
18 minute read
Kolorystyka, futurystyka w sztuce MAGDY ATKINS – Anna Maruszeczko
MAGDA ATKINS

Advertisement



Malarka i wizażystka.
Urodziła się w Syrii, potem mieszkała w Zamościu. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Poznaniu oraz Akademię Wizażu w Westminster College w Londynie. W Warszawie pracuje dla światowej marki Bobbi Brown. Prowadzi własny profil na Instagramie.


KOLORYSTYKA FUTURYSTYKA
Pretekstem do tej rozmowy jest ważne, być może nawet przełomowe, a na pewno prekursorskie wydarzenie artystyczne z Tobą i Twoimi obrazami w roli głównej. Jednak do tej pory dałaś się poznać raczej jako wizażystka, make-up artist gwiazd filmu i mody. Doświadczenie zawodowe zdobywałaś przez jedenaście lat w Londynie, a potem pracując dla najlepszych magazynów mody, agencji reklamowych i fotograficznych w Polsce. Nadal jesteś główną wizażystką światowej marki kosmetycznej Bobbi Brown. Odtwórzmy zatem Twoją drogę do malarstwa.
Moja przygoda z malarstwem zaczęła się przypadkiem. Po liceum chciałam sobie zafundować rok przerwy w edukacji, żeby pomyśleć, co chcę robić w przyszłości. Ale przyjaciółki, które zdawały na wychowanie plastyczne na UMCS w Lublinie, poprosiły mnie, żebym im pozowała, gdy przygotowywały się do egzaminów. Mało tego. Zaproponowały, żebym poszła z nimi na egzamin! „My się denerwujemy, a Ty masz taki luz” – mówiły. I wspaniałomyślnie wpisałam się na listę, żeby im towarzyszyć. Dziewczyny używały wtedy farb olejnych. Ja nie miałam pojęcia o technikach malarskich, ale stwierdziłam, że skoro jestem z nimi, to też coś stworzę. I malowałam farbami olejnymi na papierze, mieszałam je z wodą – o zgrozo! – całkiem na odwrót, niezgodnie z proporcjami, niezgodnie ze sztuką. To wszystko było beznadziejne. Tak mi się wydawało. Ale ja ten egzamin zdałam. Jak się potem okazało, komisja egzaminacyjna zobaczyła we mnie taką pasję i wyczucie koloru, że postanowiła dać mi szansę. Na kolejne egzaminy, m. in. z historii sztuki, już się przygotowałam. Jednak po roku studiów wiedziałam, że nie chcę być nauczycielką wychowania plastycznego. Marzyłam o malarstwie. Spakowałam swoje prace w rulon i postanowiłam przenieść się na Akademię Sztuk Pięknych w Poznaniu. Oni tam też nie widzieli u mnie proporcji, warsztatu, ale widzieli kolor. I przyjęli mnie.
Czyli nie wyuczyłaś się tego i nie wypracowałaś wcześniej w żadnej szkole ani nawet w ognisku plastycznym?
Nie. Ale jeszcze w Lublinie spotkałam odpowiednich ludzi. Artystycznych freaków, można by powiedzieć, później moich przyjaciół. Byli zafascynowani światłem i kolorem w malarstwie. W wakacje codziennie wstawaliśmy o piątej rano, żeby malować w plenerze zawsze przy tej samej ekspozycji. Nie mając grosza przy duszy, jeździliśmy autostopem na wystawy do Berlina i Londynu. Chodziliśmy po muzeach. Oni mnie zarazili miłością do sztuki. Czerpałam od nich twórczą energię. Uczyłam się od nich. Witek Wargas z Warszawy, Darek Korol i Maciek Sęczawa z Zamościa. Malarze z krwi i kości. Żyli sztuką. Do tej pory żyją sztuką i ze sztuki. Maciek maluje freski, Witek jest świetnym ilustratorem.


nego świata. Nieoszlifowaną przez nauczycieli akademików, naiwną, w wiecznym zdziwieniu i zachwycie. Patrzyłam w nich jak w obraz. Nie chodziłam do liceum plastycznego, historii sztuki jedynie liznęłam, więc dla mnie wszystko było zupełnie nowe. A oni cieszyli się, że mają takiego wdzięcznego ucznia. Widzieli we mnie pasję. I zawsze powtarzali, że mam świetne wyczucie koloru.
Jednak zostawiłaś malarstwo na całe lata.
Ono było we mnie zawsze, choć uśpione. Mam tysiące zdjęć pejzaży, historii zastanych… Ja nie szkicuję, tylko maluję z fotografii. Kiedyś nie było takich możliwości dokumentowania rzeczywistości. Teraz można to robić i przez rysunek, i przez zdjęcie, i przez film. Bardzo mi to pomaga. Zawsze sobie myślałam: „Z tego zrobię obraz, gdy przyjdzie na to czas”. Bo zawsze coś mi przeszkadzało. A to dziecko było małe, a to przenosiłam się z Londynu do Polski i musiałam zarobić na dom. Żyłam w biegu. Jeździłam między Roztoczem a Warszawą, by wreszcie w niej osiąść, bo tylko tam mogłam zarabiać na życie jako wizażystka. Gdy syn dorósł i nie potrzebował już opieki, znalazły się czas i przestrzeń na malowanie.
Jak długo trwała przerwa?
Jedenaście lat. Od czasu do czasu malowałam. Kiedy kilka lat temu znowu zaczęłam malować, moje obrazy były niezdefiniowane. Znowu poszukiwałam. Ale też czułam, że jednak to jeszcze we mnie siedzi, jeszcze tego nie zgubiłam.
Źródła Twoich poszukiwań i inspiracji można odnaleźć w malarstwie Henri Matisse’a i Paula Gauguina, ale też w kulturze Bliskiego Wschodu.
O tak! Pamiętam, jak zwiedzając meczety w Turcji czy w Syrii, jeszcze przed wojną domową, byłam zafascynowana tamtejszymi freskami, witrażami, grą światła na ścianach. Urzekły mnie kolory perskich dywanów i kobierców. Moje malarstwo zawsze miało w sobie arabski, orientalny pierwiastek. Refleksy bliskowschodniej ornamentyki ciągle odbijają się w moich obrazach.
Masz to we krwi.
Pochodzę z Syrii, gdzie spędziłam pierwsze cztery lata życia. Wróciłam tam, będąc już dorosłą osobą. Chciałam poznać swoją rodzinę. Mój tato jest Syryjczykiem. Studiował w Polsce. Rodzice poznali się w Lublinie. Wyjechali na Bliski Wschód. Jednak mama nie chciała tam zostać. W Syrii urodziła się piątka mojego rodzeństwa z drugiego związku taty. Wszyscy oprócz niego rozjechali się po świecie. Niesamowite, że moje pochodzenie uzewnętrzniło się, gdy zaczęłam malować. Najwyraźniej mam to w genach. Ludzie zwrócili na to uwagę, ja początkowo nie miałam tej świadomości. Chciałabym, aby ten rys pozostał w moich obrazach.
Malowałaś podczas pobytu w Londynie?
Chciałam być malarką. Miałam tam nawet kilka wystaw, ale okazało się,

że nie stać mnie na to, by czekać, aż jakiś obraz się sprzeda. Nie byłam konsekwentna, szybko to porzuciłam. Pracowałam jako barmanka, a potem stwierdziłam, że muszę znaleźć sobie zajęcie, ktore dałoby mi możliwość utrzymania, ale jednocześnie miałoby coś wspólnego z malarstwem. Poszłam do szkoły wizażu w Westminster College. Stworzyłam sobie takie uzasadnienie: „Każdą twarz traktuję jako czyste płótno, na którym należy namalować piękny obraz”.
Co udało Ci się osiągnąć w dziedzinie wizażu?
Miałam dużo szczęścia. Dostałam się do luksusowego domu towarowego Harrods, światowej mekki mody. Pracowałam wtedy dla marki kosmetycznej Bobbi Brown. Awansowałam i przeniesiono mnie na prestiżowe piąte piętro, gdzie mieścił się beauty room. Szefem Harrodsa był w tym czasie Mohamed Al-Fayed, ojciec Dodiego notabene, który postawił sobie za cel przywrócenie Harrodsowi dawnej świetności. Organizował ekskluzywne imprezy – Summer Sale, Inter Sale – zapraszał gwiazdy. To były zawsze przyjęcia z dużą pompą. Bardzo się angażował. Pilnował, by wszystko wyglądało dokładnie tak, jak sobie wyobraził. Pamiętam codzienne obchody pana Al-Fayeda. Staliśmy niemal na baczność, on przychodził, ze wszystkimi się witał, patrzył, jak wyglądamy. Trzeba było być ubranym, umalowanym i uczesanym zgodnie ze standardami Harrodsa – idealna fryzura, nie za długie spodnie, nie za kolorowo. Gdy przyjmowano mnie do pracy, musiałam zgodzić się na tzw. store approval podczas którego sprawdzano, czy kandydat, kandydatka są wystarczająco eleganccy. Podpisywało się oświadczenie, że jeśli wyłamiesz się z tych zasad, to mogą Cię w każdej chwili zwolnić. I często tak się działo.
Czym było to piąte piętro?
Tam miałam okazję poznać wiele gwiazd. Pracowałam z Victorią Beckham. Któregoś razu przyjechała, żebym ją „poprawiła”, i złapałyśmy kontakt. Potem zaprosiła mnie do udziału w sesji zdjęciowej, w zastępstwie stałej makijażystki. Promowała swoją książkę. A ja przez trzy miesiące w jej domu na Kensington przygotowywałam ją przed wyjściem na ulicę.
„Jestem tradycjonalistką. Nie uprawiam digital artu w komputerze, tylko malarstwo sztalugowe. Jednocześnie twierdzę, że jeśli ktoś chce wzbudzić zainteresowanie swoją twórczością, to musi oswoić nowe narzędzia” – mówi Magda Atkins, która postanowiła sprzedawać swoje obrazy w przestrzeni wirtualnej. Na jej ostatnim wernisażu widzowie mieli okazję zobaczyć i przeżyć przemianę fizycznego dzieła, namalowanego techniką akrylu na płótnie, w formę wirtualną. Wystawę można było oglądać w przestrzeni publicznej i jednocześnie w ogólnoświatowej przestrzeni cyfrowej.
Przed wyjściem na ulicę?! To zresztą był czas, kiedy Beckhamowie byli u szczytu swojej popularności.
Tak, to było ciekawe doświadczenie. Victoria to bardzo zdecydowana, konkretna osoba, zawsze doskonale wiedziała, czego chce. Ale byli też inni. Z Penne Lancaster pracowałam przy kultowym musicalu We Will Rock You, parokrotnie przychodziły do mnie Liz Hurley czy Joan Collins w swoich pięknych, wielkich kapeluszach. Musiałam mieć dla niej zawsze najjaśniejsze podkłady, ponieważ ona nienawidzi słońca, skórę ma jasną i cienką, wręcz pergaminową. Poznałam Amy Adams. Asystowałam przy teledysku Madonny.
Po latach dzięki tej współpracy powstał piękny obraz – Madonna.
Madonna pozwoliła mi na własną interpretację jej urody. Dla mnie jest ona złotym dzieckiem popkultury, więc złoto, miedź i czerń najlepiej definiują jej osobowość.
Ale to nie jest malarstwo figuratywne, choć można by się tego spodziewać, kiedy mówimy o makijażu…
Nie. Ale skoro mówimy o makijażu, to tu też bardzo ważne jest światło. Kolory podkładów, cienie, bronzery muszą być dobrze zblendowane, żeby przenikały przez siebie, żeby nie były „brudne”, tylko czyste i świeże.
W Twoim życiu cały czas wizaż przenikał się z malarstwem. Pod wpływem kolejnej podróży służbowej do Dubaju, a jednocześnie bajkowej eskapady, powstały obrazy Temple i The D Mall z serii Dubai Spirit.
The D Mall jest inspirowany nieprawdopodobną intensywnością zapachów, które tworzą gęstą i niepowtarzalną atmosferę największego centrum handlowego w Dubaju oraz towarzyszących im emocji. A obraz Temple urodził mi się w głowie podczas wizyty u prawdziwej arabskiej księżniczki, która poprosiła mnie o pomoc w przygotowaniach do ślubu. Potem napisałam: „Freski i wpadające przez witraże promienie światła zainspirowały mnie do głębokiej refleksji i wolnego smakowania każdego szczegółu otaczającego mnie świata”. Uwielbiam ten zapis moich wspomnień.
Malowałaś twarze, chłonąc atmosferę panującą wokół – to były narodziny obrazu, który powstał w przyszłości. Wygląda na to, że łączyły się u Ciebie i wzajemnie karmiły dwa światy – ten zawodowy, komercyjny i świat sztuki wysokiej.
Zupełnie naturalnie, podświadomie. Na przykład dzięki pracy w Harrodsie poznałam wizażystkę, która malowała księżniczki w Dubaju i zaprosiła mnie kiedyś do współpracy w wielogodzinnej sesji w Omanie. Rzuciła mnie na głęboką wodę. Byłam przerażona, ponieważ musiałam się nauczyć zupełnie innego rodzaju make-upu. Arabki są nieprawdopodobnymi detalistkami i mistrzyniami precyzji w makijażu oczu. Nic dziwnego, skoro to często jedyna część ciała, którą mogą pokazać. I one były moimi nauczycielkami. Niesamowite doświadczenie.
Zawodowe szlify zdobywałaś pod okiem nauczycieli światowego formatu. Czy po powrocie do Polski umiałaś wykorzystać te umiejętności i doświadczenie?
Przyjeżdżając tu, miałam całkiem okazałe portfolio. Bez tego na pewno nie osiągnęłabym tak wiele
w Polsce. Tak, miałam otwarte drzwi do wielu ciekawych miejsc – magazynów mody, sesji zdjęciowych gwiazd, agencji fotograficznych i reklamowych. Wstęp do świata show-biznesu był też możliwy dzięki świetnej agentce i producentce, Magdalenie Opackiej, z którą przyjaźnię się do dziś. Szukała wizażystki ze znajomością angielskiego… I tak się zaczęło. Nigdy nie zgubiłam polskiego akcentu, za to cechuje mnie duża łatwość komunikacji. Ale nie kryję, że gdy jechałam do Anglii, nie znałam języka. Zatrudniłam się w restauracji, nie rozumiejąc prawie nic. Uczyłam się od klientów. Nie zapomnę, jak jeden z nich zamówił pizzę wegetariańską, a ja przyniosłam mu najbardziej mięsną z możliwych. Za to wylatywało się z pracy. Ja z tego wybrnęłam. glot” otwierał się w Nowym Jorku i Wojtek mówił: „Albo mnie to pogrąży i wszystko stracę, albo będzie to duży sukces!”.
I był sukces. Sklep w NYC, przy Times Square!
Dziwiłam się: „Dlaczego szef nie reklamuje tych kosmetyków, nie zatrudnia gwiazd?!”. On zawsze odpowiadał: „Kosmetyki muszą się bronić same. A jeśli ma być reklama, to konkretna”. No i wychodzisz z metra na Times Square i widzisz megareklamę Inglota wysoko nad sklepem.
Ta reklama, notabene, ukazała się kilka miesięcy po śmierci Wojciecha Inglota.
W jego urodziny. To największa i najbardziej prestiżowa reklama polskiej firmy, jaka kiedykolwiek pojawiła się na świecie. W tym miejscu prezentu-

ją się największe światowe marki. Wojciech Inglot był charyzmatycznym człowiekiem, ale też niełatwym, bo to zwykle idzie w parze. Gdy stworzył nowy kosmetyk, prosił, żebym powiedziała, co bym poprawiła. To była naprawdę duża przyjemność. Bywało, że gdy jechałam autem do Przemyśla, gdzie mieściła się firma, dzwonił i prosił: „Kup grzyby po drodze. Zrobimy sos”. I on potem gotował makaron z sosem borowikowym dla wszystkich pracowników. W swoim biurze miał i kuchnię, i rodzinę, i wszystko naraz. Dzięki niemu zwiedziłam dużo świata! Do tej pory mam przyjaciół na Malcie, w Turcji, na Cyprze. Wszędzie tam, gdzie otwieraliśmy sklepy Inglota. Byłam też na targach w Hongkongu.
Za co właściwie byłaś odpowiedzialna w „Inglocie”?
Pomagałam zakładać sklepy, odpowiadałam za edukację i za szkolenia, i za product development. U Wojciecha robiło się wszystko. Bardzo się starałam, pomna tego perfekcjonizmu, którego nauczyłam się podczas pracy w Harrodsie i w Bobbi Brown. Nie zapomnę, jak otwieraliśmy salon w Londynie! Z Przemyśla ciężarówkami jechało wszystko. Omnipotentny Wojciech sam projektował nawet meble. I w nocy trzeba było rozpakować i te meble, i kosmetyki, które jechały z Przemyśla, a rano było wielkie otwarcie.
Zatem miałaś długi, barwny, bogaty w doświadczenia rozdział i z Bobbi Brown, i z „Inglotem”. Można by


Nie powiem jak (śmiech). Mam taką cechę, za którą się cenię. Ja się nie boję. Podejmuję wyzwania.
Gdy przyjechałaś do Polski, Bobbi Brown nie było tu jeszcze obecne.
Nie. Ale pod swoje skrzydła wziął mnie Wojciech Inglot.
Założyciel i właściciel globalnego przedsiębiorstwa w branży kosmetycznej!
I świetny chemik! Wizjoner. To też była wspaniała poznawcza przygoda. Miałam okazję bardzo dobrze się z nim zaznajomić. Otwieraliśmy razem salon w Londynie, byłam z nim w Australii, gdzie robiłam szkolenia dla personelu. Pamiętam, jak „In48
tego słuchać bez końca. Grzechem byłoby powiedzieć, że to stracone lata…
Już tak nie myślę. Fakt, żeby być artystą, trzeba cały czas doskonalić narzędzia. A ja długo nie malowałam tyle, ile powinnam. Ale też dużo zyskałam. Żyłam, ciężko pracowałam, intensywnie doświadczałam. Dojrzewałam do malowania.
Twoje obrazy, choćby te wystawione w Centrum Praskim Koneser, pod koniec 2021 roku, nawiązują do Twoich podróży. O wpływach bliskowschodnich już powiedziałaś. Jak powstał obraz pt. Golden Night (akryl na płótnie, 2017)?
On jest pierwszym z trzech obrazów,
które powstały podczas podróży do Nowego Jorku na zaproszenie twórczyni i właścicielki marki Bobbi Brown. Tak właśnie powitał mnie Nowy Jork – światłami Manhattanu i jasnym niebem, prawie jak za dnia. Głębia czerni wody otaczającej wyspę, złociste światła i rozświetlone neonami niebo – to dla mnie jedno z piękniejszych wspomnień malarskich miasta, które nigdy nie zasypia.
Znam ten widok! Odnoszę wrażenie, że namalowałaś to, co rozpościera się przed oczami każdego wrażliwego podróżnego w drodze z lotniska na Manhattan. To jest widok z East River… Dla mnie Golden Night to kwintesencja zachwycającego wrażenia, gdy pierwszy raz z oddali widzi się wyspę. We mnie odżyły tamte emocje, gdy zobaczyłam Twój obraz. Rejestrujesz te wrażenia?
Widziałaś to dziś na spacerze nad Bugiem. Rzeka błyszcząca w słońcu, krople wody na roślinach, kretowiska. Ich faktura, układanie się światła – to wszystko działa mi na wyobraźnię. Przyroda jest największym mistrzem. Zapamiętuję to, fotografuję, a potem po swojemu interpretuję, przetwarzam. Wystawy sztuki też są dla mnie zawsze poruszającą podróżą i inspiracją. Ostatnio byłam na wystawie Sasnala w Muzeum POLIN. Zdążyłam w ostatniej chwili.
Ciągle biegniesz… Lubisz? To Twój temperament?
Ja potrzebuję adrenaliny. W mojej pracy, w show-biznesie zawsze towarzyszyły mi duże emocje. W życiu osobistym też szukam emocji, niestety.
Matisse miał wyznać: „Dążę do równowagi i czystości, do sztuki, która nie sieje trwogi ani zamętu, aby strudzony, znękany i osaczony człowiek mógł przed moimi obrazami zaznać odrobinę ciszy i spokoju”. Czy to dążenie bliskiego Ci artysty sprzed stu lat jest ważne również dla Ciebie?
Żyję w biegu, bo chcę być dobra i w pracy, i w sztuce, i jako mama. Wiesz, nieszczęsny imperatyw bycia superwoman. Mam świadomość, że emocje artysty widać w sztuce.

i wolnego smakowania każdego szczegółu
otaczającego mnie świata.

Ale w Twoich obrazach nie czuć pośpiechu.
Pracuję nad sobą mentalnie. Staram się zwolnić. Malarstwo mnie zatrzymuje.
Ale wracając do Wilhelma Sasnala. Co Cię tak poruszyło w tej wystawie?
On mi uświadomił, że nie można być artystą z doskoku. Artystą trzeba być zawsze. Tym się żyje. I wszystko, co rodzi się w naszej głowie, co nas porusza, zachwyca, trzeba dokumentować, zapisywać, rejestrować i nie bać się wyrażać.
W tym sensie artystą trzeba być zawsze? Myślałam, że powiesz, że nie można się rozdrabniać, robiąc inne rzeczy, na przykład zarabiać pieniądze poza sztuką, działać komercyjnie. Ale jak tego nie robić? W Polsce nie wspiera się artystów, nie miałabyś nawet na farby.
No właśnie, jak tego nie robić?!
Ale teraz wracasz do domu i siadasz przed sztalugą…
Jak poczuję. Do malowania muszę mieć przestrzeń i spokój w głowie. Muszę się do tego przygotować także mentalnie. Wtedy siadam i maluję non stop.
Długo dojrzewałaś do decyzji o powrocie do malarstwa, na poważniej, intensywniej? Co dało Ci impuls, żeby się temu bardziej poświęcić?
Świadomość upływającego czasu. Nie mogę poprzestać na doskonaleniu się wyłącznie w makijażu. Trzeba też czerpać z tego, co Bóg nam dał. Trzeba pomnażać swoje talenty. Mam tę świadomość, jednak ogromne znaczenie miało również to, co mówili mi ludzie. Mam swojego dobrego ducha, przewodniczkę, nauczycielkę, osobę, która bardzo we mnie wierzy. Monika Starosz, moja szefowa w Estée Lauder, powtarzała mi, że trzeba mieć w życiu alternatywną ścieżkę, tę drugą nogę. „Dlaczego ty nie malujesz?” – pytała. Nie rozumiała, dlaczego czasem szukam sposobów na dorobienie, a nie myślę o tym, żeby żyć ze sztuki. Wreszcie pomyślałam: „A może ja bym sobie też dała szansę? To byłaby idealna sytuacja – mogłabym malować i żyć z malarstwa”.
Czy wystawa w Centrum Praskim Koneser, zorganizowana z vlogerem Filipem Moniuszką i firmą Samsung, przybliżyła Cię do tego celu?
W pewnym sensie tak. Wiesz, takich malarzy jak ja jest naprawdę niemało, tak samo zdolnych i dużo zdolniejszych, robiących bardzo ciekawe rzeczy. Tylko niewielu z nas potrafi się przebić, dotrzeć do potencjalnego odbiorcy czy konesera. Może łatwiej będzie zaistnieć, mając dostęp do wirtualnej rzeczywistości, digitalu, czyli do tego, co teraz się rodzi i co będzie naszym udziałem w niedalekiej przyszłości?
Wernisaż w Koneserze był pierwszym wydarzeniem artystycznym w Polsce, podczas którego obrazy zostały wystawione w formie tokenów NFT. W jednym miejscu – w przestrzeni wystawienniczej – te same obrazy zaprezentowano w ich formie analogowej i wirtualnej.
Tak, na moim wernisażu tokeny i kody QR pierwszy raz wykorzystano razem w trzech zastosowaniach – w sztuce, w formie jej prezentowania i w dystrybucji! To było jak performance. Można było oglądać obrazy w przestrzeni publicznej, czyli tradycyjnie, i jednocześnie w ogólnoświatowej przestrzeni cyfrowej. Widzowie mieli okazję zobaczyć i przeżyć przemianę fizycznego dzieła, namalowanego techniką akrylu na płótnie, w jego wirtualną formę.
A Ty miałaś na sobie kreację z Lulu de Paluza udekorowaną błękitną szarfą z grafikami kodów QR, które po zeskanowaniu telefonem, prowadziły do Twoich obrazów w formie tokenów NFT, wyświetlanych na ekranie TV. Tokeny można było kupić za pośrednictwem portfela kryptowalutowego!
To Filip Moniuszko z Ewą Rubasińską-Ianiro z agencji Zostań Youtuberem wymyślili tę wystawę. Ja entuzjastycznie w to weszłam. No i nie udałoby się, gdyby nie ekrany Samsung The Frame, które pokazują obrazy w doskonałej jakości. I rzeczywiście, jestem pierwszą osobą w Polsce, a może i na świecie, która miała wernisaż w takiej formie. NFT to rodzaj niezamiennego tokena kryptograficznego opartego o technologię blockchain (podobnie jak znana wszystkim wirtualna waluta bitcoin). Ludzie jeszcze tego nie znają, nie rozumieją, co to jest.
Bo to się nie mieści w głowie. Trzeba być bardzo otwartym człowiekiem, żeby dać się temu porwać.
Tak. Ale to jest przyszłość. Filip kupił mi okulary Oculus Quest 2 i pokazał, co to znaczy wirtualna rzeczywistość. To już się dzieje. Ludzie wykupują mieszkania w wirtualnej rzeczywistości, urządzają swoje biura… A mój kupiony w formie tokena obraz może zaistnieć w tej przestrzeni.
Nie można być artystą
z doskoku. Artystą trzeba być zawsze.
Niektórzy pytają, czy gdy kupią token, będą mogli wydrukować sobie obraz. Tak, ale to jest właśnie stare, anachroniczne myślenie. Głównie nie po to kupują. Te obrazy są nabywane, by znaleźć się w wirtualnej rzeczywistości. W przyszłości, gdy będę sławną artystką, wykupione tokeny zyskają na wartości. Jeżeli ktoś wierzy we mnie i ma jakąś wolną gotówkę, którą może ulokować w moim obrazie w postaci jednego ze stu tokenów, to w przyszłości jego wkład się pomnoży.
Czyli są limity?
Tak. Jeden obraz ma sto tokenów i stu osobom może być sprzedany.
Czy nie uważasz, że to jest sprzeniewierzanie się czystej sztuce?
To są raczej nasze ograniczenia w głowie.
Chciałoby się temu trendowi podstawić nogę.
Ja też nie jestem entuzjastką wirtualnej rzeczywistości, ale trzeba ją zaakceptować, bo taki jest teraz świat, niezależnie od tego, czy my się przeciwko temu buntujemy. Nigdy nie byłam zwolenniczką telefonów komórkowych, Facebooka, Instagrama, ale to jest konieczność. Albo w to wchodzimy, albo skazujemy się na izolację od świata, licząc, że może nam się uda przetrwać na dawnych zasadach.
Wierzysz w galerie? Stacjonarne. Chociaż one też już w dużej mierze są zdigitalizowane…
Tak. To mi też pokazała wystawa w Koneserze. Wielu ludzi nadal chce oglądać obrazy, patrzeć, jak one żyją, istnieją w naturalnej rzeczywistości. Osobiście jestem przede wszystkim za tą formą odbioru sztuki. Digital art jest rodzajem dopełnienia. Na tym etapie rozwoju cywilizacyjnego możliwość bezpośredniego kontaktu ze sztuką to nadal najpiękniejsza forma wyrazu i doświadczenia. Emocje, jakie towarzyszą takiemu odbiorowi sztuki czy spotkania z twórcą są nie do przecenienia. Odbiór sztuki w wirtualnej rzeczywistości to zawsze jest kompromis, to jest sztuczne.
A więc cały czas jesteś do tego przywiązana i jednocześnie otwierasz się na nowe?
Myślę, że nigdy od tego nie odejdę i nigdy się nie zmienię. Jestem tradycjonalistką w podejściu do sztuki i w sposobie wyrazu. Nie uprawiam digital artu w komputerze tylko malarstwo sztalugowe. Jednocześnie twierdzę, że jeśli ktoś się chce pokazać, wzbudzić zainteresowanie swoją twórczością, to musi oswoić nowe narzędzia. [AM] Zapis wystawy w Centrum Praskim Koneser: https://youtu.be/LoxxXMcbCZk

Rozmawiała
Autorka podcastu #Wojowniczki&Wojownicy na Spotify: https://open.spotify.com/show/3RjoeghoM8ZSU9RiAX2cmA