
11 minute read
Niebo Odzyskane – Renata Szpunar-Kubczyk
from POST SCRIPTUM
NIEBO ODZYSKANE

Advertisement
Renata Szpunar-Kubczyk

Pocieszenie, jakie przynosi uniesienie głowy ku otwartej przestrzeni, ku oświetlonym przez Słońce kolorom połyskującym w oczach wszystkich ludzi… (monolog kobiety z filmu Niebo nad Berlinem, reż. Wim Wenders)
Zatrzymaj się, oderwij wzrok od ziemi – spójrz w niebo… Czy widzisz tamten samotny obłok? Tak efemeryczny na głęboko kobaltowym niebie tego upalnego letniego dnia, że za moment zniknie, rozpłynie się w powietrzu, nim zdążę 64
odnaleźć w rysunku jego formę. Szybko, jak gdyby w transie, chwytam te najbardziej nietrwałe elementy pejzażu. Odrywam spojrzenie od kartki i przenoszę je w górę. Obłoku już nie ma… I tylko drgające upałem powietrze wypełnia całą przestrzeń nad Ziemią. Utrwalam chmury – zmienność nieba. Jest w tym esencja samego życia – i właśnie to tak mocno mnie porusza. Trzeba się spieszyć, działać w gorączce, bo za chwilę wszystko się zmieni, przepadnie na zawsze, zniknie… Szkic zawiera upływ czasu. Jest jak film – jedna klatka ruchomego obrazu. Rysując niebo, wchłaniam niebo w siebie. Przepuszczam nieboskłon przez każdą komórkę swego ciała. To tak, jakby na moment się w nim było… i dotykało chmur. Czy istnieje coś lepszego? Bardziej przywracającego życie? Jest październik, bardzo ciepły, słoneczny dzień. Leżę na bielańskiej łące i patrzę w dal, w przestrzeń, a dookoła mnie faluje lekko, jak spokojne morze w pogodny dzień, przecudny łan dojrzałych traw. Przenoszę swój wzrok z oddali na pojedyncze źdźbło tuż obok mnie. Jego życie też jest dramatem. Jego drżenie na wietrze… Owad, który mozolnie wspina się po łodyżce i żyje tak krótko… Czuję zapach ziemi i zapach soków płynących w krwiobiegu traw. Dookoła mnie skaczą małe, szare świerszcze, wchodzą na pień starej czereśni, szukając w nim schronienia przed nadchodzącą zimą. Powietrze nieustannie drga, poruszane perkusją ich ostatniej muzyki tej jesieni. A potem znów wpatruję się w daleki horyzont, przymglone liczne pasma gór, srebrzącą się Wisłę, i w widoczne wyraźnie w jej zakolu dwie tynieckie romańskie wieże, sterczące nad urwi-
skiem z wapiennych skał. Ten pejzaż jest jak z obrazów holenderskich malarzy. Ponad lasem i hełmami wież klasztoru Kamedułów na Srebrnej Górze, a widoczną w dali prostokątną surową formą tynieckiego opactwa, rozpięta jest ogromna przestrzeń niebieskich przestworzy. Tam, gdzie Ziemia dotyka Nieba, na odległej, magicznej linii horyzontu, wydaje się istnieć brama do wieczności. Do bezkresu… Wieczność przychodzi jednak nagle, staje naprzeciw nas za nieznanym jeszcze, ostatnim zakrętem drogi. Wszystko się kiedyś kończy – powiedział do mnie ostatnio znajomy Grek na pożegnanie lata. Także więc i cierpienie posiada swój kres. Nawet najciemniejsza noc się skończy, a słońce wstanie. (Victor Hugo, Nędznicy)


