10 minute read

Śmierć na pięć – Prof. Izolda Kiec o GRZEGORZU CIECHOWSKIM

ŚMIERĆ NA PIĘĆ

Grzegorza Ciechowskiego i Mariusza Wilczyńskiego

Advertisement

Profesorowi Ryszardowi Przybylskiemu, autorowi Baśni zimowej

PROF. Izolda Kiec

GRZEGORZ CIECHOWSKI

(29 sierpnia 1957 – 22 grudnia 2001) Był muzykiem, producentem, kompozytorem, autorem tekstów, poetą. Liderem zespołu Republika, Obywatelem GC, Grzegorzem z Ciechowa i… Ewą Omernik. Jedną z najbardziej wszechstronnych i charyzmatycznych osobowości polskiej muzyki rockowej dwóch ostatnich dekad XX wieku.

Debiutował na początku lat 80. w studenckim klubie Od Nowa w Toruniu, gdzie w 1981 r. powołał do istnienia zespół Republika (dwa lata później ukazała się pierwsza, dziś legendarna, płyta zespołu: Nowe sytuacje). Po rozpadzie pierwszej Republiki (w 1986 r.) występował jako solista, pisał teksty (m.in. – pod kobiecym pseudonimem – dla Justyny Steczkowskiej), komponował muzykę filmową, był producentem debiutanckich płyt Kasi Kowalskiej i Katarzyny Groniec, by powrócić do wspólnego Republikańskiego grania na początku lat 90. Zmarł podczas przygotowań materiału na kolejną płytę zespołu.

Rys: RC

Wstęp: Przeszpiegi

Istnieje dojmująca różnica pomiędzy śmiercią a umieraniem. Wiedzą a świadomością. Zdarzeniem a procesem. O śmierci – mimo wysiłku filozofów i poetów – nie wiemy nic. Umieranie – szpiegujemy skrycie, uzbrojeni w złudzenie, że oto potrafimy czytać tajemnice i rozszyfrowywać znaczenia. A przecież to coraz bardziej niemożliwe w świecie, w którym chorych na śmierć zamyka się w szpitalnych salach, sterylnych, odizolowanych od oczu i współczujących bądź pełnych odrazy myśli tych, którzy jeszcze nie wiedzą albo lekceważącym gestem odsuwa się ich na margines społecz- nego życia, czyniąc przezroczystymi. Starość wydaje się bezużyteczna i nieestetyczna. Mimo wszystko – gnani egoistyczną chęcią osią- gnięcia ideału sérénité: uspokojenia, pogodnej zgody na uwalnianie więzów, na rozplątywanie nici i zrywanie nitek łączących nas z życiem, z ciałem, z doczesnością – podpatrujemy tych, na których ostateczny wyrok już zapadł, domagamy się – relacji. Nieświadomi, iż „cały świat jest poszczególny i prywatny dla każdego z umysłów” (Francis H. Bradley) albo – jak chciał Ludwig Wittgenstein – cały świat jest tylko moim światem, że to, co podsłuchane, podglądane, wyszpiegowane – jest tylko pojedynczym

świadectwem, zapisem jednostkowego doświadczenia umierania, zawsze przegranej, kończonej urwanym akordem albo niedokończonym zdaniem, walki umysłu z coraz bardziej niedołężnym ciałem. Jednak poza analizowaniem cudzego bólu, cudzej rozpaczy albo podtrzymywanego w heroicznym geście, na słabnących barkach jasnego nieba – kreowanego za pomocą słów, dźwięków i obrazów – nie ma innego sposobu poznania zawczasu zakamarków Gospody Śmierci, okrutnych wdzięków Pięknej Karczmarki ani okaleczonego, bo pozbawionego przyszłości Czasu. Paradoks polega na tym, że w tej próbie poznania, w przeszpiegach umierania i śmierci, skazani jesteśmy na klęskę. „Ani sieć myśli, ani sieć słów nie oplącze świata” – napisał Ryszard Przybylski. Bo w chwili, gdy ostateczne poznanie się dokona – uleci myśl, nie padnie ani jedno słowo, nie wybrzmi żadna nuta.

1. Ucieczka

Nie wiadomo nic o genezie piosenki Śmierć na pięć, napisanej przez Grzegorza Ciechowskiego na kilka tygodni przed ostatecznym rozstrzygnięciem, które nastąpiło 22 grudnia 2001 roku. Ale zbrojąc się w umie- jętność wyposażania słów w znaczenia symboliczne, chciałabym wyszpiegować te z nich, które osobiste doświadczenie lidera Republiki pozwolą odczytać jako naukę, a choćby nauczkę dla zanurzonych w doczesności, jego nazwisko zaś umieścić obok wielkich poetów-komediantów, nobilitowanych patronatem T.S. Eliota, który jak nikt inny potrafił uprzątać siebie z siebie, by pojąć „stworzoną w chmurze współczucia duszę innego człowieka”, także – jak w Ziemi jałowej – dotkniętego chorobą na śmierć Gerontiona. Utwór Ciechowskiego otwiera radiowy sygnał i głos Marka Niedźwieckiego obwieszczający godzinę 6.00 rano, tym samym wskazujący na zakorzenienie całej opowieści w codzienności, w zwyczajności i powtarzalności poranków. Oto przebudzenie. Nowy dzień, który rozpoczyna się od analizy snu. Od dowodu jasności umysłu, skoro można – za Jungiem – powiedzieć: „Przebudziłem się z myślą, że…”, „Jeszcze w półśnie przemknęła mi przez głowę myśl…”. Ktoś, kto to myśli i analizuje, wciąż żyje pełnią życia, w realnej przestrzeni i w realnym czasie. Tylko sen przynosi myśl o śmierci, o końcu świata skoncentrowanego w domu, w centrum wszystkiego – intymności, rodzinnej i twórczej egzystencji, pożądanej samotności. To oś świata, szczelnie odgrodzona od reszty rzeczywistości. Ściany domu – jak kora drzewa – zapewniają ochronę przed marnością życia publicznego. Rdzeniem tej przestrzeni jest myślący i twórczy człowiek. Ale we śnie bohater stąd ucieka, w pośpiechu opuszcza oswojoną przestrzeń, która niepostrzeżenie – wraz z przeczuciem zbliżającej się nieuchronnie starości – stać się może więzieniem, grobem ciała i umysłu. W sennym przebłysku dom jawi się niczym cela śmierci, niczym ostrzeżenie przed starością i będącym jej efektem osamotnieniem, bezradnością i utratą godności. Przypominają się najbardziej przejmujące przykłady owej cierpiącej starości, utrwalone w pamięci kulturowej obrazy – starego Immanuela Kanta, który stracił umiejętność nazywania świata, nie potrafił „spamiętać liter, które składały się na jego nazwisko, a kiedy mu je powtarzano, nie mógł w wyobraźni przedstawić sobie ich kształtu” [Ostatnie dni Immanuela Kanta, Thomas de Quincey – przyp. red.] oraz pokonanego przez niedołęstwo wieku Michała Anioła, który odchodząc, uświadomił sobie nadzwyczaj jasno ów rozdźwięk pomiędzy pięknem ludzkich sylwetek utrwalonych w marmurze i w glinie a brzydotą rozpadającego się, odmawiającego posłuszeństwa coraz starszego ciała. Może więc człowiek ulega zbyt mocno wierze we własną życiową siłę, w dominację nad światem natury, i zbyt późno zdaje sobie sprawę z paradoksów istnienia? W utworze Ciechowskiego zatem to nie człowiek, lecz uciekające z domu zwierzęta wiedzą najlepiej – one pierwsze, zanim narodzi się ludzka świadomość, w przeczuciu tajemniczego zagrożenia, w pośpiechu, oknem, opuszczają bezpieczne dotąd schronienie i pożądane twarzystwo człowieka, by unik-

Aleja Gwiazd Polskiej Piosenki w Opolu

Izolda Kiec o Ciechowskim nąć spotkania ze śmiercią, by wywinąć się jej odrażającym sidłom. Bohater piosenki, być może podzielając dawną wiarę w powinowactwo człowieka i zwierzęcia, w łączącą ich tajemną unio mystica (Manfred Lurker), decyduje się zaufać swym zwierzęcym przewodnikom i powtarza ich skok w nicość:

kolejny kot wyskoczył oknem a za kotem pies za nimi koń i przyszła kolej na mnie skaczę razy pięć skoczył kot a za kotem pies za nim koń a za koniem ja razy pięć skaczę razy pięć nie ma cię samobójczy pęd

Opuszczenie bezpiecznej dotąd, ale już zagrożonej przestrzeni domu pociąga za sobą także uni- cestwienie czasu:

kolejny pstrąg wyskoczył z wody a za pstrągiem karp za nimi ja bo w wodzie też wystąpił nagły ciebie brak najpierw pstrąg a za pstrągiem karp potem ja po mnie morski koń morski pies a na końcu kot nie ma cię samobójczy zew

Wyskakujące z wody zwierzęta, w poczuciu zagrożenia – i ponownie naśladujący ich gest człowiek– są znakiem wstrzymania czasu, tego indywidualnego, właściwego każdemu z osobna, bo ów Wielki Czas, niewzruszony, nadal płynie obok, niezależnie od czyjejkolwiek decyzji samozagłady. Zagłada – to przecież tylko zniknięcie pojedynczego, jednego świata. Ale ponieważ świat podwodny oznacza także wewnętrzną ludzką naturę, to właśnie przy okazji ucieczki z owego skrywanego życia zbliżamy się do rozumienia skargi skierowanej do nieokreślonego/nieokreślonej adresata/adresatki: „nie ma cię”, „w wodzie też wystąpił nagły ciebie brak”. Gdy nawet wewnętrzne życie gubi swoją ideę – owo pożądane światełko w tunelu, do którego nieustannie się zmie- rza, to znak, że starość sięga także ludzkiej wrażliwości, zdolności doznawania piękna, która – jesteśmy tego świadomi bądź nie – jest największym, naj- ważniejszym darem istnienia. Brak idei powoduje przekroczenie delikatnej granicy pomiędzy twórczą samotnością a starczym osamotnieniem. Alternatywą pozostaje niedopoznanie, niedokochanie, wszystko niedo… Melancholia. Strata przed stratą. „Samobójczy pęd”, „samobójczy zew”, desperacki skok w nicość są zatem – paradoksalnie – oca- leniem pełni człowieczeństwa, ucieczką przed degradacją ciała i umysłu, zdecydowanym „nie” chorobie na śmierć. Tytułowa „piątka” oznacza życie w pełni świadome, z udziałem wszystkich – pięciu – zmysłów gwarantujących poznanie, twórczą refleksję, umie- jętność analizowania i opisywania świata. Tak jak w witruwiańskim modelu Leonarda, gdzie idealna sylwetka ludzka wpisana jest w pentagram, tworząc zarys pięcioramiennej gwiazdy – symbolu prawdy i doskonałości. Nie ma zgody bohatera piosenki na utratę choćby jakiejś niewielkiej części owego doskonałego obrazu. Nawet za cenę niedopoznania i niedokochania tego, co tutaj, na ziemi. Zresztą świadomy samobójczy gest opisany przez Ciechowskiego ma własną, nie byle jaką tradycję. Ma prawdziwie wielkich poprzedników, którym patronuje Sokrates– prowokujący oskarżycieli, śmiejący się w twarz sę- dziom ogłaszającym wyrok śmierci. Dla siedemdziesięcioletniego filozofa to była ucieczka przed torturami niedołęstwa, przed więzieniem starości. „Dla Sokratesa – pisał Przybylski – starość była zwieńczeniem koszmarnych stron doli człowieczej i okrutną zapłatą za cielesne zaistnienie. Zgroza sta- rości wyznaczała więc granicę, której nie chciał przekroczyć”. Podobnie w przypadku bohatera Ciechow- skiego – któremu sen uświadomił jasno, że możliwe jest uchronienie się przed starością i że samounice- stwienie bywa ocaleniem.

2. Baśń

Jednym ze sposobów oswajania choroby na śmierć przez wszystkich tych, którzy stają wobec niej bezbronni, na z góry przegranej pozycji, jest powrót do dzieciństwa. Cytowany wyżej uczony, zmagający się coraz częściej z własną niemocą, a może jedynie z myślą o kurczącym się czasie, o tym, co ma nastąpić za chwilę, pisał dalej, komentując Sokratesową de-

cyzję: „Teraz, kiedy już jestem stary, niekiedy o zmroku widzę otwarte drzwiczki od pieca, blask idący po bru- natnoczerwonej podłodze, dwa fotele zbliżone do ciepła, prószący za oknem śnieg i słyszę matkę czytającą mi jakąś baśń. Koszmarny mord, ośmieszone cierpienie i spełnianie się losu. Ein Wintermärchen”. To właśnie do konwencji i świata baśni, do skojarzeń z dzieciństwem i dziecięcością nawiązał Mariusz Wilczyński w animacji stworzonej do piosenki Grzegorza Ciechowskiego. Wobec tej interpretacji tytułowa „piątka” zdaje się tu bardziej oznaczać ocenę wystawianą w szkole, cenzurę za dobrze wykonane zadanie, odpo- wiedź, klasówkę. Ale jednocześnie jest coś okrutnego w zastosowanej tu animacji poklatkowej, w kresce i w kolorystyce, jakimi posłużył się artysta, coś, co przypomina, że – jak przywołany przez Przybylskiego utwór Heinricha Heinego z 1844 roku, jak klasyczne baśnie braci Grimm, jak ludowe magiczne opowieści – baśń to gatunek wywołujący strach i poprzez to osiągający efekt napomnienia i pouczenia. „Drżący” obraz animacji Wilczyńskiego ani na chwilę nie pozwala pozbyć się lęku, który – okazuje się – towarzyszy bohaterom i odbiorcom filmiku i jest – być może – odzwierciedleniem ludzkiej egzystencji po prostu. Animacja Wilczyńskiego to alegoryczna opo- wieść o życiu. O życiu, które właśnie się kończy. Jest biało-czarnym filmem złożonym z obrazów przeszłości. Studium dorastania i starzenia się organizmów – czło- wieka, zwierzęcia, ale i towarzyszących im przedmiotów. W chwili, gdy głos Niedźwieckiego ogłasza godzinę 6.00, z zadymionego miasta ulatuje niebieska chmurka – znak nadziei, która towarzyszyć będzie bohaterom aż do końca. Wydobywane z zakamarków pamięci wspomnienia, dzięki którym jeszcze raz, od początku, w ostatnim prze- błysku świadomości, przed oczami bohatera przemyka całe życie, rozpoczynają się od opuszczenia cywilizacji, teraźniejszości. Dalej mowa jest o tym, jak przebiega wędrówka do kresu. Zamknięcie tej historii w kilkuminutowej piosence i stworzonej do niej miniaturowej animacji – oddaje krótkość ludzkiej egzystencji. Powtarzalność struktur muzycznej i słownej– przypomina o cykliczności życia, o kolistości drogi, ale i o powielanych nieustannie schematach egzystencjalnych. Główny bohater z dumą nosi koronę, jest królem życia – jak każdy, swojego życia. Jego wędrówka to tak naprawdę ciągłe poszukiwania królowej – ideału, którego wciąż się wypatruje albo za nim goni. Nieustanne poszukiwanie to cel życia. Schody są imperatywem wspinania się, ciągłego wysiłku, polegającego na sięganiu ideału: piękna, dobra, estetycznej albo etycznej doskonałości. W wędrówce zobrazowanej przez Wilczyńskiego towarzyszą bohaterowi zwierzęta znane z piosenki Ciechowskiego. Kot, pies i koń, który do samego końca pozostanie koniem na biegunach, gwarantującym zachowanie wspomnienia dzieciństwa (podobnie jak dziecięcy wózek) – dziecięcej naiwności, czystości i niewinności, chłopięcej odwagi i wiary w ideał, który jest tam, gdzie prowadzi błękitna chmura, u samego szczytu schodów. Jednocześnie te udomowione zwie- rzęta i zabawki, towarzyszące dziecku i na jego oczach starzejące się, niszczejące, odchodzące wcześniej nim człowieka dotknie proces degradacji, są pierwszym etapem oswajania dziecka ze śmiercią. W tym biało-czarnym świecie jest jeszcze jeden kolorowy element – czerwona rybka, pstrąg – symbol czystości, siły i bezkompromisowości w walce. Czerwień jest znakiem życia, gwarancją, że jeszcze zostało trochę czasu, jeszcze nie wszystko jest zamknięte, skończone, dopełnione. W tym świecie, który toczy się po kole, w ciągłym biegu, zmiana dotyczy wyłącznie zewnętrzności – bohaterowie są coraz starsi, coraz bardziej przeraża proces degradacji ich ciał, kreska rysownika jest coraz bardziej nieregularna, poszarpana. Choroba na śmierć zaczyna zbierać swoje żniwo. I kiedy już korona upada w nicość, zwierzęta, a za nimi bohater spadają w przepaść – niebieska chmura okazuje się ocaleniem. Nadzieja zatem jest najważniejszym elementem tej drogi, jest wybawie- niem, bo niczym balonik unosi postarzałego już chłopca prosto przed oblicze wiecznie młodej królowej. I w chwili, gdy podają sobie ręce – staruszek znów staje się młodym chłopakiem, w koronie, nareszcie uwolniony od choroby na śmierć oraz trudów ciągłego biegu. W samej śmierci spełnia się jego idea. Ale taka śmierć albo marzenie o dobrej śmierci – ma miejsce tylko w głowie bohatera. O rzeczywistości, podobnie jak o królowej – nic nie wiemy. [IK]

VOYTEK GLINKOWSKI

This article is from: