12 minute read

Smak życia – esej Renaty Szpunar

Przyszło kolejne lato. W tesalskiej wiosce wciśniętej pomiędzy niedostępne pasmo gór Ossa a rozlany szeroko lazur Morza Egejskiego zanurzam się w bujną zmysłowość przeżywanej chwili, tracąc poczucie czasu. Dni i noce pełne są tu tajemnego życia, które rozgrywa się w głębi dziewiczej natury – w ukrytych górskich jarach, w splątanych zaroślach, nad źródłami, w morskiej toni, na rozgwieżdżonym niebie. W niepoznawalnej nieskończoności, której dotyk czuje się co krok. Wieczność sączy się tutaj jednostajnymi kroplami i faluje jak morze. Kolejne doby przypływają i odpływają. I zdają się podobne do tamtych, co były daleko przed nimi, i do tych, które przyjdą po nich. A jednak, jak morskie fale, nigdy nie są takie same. Po zmroku, w świetle nielicznych lamp przydrożnych, widać czasem przecinające powietrze przelatujące nietoperze. Po północy gdzieś w dali pohukuje sowa, a koniec nocy ogłaszają donośnie piejące koguty. Podobnie opisał poranki na Krecie Nikos Kazantzakis. Jego bohater – Grek Zorba – jest moim kompanem w tej podróży.

Wioska budziła się, stapiały się w jeden głosy kogutów, świń, osłów, ludzi. Chciałem wyskoczyć z łóżka i krzyknąć: Hej, Zorba, dzisiaj do pracy! Ale i ja też odczuwałem błogość milczącego pogrążenia się w narodzinach różowego świtu. W takich czarownych chwilach życie wydaje się lekkie jak mgła. Ziemia jak nietrwała kłębiasta chmura za każdym powiewem wiatru zmienia swoją postać.

Advertisement

(Nikos Kazantzakis, Grek Zorba, przeł. Nikos Chadzinikolau)

Wstaje świt. Patrzę na Zatokę Termajską z balkonu „pokoju z widokiem” na piętrze starego pensjonatu, który bieli się na wysokim wzgórzu wśród zieleni bujnego ogrodu. Na horyzoncie morza szarzeje zarys poszarpanych krawędzi Półwyspu Chalcydyckiego i ledwie zauważalny, stożkowaty kształt góry Athos. U stóp wzgórza pulsuje połyskującym srebrem łan oliwnego gaju. Uginają się od nadmiaru owoców gałęzie drzew owocowych: granatów, brzoskwiń, pomarańczy, figowców i kasztanowców. W wypielęgnowanych przydomowych ogródkach czerwienieją pomidory i płożą się liany dyni z owocami w przeróżnych kształtach. Z zielonych dywanów pergoli zwieszają się kiście winogron. Przy polnych drogach pstrzą się różowo nakrapiane krzewy oleandrów, a przed domami – niebieskie kule hortensji. Czerwone witki mimozy kołyszą się z ruchem gorącego powietrza. Grupa kilku ciemnozielonych, strzelistych cyprysów na wzgórzu dopełnia obraz tej żyznej doliny.

Znad linii morza powoli podnosi się słońce. Pejzaż nabiera ostrości. Bladość i subtelność barw poranka ustępuje powoli oślepiającym plamom światła i pogłębiającym się chłodnym cieniom. Świat wyraźnieje, ostre kontrasty nabierają gwałtowności i głębi.

Czytam wspaniałe myśli Nikosa Kazantzakisa:

Ten kreteński krajobraz przypominał mi dobrą prozę: wypracowaną, oszczędną, wolną od zbędnych ozdobników pełną dynamizmu i powściągliwą. Jak ona wyrażał istotę rzeczy najprostszymi środkami, wolny od wszelkiej kokieterii, od najmniejszej sztuczności, po męsku surowy. Ale wśród jego ostrych kształtów można było odnaleźć nieoczekiwaną czułość i zmysłowość. W cichych dolinach upajały wonią drzewa pomarańczowe i cytrynowe, a dalej z nieskończoności morza jak z niewyczerpanego źródła emanowała poezja. (Grek Zorba) Umieć tak opisywać życie i tak je malować – to absolutne marzenie.

Ciszę poranka przy greckiej kawie przerywa mi nagle donośne wołanie: „Renata! Renata!”. Wbiegam na werandę od ogrodu, a gospodarz rzuca mi dwie soczyste brzoskwinie. Innym razem bywają to słodkie figi. Gospodyni czasem daje mi karminowe pomidory, które polewam tutejszą domową oliwą, posypuję świeżym oregano, kiszonymi oliwkami i słoną fetą z mleka kóz, które wypasają się w stadach na polanach zboczy Ossy. Popijam wodę przyniesioną ze źródła, lodowato zimną i naturalnie gazowaną, zabarwioną czerwienią żelazistych minerałów wypłukanych w skałach jarów Kissavos. Pradziadowie gospodarza ponad sto lat temu nosili tę wodę w tłoczonych, miedzianych tureckich dzbanach, wiszących teraz pod sufitem budynku w ogrodzie. Czasem wodę na stole zastępuje domowe różowe wino o mocnym smaku winogron. Przyjemnie jest pić je, siedząc wieczorem w ogrodzie, pod pergolą ze starych winorośli. Kiedy noc zapada, ogromny czerwony księżyc wynurza się znad wysokiego wzgórza, które przysłania widok na zatokę od strony południowej. Zaprasza do przeniesienia się myślą w znacznie dalszą przestrzeń niż ten zaciszny sad greckiego letniska… Owoce Południa pełne są światła. Zgromadzoną w sobie ciepłą energią rozgrzanej ziemi karmią znacznie głębiej niż tylko ciało człowieka. Zrozumiałem wreszcie, że jedzenie jest także aktem duchowym, a mięso, chleb i wino stanowią tę podstawową materię, z której powstaje duch. (Grek Zorba)

Z każdym dniem przesyconym odwieczną grecką ksenofilią dusza przybysza odrasta i odzyskuje życie. Żyzna Tesalia karmi nie tylko Grecję.

[…] Święta Tesalio, nadal cię kochają i pamiętają ich dusze. W bogach, jak i w nas, nadal kwitnie pamięć ich pierwszych miłości, ich dreszcz. Gdy brzask, jak kochanek, całuje Tesalię, wiew jakiejś mocy życia nieśmiertelnych porusza atmosferę, i w jakiejś postaci ulotny kształt wędruje nad wzgórzami.

Czym więc jest dusza? […] I jaki tajemny związek łączy ją z ziemią, obłokami i zapachami? A może to ona właśnie objawia się w morzu, chmurze, zapachu? (Grek Zorba)

Czujący człowiek o jasnej duszy całym sobą wyraża pierwotną jedność, więź człowieka z wszechświatem i zachwyt cudem bujnego i zmysłowego życia.

Biegłem z góry, usiłując zmęczeniem fizycznym osłabić ból. Umysł mój daremnie próbował drwić z tajemniczych znaków, które jakoby zdolne są, bez udziału zmysłów, przeniknąć wprost do duszy człowieka. Jakaś zwierzęca, pierwotna pewność głębsza od logiki przejmowała mnie grozą. Była to ta sama świadomość jaka przed trzęsieniem ziemi przejmuje niektóre zwierzęta, na przykład owce czy szczury. Zbudziła się we mnie dusza pierwotnego człowieka, taka, jaką była, gdy nie oderwała się jeszcze od ziemi, gdy wolna od zniekształcającego pryzmatu rozsądku bezpośrednio wyczuwała prawdę. (Grek Zorba)

To obraz człowieka żyjącego w harmonii z naturą i będącego jednością z samym sobą, nieskażonego rozszczepieniem siebie między materię a ducha.

Jest wielkim błędem naszego czasu, że lekarze oddzielają duszę od ciała. (Hipokrates)

Już w starożytności rozdzielano. W momentach zatracenia siebie w akcie kreacji, w stanie absolutnego zapomnienia w czynności, czasem udaje się przywrócić tę jedność.

Maluję właściwie po to, żeby przestać myśleć. […] Przestaję myśleć i czuję, że jestem częścią wszystkiego, co mnie otacza i wypełnia. […] Czasem mówią, że jestem szalony, ale… w sztuce najlepsze jest właśnie ziarno szaleństwa. […] Nie wymyślam obrazu. Nie muszę tego robić. Odnajduję go w naturze. Muszę go tylko uwolnić. (dialog Vincenta van Gogha z doktorem Gachet w filmie Van Gogh. U bram wieczności, reż. Julian Schnabel)

W południe werandę mojego pokoju spowija cień. Przyjemny wiatr chłodzi teraz wschodnią pierzeję pensjonatu. Życie, które obudziło się wraz ze świtem, na kilka godzin zamiera. Sjesta to dobra pora, by z rozpalonego słońcem wzgórza, ostrą ścieżką pomiędzy ogrodami i aleją starych nadmorskich platanów, zbiec na wybrzeże. Słońce grzeje wciąż mocno, ale toń morska daje upragniony chłód. Kołysząc się na szmaragdowej tafli wody, widzę biały domek skryty na skarpie za pełnymi kwiatów bujnymi krzewami hortensji. Siada tam na krawędzi klifu pszczelarz Telemach i wpatruje się w dal. Czasem przechodzącym tamtędy sprzedaje miód ze swojej pasieki i świeże gruszki. Z dystansu wydaje mi się stoickim filozofem, który porzucił chaos miasta. Szaleniec? Znajduję ciche miejsce ukryte pod skałami. Siadam na piasku i wyjmuję z plecaka książkę. Kto czuł mocniej smak życia niż ten prosty robotnik Zorba, który przeżywał każdą chwilę istnienia głęboko we wnętrzu i przesycał ją swym ludzkim ciepłem? Czytam scenę ostatniego pożegnania z przyjacielem…

Trąciliśmy się. Zrozumieliśmy obaj, że ten gorzki smutek nie może już dłużej trwać. Trzeba wybuchnąć łkaniem albo rzucić się w obłędny taniec. – Zagraj Zorba! – poprosiłem. […] – Tak. Żegnamy się na zawsze. […] – Może pójdę z tobą, jestem wolny. […] – Nie, nie jesteś wolny. Powróz, który cię więzi, jest tylko trochę dłuższy niż u innych. To wszystko. Tylko dzięki temu, szefie, że masz długi powróz, możesz oddalać się i wracać. Zdaje ci się, że jesteś wolny, ale nie przecinasz powroza. A jeśli człowiek nie przetnie swoich więzów… – Pewnego dnia przetnę je! – powiedziałem, sam w to nie wierząc, gdyż słowa Zorby dotknęły otwartej we mnie rany i sprawiły mi ból. – To jest trudne, szefie, bardzo trudne. Do tego trzeba odrobiny szaleństwa. […] Trzeba wszystko postawić na jedną kartę, a ty masz rozum i on weźmie górę. […] Ale jeśli nie przetniesz sznura, powiedz, jaki smak może mieć twoje życie? Smak rumianku, mdławego rumianku. To nie rum, który pozwala widzieć świat do góry nogami! […] Rozumiesz i to cię zgubi! Byłbyś szczęśliwy, gdybyś nie rozumiał. Czego ci brak? Jesteś młody, masz forsę, masz rozum i zdrowie, jesteś fajny chłop, niczego ci nie brak, u diabła! Jednego tylko ci trzeba. Odrobiny fantazji. Bo jeśli tego brak, szefie… […] Wszystko, co mówił Zorba było słuszne…[…] Wytyczyłem granice, zacząłem odróżniać możliwe od niemożliwego, ludzkie od boskiego, trzymałem się mocno mego latawca, żeby mi się nie wymknął. […] Nagle Zorba uniósł wysoko głowę osadzoną na żylastej szyi, zaczerpnął tchu w piersi i krzyknął dziko, rozpaczliwie, a ten krzyk przekształcił się po chwili w ludzką mowę. To, co kryło się w głębokościach jaźni Zorby, wydarło na świat starą, pełną smutku i goryczy samotności turecką melodię. Otwarło się łono ziemi, emanując urokliwą słodycz trucizny Wschodu. (Grek Zorba)

Wieczorem, kiedy rydwan Heliosa dociera nad poszarpaną grań Ossy, światło spowijające krajobraz nabiera delikatnej perłowej poświaty. Chodzę wtedy po wodę do źródła. Z drogi otaczającej wioskę od strony gór widzę w dole całą dolinę z jej zielonymi ogrodami. Mijam sady starych kasztanowców i gaje wiekowych oliwnych drzew. Ziemia o rdzawym zabarwieniu mocno odbija zieleń liści. Zapachy ziół i kwiatów nabierają mocy, wzmagane wilgocią wieczornej rosy. Czasem padają tu gwałtowne deszcze, które przetaczając się nawałnicą wody, porywają ze sobą masy ziemi i kamieni z górskich zboczy. Wówczas nad Zatoką Termajską widać skłębione chmury, ciemność rozdzierają błyskawice. Wilgotna okolica obfituje w strumienie, w górach tworzące gdzieniegdzie kaskady wodospadów, spływające do morza lub do rzeki Pinios, która wyżłobiła przez wieki wąwóz Tempi. Homer nazwał ją argyrodinis – rzeką ze srebrnymi zawijasami. Wiodą tu frywolne życie nimfy i fauni oraz czuje się bliskość Olimpu, który wyrasta wysoko ponad chmury z doliny Tempi i równin Macedonii. Nieśmiertelni bogowie rozgrywają na jego szczytach swoje odwieczne sprawy. Przy źródle spotykam przenośny stragan i sprzedawcę ziół: oregano, tymianku, szałwii, herbatki górskiej, a także melonów, pomidorów i wysmażanych domowych konfitur – z fig, z jadalnych kasztanów. Wokół roznosi się zapach pieczonej na grillu kukurydzy. Kiedy napełniam wodą kolejne butelki, przygląda mi się zastygły w bezruchu ogromny krab, który próbuje się wtopić w tło ziemi. Wycofuję się powoli, wtedy krab podrywa się gwałtownie i w szaleńczym galopie, bokiem, przebierając wszystkimi dziesięcioma nogami, wpada do strumienia i natychmiast zagrzebuje się w czerwony muł jego dna. Zanurzenie stóp w lodowatym źródle żelazistej wody odświeża ciało i umysł zmęczone upałem. Zahartowani mieszkańcy wioski zanurzają się w nim cali. Ten rytuał ma znaczenie oczyszczającego symbolu. Niekiedy spotykam tu wiekową babcię Parthenę, która ma duszę młodej dziewczyny, i przed domkiem, w którym mieszka samotnie, czasem tańczy przy dźwiękach tradycyjnej muzyki wydobywającej się ze starego tranzystora. Uniesionymi w górę rękami falującymi łagodnie w rytm melodii, opo-

wiada swoje życie pełne dzieci, wnucząt i prawnucząt rozsianych po świecie. Babcia Parthena pochodzi z Greków kaukaskich. Mam wrażenie, że ma w sobie jakąś pierwotną wiedzę, naturalne rozumienie, akceptację życia. Kiedy spotykam jej wzrok, uśmiecham się do niej i pozdrawiam serdecznie („Kalimera, Giagia Parthena!”), widzę w jej spłoszonym, przelotnym spojrzeniu i ledwie uchwytnym uśmiechu jednoczesny smutek i radość, słodycz i gorycz, odwagę i lęk…

W sobotnią noc z tawerny nad brzegiem morza dobiegają dźwięki bouzouki. Po północy, gdy zmysłowa atmosfera gęstnieje, trans muzyki porywa od stołów starszych mężczyzn i improwizują zeibekiko – taniec orła, w którym ruchy rozpostartych szeroko ramion przypominają płynny lot ptaka. Zeibekiko – zewnętrzny wyraz duszy, podróży w głąb siebie samych, czasem pełnej smutku i cierpienia, czasem obfitej w niepowstrzymywaną radość.

Nagle nocne niebo rozlewa się strugami deszczu, Grecy tańczą wśród kałuż w ubraniach przyklejonych do ciał. Deszcz przynosi ukojenie chłodem w tę parną sierpniową noc. Na moment cichną cykady, których jednostajny śpiew towarzyszy tu nieustannie, w dzień i w nocy. Zgasły wątłe światełka świętojańskich robaczków żyjących na nadbrzeżnych skałach, jakby były odbiciem gwiazd, które skryły się za gęstymi chmurami… Tej nocy wszystko na chwilę zamarło – zamilkło i zgasło. Tylko muzyka i taniec wypełniły pustą przestrzeń. Noc nabrzmiała od wina, muzyki i tańca na krótką chwilę uwolniła w ciałach i duszach lekkość, przyniosła zapomnienie. Upojne zatracenie.

Pod okrytymi wiosenną zielenią drzewami – topolami, sosnami, dębami, platanami i wysmukłymi palmami – od tysięcy lat tańczą i tańczyć będą jeszcze lat tysiące chłopcy z twarzami płonącymi pożądaniem i dziewczęta. Ciała ich zmieniają się, obracają w proch, z powrotem łączą się z ziemią, z której powstały, ale przychodzą na ich miejsce wciąż nowi. Są jak wciąż ten sam tancerz o tysiącach twarzy. Zawsze ma dwadzieścia lat, zakochany tańczy, nieśmiertelny. (Grek Zorba) Soczyste owoce zrodzone z ziemi, zanurzenie w czystym źródle, upojny taniec i zatracenie się w tworzeniu, podobieństwo duszy z drugim człowiekiem, błogość, która ulotną chwilą szczęścia wypełnia i nasyca, dając słodkie chwile ukojenia i zapomnienia – a potem znów wraca wspomnienie goryczy nieuchronnego przemijania, nieustannej utraty…

Jakimże cudem jest życie i jak bardzo podobne są do siebie wszystkie dusze, kiedy zapuściwszy korzenie w głąb, spotkają się i staną się jednością. […]

Ot, co znaczy prawdziwy człowiek – mówiłem sobie, zazdroszcząc Zorbie jego bólu. – Człowiek o gorącej krwi i twardych kościach, który jeśli cierpi, pozwala płynąć szczerym, gorącym łzom, a jeśli jest szczęśliwy, to odczuwa radość niewyrozumowaną, nieprzesianą przez gęsty, metafizyczny przetak. (Grek Zorba)

W głębokim jarze, w którym woda płynąca z ukrytego w skałach źródła tworzy niewielkie rozlewisko i drąży kamienie, promienie słońca, przebijając się przez gęstwinę lian i listowia, iskrząc się, dają wrażenie wnętrza strzelistej katedry oświetlonej światłem gotyckich witraży. Jacy bogowie zamieszkują ten kościół? Gdzie można bardziej poczuć smak życia niż u jego źródeł?

Słońce znów zaszło za szczyty gór Ossa. Płynącej nieprzerwanie wieczności ubył dzień tak, jak niknie rozbita o brzeg kolejna morska fala. Został zapamiętany przez zmysły i zatrzymany w zapisanych słowach smak nietrwałej chwili, mały fragment, urywek, strzęp zdarzeń… Ulotny zapach, subtelny dotyk, milknący dźwięk, blednący kolor i przesycający wszystko do głębi smak…

Nocne niebo w Tesalii, z dala od miast, jest piękne i przepastne jak nigdzie indziej. Życie efemeryczne i zmienne, będące ciągłym ruchem i przemianą, być może w gwiazdach zamieni się w wieczność.

Co po nas zostanie? Tylko twarda skała, której bosą stopą dotknęliśmy przypadkiem, przechodząc… Ty decydujesz, w jaki sposób spojrzysz, jak poczujesz i co zabierzesz stąd ze sobą w najdalszą podróż, a co pozostawisz na wieczność…

Wszystko jest ciągłą przemianą i jak stwierdził Heraklit– wciąż płynie. Nie pozostawaj więc w bezruchu, w martwocie – płyń także, najlepiej do źródła, i obserwuj ruch gwiazd, jakbyś się poruszał wraz z nimi. (Marek Aureliusz, Rozmyślania) [RS]

This article is from: