
9 minute read
Wywiad z OLGĄ BOŃCZYK – Jarosław Prusiński
from POST SCRIPTUM
Olga Bończyk Rozmawia Jarosław Prusiński
Idę na spotkanie z Olgą Bończyk. Z lekkim sercem, ale „kamieniem” w żołądku. Trochę się stresuję. Byłem jakiś czas temu na jej koncercie. Poszedłem nastawiony sceptycznie, no bo przecież „śpiewać każdy może”, jak nucił Jerzy Stuhr. (Swoją drogą wciąż powtarzane jest głupstwo, że pan Jerzy uroczo fałszował. Nieprawda! Zaśpiewał niezwykle trudną wokalnie piosenkę – spróbujcie sobie zanucić i nie zafałszować przy słowie „wychodzi”). Aktorzy też mogą, choć przecież pamiętam z Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu młodziutką Kingę Preis i inne wokalne perełki. Jednak poszedłem i pamiętam, że poczułem dreszcze, gdy na scenę wyszła niezwykle piękna, elegancka kobieta ze zniewalającym uśmiechem. Zaśpiewała jak anioł. Jak syrena. Wręcz nieziemsko.
Advertisement
Proszę mi pomóc – mówię, gdy do kawiarni wchodzi pani Olga – jak mam Panią przedstawić czytelnikom? Śpiewająca aktorka czy po prostu wokalistka grająca w filmach?
Odwieczny dylemat, któremu próbuję sprostać od lat. [śmiech] Jestem aktorką i wokalistką. Dwa niezależne byty, które od czasu do czasu się przecinają i współgrają ze sobą. Śpiewam dłużej, niż jestem aktorką. W tym roku obchodzę swoje 35-lecie pracy artystycznej – to spory kawał czasu. Zaśpiewałam tysiące koncertów i, z całą pewnością, nie wyobrażam sobie życia bez muzyki i moich tras koncertowych. Bez muzyków, z którymi tworzymy świat ulepiony z mojej wrażliwości. Ale świat teatralny, aktorski jest równie pociągający i inspirujący. To dzięki pracy w teatrze odkroiłam od siebie grubą warstwę nieporadności, braku wiary w siebie, poczucia, że jestem gorsza od innych. Uznanie publiczności, łzy wzruszenia po koncertach, życzliwe maile zbudowały we mnie wiarę, że jestem komuś potrzebna i moja praca na scenie ma sens.
Zna Pani język migowy?
Znam, bo los wymyślił dla mnie dość przewrotny scenariusz na życie. Urodziłam się w wyjątkowej rodzinie, w której oboje rodzice nie słyszą.
Jak to jest wychowywać się w świecie ciszy? Zwłaszcza dziecku obdarzonemu słuchem muzycznym.
Gdy przychodzisz na świat, nie wiesz, co jest normą, a co nią nie jest. Dla mnie świat moich rodziców był tym, co stanowiło realną rzeczywistość. Rodzice do siebie migali, zaczęłam się więc z nimi porozumiewać dokładnie w taki sam sposób. A gdy słyszący ludzie do mnie mówili, uczyłam się tak jak inne dzieci języka polskiego i porozumiewania się jak wszyscy wokół. To tak jak wychowywać się w rodzinie wielojęzycznej. Dla dziecka żaden problem. Schody się zaczęły, gdy okazało się, że oboje z moim bratem jesteśmy utalentowani muzycznie. Dzieci ze szkoły muzycznej (były to głównie dzieci prominentów) szybko dały mi odczuć, że z moją rodziną jest coś nie tak. Zaczął się proces, który przepracowuję do dziś. Proces wpadania w poczucie bezsilności, poczucia, że jestem gorsza od innych, i złości, że świat jest niesprawiedliwy. A mój dom był naprawdę wspaniały. Kochający, wyrozumiali rodzice, codziennie pyszny obiad czekający po szkole, rozmowy z mamą, przytulanie i kołysanie do snu. Wsparcie rodziców było przeogromne, niestety w szkole wszystko wpadało w czarną dziurę. Z oczywistych powodów moi rodzice nie byli w stanie pomóc mi w sprawach muzycznych. Ale ten deficyt rekompensowali w każdy inny możliwy sposób. Pomimo tego, że nigdy nie usłyszeli żadnego dźwięku zagranego przeze mnie na fortepianie czy zaśpiewanej piosenki, cieszyli się z moich sukcesów i pasji bardziej niż ktokolwiek inny. Każdy dobrze zdany egzamin nagradzany był pójściem do cukierni na pyszne lody lub ciacho. A gdy coś poszło nie tak, mama czule gładziła mnie po głowie, dodając mi wiary, że następnym razem pójdzie lepiej. Jednak oprócz obowiązków szkolnych i czułych chwil w ramionach mamy były kwestie, które wpisane są w taki dom jak mój. Byłam „opiekunem” swoich rodziców. Każdorazowo musiałam iść z nimi do urzędu, na pocztę, do lekarza, by skomunikować oba światy. Nie miało znaczenia, że wielokrotnie byłam świadkiem rozmów, których dziecku należałoby oszczędzić. Choroba onkologiczna mamy zderzała mnie raz po raz z nadchodzącą śmiercią, której bałam się, odkąd rozumem pojęłam, czym jest życie i śmierć. Razem z bratem, na zmianę (mieliśmy dyżury), tłumaczyliśmy migowo wieczorny dziennik telewizyjny lub film, który rodzice chcieli obejrzeć. Mój czas na szkołę, dom i podwórko był mocno zaburzony, ale taki jest los dzieci CODA [słyszące dzieci niesłyszących rodziców – przyp. red.]. Nie było innego rozwiązania.
Wiem jednak, że tamten czas zahartował mnie na dorosłe lata. Empatia wpisana jest w moje DNA, telepatycznie wręcz odczuwam ludzkie emocje i stany, w których się znajdują. Mimo to uważam, że miałam najlepszych rodziców pod słońcem. Bez nich nie byłabym tym, kim jestem dzisiaj.
Jaką muzykę puszcza sobie Pani w samochodzie albo późnym wieczorem po ciężkim dniu? Taką tylko dla siebie.
W samochodzie najczęściej uczę się nowych piosenek lub ról, które przygotowuję. Ale gdy chcę się oderwać od obowiązków, to często słucham muzyki klasycznej, starych polskich przebojów lub dobrego, miłego dla
Czytałem w którymś wywiadzie, że Pani życie prywatne nie zawsze układało się gładko. Jakieś kłopoty z facetami?
Jeśli podzielić życie na dwa światy: prywatny i zawodowy, to muszę przyznać, że zawodowo moje życie potoczyło się zachwycająco, i wciąż dziękuję losowi, że spełniłam tak wiele marzeń z dzieciństwa. Prywatnie już nie było tak dobrze. Deficyt emocjonalny, który rozwarstwił mnie na etapie dzieciństwa i wczesnej młodości, szybka śmierć mamy i wejście w dorosłość, gdy nie byłam do niej przygotowana – to było jak zderzenie z tirem. Zanim się zorientowałam, rozpadło się moje pierwsze małżeństwo. Kolejne próby tworzenia związków kończyły się frustracją, niezrozumieniem obu stron i poczuciem bezsilności.
Zrozumiałam, że aby umieć budować z kimś związek, muszę poukładać i dogadać się sama ze sobą. I tu nastąpił prawdziwy przełom. Teorie, których uczyłam się z mądrych książek, zaczęłam stosować w praktyce. Jestem w procesie, który pewnie będzie trwał do końca moich dni, ale jedno jest pewne, polubiłam się,
ucha jazzu. To mnie uspokaja, inspiruje i pozwala się odstresować od dnia codziennego.
Kim jest Mirek?
Mirek to mój brat. Starszy o 4 lata. Znakomity skrzypek, koncertmistrz w Orkiestrze Kameralnej „Amadeus” pod batutą Agnieszki Duczmal w Poznaniu. Jestem z niego bardzo dumna. Choć mieszkamy daleko od siebie – ja w Warszawie, on w Poznaniu – nasze relacje są bardzo bliskie. Mamy ze sobą nierozerwalną więź, która mnie bardzo wzmacnia i daje poczucie bezpieczeństwa. uwierzyłam w siebie, wiem nareszcie kim jestem i jakie jest moje miejsce w szeregu. Jakie są moje priorytety. Czasami wpadam w pułapki emocjonalne, gdy zadziała stary schemat, jednak wtedy wiem, nad czym muszę jeszcze pracować. Teraz od kilku lat żyję i mieszkam sama (nie licząc dwóch kotów). Jest dobrze tak jak jest. Uczę się siebie, dogaduję się ze sobą fantastycznie, a czas pandemii udowodnił mi, że moja samotność jest moim błogosławieństwem. Wiem, że od losu dostaję kolejne lekcje, które muszę cierpliwie przerobić. Wiem, że nie muszę już być „najlepsza w klasie”, ale chcę się postarać dla samej siebie, dla swojej satysfakcji. Dlatego właśnie niczego nie żałuję. Nie żałuję rozstań i powrotów, łez i porażek życiowych, wzlotów i upadków, miłosnych zachwytów i rozczarowań. Mężczyzn, których spotkałam na swojej drodze, a z którymi „mi nie wyszło”, wspominam z wdzięcznością. Byli dla mnie lekcją, z której – wierzę w to bardzo – wyciągnęłam dla siebie dobrą lekcję. Z wieloma z nich mam kontakt, a to wartość nie do przecenienia. Poza tym, na wszystko patrzę z innej perspektywy. Wiem, że nie muszę już niczego nikomu
udowadniać. Nie muszę budować domu, rodziny, bo tak wypada. Nie muszę się z nikim ścigać. Chcę żyć po swojemu, a to można zrobić dopiero wtedy, gdy poczujemy się wolni. Wiem, że zmierzam powolutku w tym kierunku. Moje życie bardzo się zmieniło i oddycham wreszcie pełną piersią. Dziś mam chyba więcej zmarszczek od śmiechu niż od łez, więc bilans jest na plus.
Jest jakaś postać, którą chciałaby Pani zagrać? O jakiej roli marzy Olga aktorka?
Nie marzę o konkretnych rolach. Marzę o wyzwaniach, o uczeniu się siebie i przekraczaniu swoich granic. Mam w sobie ciekawość świata i ludzi. Nie boję się popełniać błędów, więc wchodzę w każdy projekt, który mnie czegoś nauczy. Nudzą mnie projekty i ludzie, którzy idą na łatwiznę, którzy chcą odcinać kupony od swoich wątpliwych umiejętności. Wierzę, że te najlepsze role są jeszcze przede mną, że dostanę szansę zagrać postać, którą będę musiała w sobie ulepić od początku, od samego zarodka. Uwielbiam pracować nad rolami, uwielbiam, gdy reżyser ma czas i cierpliwość budować je razem z aktorem. Oddaję się takiej pracy bez reszty, nie licząc czasu na zegarze. Ci, którzy mnie znają i ze mną pracowali, wiedzą, jak bardzo potrafię poświęcić się i oddać pracy, by przyniosła oczekiwany efekt. Może los będzie łaskawy i obdaruje mnie nową, interesująca rolą? Jestem cierpliwa i niczego nie wymuszam.
Prywatne marzenia Olgi Bończyk?
Hmm. Moje największe marzenia się spełniły, więc często myślę, że to niegrzeczne prosić o więcej, gdy ma się tak dużo. Ale skoro zostałam wywołana do odpowiedzi, to… chciałabym nagrać swingująca płytę z big-bandem. Mam w głowie pomysł i plan. Projekt jest jednak bardzo kosztowny i musiałabym się nieźle nagimnastykować, by to samodzielnie udźwignąć. Ale ponieważ moje artystyczne pomysły prędzej czy później się spełniają, wierzę, że i ten projekt uda mi się zrealizować. Muszę tylko poszukać wsparcia finansowego, ale to już odrębny temat, którym nie będę nikogo zanudzać. A poza tym, jakiś piękny domek na południu Europy, by w cieple wygrzewać stare kości, byłby miłą perspektywą na kolejne lata…
Ma Pani jakieś wady? Może Pani powiedzieć na ucho, tak żeby nikt nie usłyszał.
Chyba mam ich kilka. Ale na ucho powiem Panu, że wcale nie są takie złe te moje wady. Po pierwsze perfekcjonizm – innych wkurza, mnie pozwala trzymać w ryzach nawał zawodowych spraw i mieć wszystko pod kontrolą. Po drugie niecierpliwość – lubię szybko dopinać celu. Wkurzam się, gdy z lenistwa innych praca nad projektem idzie wolniej. W takich chwilach potrafię być niemiła. Naiwność – cóż, w tej kwestii jestem niereformowalna. Jestem też wymagająca i wiem, że niektórzy się tego boją, więc mnie unikają. I jeszcze nie umiem piec ciast! [śmiech]
Świat poszedł w taką stronę, że na galach bokserskich (jestem kibicem) okładają się pięściami (bo walką trudno to nazwać) youtuberzy, a w filmach grają blogerzy albo inni nuworysze. Tak ma być i trzeba się po prostu przyzwyczaić? Widuje Pani osoby na planie, które wyglądają, jakby zostały tam zaciągnięte siłą, prosto z chodnika?
Na szczęście nie zdarzyło mi się grać z amatorami. Mimo to uważam, że wśród ludzi, którzy nie mają wykształcenia aktorskiego zdarzają się talenty, które warto rozwijać i dawać im szansę. Przeciwna natomiast jestem utrwalaniu przekonania, że każdy może stanąć przed kamerą i zagrać w filmie czy teatrze. To burzy wartość i jakość zawodu aktora i sprawia, że przed kamerę i na scenę pchają się ludzie o wątpliwych umiejętnościach. Z drugiej zaś strony wierzę, że widz nie jest głupi i widzi co jest dobre, a co złe, i że to on ostatecznie wybierze kanał czy film z najlepszą aktorską obsadą, a pominie produkcje nie najwyższych lotów. Tak, wiem… Jestem znowu naiwna. Ale już mówiłam, jestem niereformowalna. [śmiech]
Dziękuję za rozmowę. [JP]

