23 minute read

Arcydzieła Literatury – Stanisław Lem

Śledztwo: Stanisław Lem w kryminalnej odsłonie ŚLEDZTWO – Stanisław Lem w kryminalnej odsłonie

Zanim zabiorę się za opisywanie tej książki, chcę się Wam do czegoś przyznać: Nie lubię kryminałów! Są po temu dwa powody. Pierwszy jest taki, że wyleczyłem się z romantycznej wizji dzielnych inspektorów, takich jak: Columbo czy Kojak, którzy bazując na swojej niezwykłej inteligencji pieczołowicie rozwikłują, rozsupłują najbardziej zmyślne przestępcze intrygi i w końcu, po nitce do kłębka, demaskują czarny charakter, gdy się tego najmniej spodziewał. To miła, ale niestety naiwna wizja czerpana z filmów i książek. Mając na karku kilka dekad wiem, że prawdziwi policjanci działają trochę inaczej. Zwykle wsadza się do aresztu pierwszego z brzegu delikwenta, który miał kontakt z ofiarą (przyjaciela, męża, żonę, rodzica), a potem stara mu się udowodnić winę za wszelką cenę. W życiu realnym rzuca się protestujące kobiety na bruk i dociska kolanem albo aresztuje demonstrującą panią wraz z rowerem, powołując się na (zdaje się niezgodny z Konstytucją) zakaz zgromadzeń, choć kobieta była (uwaga!) sama, zgromadzona jedynie z własnym pojazdem mechanicznym, jednośladowym.

Advertisement

Sympatyczny porucznik Columbo nie występuje w naturze, za to występują inni. Ci inni występują z krzaków (w pięknych okolicznościach przyrody) z radarem przy oku, bo choć teren zabudowany kończy się oficjalnie sto metrów dalej, to akurat w tym miejscu jedyne zabudowania, to drzewa i krzewy. Oni to wiedzą i kierowcy to wiedzą, ale przecież nie chodzi o wiedzę, czy zdrowy rozsądek, ale o przepisy i statystyki (żeby ilość wykrytych przestępstw się zgadzała, bo nic nie daje takiego szybkiego efektu, jak kierowca co przekroczył).

Wiedząc o tym wszystkim, co napisałem powyżej, przestałem lubić (a może nigdy na dobre nie zacząłem?) kryminały i zachwycać się niezwykłą bystrością umysłów wymyślonych policjantów. Wolałbym, żeby tacy występowali w przyrodzie. No, dobrze – nie chcę się czepiać. Pewnie występują i tacy, ale są okazami niezwykle rzadkimi, a ich działania zwykle nie przebijają się do mediów.

Adrugi powód jest taki, że nie lubię też śledzić poczynań przestępców, których nie cierpię daleko bardziej od najmniej lotnego, policyjnego umysłu. Te dwa powody powodują, że omijam kryminały szerokim łukiem. Na szczęście czasem, to moje omijanie nie jest wystarczająco staranne. Dzięki temu w moje ręce wpadły: Chemia Śmierci, Simona Becketta, trylogia Roberta Galbraitha (pseudonim J.K.Rowling) oraz (i o tej ostatniej książce chcę teraz napisać – o dwóch pozostałych też bym chciał, ale w jednym

artykule nie starczy na to miejsca) Śledztwo, Stanisława Lema.

Są dwa powody, dla których nie lubię kryminałów i trzy powieści, które temu przeczą. Stanisław Lem przenosi nas do XIX wiecznego Londynu. Dzielny inspektor dostaje do rozwikłania zagadkę, która nie daje się rozwikłać.

Zprosektoriów zaczynają znikać zwłoki. Na początku jedynie się przemieszczają. Jedne zwłoki tylko spadły ze stołu sekcyjnego, inne znaleziono przy oknie, jakby próbowały się wydostać. Zjawisko się nasila, każdy kolejny incydent jest dziwniejszy od poprzedniego. Hipoteza postawiona przez Scotland Yard jest taka, że ktoś usiłuje ukraść zwłoki w sobie tylko znanych celach, ale z powodu nieudolności, to mu się nie udaje. Policja obstawia wszystkie prosektoria w okolicy, ale to nie powstrzymuje złodzieja ciał. Zagadka wciąż nie daje się rozwiązać, w świetle nowych dowodów upadają kolejne, całkiem prawdopodobne hipotezy.

Arcyciekawa i przewrotna jest scena rozmowy inspektora z przyjacielem. W mieszkaniu policjanta od jakiegoś czasu słychać trudne do wyjaśnienia szurania, które wdzierają się, ku wyraźnemu zakłopotaniu gospodarza, w racjonalną, naukową dysputę o możliwych przyczynach przemieszczania się ciał. Te szurania stanowią wyraźny dysonans między światem racjonalnych argumentów i światem mistycznym, światem wierzeń i zabobonów.

Nie będę Was trzymał w niepewności. Zagadka zostanie na koniec rozwiązana. Jednak czy aby na pewno? Lem pozostawia uchylone drzwi do innych interpretacji, do innego wyjaśnienia całej sprawy. Czytelnik sam musi zdecydować, w co chce wierzyć. Czy przekonają go racjonalne argumenty, czy podda się zabobonnym lękom? Sami musicie to sprawdzić.

Choć powieść kryminalna Stanisława Lema stanowi wyjątek w jego twórczości pozostaje jednak wybitnie „lemowska”. Jest to powieść niezwykle inteligentna, zadająca mnóstwo pytań, nie dając w zamian ani jednej rozstrzygającej odpowiedzi. Dokładnie tak, jak to bywa w życiu.

Zpowodu swojej niezwykłości, zręcznie oddanego klimatu opowieści, jakby wzorowanej na powieściach Doyle’a i filozoficznych rozważań o naturze świata, książka Lema trafiła do Arcydzieł Literatury naszego magazynu.

Wszystkim, którzy nabrali ochoty na Śledztwo, życzę przyjemnej lektury. [ML]

photo: Pixaby

ALPERTON

Pół księżyca tonie w ścieku. Kaczka z puszką gra w pokera. Wszystko płynie: papier, szmata... Dumny Londyn tonie w gównie. Pierwsza kwadra. Jasna ścieżka Prowadzi wzdłuż Regents Canal. Kaszlesz w krzakach... I już lepiej. Butelki lądują w wodzie. Ciągle budujemy nowe, lepsze światy. Otwieramy małe okna ciasnych kanciap, Z których nigdy nie wyjdziemy, oglądając Świat płynący tuż za progiem. Tęskniąc, marząc... Geniusz leży w płytkim grobie. Zapomniany. Na cmentarzu, po drugiej stronie kanału. Westminster nadal roi się od łajdaków, Dlatego wolę opłotkowe zadupie. Lubię te ciepłe, letnie noce. Mogłyby być choć trochę dłuższe. Zbędna bielizna ginie w krzakach. Obserwujemy blade gwiazdy. Nad mrocznym ściekiem unosi się mgła. Po twojej nodze wędruje robak. Stadion w Wembley pojaśniał. Kończymy. Zmęczone nogi niosą na stację.

Alex Sławiński

ZA KURTYNĄ

Moje buty na deszczu piszczą jak myszy. Każdy nieco inaczej. W antykadencjach.

Mam dziurawe lato. I nielepszą wiosnę. Granatowe światy jakoś mi nie służą. Oglądam obłoki. Kot też patrzy w niebo. Właśnie tutaj znalazł najpiękniejsze chmury.

Deszczowa kurtyna cięższa od stalowej. Kolejne dni spędzam w malutkim więzieniu. Mogę każdą książkę nasączyć olejem I poprawić wszystkie błędy tego świata. I filozofować z pieprzonym sierściuchem, Kręcić porno, szydełkować, dźgać patelnię. Czas tonie w rynsztoku. Piwo wywietrzało. Cisza, harmonia i śmierć. Labilny układ.

But suchy. Nie piszczy. Niebo czyste. Chcę wyjść. Nie mam dokąd. Już nie umiem spojrzeć w słońce.

Alex Sławiński

R Y S U N K I A l e x a S ł a w i ń s k i e g o

BORDEAUX

jak jest kiedy zaprzyjaźniona kobieta obca od końca do końca przechadza się po szpitalnym korytarzu krokiem zbitej przez życie kotki najpierw wygłodzonej a potem rudej

odrywa ciebie od framugi od pędzla niczym wytrawna zielona papuga woła albo inna wiewiórka przekonując mnie że nie to wstrętne co się na wstręcie kończy i już zaczynam ją lubić

ale potem powstaje coś co sprawia że po raz dwunasty wchodzę do rzeki tej samej w której na trzeźwo nigdy nie zanurzyłabym nawet palca

Iza Smolarek

Ewelina Ciszewska

– aktorka, mim, lalkarka. Absolwentka Wydziału Historii Sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim. W 2006 r. ukończyła Wydział Lalkarski Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, filia we Wrocławiu (PWST) , w maju 2009 r. uzyskała tytuł doktora, a we wrześniu 2014 r. habilitację. Od 2006 r. związana z uczelnią, w której obecnie jest dziekanem Wydziału Lalkarskiego. Laureatka Stypendium przyznawanego „Młodym, utalentowanym Wrocławianom”. Debiutowała w 1998r., w autorskim spektaklu J.Markockiego Alternacje przestrzeni. /Teatr Formy, Poitiers, Francja 1998/. Od kilku lat zajmuje się sztuką performance /Survival Sztuki, czyli Przegląd Młodej Sztuki w Ekstremalnych Warunkach we Wrocławiu: pre-tekst /2004, akt 168 /2005, uczta romska /2008 r. zrealizowany wspólnie z Moniką Konieczną, powtórzony w BWA Tarnów podczas TAJSA 2014/, Z głową w chmurach /Festiwal Rity Baum/, Sympatyczna Pani Krysia/mieszkanie Gepperta, Wrocław, Ommaggio Russolo/Dalla Pologna, Rzym 2014/. Jako reżyserka zadebiutowała w maju spektaklem Love story czyli defekt miłości (Wrocław 2004). W marcu 2011 r. wyreżyserowała spektakl Pinokio w Teatrze Lalki i Aktora w Wałbrzychu, a rok później monodram Maria S., który przyniósł jej kilka nagród i wyróżnień. Jako choreografka współpracuje z wieloma teatrami w Polsce. Jest laureatką Nagrody za choreografię podczas 22’Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej do spektakli: Smoki w Połońskiego (Teatr Maska w Rzeszowie) oraz Księga dżungli w reż. E. Piotrowskiej (Teatr Lalek Banialuka, Bielsko-Biała). Prowadzi warsztaty pantomimy i ekspresji ruchowej w kraju i za granicą.

Robert Baliński

– operator filmowy, reżyser, dokumentalista, performer, twórca teledysków i wizualizacji do przedstawień teatralnych, operowych. Laureat nagrody Yach za zdjęcia do teledysku O sole mio. W 2002 otrzymał wyróżnienie za reżyserię w „VIII Ogólnopolskim Przeglądzie Filmów Ekologicznych” /Przysieka/. W 2003 r. został nagrodzony Złotą Maską za najlepszą oprawę scenograficzną sezonu 2002/2003 – reżyseria światła i efekty filmowe wykreowane w spektaklu Mężczyzna, który pomylił żonę z kapeluszem /reż. Ł. Kos, Teatr Wielki w Łodzi/. W 1989 r. ukończył Wydział Operatorski i Realizacji Telewizyjnej PWSFTViT w Łodzi. Od tego czasu na zlecenie Programów 1 i 2 TVP zrealizował ponad 100 filmów dokumentalnych, m.in.: W drodze. Allen Ginsberg w Łodzi /1993/, Konstrukcja w procesie - Izrael /1995 zdjęcia, w reż. M. Waśko/ oraz filmy autorskie, wśród nich: Mózg - ludzkie poznanie /1999/, Angelo Pistoletto /1996/, czy Przestrzeń wolności /1998/. W latach

SEKRETY SZEKSPIRA, foto: Przemek Wiśniewski

1992 - 1999 współpracował przy realizacji cyklu programów p.t. „ART NOC” PR.2 TVP / realizacja artystycznych form filmowych/. Wyreżyserował 100 odcinków teleturnieju Nowożeńcy oraz 40 filmów dokumentalnych z serii Przyrodnicy. Swoje ambicje muzyczne spełniał realizując teledyski dla takich artystów jak: Urszula Dudziak, Magda Femme, Tadeusz Nalepa, Mathias Reim, Michał Wiśniewski, Sambor Dudziński oraz dla zespołu T-Love czy Dezerter. Od kilkunastu lat specjalizuje się w tworzeniu obrazu filmowego i reżyserii świateł do oper (współpraca m.in. z M. Łazarkiewiczem, Ł. Kosem, H. Baranowskim, Phaon, M. Weiss), do przedstawień baletowych (G. Veredon, R. Komassa, B. Vollack, M. Munso), teatralnych (J. Klata, J. Szczepkowska, A. Grabowska, G. Bral) oraz koncertów (Pociąg Towarowy - Warszawska jesień 2002). Jest autorem i kuratorem widowisk multimedialnych, wśród nich: Mandala Sztuki, Dech Łodzi, Wariacje operowe (Falstaff, Purytanie, Halka, Nabucco), Wiersz medialny, Koncert na 4 słowa, Scena wirtualnej Galerii Ciała. Od kilku lat reżyseruje Oscary Jazzowe w Teatrze Wielkim w Łodzi. Teatr Sztuk został założony przez Ewelinę Ciszewską i Roberta Balińskiego w 2007r. z potrzeby połączenia światów znajomych i odkrywania nowych, tych jeszcze nierozpoznanych. Teatr Sztuk (w domyśle wielu sztuk) zaprasza do współpracy artystów z różnych dziedzin wierząc, że ta artystyczna fuzja stworzy nowy język na polu sztuki. Teatr ma na swoim koncie sporo realizacji i prezentacji festiwalowych. Wyreżyserowany przez Roberta Balińskiego i Ewelinę Ciszewską spektakl p.t. AKT 1925 na podst. Procesu F. Kafki zdobył w grudniu 2010 r. Grand Prix Festiwalu oraz nagrodę za najlepszą reżyserię na Międzynarodowym Festiwalu SKEPNA UP FESTIVAL (Kosovo, Prishtina 2010).

www.teatrsztuk.pl

FRUWAJĄCY WIERSZ - performance Teatr Sztuk + OSJAN fot.Robert Baliński

T E A T R S Z T U K – ZWIĄZEK WIELOGATUNKOWY

maria s - fot. Robert Baliński maria s - fot. Robert Baliński Omaggio a Russolo, Foto Adam Pietrusiak

Teatr Sztuk – co to takiego? Kto go tworzy?

E: Teatr Sztuk powołaliśmy do życia wspólnie, tj. ja i Robert, ponad dziesięć lat temu. To taki twór wynikający z naszych potrzeb artystycznych, duchowych, z potrzeby zetknięcia w obszarze sztuki czegoś, co znamy z czymś, co jest nowe. Doświadczenia, które wcześniej nabyliśmy, ja na polu pantomimy i teatralnej formy, a Robert w dziedzinie filmu i performance’u, postanowiliśmy ze sobą połączyć i tak powstał związek wielogatunkowy nazwany przez nas Teatrem Sztuk. Taka fuzja różnych światów. R: Inaczej ujmując, jest to platforma do spotkań różnych dziedzin sztuki, nauki i w ogóle wielu aspektów życia.

Studiowałaś historię sztuki. Co skierowało Cię w stronę aktorstwa? Czy to było Twoje ukryte marzenie i jak studia uniwersyteckie wpłynęły na obecną pracę?

E: Zawsze ciągnęło mnie do aktorstwa. Ciekawiło mnie chowanie się za jakąś postacią i zderzanie własnego ja z innym punktem widzenia czy odczuwania. Nie poszłam jednak na egzaminy do szkoły teatralnej. Dostałam się na historię sztuki, ale cały czas ta potrzeba we mnie tkwiła. Uczeń Henryka Tomaszewskiego, Józek Markocki, prowadził wówczas warsztaty z pantomimy we Wrocławiu. Poszłam na nie i odkryłam, że można wyrażać siebie poprzez ciało i że to ciało, jeśli je dobrze poznam, może być fascynująca podróżą. W końcu odważyłam się i po skończeniu historii sztuki, w wieku 25 lat zdawałam na dwa kierunki – lalkarski i aktorski. Dostałam się na Wydział Lalkarski we Wrocławiu. Pytasz, czy korzystam z tej wiedzy wyniesionej z pierwszych studiów? Oczywiście tak. Napatrzyłam się na setki dzieł sztuki, przyglądałam się proporcjom i wszystkiemu, co w tej dziedzinie

Byłam tempem, rytmem, byłam muzyką, dynamiką, energią

Omaggio a Russolo, Foto Adam Pietrusiak

T E A T R S Z T U K – ZWIĄZEK WIELOGATUNKOWY

wymyślili wielcy tego świata. To w człowieku zostaje i tworzy pewien poziom estetyki i refleksji. Wykorzystałam to przy pracy nad monodramem Maria S., do którego zaprojektowałam kostium, będący jednocześnie scenografią.

Dodam, że to bardzo ciekawy i wielokrotnie nagradzany spektakl, do sukcesu którego przyłożył się także Robert piękną grą świateł.

Pantomima jest z gruntu niemym, a zatem ponadnarodowym językiem wyrazu. Braliście, i to z sukcesem, udział w różnych międzynarodowych festiwalach teatralnych. Czy mimo różnic kulturowych i mentalnych wasze spektakle są wszędzie jednakowo dobrze rozumiane, czy może z założenia kierujecie je do konkretnej publiczności?

E: Pantomima jest bardzo uniwersalna, bo operuje znakiem, symbolem, ale przede wszystkim my, jako ludzie, komunikujemy się za pomocą naszych ciał, energii, gestu, spojrzenia. To przecież tzw. pierwsze wrażenie, a zatem język do odkodowania pod każdą szerokością geograficzną. To sztuka wizualna, ale wymagająca od aktora techniki, a od widza skupienia, zatrzymania i gotowości na taki odbiór. Tu nie można zamknąć oczu, bo umknie ważny szczegół...

Czyli musicie być także dobrymi psychologami, by ten twórczy zamysł najpierw zakodować.

R: W wieku szesnastu, może siedemnastu lat trafiłem na „swój” pierwszy spektakl Tomaszewskiego, w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Oglądając pantomimę niczego wtedy nie rozumiałem. Postanowiłem jeździć na te przedstawienia, by pojąć ich sens. Zakochałem się w tym gatunku sztuki. Co do uniwersalizmu języka pantomimy, mam teorię, że pantomima wbrew pozorom jest sztuką najbardziej współczesną w dzisiejszych czasach, czasach komunikacji obrazkowej. Jest sztuką wirtualną. Wyobraźmy sobie taki prosty przykład: gdy aktor dramatyczny wchodzi na scenę i udaje, że trzyma w ręku szklankę, widz mu nie wierzy. Podobnie w filmie. Natomiast, kiedy robi to mim, albo więcej – udaje, że coś z niej pije, to widz nie tylko potrafi to sobie wyobrazić, ale też odczuć pragnienie. Totalna magia.

Czyli mózg ludzki tak pracuje, że uzupełnia sobie brakujące puzzle, co w przypadku pantomimy jest dużo łatwiejsze niż w przypadku przekazu aktora dramatycznego, w którym widz odbiera rolę całościowo, łącznie z tekstem?

R: Tak, w pantomimie wspaniałe jest to, że jest jakiś rodzaj obrazu, którego tak naprawdę nie ma, a który tworzy się wewnątrz, w człowieku, w nas, a co ciekawsze – w każdym zapewne nieco inaczej.

E: Tak, ale pamiętaj, że za sztuką pantomimy stoją setki godzin treningu. To jest konkretna technika

Pantomima rozgrywa się na poziomie wyobraźni, czyli… mogę być ciastkiem z kremem, wodą, mogę też być atomem.

jak np. identyfikacja z przestrzenią czy z przedmiotem, tj. gdy moja ręka przyjmuje kształt trzymanego przedmiotu lub kiedy moje ciało przyjmuje ciężar jakiegoś przedmiotu. Inaczej przecież będę się poruszała z jedwabnym szalem, a inaczej z kamienną kulą. Stopień mojej identyfikacji wpływa na widza, na jego postrzeganie sytuacji. Jest oczywiście pewien rodzaj umowy pomiędzy widzem a mimem. Widz chce widzieć to, czego nie ma. Chce też wyobrazić sobie jakąś historię. W świecie nauki istnieje teoria, że ruch mima uruchamia tzw. neurony lustrzane. Taki przykład: jeśli ja zatrzymam w napięciu rękę płasko w powietrzu, to widz zobaczy blat stołu, a jeśli tak ułożoną dłoń ustawię pionowo, widz zobaczy jakąś barierę w przestrzeni, ścianę lub okno, zależnie od kontekstu i ustawienia ciała. Na stopień rozumienia wpływa też ogólna percepcja świata (zmysły), którą każdy z nas posiada. Stwarzamy coś, ale na finalny obraz w wyobraźni widza mają wpływ również jego wcześniejsze przeżycia i doznania. Jest to duża kreacja po obu stronach i odwołanie się do życiowych doświadczeń, które kolekcjonuje nasza pamięć.

CZŁOWIEK MOŻE by_KDziedzic

No właśnie! A przy tym jeszcze Teatr Sztuk z zasady łączy wiele form kreacyjnych, zarówno muzycznych, jak i wizualnych. Widać, że nie zależy Wam na konkretnym przekazie, ale raczej na indywidualnym odbiorze, przeżyciu estetyczno-filozoficznym, czy tak?

R: Bardziej mnie intryguje ta różnica. Jeśli porozmawiamy z kilkoma czy kilkudziesięcioma osobami, to okazuje się, że każdy z nich zobaczył de facto co innego. Są ogromne różnice w odczuciach i indywidualnej narracji i to jest wspaniałe. Mnie to właśnie fascynuje, że dotykamy wyobraźni człowieka, poruszamy ją, dając widzowi możność indywidualnej interpretacji. Gdyby przekaz był całkiem jednoznaczny, byłoby to najzwyczajniej nudne.

Ewelina, wspomniałaś o godzinach technicznej pracy nad ciałem, o lustrzanych neuronach. Opowiedz, jak przygotowywałaś się do jednej z najbardziej zaskakujących ról, jakie można sobie wyobrazić, mając nawet zdolność myślenia abstrakcyjnego, czyli do roli atomu.

E: To jest właśnie fascynujące w pantomimie, że możesz być wszystkim. Pantomima rozgrywa się na poziomie wyobraźni, czyli… mogę być ciastkiem z kremem, wodą, mogę też być atomem. Atom to mój debiut. W Poitier, we Francji. Miałam być najmniejszą, elementarną cząstką kosmosu, dryfować ciałem w przestrzeni. Byłam tempem, rytmem, byłam muzyką, dynamiką, energią. Bardzo ciekawe przeżycie. Aktor „ściągnięty” do roli czegoś niewidocznego, a z drugiej strony bardzo konkretnego. To abstrakcja, ale ciało bardzo dobrze ją znosi. Współistnieliśmy zespołowo kreując, na szczęście, też jakąś bardziej rozpoznawalną materię. Byliśmy drzwiami, stołem, pulsującą magmą. To była wymagająca, ale fascynująca praca zespołowa.

Czujecie kiedy budzicie w widzach taki poziom wrażliwości, że oni reagują współodczuwaniem Waszych emocji? Czy to widać? Współgrają z Wami?

E: W momencie rozpoczęcia spektaklu pomiędzy widzem i aktorem powstaje rodzaj umowy, porozumienia. Jeśli swoje ciało wypełnię prawdziwą emocją, a nie będzie to beznamiętny zestaw wyuczonych gestów, istnieje szansa, że dotknę czułego punktu, tego co „boli”. Każdy ma w sobie jakiś obszar bólu, a ból jest zjawiskiem uniwersalnym. Teatr zawsze traktuje o miłości, o nienawiści, o śmierci, o lęku. Eksploatujemy

to od tysiącleci. Przyzwolenie widza na wspólne przeżycie lub odczucie tego w sobie jest wyzwaniem i obcowaniem z delikatną materią. Tak, to porozumienie może być odczuwalne. Powietrze staje się wtedy gęstsze i wszystko wokół jakoś tak szlachetnieje.

Jesteśmy ostatnio w środku pandemii, kiedy to część teatrów przechodzi w miarę możliwości na transmisje on-line. Czy teatr może istnieć bez widza? Kiedyś przecież powstawały spektakle w Teatrze Telewizji.

R: Dla nas jest to bardzo trudne. Spontaniczna reakcja, oddech widza, jego uwaga to dla nas konkretna zwrotna energia. Istotą naszych działań jest performowanie tu i teraz. Musimy się czuć nawzajem. Ekran tego nie zapewnia. Granie przed kamerą to już inny gatunek przedstawienia. Znaleźliśmy się w niezwykle trudnej sytuacji w tym momencie.

Ewelina, czy jako pedagog, przekazując swoje doświadczenie w pracy nad ruchem i ciałem, liczysz także na kontynuację swoich twórczych eksperymentów w działaniach młodego pokolenia? Wymaga to abstrakcyjnego, a jednocześnie syntetycznego myślenia. Czy młodzi ludzie są na to gotowi, czy to dłuższy proces kreacyjny?

E: Jako pedagog lubię prowokować i obserwować, ale nigdy nie stosuję żadnej presji. U każdego taki proces przebiega inaczej. Każdy samodzielnie i w różnym czasie odkrywa w sobie różne potencjały. Ja uchylam drzwi, ale zdaję sobie sprawę, że mój świat wcale nie musi spotkać się z innym światem. Jeśli dochodzi do takiego spotkania, staje się n o w e. Absolutnie nie chciałabym, żeby ktoś mnie kopiował. To złe zjawisko, a w pantomimie szczególnie szybko widoczne. Pożyczone ruchy mogą niechcący stać się manierą. Jeśli uda mi się uruchomić w kimś potrzebę eksperymentu, jakiegoś przekraczania, to uważam to za swój sukces dydaktyczny. Stąd już tylko krok do szaleństw.

Inspiracja może pojawić się całkiem niespodziewanie,

nawet w banalnych sytuacjach.

Dla studentów to Ty jesteś autorytetem, a czy Wy sami też opieracie się na jakichś autorytetach? Czy ktoś jeszcze poza Henrykiem Tomaszewskim wywarł na Was wpływ w sensie artystycznym?

E: Kantor zawsze budził moją fascynację. Czuję tę estetykę i jego sposób opowiadania o świecie. Podoba mi się temporytm jego spektakli, mantrowe przywoływanie tematyki śmierci, a stąd z kolei blisko do prozy Schulza czy Kafki i pojęcia czasu. Schulz, Kafka, Kantor – tak, z nimi czuję mocną duchową więź...

R: Z racji mojego wykształcenia mam oczywiście swoich mistrzów filmowych, ale nie tylko. Uwielbiam klimaty Davida Lyncha, podziwiam Arystotelesa, bardzo podobają mi się działania niedawno zmarłego Christo. Mógłbym wymieniać dalej, ale to, że podoba mi się czyjaś twórczość, nie oznacza, że czerpię z niej pomysły dla siebie. Uważam, że mistrz to nie jest ktoś, kogo należy naśladować. Rozszerzając tę myśl, tzw. mistrzem może być np. trawa w ogródku, pogoda, takim mistrzem bywa przypadkowo spotkany człowiek, który mnie zafascynuje i utkwi w pamięci.

Rozumiem, że to są wasze inspiracje, coś co was stymuluje artystycznie.

R: Tak, oczywiście. Ja raczej uciekam od tych ludzkich mistrzów, żeby się od nich za bardzo nie uzależnić.

E: No właśnie, inspiracja może pojawić się całkiem niespodziewanie, nawet w banalnych sytuacjach. Padnie słowo – klucz, które nagle otwiera ci głowę, daje impuls.

R: Teatr Sztuk powstał m.in. po to, żeby nie szukać inspiracji w takim sensie, o jakim mówisz. Nasz teatr nie ma spektakli repertuarowych. Poza kilkoma, z założenia nasze spektakle są performatywne. Wrócę do określenia „platforma spotkań”. To agora dla różnych artystów, różnych dziedzin sztuki. Chodzi o to, aby tworzyć sytuacje, tworzyć spektakl, w którym różni

ludzie dopowiadają coś od siebie, interpretują po swojemu to, co chcemy razem opowiedzieć.

Wiem, że pora dnia i nocy nie ma dla Was znaczenia, jeśli chodzi o twórcze pomysły. Zapraszacie do siebie różnych artystów i prowokujecie do wyzwalania kreatywnej energii. Czy zatem praca nad kolejnymi performatywnymi tworami przebiega już na etapie takich spotkań poprzedzających to zasadnicze, czy jest to działanie na deskach teatru z wcześniej opracowanym scenariuszem w ręku?

R: To nie jest improwizacja w sensie spontanicznych, chaotycznych ruchów. Wcześniejsze dyskusje z twórcami biorącymi udział w naszym spektaklu są po to, by omówić jego „kręgosłup”. My ten szkielet czy ideę tworzymy wcześniej i przedstawiamy artystom instrukcję obsługi, ale każdy z nich ma świadomość tego, że trzymając się wyznaczonego pomysłu może dodać od siebie tyle, ile sam uważa za stosowne. To rodzi dialog, ktoś zadaje pytanie, ktoś odpowiada.

E: Jeśli np. spotykamy się z Kiniorem czy Antymosem Apostolisem, nie wiemy, jakie dźwięki finalnie usłyszymy na scenie. Mam więc wyznaczoną przestrzeń i np. przypisany do mojego działania instrument. Do tego dochodzi wypowiadany przez kogoś tekst, którego też nie znam i projekcja. Obserwujemy siebie nawzajem. To spotkanie na najwyższych obrotach skupienia, odczuwania i gotowości do działania i reagowania. Tak było np. w Metalive (9 aktorów na scenie, 3 muzyków plus video live) czy w Paradzie. Umówione tylko punkty styczne.

R: Przytoczę taką anegdotę. Kiedyś zaprosiliśmy pana Jana Nowickiego, przedstawiliśmy mu nasz zamysł, ten „kręgosłup”, a on na to: „Słuchajcie, ja nic z tego nie kapuję, ale podoba mi się idea, więc zrobię to”. Efekt był zaskakujący, ale rewelacyjny. Otóż poprosiliśmy go, żeby w trakcie spektaklu wypowiadał tylko dwa słowa „tak” i „nie” w momentach, w których poczuje taką potrzebę, ale też jeśli uzna, może dodać swoje teksty. Jan Nowicki pisze poezję. I tak się stało. Fragmenty swoich wierszy wykorzystał w tym spektaklu tworząc dodatkowe konteksty idealnie pasujące do całości. Podobnie dzieje się z innymi artystami, którzy znając tylko „kręgosłup”, kreują interaktywnie całe wydarzenie. Wkładają w to całe swoje doświadczenie, swoją wrażliwość. To jest w naszym teatrze najciekawsze.

Nie obawiacie się porażki?

E: Zawsze istnieje jakieś ryzyko mniej

udanych akcji, ale to jest bardzo ludzkie. Pozornie ta słabość właśnie może okazać się atutem, może być ciekawsza niż perfekcyjne wykonanie. Widz jest obserwatorem zdarzeń i nawet jeśli czuje, że coś nie wyszło, to mając świadomość, że to się dzieje „tu i teraz”, okazuje rodzaj wsparcia i zaczyna podświadomie kibicować jak na zawodach sportowych.

R: Nasze spektakle performatywne nie odbywają się na zasadzie jam session. To nie jest tak, że mamy temat, a wy teraz róbcie, co chcecie. Mamy główną linię scenariusza. Po to ją tworzymy, aby dać artystom poczucie bezpieczeństwa. Ponadto zapraszamy artystów, do których mamy zaufanie, których osobowości znamy i znamy ich potencjały. Pamiętasz spektakl Parada, prawda? Na każdej próbie Lars Danielsson grał co innego i wcale nie chodziło o to, żeby powtarzał coś z gotowej partytury.

To jest niewątpliwie miara profesjonalizmu, czyli umiejętności wykreowania sztuki w nieznanej sytuacji.

E: Powiem więcej. To „nie wiem” jest ekscytujące, ale może budzić lęk. Człowiek w swoim instynkcie samozachowawczym najpierw posługuje się tym, co zna, a jeśli się ośmieli, potrafi wykrzesać

z siebie o wiele więcej, niżby się tego spodziewał. To fascynujące. Kiedyś, podczas otwarcia Dalla Polognia w Rzymie (Festiwal Isola del Cinema), tworzyliśmy performance oparty na partyturze Bogusława Schaeffera. Jako mim potrzebuję zawsze jakiegoś konkretu, punktu wyjścia. Marcin Krzyżanowski, wybitny muzyk, który performował tego wieczoru ze mną, nie przekazał mi wcześniej żadnych wskazówek! Na godzinę przed występem nie wytrzymałam i pytam: „Marcin, co ja mam robić?”, a on wyjmuje ksero partytury. Zdębiałam. Ta partytura nie składała się z nut!…

TEATR_SZTUK__198_by_KDziedzic

Kółko, szlaczek, krzyżyk, trójkąt. No i co ja mam z tym zrobić???, a Marcin tylko: „no co – GRASZ!”. Publiczność siedząca dookoła fotoplastikonu podglądała nas przez szczelinę. Napięcie rosło. Samo podglądanie jest już aktem przekraczania czyjejś intymności. Spoglądałam na partyturę i improwizowałam na temat tych znaków. Tworzyłam nowy język. W ogóle wszystko tego wieczoru było totalnie nowe.

R: Dotyczyło to każdego z nas biorących w tym udział. Piotrek Żyła, który grał dziwne dźwięki, skreczował, Paulina Owczarek grała na saksofonie, czy wreszcie ja robiąc wizuale, musieliśmy zinterpretować tę partyturę i przełożyć na swoje obszary twórcze. Wracając do idei Teatru Sztuk chodzi nam właśnie o to, aby każdy z zaproszonych twórców miał prawo do wyrażenia w nim siebie.

To jaki „kręgosłup” teraz przygotowujecie?

R: Teraz nie wiemy do końca, co nas czeka, ale przygotowujemy dwie rzeczy: Ewelina pracuje nad swoim monodramem, a ja myślę o pewnym szerszym projekcie, wymagającym obecności wielu osób, więc pewnie najwcześniej uda się to zrealizować pod koniec roku, ale w tym momencie nie będę jeszcze zdradzał kulis. Minimum ruchu –to taka kanwa.

Zarówno na scenie, jak i w życiu prywatnym jesteście partnerami. Nawzajem się uzupełniacie, a to, że funkcjonujecie po przeciwnych stronach kamery pewnie akurat pomaga w spięciu całości. Czy kłócicie się w trakcie pracy?

R: W trakcie tworzenia scenariuszy dyskusje miedzy nami są bardzo żywiołowe, bywa że dochodzi do kłótni, ale przynajmniej nie trzaskamy drzwiami, bo ich nie mamy (śmiech).

Spontaniczna reakcja,

oddech widza, jego uwaga to dla nas konkretna zwrotna energia.

A co się dzieje u Was poza teatrem? Czy macie jakieś wspólne pozaartystyczne pasje?

E: Odkąd przyjęłam funkcję dziekana Wydziału Lalkarskiego w AST we Wrocławiu, czas mam całkowicie wypełniony. Ale tak... zdarza się, że jadamy wspólnie! W tej chwili żyjemy trochę technicznie, ale jeśli uda nam się wspólnie usiąść i porozmawiać o sztuce lub odpłynąć w stronę nowych projektów, oddychamy głębiej. To jest nasza pożywka, chwilowo dość luksusowa niestety, ale mam nadzieję, że wrócimy do naszych rozmów.

R: Rozmawiamy nie tylko o sztuce... z punktu widzenia kosmosu, cokolwiek robimy, nie ma znaczenia, jest niewidoczne. Generalnie jest tak, że często dokumentuję nasze rozmowy. Robię skany rysunków, którymi czasami się porozumiewamy, zapisuję słowa, by później wykorzystać je w pracy, ale też traktuję te nasze kartkowe opisy jako sztukę samą w sobie. Dlatego je zbieram.

A jak spędzacie wakacje? Lubicie wyjeżdżać? Potraficie spędzać czas w oderwaniu od sztuki?

E: Piękne są Mazury. Może uda nam się tam znowu wyjechać i złapać oddech. Namiot, kajak, łódka... to działa. Dobrze przewietrzyć głowę. Nie mamy na koncie egzotycznych podróży.

R: Ja podróżuję we śnie. Nie przepadam za dalekimi wyjazdami. Nie myślę o tym. Nie planuję.

E: Ja zaś nie znoszę rutyny i cieszę się z sytuacji nieoczekiwanych.

Czyli wasze życie też jest rodzajem sztuki performatywnej. Życzę zatem wielkiego oddechu i kolejnych wspaniałych zdarzeń

artystycznych. [JN]

This article is from: