otuli wargami i otoczy językiem najwrażliwsze, pulsujące miejsce i pozwoli ci tak zasnąć.

Obudził się na kanapie sam, otulony kocem. Mała spała na antresoli, w podwójnym łóżku. Była śliczna, zakopana w kołdrę po uszy, z policzkami zaróżowionymi od snu. Podszedł. Patrzył na nią długo. Zalała go czułość. Wyciągnął rękę w kierunku jej twarzy. Cofnął. Zerwał z niej tę kołdrę jednym gwałtownym ruchem i nie czekając aż się obudzi zerżnął ją od tyłu, wciskając jej głowę w poduszkę i nie pozwalając na siebie spojrzeć.
Leżała całkiem nieruchomo. Jak manekin. Nie płakała. Nie odzywała się.
Bał się jej od pierwszego momentu, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały. Bał się kiedy wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Pomyślał, że tak mogłaby w zasadzie wyglądać jego śmierć. Tyle razy nosił ją na rękach.
Mała bez jednego słowa patrzyła wprost na niego.
Kochał ją. Była taka piękna i miała takie ufne oczy. Onieśmielała go tą swoją ufnością, oddaniem, gdy tak leżała bez ruchu, czekając aż z nią skończy. [KS]