
11 minute read
GERARDO APUD – malarstwo abstrakcyjne – Renata Cygan
IZA POŁOŃSKA
Początki bywają trudne, szczególnie jeśli chodzi o podejmowane wówczas decyzje, ale chyba nie w Twoim przypadku… Zadam Ci sakramentalne pytanie: Co zadecydowało, że zostałaś wokalistką? Czy to były rodzinne tradycje, czy może „głos wewnętrzny”?
Advertisement
W moim domu rodzinnym muzyka była zawsze obecna. W dzieciństwie pierwszy kontakt z piosenkami miałam, gdy śpiewała mi je babcia ze strony ojca. Tata z kolei świetnie grał na akordeonie. Dziadek namiętnie słuchał Ireny Santor. Jako brzdąc buszowałam w popularnych wówczas pocztówkach płytowych z nagraniami pani Ireny. Druga babcia grała amatorsko na skrzypcach. Nikogo w domu nie zdziwiło, kiedy zapragnęłam mieć fortepian – bardzo szybko pojawił się w naszym domu. Prawie natychmiast zaczęłam uczęszczać do szkoły muzycznej. Zaprowadził mnie tam tata. Pamiętam egzamin w środku semestru… Dziś coś takiego nie jest już możliwe. Moje muzyczne pragnienia stanowiły naturalną konsekwencję wszystkiego, co działo się w moim dzieciństwie. Jak się później okazało, również słowo stało się dla mnie bardzo istotne.
Skoro tak, to nie pomyślałaś o karierze aktorskiej?
Myślałam, oczywiście. Początkowo jednak moim planem na życie było granie. Chciałam zostać pianistką. Nawet całkiem nieźle sobie radziłam, miałam świetną rękę, aż w pewnym momencie ujawnił się mój ogromny problem z tremą. Dotyczyło to tylko fortepianu. Podczas wystąpień publicznych palce przestawały mnie słuchać i ślizgałam się po klawiaturze. Szybko doszłam do wniosku, że wolę, gdy to ja jestem materiałem, który mogę „udźwiękowić”, „uplastycznić” i wykorzystać, by skupić na sobie uwagę. Ciągoty do występów scenicznych miałam od maleńkości. W wieku 4 lat podczas swoich urodzin zabrałam mikrofon taty i zmusiłam gości, by wysłuchali mojego koncertu. (śmiech) Miałam wtedy na sobie nową spódnicę… śpiewałam i cieszyłam się z oklasków i zachwytów, pomimo nieśmiałości, z którą później przez wiele lat walczyłam.
A to akurat jest chyba udziałem wielu artystów, wbrew pozorom.
Myślę, że trema i pewien rodzaj przeczulenia bywają miernikiem naszej wrażliwości na świat. Cieszę się, że byłam nieśmiałym dzieckiem, bo dzięki temu wiele musiałam w sobie przepracować. Dziś także doświadczam tremy, ale ta mnie mobilizuje. Gdyby nagle zniknęła, zmartwiłabym się. Prawda jest taka, że zanim wyjdę na scenę, muszę sama upewnić się w przekonaniu, że mam coś ważnego do przekazania ludziom na widowni. To stanowi o kosztach owego wyjścia i zawracania sobą głowy innym. Ktoś, kto przychodzi na mój koncert, poświęca swój czas i pieniądze, w pewnym sensie inwestuje. Mam ogromne poczucie, iż nie wolno mi tego zaufania zawieść. Im dłużej jestem w tym zawodzie i im więcej ludzi spotykam, tym większe znaczenie zyskuje dla mnie głębokość wypowiadanych przeze mnie treści i intencji. Miałam wielkie szczęście spotkać na swojej drodze znakomitą Wandę Warską i w Piwnicy Artystycznej Kurylewiczów przy Starym Rynku w Warszawie zaśpiewać kilka piosenek. Wielkie wyróżnienie. U schyłku swojej drogi artystycznej pani Wanda przekazywała najczystszą treść. Głos już czasem nie był posłuszny, ale to bez znaczenia. Przekaz był tak dojmujący, że zalewałam się łzami… To pokazuje, że w sztuce powinniśmy zwracać uwagę przede wszystkim na to, co tkwi w środku, choć oczywiście należy wcześniej zbudować odpowiednią bazę warsztatową. Sfera pracy wewnętrznej, a nie wizerunku, powinna być ciągle żywa i pogłębiana po to, aby dać coś od siebie światu, a nie tylko sycić własną próżność.
Co jeszcze miało istotny wpływ na Twoją osobowość artystyczną? Mówiłaś o spotkaniach z wielkimi ludźmi...
Na pewno bardzo istotne były pierwsze spotkania. Miałam ogromne szczęście do nauczycieli. Już w szkole podstawowej: zwykłej, lokalnej szkole na Bałutach spotkałam takich, którzy potrafili „wyłapywać” uczniów szukających czegoś więcej poza odbębnianiem lekcji. Miałam fantastyczną panią od historii – moją wychowawczynię, która nauczyła nas, jak snuć opowieść. Ze wzruszeniem wspominam chwile, kiedy po kilka godzin słuchaliśmy opowieści pani Grabowskiej, często z otwartymi buziami. Mówiła pięknie, szlachetnym językiem i miała interesujący, niebanalny głos. Budził we mnie wyobraźnię. Wtedy chyba złapałam się na
ten magiczny haczyk świata słowa. Później w liceum uczył mnie znakomity polonista, pan Wojciech Woźniak, który bardzo uważnie czytał moje wypracowania. Namawiał, bym pisała więcej. Zaczęłam zatem pisać codziennie. Każdą moją pracę omawiał, poświęcał mi swój czas i uwagę. Zaraził nas też teatrem, recytacją. Dzięki temu jeszcze będąc w liceum, znalazłam się w Teatrze Logos – w nagrodę za wygranie konkursu recytatorskiego. W Logosie poznałam wielu ludzi sztuki, także aktorów i realizatorów profesjonalnych. Pojawiali się tam ludzie grający zawodowo, zaspokajali potrzebę rozszerzania swojego pola działania, testowania siebie. Bez żadnej gratyfikacji, po prostu z pasji.
Do jakiego konkretnego stylu śpiewania przypisałabyś siebie?
Bardzo tego nie lubię. Poruszam się w różnych gatunkach i wydaje mi się, że klasyfikacje są krzywdzące, ograniczające. Szukam własnych interpretacji. Nie ulegam modom wokalnym. Nie interesują mnie kombinacje, kalkulowania, sztuczki pod publikę. Trafiam do ludzi, którzy ten mój przekaz odbierają intuicyjnie, sercem – i nie ukrywam, że to mi przynosi największą radość.
Jak często porównujesz swoje wykonania z innymi interpretacjami tego samego utworu?
Nie robię tego. Nie mam w sobie potrzeby porównywania się z innymi. Jeśli już słucham siebie, to wyłącznie ze względów warsztatowych, żeby pewne rzeczy skorygować. Każdy z nas ma swoją indywidualną frazę i trudno tu o porównania. Ja szukam w sobie tego czegoś, co pozwoliłoby mi uczynić z zapisanego tekstu słowo żywe. Tak naprawdę tylko to mnie interesuje.
Zbliżając się w tej opowieści do teraźniejszości skupmy się na Twoich aktualnych poczynaniach. Zarówno rok poprzedni, jak i obecny dla wielu wykonawców upływa pod znakiem Agnieszki Osieckiej – ze względu na rocznicę, ale też chyba dlatego, że jej teksty mają wielopokoleniowy wymiar. Ty także sięgnęłaś po znane utwory tej autorki. Dlaczego?
W moim przypadku to był bardzo naturalny proces. Opracowałam piosenki, na których się wychowywałam. W dzieciństwie namiętnie oglądałam wszystkie festiwale i mnóstwo koncertów serwowanych przez telewizję. To było dla mnie, i zapewne nie tylko dla mnie, znakomite źródło edukacji. Dostawaliśmy strawę, o jakiej dziś możemy tylko pomarzyć – znakomite utwory dopracowane literacko i muzycznie. Wtedy już wiedziałam, że to jest dobre, stąd chęć słuchania. A Osiecka w pewnym sensie całe życie jest ze mną, więc to nic nadzwyczajnego, że śpiewam jej teksty. Od dawna chciałam sięgnąć po ten repertuar, ale jak wiesz, przez wiele lat śpiewałam głównie klasycznie. Po moim powrocie do Polski w 2010 r. łódzka pianistka Aleksandra Nawe namówiła mnie, abyśmy zrobiły razem koncert poświęcony pamięci Piotra Hertla. Chyba wtedy nastąpił we mnie taki swoisty „klik”. Zrozumiałam, że to dobry moment na eksplorację innego gatunku, tym bardziej że znałam Piotra jeszcze z czasów studiów i wykonywałam razem z nim trochę piosenek. Poczułam, że znów jest mi to bardzo bliskie. Tak nastąpił przełom w moim śpiewaniu i tak trwam w tym „ubraniu” już jedenaście lat… W którymś momencie, jak wspomniałam, zapragnęłam zaśpiewać coś Osieckiej. Wymyśliliśmy projekt razem z Leszkiem Kołodziejskim i z kwartetem działającym w ramach Filharmonii Łódzkiej. Pierwszy koncert cieszył się takim zainteresowaniem, że tydzień później zagraliśmy kolejny, też przy pełnej sali. Potem dość zuchwale wpadliśmy z Leszkiem na pomysł rozpisania aranży na całą orkiestrę. Przyniosło to niemalże natychmiastowe efekty w postaci licznych zaproszeń koncertowych.
Twój mąż Dominik Połoński też, jak wiadomo, był muzykiem. Czy zatem konsultowaliście ze sobą te projekty? Co on na to?
Rozmawialiśmy o nich, ale nie konsultowaliśmy się. Każde z nas było silną osobowością. A kiedy wiem, że na pewno chcę coś zrobić, wytrwale dążę do celu. Postępuję bardzo precyzyjnie, ustawiam przestrzeń dookoła siebie logistycznie i niewiele osób już wtedy może powstrzymać moje starania. Przyznam szczerze, że wtedy nie na wiele zdałyby się cudze uwagi. Na szczęście Dominik to rozumiał, wiedział wszystko o moich pomysłach i zawsze mnie w nich wspierał. Byliśmy w tej kwestii bardzo do siebie podobni. Dawaliśmy sobie wzajemnie dużo siły, do działań zawodowych także.
Osoba Piotra Hertla wielokrotnie pojawiała się w Twoim zawodowym życiu. Przytoczę tytuł Twojej pracy doktorskiej: Indywidualna wrażliwość wykonawcy na słowo i towarzyszącą mu muzykę, w wybranych utworach łódzkiego kompozytora Piotra Hertla, drogą do interpretacji aktorskiej. Nawiązując do tego tematu: jako nauczyciel akademicki, jakie zainteresowanie młodych ludzi piosenką aktorską dostrzegasz? I patrząc z drugiej strony: czy do ich wykonywania trzeba mieć wrodzone predyspozycje, czy można się tego po prostu wyuczyć?
Wiele można się nauczyć, ale trzeba mieć tę podstawową umiejętność spoglądania do własnego wnętrza. Jestem odpowiedzialna za uwrażliwienie młodych wykonawców na rodzaj interpretacji piosenki, czyli skłaniam do wewnętrznego, indywidualnego przefiltrowaniu przez siebie tekstu, do znalezienia swoich własnych kontekstów, bo tylko to zapewnia odbiorcom możliwość poczucia, że osoba śpiewająca opowiada swoją własną historię. Moją rolą jest skłonić młodych ludzi śpiewających dla przyjemności lub będących u progu kariery artystycznej do sięgania do pokładów własnej wrażliwości, oczywiście przy pomocy odpowiednich narzędzi. Zwracam uwagę na analizę tekstu, na różne możliwości i znaczenia, które pod tym tekstem się kryją. Namawiam też do czytania, przede wszystkim do czytania poezji. Uważam, że bez jej znajomości nie da się uprawiać piosenki.
A jak mają się umiejętności interpretacyjne, jeśli chodzi o śpiewaków operowych?
Absolutnie są im potrzebne. Mam taką swoją idée fixe i powtarzam ją od lat: że my wokaliści, niezależnie czy śpiewamy piosenkę, arię operową, czy wokalizę, musimy opowiadać historie. Oczywiście specyfika opery jest bardzo strukturalna i ściśle określona ramami styli i konstrukcji dzieła muzycznego. Nie ma swobody, bo nie wolno ignorować sztywnych zwykle reguł i odchodzić 5757

My wokaliści,
od zapisu, jednak sposób interpretacji słowa, sposób frazowania może winien być dla każdego indywidualny. Genialnym tego przykładem jest nieżyjąca już niestety wielka maestra Teresa Żylis-Gara. Kiedy słucham jej nagrań, zawsze zachwycam się tym, co robiła z tekstem i jak z pomocą swojej fenomenalnej muzykalności potrafiła niezwykle świeżo zaśpiewać słowa wcześniej już po wielokroć przed nią wyśpiewane. Zostawiała swój ślad jak odcisk palca. Weźmy taką modlitwę Desdemony z Otella Verdiego, wykonanie arcymistrzowskie, budzi we mnie nieustanny podziw. Tam słyszę żywe śpiewanie. Wzór. A trzeba pamiętać, iż Teresa Żylis-Gara była także wspaniałą interpretatorką liryki wokalnej, czyli pieśni. Zatem – tak!, w każdym gatunku muzycznym niezmiernie istotna jest interpretacja.
Miałyśmy okazję współpracować ze sobą na planie teledysku do utworu Byle nie o miłości, który zaśpiewałaś w duecie z Mietkiem Szcześniakiem. Kto kogo zaprosił do współpracy?
Oczywiście to ja poprosiłam Mietka. Od dawna marzyłam, żeby z nim zaśpiewać. Podziwiam go ogromnie i cenię kunszt muzyczny. Gdybym miała wskazać ideał umiejętności interpretacji wokalnej w piosence, to byłby to niewątpliwie właśnie Mietek, czyli ktoś o ogromnej charyzmie. Wielka osobowość. Poznaliśmy się dawno, ze trzydzieści lat temu, kiedy po wygraniu konkursu wokalnego w ramach nagrody śpiewałam support przed jego koncertem. Po wielu latach los tak zrządził, że wystąpiliśmy razem na koncercie w Filharmonii Lubelskiej i już wtedy wiedziałam, że będę dążyć do zrealizowania projektu, w którym zaśpiewamy razem. Dla mnie to wielka radość i zaszczyt. Myślę zresztą, że lubimy się wzajemnie i szanujemy, a to jest dodatkowa wartość przy tego rodzaju współpracy.
Bedzie zatem jakaś kontynuacja w postaci kolejnych wspólnych nagrań czy koncertów?
Na pewno planuję z moim managementem wspólną trasę koncertową związaną z płytą Sing! Osiecka. Czekamy jeszcze na nieco lepsze czasy, czyli koniec pandemii… oby nadszedł.
Czy w takim razie w oczekiwaniu na lepsze możliwości koncertowania masz może w zanadrzu kolejny projekt płytowy? Podziel się tymi pomysłami.
Tak, bardzo chciałabym wydać płytę z jednym z moich projektów symfonicznych, w sprawie których już trwają rozmowy z orkiestrami. Będzie to albo Młynarski symfonicznie, albo Krajewski symfonicznie. Marzy mi się także, żeby został jakiś ślad z moich dotychczasowych koncertów, które zwykle śpiewam w towarzystwie orkiestr. Publiczność świetnie reaguje, ale żal, że nie pozostaje z tego nic poza wspomnieniem. A kolejny pomysł, który chciałabym zrealizować będzie już moim autorskim projektem. Los przynosi mi też wiele ciekawych spotkań, na przykład z kompozytorem i multiinstrumentalistą Witkiem Cisłą. Ostatnio zaśpiewałam także koncert ze znakomitym i wyjątkowym pianistą jazzowym Bogdanem Hołownią. Oboje mamy ochotę na dalszą współpracę, co napełnia mnie ogromną radością!
A czy sama też próbowałaś pisać teksty piosenek?
Tak, piszę, ale póki co tylko do szuflady. Choć ostatnio wyśpiewałam swój tekst Z czyjej jesteś tęsknoty? z muzyką Leszka Kołodziejskiego. Wiesz… mam w głowie tyle świetnych cudzych piosenek, że moja samoocena każe mi moje pisanie odkładać na bok. Mam nadzieję, że kiedyś dojrzeję do decyzji, żeby te moje teksty pokazać światu. Jestem w procesie – jak lubimy mówić w teatrze.
Jesteś bardzo pracowitą osobą, w dodatku matką dwójki „szkolniaków”, musisz więc niewątpliwie być także dobrze zorganizowana. Jednak nawet najlepiej zorganizowane i pracowite osoby muszą kiedyś odpoczywać. Jak Ty „ładujesz akumulatory”, jeśli już znajdziesz chwilę dla siebie?
Zabrzmi to jak patologia, ale ja wtedy słucham muzyki… A kiedy już jestem nią przepełniona, wyłączam wszystkie sprzęty i …słucham ciszy. Dużo też wtedy czytam, jeśli dzieci pozwolą. Przy tej ilości obowiązków rzadko udaje mi się wyjeżdżać urlopowo poza przerwami narzuconymi przez system szkolny, ale jeśli już mi się to uda, lubię wówczas znaleźć jakieś piękne miejsce i aktywnie spędzić czas. Koniecznie z ludźmi, z którymi jest mi dobrze, których kocham.
Co w Twoim przypadku znaczy „aktywnie”?
To znaczy chodzić na spacery, jeździć na rowerze albo konno, mieć kontakt z przyrodą i koniecznie dużo się śmiać! Uważam, że to bardzo ważne, móc tak serdecznie się pośmiać, pożartować w gronie szczerych, przyjaznych ludzi, w pewnego rodzaju utuleniu serca. Wtedy rzeczywiście odpoczywam. Lubię też jogę i czasami medytuję. Po takim czasie wracam do pracy ze zdwojoną siłą. Myślę zresztą, że z wiekiem i z doświadczeniem mam tej siły coraz więcej. To bardzo ważne, bo mój zawód wymaga ogromnej determinacji i wewnętrznego przekonania, że ma się coś istotnego do powiedzenia. W obecnych czasach widzę w tym jeszcze większy sens i znaczenie. Trzeba znajdować te przestrzenie, w których możemy ciągle opowiadać. Inaczej, bez opowieści, zaginiemy jako gatunek…
W takim razie powiedz na koniec, co takiego najważniejszego chciałabyś przekazać ludziom swoją twórczością?
Przede wszystkim piękno ukryte w słowie i w muzyce. Piękno, którego czasem nie jesteśmy w stanie pojąć umysłem, ale które się przejawia w szeroko pojętej sztuce. Jeżeli tylko potrafimy z tego obszaru korzystać w sposób aktywny – nasze życie jest piękniejsze i bogatsze. Uważam, że jesteśmy wtedy zwyczajnie lepsi i wrażliwsi, a bardzo bym chciała, żeby świat stawał się lepszy. Zatem jeśli tylko w jakimś stopniu mogę swoimi działaniami nastroić ludzi w tym kierunku, to znaczy, że spełniam swoje zadanie. [JN]