
10 minute read
Zniewalana wolność – Felieton Juliusza Wątroby
ZNIEWALANA WOLNOŚĆ
JULIUSZ WĄTROBA
Advertisement
Niewolnictwo istnieje od starożytności. Sankcjonowane przez wszystkie cywilizacje – od antycznego Egiptu, Grecji, Rzymu przez średniowieczną Europę, Azję, Afrykę przetrwało formalnie aż do 1981 roku, bo dopiero wtedy zabroniono go w Mauretanii.
Niewolnictwo, czyli stan, w którym jeden człowiek staje się własnością drugiego, a właściciel może z posiadanym zrobić wszystko, traktując go jak rzecz. Różne były formy pozyskiwania niewolników. Wszystkie jednak nieludzkie, niegodne człowieka, choć przecież wymyślane przez ludzi, którym się zdawało (a może nadal się zdaje), że są na tym świecie właśnie po to, by owo wynalezione przez swój gatunek niewolnictwo z pietyzmem uskuteczniać. Służyły temu zarówno religijne, jak i ateistyczne uzurpacje.
Przejdźmy jednak do konkretów, do wydarzeń z czasów nam bliższych. Oficjalnie niewolnictwo w Stanach Zjednoczonych zniósł prezydent Lincoln, uwalniając cztery miliony czarnoskórych 1 stycznia 1863 roku. W Polsce chłopi przestali być niewolnikami na swojej ziemi w 1807 roku w zaborze pruskim, w 1848 w zaborze austriackim, a w 1864 roku w zaborze rosyjskim, gdzie car Aleksander II wydał dekret o uwłaszczaniu chłopów. Przynajmniej teoretyczny.
Myliłby się jednak optymista sądzący, że niewolnictwo zniknęło w pomroce dziejów. Ono nadal ma się dobrze, a nawet coraz lepiej, ale już w formie bardziej wysublimowanej i perfidnej – w białych rękawiczkach, na miarę XXI wieku. Bo jak inaczej nazwać to, co dzieje się na naszych oczach i z naszym udziałem, co widzi i o czym mówi cały świat? Nie chodzi nawet o handel kobietami, „fermy” niewolników pozbawionych paszportów i wszelkich praw czy niewolniczą pracę dzieci w Chinach, w Indiach oraz w Afryce…
Wolność to piękne słowo! Podobnie do haseł na transparentach, urzekających przedwyborczych obietnic. Jednak owo piękno tylko w teorii – której siostrą jest naiwność.
Odzyskiwanie wolności kończy się najczęściej popadaniem w inną niewolę, bo na nasze nieszczęście, wolność może się kończyć i najczęściej kończy się już tam, gdzie zaczyna się ekonomia, od której wszyscy jesteśmy uzależnieni. Wprawdzie widziałem w telewizji pewnego pana przysięgającego na wszystkie świętości, że karmi się wyłącznie energią słoneczną, która mu wystarcza do życia, ale nie każdy ma takie (urojone?) predyspozycje i by przeżyć, musi pracować. W związku z tym po wolności zostają liche, poszarpane na wietrze parawaniki nazywane prawami pracowniczymi.
Zaczyna się już od zatrudniania młodych, najzdolniejszych i najbardziej kreatywnych, by w krótkim czasie wyssać z nich wszystkie siły w celu zrealizowania niecnych zamiarów „panów i władców” czy szarych eminencji. Efektem końcowym ma być, oczywiście, zysk. Za wszelką cenę, a przede wszystkim kosztem zdrowia (głównie psychicznego) młodych pracowników, wyrzucanych na śmietnik jak niepotrzebna zabawka, gdy nie są już w stanie pracować twórczo. Owi młodzi zdolni muszą być dyspozycyjni przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Miejsce pracy staje się wszystkim. I choć zarabiają nieźle, tracą najcenniejszą wartość – właśnie wolność.
Nie trzeba szukać przykładów zniewolenia w przekazach medialnych. Wystarczy przyjrzeć się najnormalniejszej w świecie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka, maleńkiej firmie, gdzie kamery śledzą każdy ruch pracownika, a zatrudniony, np. nadzorujący proces technologiczny, musi przez osiem godzin stać, choć mógłby w tym czasie przysiąść na chwilę, by ulżyć nogom. Ale nie wolno, bo właściciel ma takie widzimisię. A że jest Bogiem w swojej firmie, może latami stosować mobbing i gnębić na wszystkie sposoby „poddanych”. Wie, że i tak jest bezkarny, bo pracujący niewolniczo nieszczęśnicy mogą tylko zacisnąć zęby i w duchu przeklinać skurwysyna, któremu się wydaje, że decyduje o wszystkim oraz że wszystko mu wolno (nieraz z molestowaniem włącznie). Przecież ma świadomość, że ktoś kto ma na utrzymaniu rodzinę, zrobi prawie wszystko, by pracy nie stracić… Może się wprawdzie sądzić, ale nawet jeśli wygra, już nie będzie mógł pracować u pana, którego miał czelność oskarżać i na dodatek prawnie pozywać!
Zniewolenie kwitnie i nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek miało się skończyć. Jeszcze ważniejsze od zniewolenia fizycznego jest to psychiczne, gdy już nie tylko ciało, lecz także umysł staje się niewolnikiem psychopatycznych właścicieli firm… Wiem coś na ten temat z autopsji… Już chciałem napisać, że mam szczęście, bo przynajmniej na stare lata jestem naprawdę wolny, ale spojrzałem na palec… ze złotą obrączką.
Teoretycznie jesteśmy wolni. Możemy rzucić pracę, wykrzyczeć pracodawcy prosto w twarz, co o nim myślimy, wysłać go w diabły i powiedzieć jednoznacznie, gdzie go mamy. Możemy też trzasnąć drzwiami i być wolnymi jak… dzika świnia na zakręcie. Jednak to radykalne i często słuszne rozwiązanie nie zapewni środków na utrzymanie siebie, rodziny i ewentualnych kosztownych kochanek! Ale żarty na bok. Temat jest dramatyczny w swojej realności, dosłowności i wszechobecności. Funkcjonuje wszędzie tam, gdzie istnieje relacja pracodawca – pracownik! Od kleru poczynając, na wojskowości kończąc.
Niewoleni jesteśmy nakazami i zakazami, często wymyślanymi tylko po to, by ową niewolę usankcjonować, czasem nawet bezprawnym prawem, które zależnie od tego, kto je interpretuje, jest białe jak leluja, to znów czarne jak sadza z pieca, w którym diabeł pali.
Wolność jest jak piękny sen, który po przebudzeniu przywołuje do rzeczywistości jawa zniewolenia. A może to fatamorgana powstała, by palącą pustynię zniewoleń zamienić w urojoną chwilę zielonej oazy wolności?
Jakby tego było mało, czyha jeszcze na nas płynące z nas samych uzależnienie od nałogów, tracenie wewnętrznej, najprawdziwszej wolności. Nie pozbawią jej nas ani przymus ekonomiczny, ani systemy polityczne, ani nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, bo zależy ona od nas samych – a i to nie zawsze, gdyż na nasze wybory, nawet te najintymniejsze, wpływają okoliczności zewnętrzne. Również wrodzone predyspozycje wtrącają często swoje trzy grosze (a czasem i większe kwoty) wiodące do zniewoleń pod postacią uzależnienia od nikotyny, alkoholu, narkotyków, hazardu itd. Alkohol jest nasz swojski, polski, piastowski, tradycyjny (a tradycję ojców trzeba szanować?): bimber, pędzony, zależnie od sytuacji, albo legalnie (na własny użytek), albo pod groźbą wysokich kar (jak w stanie wojennym), tak wysokich, że nic, tylko się upić, zanim w ogóle zacznie się pędzić! Za to już narkotyki przywędrowały z daleka, by zniewalać drożej, perfidniej, niebezpieczniej i w sposób… bardziej ucywilizowany. Są znane w Polsce od dawna, o czym zaświadczył własnoręcznie Witkacy, tworząc pod ich wpływem oryginalne portrety, głównie atrakcyjnych dam. Choć właściwie nie do końca wiadomo, czy autorami owych wyjątkowych konterfektów był genialny Staś, czy też plugastwa, które zażywał. A na swych niezwykłych dziełach zapisywał skład wspomnianych diabelskich mieszanek.
Jak by jednak nie patrzeć, narkotyczne zniewolenie przywędrowało do naszego zniewolonego kraju razem z wolnością, z demokratyczny-

mi i wolnościowymi ideałami! A choć wszyscy o tym dobrze wiedzą, w sieć nałogów wpadają coraz to nowsi sfrustrowani i przewrażliwieni osobnicy, szukający nielegalnego ukojenia pod postacią umownego białego proszku. Ich potrzeby przynoszą zysk niegodziwcom, budującym fortuny na nieszczęściu bliźnich, albo ratują budżet państwa dzięki zalegalizowanej wódzie naszej powszedniej. Tu dochodzić zaczyna do głosu, nieco bełkoczący, wątek patriotyczny!
Człowiek w niewoli nałogów… To straszna niewola, traktująca wszystkich równo – jak śmierć: geniusza i kmiotka, głupca i mędrca, ateistę i wierzącego, którzy z wiarą czy niewiarą, nie są w stanie poradzić sobie na trzeźwo, na czysto ze swoim życiem, które nie do życia…
Żyjemy w wolnym kraju. Mamy tu umowną wolność, z kwestią wyborów, a nawet z wolnym czasem włącznie. Ale te wybory są podsuwane „wyborcom” pod nos i zamiast poszerzać, ograniczają wolność, a rzeczywiści decydenci wprost pchają się z butami w nasze życie. By było bezpiecznie i poprawnie politycznie, by nie rozsiewać ziaren nienawiści. Spójrzmy dla przykładu na idiotyzmy telewizyjne, dotyczące praktycznie wszystkich nadających stacji. Prześcigają się one w emisji coraz bardziej kretyńskich programów, równających w dół, sięgających dna, byle tylko rosła oglądalność mierzona milionami, byle sycić prymitywne gusty głodnych taniej rozrywki pożeraczy lekkostrawnej papki sączącej się z wielocalowych ekranów. „Żeby Polska żyła głupiej, a ludziom żyło się debilniej” – takie strawestowane niegdysiejsze hasło przychodzi mi na myśl. Wynika ono po części z tego, że telewizja nie wymaga od widza żadnego wysiłku. Telewizor się włącza i od razu można odbierać informacje, najlepiej te najprymitywniejsze i niewymagające myślenia, niezmuszające do refleksji, poznawania nowych światów czy zachwytów nad kreatywnością genialnych bliźnich. Ma być tłumnie, stadnie i masowo, aby żądny poklasku i pełny pychy osobnik mógł z dumą obwieścić, na wizji rzecz jasna, że oglądalność „takiego a takiego nędznego programiku” wynosiła „tyle a tyle milionów”! Żeby jednak umysły ludzi się otwierały, musieliby oni raczej wyłączyć telewizory. Mamy więc niby-wolność, niby do wyboru, serwowaną perfidnie i z premedytacją. Co mamy wybierać? Którą prawdę? Przez kogo głoszoną? Która lepsza i prawdziwsza?
Niestety sprawdza się tu też znane z francuskich historycznych doświadczeń hasło, mówiące o tym, że rewolucja pożera własne dzieci. Nie powinno więc zbytnio dziwić, że ta wolność, także wyborów, pożera dzieci wolności. Te, które o nią latami walczyły i wywalczyły, uwiarygodniając heroizm ofiarami za zapisywaną w postulatach i na sztandarach jako wartość największą… Właśnie ta utęskniona, wymodlona (jeśli wierzyli), oczekiwana wolność zostaje przez nich samych ograniczana, rugowana, bo stała się… niebezpieczna. Gdy istnieje, zagraża im samym, którzy posiedli władzę i drżą, że ją mogą utracić, a z nią wszystkie przynależne jej profity. Bo czują na plecach oddech zagrożenia myślących inaczej (często wypływających z tego samego źródła), którzy stają się wrogami, bo „gen rządzy władzy” zaślepia i rozgrzesza – od zarania ludzkości.
Ale po co się emocjonować tym, na co mamy tak niewielki wpływ, gdy piękno na wyciągnięcie... wzroku – w błękicie nieba, w górskim strumieniu, w śpiewie drzew...
Prawdziwym i właściwie jedynym obszarem wolności w licznych zniewoleniach jest twórczość, niczym nieskrępowana wolność artysty, ograniczona jedynie krańcami, nieskończonej przecież, wyobraźni. Gdy twórca może być naprawdę sobą, realizować się na tysiąc sposobów,

tak jak chce, jak mu umysł i serce dyktują. Kiedy pisarz wybiera z dwustu tysięcy słów te najwłaściwsze, kompozytor z setek nut brzmiące najpiękniej, a malarz z całej gamy odcieni, kształtów i faktur akurat te, które w danej chwili są dla niego najważniejsze.
Nawet ta prawdziwa i jedyna wolność rodzi się z tęsknoty i z licznych zniewoleń. Jednak być może, a nawet na pewno, dla takiej wolności warto żyć. Zupełnie inną sprawą jest to, co z wytworem artystycznej wolności dzieje się po akcie tworzenia. Czy artysta, patrząc chłodno, z dystansu, na swoje umowne dzieło, zechce się nim podzielić z odbiorcami? Czy autocenzura wyprzedzi oficjalne zastrzeżenia decydujących autorytatywnie o losie poczętego z wolności i dla wolności tworu? Czy krytycy wszelkiej maści (podobni eunuchom, co to wiedzą jak, tylko nie są w stanie) łaskawie pozwolą stworzonemu dziełu zaistnieć? Co z tego istnienia wyniknie… I ilu genialnych twórców nie zaistnieje! O ilu van Goghach i Norwidach nigdy się nie dowiemy. To pewne jak śmierć i podatki, że oni byli, są i będą. Wspomniana, genialna dwójka, o której wszyscy wiemy, też miała tylko zezowate szczęście, zdobywając sławę pośmiertną. Ale tak to już jest na tym zniewolonym, także artystycznym świecie. Żeby zaistnieć, trzeba mieć talent, z którym przychodzi się na świat, pracowitość zależącą od determinacji i silnej woli oraz niezbędne, choć niezależne od twórcy, szczęście – zbieg okoliczności sprzyjających pod postacią sytuacji, spotkań właściwych ludzi w odpowiednim czasie… Siły Sprawczej, którą nazwę enigmatycznie Tajemnicą…

Wydaje mi się, że wrażliwy człowiek przychodzi na świat z wolnością zakodowaną w DNA, zaś niewrażliwy, gruboskórny, chamski z genem zniewalania… Zawsze były, są i będą jasność oraz ciemność, dobro i zło, wolność i niewola. A gen zniewolenia bliziutko genu żądzy władzy, który zaślepia i rozgrzesza tych, którzy go mają, zwykle dożywotnio, choć zdarzają się, niestety rzadko, cudowne zawrócenia i nawrócenia.
Z tych genów rodzą się wojny – albo by się wyzwolić z niewoli, albo by jeszcze bardziej zniewolić tych, którym śni się wolność. Najgorsze jest zaś to, że światem rządzili (a może nadal rządzą) charyzmatyczni psychopaci, dla przykładu przywołam tylko Hitlera i Stalina. To jest największy dramat ludzkości – nie do rozwiązania. Kwadratura koła przy tym to błahostka…
Osobnym tematem, z polskiego punktu widzenia najważniejszym, jest nasza narodowa wolność i wiekowe zniewolenia. Wynikały one z fatalnego położenia geopolitycznego, ale także negatywnych cech, np. egoizmu ludzi sprawujących władzę. Jest też paradoksem i chichotem, nie tylko odległych dziejów, że niestety historia lubi się powtarzać. Dla lepszego samopoczucia zaufam i uwierzę naszej noblistce zapewniającej, że „nic dwa razy się nie zdarza”.
Przecież uroda świata, ta najszerzej pojęta i ta kończąca się na drżącym liściu mimozy, wynika właśnie z różnorodności. Więc „różnijmy się pięknie” – powtarzam za Norwidem, bo piękno rodzi się z różności, ale wolnej, nie zniewolonej…
Wolność, o której nieporadnie i chaotycznie próbuję pisać, nie ma nic wspólnego ze swawolą, z przyzwoleniem na czynienie krzywdy drugiemu człowiekowi. On też żyje tylko jednym życiem, pod jednym niebem ze mną, na wspólnej ziemi… Ale to rozważania na kolejny felieton, który może również urodzi się z podszeptów wolności, za którą tęsknimy i na którą czekamy. Byle nie było to niedoczekanie…
Wolność i zniewolenie – temat rzeka, morze, niewyczerpany ocean. Wypada, niestety, zakończyć smutną konstatacją: cała historia ludzkości to naprzemienne zniewalanie i dążenie do wolności po to, by zniewalać… [JW]