Możesz wziąć do ręki kamyk, nabrać w dłoń wody, ale powietrze pozostanie nieuchwytne. Co może być większym przeciwieństwem twardej skały niż miękki obłok? Czy czujesz własne serce w swej piersi? Czy odbierasz jego wrażliwą obecność? Gdy czasem trzepocze swoimi skrzydłami jak spłoszony ptak i wyrywa się do lotu w przestworze? Stoję przed bramą eremu kamedułów na Srebrnej Górze. Czy za tymi drzwiami istnieje Niebo? Czy odzyskuje się spokój? Czy splątane myśli prostują swe ścieżki, a uczucia stają się jaśniejsze? Ciszę tego słonecznego październikowego dnia co jakiś czas burzy warkot silnika furgonetki, która z pewnym mozołem wjeżdża pomiędzy murami na dziedziniec przed furtą eremu. Wypełniona po brzegi skrzynkami świeżo zerwanych, brzemiennych sokiem fioletowych winogron. Zatrzymuje się – i wtedy otwiera się drewniana brama prowadząca do ogrodu. Furgonetka cofa w jej wnękę. Słychać wówczas tuż za nią pospieszną krzątaninę, i po chwili odzywa się silnik tłoczni. Mnisi wyciskają z owoców sok. Słyszę, jak płynie strumieniem do drewnianych kadzi. Czy wino pomaga skosztować Nieba? W przedsionku klasztoru ktoś rozmawia głośno, jego głos wydobywa się jak z bezdennej otchłani. Potężny wiekowy kasztan rozpościera się nade mną swoimi bezlistnymi już, rozłożystymi konarami. I tylko czasem, niespodziewanie, jego ostatnie owoce spadają na ziemię. Jak kamienie toczą się i zatrzymują pod moimi stopami. Słońce grzeje tutaj tak mocno moją twarz, a żaden liść nie zatrzymuje jego ciepłych promieni. Na klasztornej wieży rozdzwonił się dzwon, kolejny dzień zmierza ku swojemu kresowi. A ponad wszystkim, po głęboko kobaltowym niebie płyną ku wschodowi fale pierzastych obłoków. – Niebo tutaj jest takie dziwne, takie konkretne, jakby chroniło nas przed czymś, co jest wyżej. – A co jest wyżej? – Tylko noc. (dialog z filmu Pod osłoną nieba, reż. Bernardo Bertolucci) Ponieważ Kit i Port wiedli nieuregulowany tryb życia – oboje popełnili fatalny błąd – uznali, że czas nie istnieje. Każdy rok był taki sam, jak inny. W końcu wszystko wydarzy się samo… (Pod osłoną nieba, reż. Bernardo Bertolucci) Kiedy zdajemy sobie sprawę z niepowtarzalności każdej chwili naszego czasu tu, na Ziemi – czym innym staje się niebo. Może czasem patrzymy w jakąś niewłaściwą stronę? Lub próbujemy pochwycić i zatrzymać to, co musi odejść? Udajemy, że przemijalność nie istnieje. Albo żyjemy złudną nadzieją na to, co ma nadejść w przyszłości – i nigdy nie nachodzi. Własne niebo, które jest dla nas teraz dostępne, domaga się od nas samych rozpoznania. Czasem trzeba wyjechać w podróż, daleką od samych siebie, by po powrocie dostrzec – czym ono jest. Może to tylko kwestia czystości świeżego spojrzenia albo przebłysku wyostrzonego wzroku. – Zgubiła się pani? – Tak. – Ponieważ nie znamy dnia swojej śmierci, traktujemy życie jak niewyczerpane źródło, a przecież wszystko zdarza się tylko określoną – i to niewielką liczbę razy. Jak często jeszcze przypomnisz sobie popołudnie z dzieciństwa? To, które tkwi w tobie tak głęboko, że nie wyobrażasz sobie bez niego życia? Może cztery, pięć razy… Może nawet mniej… Ile razy zobaczysz wschód Księżyca w pełni? Może dwadzieścia… A jednak życie wydaje się niewyczerpane… (dialog z filmu Pod osłoną nieba, reż. Bernardo Bertolucci)
Czasami nie rozpoznamy w porę swojego nieba i opuszczamy je, zmierzając w głąb własnej ciemności, w stronę fatum – jak bohaterowie filmu Pod osłoną nieba Bernardo Bertolucciego, którzy idą w głąb pustyni na spotkanie ze śmiercią. Nie spostrzegli w porę szczęścia, które posiadali, i szukali innego nieba niż to, które było dla nich dostępne. Szukali go bowiem na zewnątrz, poza sobą – a tam go nie było.

Czy przypominasz sobie obraz Ogród rozkoszy ziemskich Hieronima Boscha? Po lewej stronie tryptyku rodzi się Ewa – ludzka zmysłowość. W centrum obrazu flamandzki malarz namalował ziemskie niebo rozkoszy, a po prawej piekło tortur za wszelkie cielesne przewinienia. A pamiętasz ucztę francuskiej kucharki Babette z powieści Karen Blixen? To niebo na świątecznym stole wyposzczonych purytan, te pieczone przepiórki w „sarkofagach”, świetne roczniki francuskich win. Przeważnie, przy dobrym posiłku, ludzie z Berlevaag odczuwali po pewnym czasie ociężałość. Ale dzisiaj było inaczej. Biesiadnicy stawali się coraz lżejsi, im dłużej jedli i pili, i coraz lżejsze były ich serca […]. Ta kobieta przeobraża kolację w Café Anglais w rodzaj miłosnej intrygi – miłosnej intrygi szlachetnego i romantycznego gatunku, gdzie już się zatracają różnice między cielesnym i duchowym pragnieniem i spełnieniem […]. Mogłam ich uszczęśliwiać. Jeśli dawałam z siebie wszystko, im mogłam dawać szczęście doskonałe. (Uczta Babette, Karen Blixen)

Może nigdzie niebo nie jest tak piękne i tak wyraźne, jak ponad pustynią. Tam, nocą, miriady gwiazd dotykają wręcz Ziemi. I pustyni twego serca, pod jakimkolwiek niebem… Na każdym kontynencie tej planety. Pustynia odzwierciedla naszą jałowość i wypalenie naszego życia. A jednak pustynie nadal kryją w sobie oazy i studnie. Czym jest pustynia? – Zapytaj może Beduina, który oddalił się na nią przed wiekami. Pod wielkim niebem pełnym gwiazd czujesz swoje samotne istnienie, jak dziecko, nieutulone w swoim płaczu. Jak wielkie jest niebo, które cię dotyka! Jest tak ogromne, że czujesz się maleńkim epizodem w przestrzeni jego nieskończoności. Oto twoja właściwa skala… Piloci, którzy latają nad Ziemią i spo66
glądają na nią z wysokości obłoków, czasem dopiero stamtąd zauważają skromne ludzkie szczęście. Zapragnął zdjąć z siebie zbroję, poddać się bezwładowi i znużeniu – niedola ludzka to również pewne bogactwo – stać się zwykłym człowiekiem, który co dzień ogląda przez swoje okno ten sam widok. (Nocny lot, Antoine de Saint-Exupéry) Anioł w filmie Wima Wendersa sprzedaje swoją zbroję. Bycie w niej niewidzialnym czyniło go absolutnie odpornym na ból i zranienie, na przemijalność i cierpienie. Wszystko, co izoluje od cierpienia, jest zbroją. To, co nie pozwala poczuć się człowiekiem – jest nią. Brak dotyku materii jest pozbawieniem się życia. Niebo w nas znajdujemy w momencie, gdy odkładamy na bok własną zbroję i stajemy bezbronni naprzeciw innych – tak samo bezbronnych jak my. To wspaniałe żyć duchem – świadkować dla wieczności, rejestrować to, co duchowe w ludzkich umysłach. Ale czasem mam już dość tej mojej duchowej egzystencji i ciągłego unoszenia się nad Ziemią. Chciałbym poczuć swój ciężar, skończyć nieskończoność, związać się z Ziemią. Chciałbym przy każdym kroku, przy każdym powiewie wiatru, móc powiedzieć: teraz, teraz i teraz… A nie – na zawsze i na wieczność. Usiąść na pustym miejscu przy stole. Być witanym, nawet skinieniem głowy. Zawsze we wszystkim uczestniczyliśmy jedynie na pozór: pozorne zapasy, pozorne zwichnięcie biodra, pozorne łowienie ryb. Siedzenie przy stolikach, picie i jedzenie – wszystko na pozór: pieczone barany i wino w namiotach na pustyni – pozorne. […] Wreszcie móc zgadywać, zamiast zawsze wiedzieć. Móc mówić: ach! I – och! Zamiast ciągle: tak i amen. […] Czego mnie nauczyło moje ponadczasowe patrzenie w dół, na Ziemię? Chcę się przemienić, zatrzymać spojrzenie, krótki krzyk, cierpki zapach… Już wystarczająco długo byłem poza, wciąż nieobecny. Zbyt długo byłem poza światem. Pozwól mi wejść w historię świata. Albo przynajmniej potrzymać w ręku jabłko. Popatrz – te pióra, tam, na wodzie – już zniknęły… (monolog anioła z filmu Niebo nad Berlinem, reż. Wim Wenders) Kiedy anioł staje się człowiekiem– zaczyna widzieć kolory świata. Przestaje słyszeć ludzkie myśli. Od tego momentu towarzyszy mu już we wszystkim niewiedza i niepewność. Czuje ból i staje się śmiertelny. Czuje obok siebie obecność swego brata – niewidzialnego anioła, i mówi do niego: Chciałbym spojrzeć ci w oczy i powiedzieć, jak dobrze tu być. Dotykać rzeczy… Jest zimno, ale czuję się dobrze. […] Bierzesz ołówek i rysujesz ciemną linię… potem rysujesz jasną linię… i to razem jest właściwa linia… Albo, kiedy zmarzniesz – pocierasz dłonie jedna o drugą… Wiesz – to jest dobre uczucie… Jest tak wiele pięknych rzeczy… Ale ciebie tu nie ma – ja tu jestem. Chciałbym, żebyś tu był. Chciałbym, żebyś ze mną rozmawiał, bo jestem przyjacielem… comapaniero… (monolog anioła z filmu Niebo nad Berlinem, reż. Wim Wenders) Niekiedy nawet anioły opuszczają niebo na zawsze, rezygnując ze swojej nieśmiertelności, żeby poczuć ziemski dotyk materii i czasu. A jednak ludzie, którzy dotykiem swojego ograniczonego życia zanurzeni są w odczuwanie, zadzierając głowy do góry spoglądają tęsknie w błękitne niebo. Przyglądają się efemerycznym obłokom i zazdroszczą nieziemskim aniołom.

Kim więc jesteś? Czy zapytałeś o to samego siebie? O tym mówią do ciebie gwiazdy, mówi morze – i mówi napotkany przypadkiem obcy, w tym dalekim kraju, w którym znalazłeś i poczułeś swoją ukrytą pustynię, na którą czasem odchodzisz, by milczeć i wsłuchiwać się w ten cichy głos we własnym wnętrzu. Twoją ogromną matką jest Kosmos, który kołysze cię łagodnie w kolebce swego otchłannego łona. Spójrz w górę, kiedy noc patrzy na ciebie swym łagodnym okiem pełnym gwiazd. Jak bliski wydaje się daleki Księżyc… Obcy, napotkany na krawędzi ostatniego przylądka, spogląda ci w oczy z nadzieją, że wypełnisz jego samotność. Ale ty nie wiesz tego jeszcze, czy twoja podróż kończy się tutaj, na tym skrawku nieznanej ci ziemi, czy jak Odyseusz musisz jeszcze przebyć mroczną krainę Kimeryjczyków, by pożegnać się ostatecznie z duchami umarłych. Może, jak Tezeusz, musisz jeszcze przewędrować swój wewnętrzny labirynt i zgładzić w sobie bestię. Jak Herakles wyrwać z podziemi Cerbera. Przewędrować piekło jak Dante, prowadzony przez Wergiliusza… Bo inaczej nie zdołasz uciec od własnego cienia, ten cień nie daje bowiem nigdy ukojenia, pod żadnym upalnym niebem, i gdziekolwiek pobiegniesz – on już tam będzie. Czujesz, jak letnie słońce grzeje twoją skórę? Głaszcze cię jak troskliwa matka, której dotyk opowiada ci o granicach twego ciała, o skończoności i delikatności drobinki twojej istoty w nieskończonym Kosmosie. To właśnie jest potrzebą – patrzeć w głębię nieskończoności Wszechświata, by wyobrażać tam sobie własną nieśmiertelność. Zatrzymaj się więc, spójrz w niebo, zanurz się w morskiej toni. Czy czujesz, jak woda dotyka cię swą miękką falą? Jak otula cię ciepłem swojej delikatnej substancji, kiedy dryfujesz i kołyszesz się bezwładnie i łagodnie na gładkiej tafli morza, jednocząc z jego rytmem, z jego naturalnym oddechem… Ono rozbija się o ciebie milionem swoich delikatnych kropel, przemawiając, szepcząc do milionów komórek twej wrażliwej na dotyk skóry. Szuka z nimi wspólnego języka. I opowiada im o swoim życiu. O tym, co wieczne i nigdy się nie kończy, nawet wówczas, kiedy zmienia swoją formę. I opowiada ci o wieczności, o przemianie ziemskiej materii. Gdy woda rozgrzana ciepłem słonecznych promieni zamienia się w obłoki pary i unosi chmurami do nieba. Gdy chmury płyną po niebie, wzbierają deszczem i spadają kroplami na ziemię. Gdy znikają, rozwiewając się w gorącym letnim powietrzu. I kiedy delikatny powiew wiatru, bryza znad tafli wody, muska cię jak rąbek jedwabnej tkaniny. Dotyka, głaszcze… i znika… [RSK]




