5 minute read

Spacer za rękę z muzą – SŁAWOMIR JANKOWSKI – Opowiadanie

SPACER ZA RĘKĘ Z MUZĄ

SŁAWOMIR JANKOWSKI

Advertisement

1. Sztuka bywa mylona ze skandalem. Sztuka nigdy nie jest skandalem. Artysta nigdy nie wywołuje skandalu. Czasem czyni to odbiorca. Artysta nigdy. Prowokacja to nie sztuka. 2. Kontempluję w aucie z M u boku. M to Muza. Nie mylić z muzyką, która właśnie płynie z radiowej Dwójki. Fale dźwięków Symfonii Pieśni Żałosnych Henryka Mikołaja Góreckiego wlewają się pod przesłonięte woalem rzęs powieki Muzy. Malują na dziewczęcych policzkach dojrzałej kobiety niedostępny ludziom pospolitym róż mistycznego uniesienia; dzieło sztuki tworzy dzieło sztuki. Piękno rozmnaża się samoistnie. Graweruje się w tekście. Wpina wrażliwość czytelnika w złoty łańcuch artyzmu, choć nie jest w stanie zerwać jej z żelaznego łańcucha egzystencji, który trzyma jestestwo krótko przy misce i budzie, na podwórku rozdziobanym przez domowe ptactwo, nieopodal wysokiego muru „zjeżonego na szczycie / ostrym szkłem z potłuczonej butelki”1 . NOSPR pod batutą Krzysztofa Pendereckiego. Nagranie z 2014 roku z Teatru Wielkiego Opery Narodowej (pod którym w lipcowy poranek całowałem się z Muzą na drugiej randce). Dojeżdżamy na łąki. Drzewo-niedźwiedź u wrót doliny skrywa się za listowiem. Jeszcze kilkaset metrów polnej drogi i opuszczamy szyby s-crossa. Muzyka wypuszczona z wnętrza auta splata się z włosami trawy, z wiejskim sierpniowym powietrzem, niby męskie dłonie z kobiecą delikatnością albo zachłanne palce Seong-Jin Cho z klawiaturą fortepianu, kiedy wykonawca stapia się z muzyką Chopina na festiwalu w Dusznikach-Zdroju. Podążam za nutami symfonii. Moje dłonie podążają. Pożądają. Tłum słoneczników o smutnych, zapatrzonych ślepo w słońce twarzach van Gogha, stoi na sąsiednim polu, gdzie jeszcze dekadę temu dwie rachityczne sosny, księżniczki tego spłachetka, witały mnie zawsze ukradkowym, melancholijnym spojrzeniem, rzucanym niby urok spod poskręcanych diademów. Teraz wzbudzałyby zazdrość w Muzie. Ale sosen już nie ma. Spoczywają w kamiennym sarkofagu tekstu Łąki. Świat nawet nie zauważy, że w nim przebywałeś. Słoneczniki zajęły miejsce sosen. Stoją przy sztalugach. Malują autoportrety. Żeby świat zauważył. I zapamiętał. Przyglądają się swoim pożółkłym twarzom w zwierciadle słońca. Co za (od)ludne corso! Jeszcze w listopadzie paradował po nim, prawie jak w Hyde Parku, kukurydziany tłum zżółkłych, wysuszonych starców w piżamach z pobliskich, skrytych przed wzrokiem konsumpcjonizmu domów spokojnej starości, które odkryła przypadkiem, jak odkrywa się masowe groby, para białych czapli, kiedy odlatywała w podróż poślubną. Corso zmienia swoje oblicze, ale łąki leżą niezmienione. Niewzruszone. Wieczne. Jak uroda Muzy. To dwa płaty łęgu przedzielone rowem rzeki niby różane płatki delikatności Muzy, cieliste płatki dojrzałej kobiety wyszeptującej w momencie pierwszego zbliżenia, z nieśmiałością dziewicy pierwsze kocham cię, które śmiałek spija – czystą, krystaliczną wodę ze źródła na nieosiągalnym szczycie. Śmiałek, którego interesuje jedynie nieosiągalne.

Cieszę, się, że nie jesteś „z rasy tych, / co zostają na ziemi”2 . Łąki wyglądają jak podczas sianokosów w czasach Pana Tadeusza. Jakbyśmy tu przyjechali nie SUV-em, lecz fiakrem. Zmieniają szaty w zgodzie z rytmem pór roku. Ich moda niezmienna i szyta na miarę. Nie noszą szmat jednorazowego użytku. Z sentymentem wracają do starannie wyszukanych sukienek ze szlachetnych tkanin. Zupełnie jak Muza, którą uwiodłem na rynku w Sabinovie. Uwiodłem Cudowny Spokój, balsamujący na co dzień swoje ciało i moją duszę. Ale to nie tamta dziewczyna, która obróciła się na pięcie, i w oka mgnieniu zniknęła bez śladu wewnątrz pizzerii jak nastoletnia Turczynka za węgłem zakątka Anatolii – drobina pochłonięta przez

(AUTOPORTRET Z MUZĄ)

mrok czeluści nocy Lewantu, ani nie Zuzana Fialova z filmu Wino Truskawkowe, ani nie panna młoda z girlandy weselnych aut rozbryzgującej kałuże parującego lipcowego deszczu. Złote prosecco włosów znakiem Muzy jak atrybutem Afrodyty – róża. Wysiadam z auta, by się zanurzyć – w złote wodospady promieni, które przyjęły całe światło słońca i przetopiły je na olśnienie. Słoneczniki odwracają głowy od Słońca. Zamiast w nim przeglądają się w Olśnieniu. Mężczyźni w Kobiecie. Tłum sztyletów przebija mnie pchnięciem zazdrości. Obóz na zewnątrz i druty kolczaste, które „kłębią się wewnątrz każdego z nas”3. Dwie strony medalu. Miłość i zazdrość. Dobrze, że to nie tłum długowłosych muzyków. Muza uwielbia muzykę. Nawet niewidoczna, szara północna rzeka, ów przedział między łęgami, zapragnęła mienić się lazurem Śródziemnomorza niby międzymorze płatków róży Muzy. Przeplatam palcami jej palce. Pasują do siebie jak ząbki zamka błyskawicznego, ale to nie jest dobre porównanie, bowiem splotowi zamka błyskawicznego brakuje czułości, która przenika splot naszych dłoni. Stapia skóry kochanków w jedność milimetr po milimetrze przy akompaniamencie dźwięków symfonii miłosnych westchnień rozkoszy Muzy. Spacer pisarza – niepowtarzalna podróż. Spacer za rękę z Muzą, która z zamyślonego czoła odgarnia bukiet pachnących różą promieni i znów mówi słowami poety: „Masz rację! Nie mąć obawami uśmiechniętego teraz”4 . Idziemy za rękę po terasie łęgu z widokiem na rozłóg doliny. Olszyny, pod którymi rozmyślał wiejski proboszcz – groźne, kiedy targane nienasyconym wiatrem, teraz, w nieruchomym powietrzu, są przyjazne i szczodre w dawaniu cienia. Przyglądają się nam – niemi gapie. Hipertrofia ciszy. Soteriologia otwartej przestrzeni. Otwartej jedynie na nią i na mnie. Jak okiem sięgnąć, nie dostrzeżesz ludzkiej duszy. Patrzymy to na tłum słoneczników, to na gałęzie drzew olchowych. Patrzymy sobie w oczy. Pożądliwe palce wiatru potargały zieloną fryzurę doliny. Pozostawiły kochankę uśpioną pod kołdrą błogości. Moje palce idą za przykładem wiatru. Błądzą w zwiewnym złocie włosów. Przypominają sobie lipcowy poranek w pustych Łazienkach. Tylko ona i ja. Nienasycone małolaty siły wieku. A może w ucieczce w infantylną miłość ratunek? Kto wie, który świat jest prawdziwy? Kaprys przyszłości nie przekreśli historii miłości zapisanej w literaturze – transponuję w myślach. A potem opowiadam o tym Muzie. Jej policzki różowieją. Oczy śmieją się. Śmieją się z mojej skłonności do przesady, której często daję się ponieść jak ona swojej wyobraźni, kiedy przeistacza się w bachantkę miłości. Choć znów to nie jest dobre porównanie, bowiem Muza nie daje się ponieść wyobraźni, jeśli nie czuje głębi obopólnego Uczucia. Uczucia dwojga. Może właśnie dać się ponieść wyobraźni – oznaką najwyższego stopnia wyzwolenia kobiety? Wyzwolenia mężczyzny? Moim sensem życia jest Miłość we wszystkich jej przejawach. Wyobraźnia nie baczy na mur. Wyobraźnia przelatuje ponad fosą przestrzeni. W społeczeństwie planetarnym przelatuje samolotami i światłowodami. Autostradami. Czy może wyzwolić człowieka z rzeczywistości, gdzie nikt już nie wie, który świat jest prawdziwy? 3. Literatura (jak Muza) ma naturę arystokratyczną. Ale to nie literatura izoluje się od historycznej rzeczywistości. To pospolitość izoluje się od literatury. To nie arystokratyczność literatury decyduje o odizolowaniu, lecz apartheid pospolitości, w której zanurzyła się historyczna rzeczywistość. 4. Na początku drogi myślałem, że jest odwrotnie. 5. „Jest jedna róża… zdaje mi się, że ona mnie oswoiła…”5. [SJ]

This article is from: