9 minute read

Juliusz Wątroba – KRZYSZTOFA CZADERA światy wyczarowane

CZADERAKrzysztofa ŚWIATY WYCZAROWANE

Advertisement

Krzysztof Czader Urodził się w 1954 r. w Jaworzu. Absolwent Liceum Plastycznego w Bielsku-Białej. Artysta wszechstronny – maluje, rzeźbi w drewnie i kamieniu, tworzy kompozycje z fragmentów metali. Miłośnik i znawca przyrody, a ptaki, motyle czy chrząszcze są ulubionymi motywami jego twórczości. Jest też kolekcjonerem, szczególnie przedmiotów związanych z dziedzictwem kulturowym, m.in. starych wydawnictw, numizmatów, mebli. W swoim niezwykłym rodzinnym domu w Jaworzu stworzył, wraz z żoną Ewą, Izbę Pamięci Ekologicznej.

Próbując napisać nawet obszerny tekst o twórczości Krzysztofa Czadera, musimy dojść do wniosku, że to niemożliwie. Możemy jedynie zasygnalizować i stwierdzić jednoznacznie, że jest to ktoś wyjątkowy, kogo nie sposób opisać, sklasyfikować, bo obszar jego zainteresowań jest tak rozległy, szeroki i głęboki, że „daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia”, jakby powiedział poeta… Tak czy owak, trzeba koniecznie zobaczyć jego dom i pobyć w tym niezwykłym miejscu choć przez chwilę. Niezwykłym wyjątkowością gospodarzy i niezwykłością eksponatów w nim zgromadzonych. Bo każdy sprzęt, mebel, kamień, owad, obraz, każda moneta, rzeźba czy wyczarowana ze skrawków metalu płaskorzeźba ma swoją jedyną historię, o której godzinami, zajmująco potrafi opowiadać gospodarz i (s)twórca tego wszystkiego, co mieści się w – na pozór wyglądającym zwyczajnie – wiejskim domu… Choć nie, nie zwyczajnym, bo już na dzień dobry witają nas krowy wychylające ciekawskie łby z obory, a bydlęce lokum jest ozdobione setkami płaskorzeźb z miejscowego piaskowca z wizerunkami zwierząt, owadów, ptaków, płazów… Pod dachem, na belce, przysiadło wielkie stado drewnianych, dziwacznych ptaków nie-ptaków, które nie wiedzieć jakiego gatunku, czy właśnie przyfrunęły, czy szykują się do odlotu i tak pięknie, choć bezgłośnie, śpiewają… Czasem przysiądzie obok nich autentyczny wróbel czy sikorka, dzięcioł czy kawka, by pogwarzyć chwilę z drewnianymi braćmi… Podchodzimy do domu, przed którym – z widoczną nadwagą i poczciwością – wita nas pies Bazyl, merdając ogonem (bo czym ma merdać?), jakbyśmy się znali całe lata i przysięgali sobie psią wierność, bo na ludzką to nie ma co liczyć… Jesteśmy w domu. Po drewnianych schodach wchodzimy na piętro, gdzie od razu można dostać oczopląsu, bo taka mnogość eksponatów spoglądających z każdego miejsca, stłoczonych przy ścianach, przycupniętych w kątach, a nawet podwieszonych pod sufitem! W obszernym pomieszczeniu są setki rzeźb: Chrystusów frasobliwych, Matek Boskich zatroskanych, spoglądających wyrzeźbionymi, głównie w lipowym drewnie, załzawionymi oczami (ale i oczami sęków); stad drewnianych ptaków, jeszcze liczniejszych i dziwniejszych niż pobożne świątki;

tradycyjnych obrazów malowanych pędzlem i farbami, ale jeszcze oryginalniejszych tworzonych z fragmentów kolorowych metali, czasem inkrustowanych perłami i wielobarwnymi szkiełkami. Stłoczone, skłębione to całe dziwne towarzystwo jedno na drugim, jedno za drugim, jakby każde chciało zaznaczyć swoją wyjątkowość i ważność: kamienna rzeźba ważniejsza od drewnianej, ptak cenniejszy od Chrystusa podpierającego zafrasowaną głowę, motyle u sufitu mające żywe barwy, a chociaż nie żyją, głoszą chwałę życia. Przy wejściu – przecudnej urody ikona napisana sercem i talentem przez Ewę, żonę Krzysia, której urokliwe prace znalazły się w oryginalnej sypialni, gdzie nawet łoże małżeńskie jest ponadstuletnie, a każdy sprzęt prosi się, by coś o nim napisać… Artysta jest, najdosłowniej, wrośnięty korzeniami w tę Ziemię, z której czerpie inspiracje do swoich niezwykłych prac. I do niej jest przypisany, tak jak ona – z wzajemnością – do niego. Ale też i do tradycji, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, z tego jedynego miejsca pod słońcem, przytulonego do Beskidu Śląskiego, do Błatniej [szczyt górski w grupie Klimczoka w Paśmie Wiślańskim Beskidu Śląskiego – przyp. red.], gdzie i ja przed wielu laty z mamą wyprawiałem się na borówki i przechodziłem koło domu Krzysztofa, nie mając świadomości, kto w nim rośnie… Od dziecka obserwowałem to, co wokół domu żyje, rośnie, kwitnie… I zachwyt nad pięknem życia powodował, że chciałem to jakoś zatrzymać. O posiadaniu własnego aparatu fotograficznego nie mogłem nawet marzyć. Rysowałem więc rośliny, starałem się znalezione gąsienice karmić w słoiku roślinami, na których siedziały, i patrzyłem, jak rosną, przepoczwarzają się w kolorowe motyle… To świat piękniejszy niż mogłem przypuszczać. Przeżywałem bardzo każdą porażkę w hodowli motyli, bo do wszystkiego dochodziłem sam, instynktownie.

Świątki

Kiedy spoglądam na zafrasowane twarze Chrystusów frasobliwych, zdaje mi się, że każdy z nas jest takim Chrystusikiem, skrojonym na swój wymiar (i to niezależnie od stanu naszej wiary czy niewiary), z podpartą głową, w koronie cierniowej, z tym że ciernie w naszych koronach nie koniecznie z kolczastych krzewów… O ile drewniane Chrystusy wyciosane ręką Krzysztofa frasują się nad naszymi grzesznymi żywotami, to Chrystusiki zaklęte w nas boleją nad nieszczęściami, które nas spotkały (nie wiedzieć za co?), a może jeszcze bardziej nad tymi, które nadejdą. A jeśli wpatrzeć się uważnie w twórcę, to dostrzec możemy (naprawdę!) zafrasowanego świątka, z tą drobną różnicą, że grzeszny i klnie… Każdy świątek z innego drewna: ten z gruszy cały w sękach stawiających dłutu opór, ów z lipowego pieńka, w który dłuto wchodziło jak w masło, tamten z wzorzystego bożodrzewu, kolejny z czerwonego drewna daglezji, nie wspominając już o dębowym, wiśniowym, jesionowym czy z zielonkawobrązowego octowca. Doliczyć się można ponad 40 gatunków drzew, w których ukrył się, wyłuskany dłutem Krzysztofa, zafrasowany Bóg-Człowiek.

Oddajmy jednak głos Artyście, bo choć mówi do nas przez swoje dzieła, to i słowa mają tu znaczenie: Zawsze coś rysowałem, malowałem, próbowałem strugać i nigdy nie mogłem zdążyć z notowaniem tego cudownego, bożego świata. Wszędzie też dookoła widziałem kawałki drewna, kamienie, mające kształty, fakturę… Wystarczyło to tylko docenić i tym się zachwycić, żeby się dało coś z tego zrobić. Rzeźby w kościele były dla mnie niedoścignioną doskonałością, ale patrząc na nie, czułem że skoro ktoś je wykonał, to czemu i ja nie miałbym spróbować. Rzeźbiłem w każdym drewnie, jakie było koło domu, chociaż wiedziałem, że najlepiej rzeźbi się w lipie. Jednak różne gatunki drzew mają w sobie niezwykłe piękno i to dodatkowo motywowało mnie do poszukiwania w koślawych, pogiętych, sponiewieranych gałęziach, konarach, klockach ukrytych Chrystusów czy świętych.

Ptaki

Ptaki, ptaki, ptaki… Tych jest najwięcej. Przysiadły, gdzie się tylko da: pod strzechami, na półkach, w czterech kątach, wśród których już się nie zmieścił piąty piec. Wszędzie ich pełno, a te, które już nie są w stanie się pomieścić, wylądowały nawet w ogromnym… koszu! Przedziwne te drewniane ptaki. To właściwie nie ptaki, a ptakopodobne stworzenia. I w przeciwieństwie do hitchcockowskiego horroru jasne – może symbolizujące marzenia o prawdziwej wolności wolnego ciała i ducha, zamkniętego w nielotnym ciele? W bezskrzydłych ptakach Czadera czujemy przestrzeń, lot ku słońcu, a przy odrobinie wyobraźni możemy dojść do wniosku, że każdy z tych ptaków przypisany jest drzewu, z którego powstał, drzewu przywiązanemu dożywotnio korzeniami do ziemi. Artysta ziścił nieziszczalne marzenia drzew – skryte między słojami liczącymi lata czy też spoglądające tęsknie w niebo oczami sęków – o uniesienie się wyżej, ponad zielone korony, by być w przestrzeni i przestrzenią, ponad ułomnością tego świata, tak często pełzającego po szarej ziemi… W tej odwiecznej tęsknocie drzewa są podobne ludziom, a może ludzie drzewom? Ale to tylko moje nieudolne próby odczytania języka kształtów i… myśli.

Krzysztofie, jakie były Twoje myśli, jeszcze zanim spod Twojego dłuta wykluły się te ptaki? Jaka idea w nich skryta? Bo to chyba nie przypadek, że jest ich aż tak wiele, jakby chciały zdominować swoją obecnością Twoje przebogate dokonania?

Gdy wycinałem drzewko w sadzie, zestawiałem różne rozgałęzienia, sęki i to już był dziób. Później dobierałem do tego resztę – kształt ptaka. Wystarczyło to tylko opowiednio przyciąć i osadzić pod odpowiednim kątem i powstawały zupełnie bajkowe stwory, których nie dałoby się zrobić z prostego kawałka drewna. To tyle. Resztę niech dośpiewają ptaki…

Blaszane (wszech)światy

Nie wiem, jak TO nazwać: malowane blachą obrazy? Metalowe płaskorzeźby? Metaloplastyka? Kogel-mogel na metale, szkiełka, gwoździe i tak dalej?

Zdjęcia: Lucjan Pawłowski

Zdjęcia: Lucjan Pawłowski

Łączyłem czasem drewno ze szkłem, z metalami, kamieniem i to też przenosiło mnie w zupełnie inny świat kolorów,

jakie dają skrawki starych, przerdzewiałych blach żelaznych, cynkowych, mosiężnych, miedzianych…

Piękne te metalowe pejzaże i te dosłowne, i te z marzeń wzięte, lecz wszystkie dziwne – takie niepojęte, choć miedź miedziana, a mosiądz mosiężny, cyna mniej barwna, a nikiel bezcenny… Perlą się perły, szkiełka kolorowe, łebki gwoździków gwiazdami czy gradem? – to się nie mieści w rozpalonej głowie, lecz w wyobraźni malowanej blachą i tajemnicą ze skarbca Artysty już tak fizycznie i metafizycznie… Piękne te „obrazy” czy też płaskorzeźby, z tylu niedomówień, gdzie płaczące wierzby, czy radość co mruga kolorowym szkiełkiem, szafirem, bursztynkiem z blaszanego nieba spada złoty deszcz…

Skąd się wzięła właśnie taka forma, wymykająca się jednoznacznym definicjom i określeniom?

Łączyłem czasem drewno ze szkłem, z metalami, kamieniem i to też przenosiło mnie w zupełnie inny świat kolorów, jakie dają skrawki starych, przerdzewiałych blach żelaznych, cynkowych, mosiężnych, miedzianych… Tak zrodziło się we mnie nowe patrzenie i otwierały nowe możliwości twórcze, bez farb, a kolory wzmocnione jeszcze błyskotliwością metali dawały efekty, których nie da się wymalować – wystarczy tylko tym się zachwycić, no i już chce się robić… A chce mi się zawsze! To prawda najprawdziwsza, bo twórca jest tytanem pracy. Nie ma dnia bez nowego dzieła, nowych eksponatów w postaci kamiennych odcisków stworzeń sprzed milionów lat czy kamiennych wytworów człowieka, który już przed 18 tys. lat zamieszkiwał tę ziemię, czy mebli, ceramiki, porcelany, szkła – co sprzed wieków, a nieustannie zachwycają – czy (bez)cennych monet, a nawet wyhodowanych właśnie egzotycznych motyli i owadów! Krzysztof Czader to ginący gatunek – prawdziwy i szczery twórca, poświęcający bez reszty czas na realizowanie swoich pasji. Jest więc trochę nie z tego świata i nie z tej epoki – natarczywej i hałaśliwej autokreacji, lansowania się za wszelką cenę, reklamowania tego, co tak często nie zasługuje na reklamę. Pewnie dlatego tak niewielu o nim wie, choć to wielobarwna osobowość, których bardzo brakuje w skomercjalizowanym i przesiąkniętym hipokryzją do szpiku kości, plastikowym świecie na pozory, na niby, na chwilę… [JW]

Zdjęcia: Lucjan Pawłowski

This article is from: