
15 minute read
Wojenne Anagnorisis Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej – prof. Izolda Kiec
PROF. Izolda Kiec WOJENNE

Advertisement
ANAGNORISIS
Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej
Głupcy robią z ziemi muzeum okropności, mądrzy zrobiliby raj i dzieło sztuki. (M. Pawlikowska-Jasnorzewska, Notatnik, 24 lipca 1944 roku)

I Z O L D A K I E C
26 stycznia 1941 roku poetka i dramatopisarka Maria Pawlikowska-Jasnorzewska (1891-1945) pisała z Londynu w liście do Antoniego Słonimskiego: „[…] nie jestem saturniczną duszą, mam słońce w horoskopie… rozumiesz. Nie kocham cierpienia. Nie wierzę w krwawe bóstwa […]”. Ścieżką wyznaczaną przez Saturna, planetę wielkiego nieszczęścia, stąpała niepewnie, opuszczona i przerażona. Jej przeznaczeniem i znakiem rozpoznawczym poetyckiego słowa była bowiem urodziwa, wiecznie zakochana Wenus. Dla dzisiejszego czytelnika pozostała, podobnie jak dla siostry, Magdaleny Samozwaniec – Zalotnicą Niebieską; jak dla poety, Juliana Tuwima – staroświecką młodą panią z Krakowa; jak dla badaczki, Elżbiety Hurnikowej – Naturą w salonie mody. Ów subtelny, pozbawiony ciemnych barw i zarysowań portret narodził się w odległym świecie, tym ze słońcem w horoskopie, który skończył się 1 września 1939 roku. W następującym po nim świecie rządzonym przez krwawe bóstwa, czyli w tym, w którym niegdysiejsza rozpieszczana i kapryśna Lilka Kossakówna, jedna z trojga dzieci wybitnego malarza Wojciecha Kossaka, zapisywała epilog swojej drogi, bezbrzeżnej samotności, trudnej do wyobrażenia udręki, była – jak sama mówiła o sobie – niepotrzebnym ślepcem-poetą, podstarzałą kobietą, dziadówką pod kościół… Krytyk teatralny Tymon Terlecki, który w 1950 roku opublikował fragmenty zapisków Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej z lat 1939-1945, skomentował ów dramatyczny czas wojny, umierania i śmierci następująco: „W ostatnich latach jej życia i w twórczości tych lat nie ma nic z fosforyzacji, fluorescencji, z iskrzenia się i migotania, które były od początku jej tajemnicą, jej guślarskim, czarnoksięskim zabiegiem. Te lata przywodzą na oczy obraz nieustannego krwawienia z otwartej rany. Szarpał Pawlikowską sprzeciw moralny, dręczyła samotność i żarła nieuciszona tęsknota. Wszystko to było w niej tak natężone, że prawie nieuchronnie musiało się przetłumaczyć na śmiertelną chorobę. Ta choroba wydaje się metaforą, niejako fizyczną przenośnią tego, co Pawlikowska wtedy czuła i myślała”.


Wygnanie
1 września 1939 roku Maria Pawlikowska-Jasnorzewska była w Warszawie, zamierzała czas spędzić przy ulicy Akacjowej na urządzaniu mieszkania, które otrzymał z przydziału służbowego jej nowo poślubiony mąż Stefan Jasnorzewski (1901-1970), Lotek, pilot w stopniu kapitana, zatrudniony w dowództwie lotniczym w stolicy. 2 września w Teatrze Nowym odbyło się warszawskie przedstawienie Baby-Dziwo, tragikomedii napisanej przez Pawlikowską w 1938 roku, wykpiwającej faszyzm i jej głównego ideologa – kanclerza Adolfa Hitlera. W zaciemnionym budynku teatru, podczas obowiązującego już wojennego alarmu, na widowni zasiadło czternaście osób, w tym najbliższa rodzina Lilki, rodzice i siostra, którzy specjalnie z okazji premiery przybyli z Krakowa. Na scenie w roli tytułowej wystąpiła niezrównana Stanisława Wysocka. „Piękne przedstawienie i wzniosłe. Wielki wieczór mojego życia” – zapisała autorka w dzienniku. Czy przeczuwała, że to ostatnie wielkie i wzniosłe zdarzenie w jej biografii? Pożegnanie ze światem iluzji. Nazajutrz bowiem, na rozkaz przełożonych kapitana, państwo Jasnorzewscy opuścili Warszawę. Udali się do Lwowa, następnie przez Zaleszczyki do Rumunii, skąd w styczniu 1940 roku przybyli do Paryża. Dalej ich droga wiodła przez Lyon i Gibraltar do Londynu, a wreszcie do Blackpool. Maria Jasnorzewska nie towarzyszyła mężowi jako charyzmatyczna, podziwiana poetka, była niechcianym przez wojskowe dowództwo obciążeniem. „Kobietami pomiatano” – pisała krótko do Słonimskiego. W prowadzonym na własny użytek dzienniku była bardziej dosadna, definiując swój status żony oficera jako „szmelc żeński”. Czuła się napiętnowana – jako ta, która nie zdecydowała się, by zostać w domu i jak „prawdziwa Polka” – „urodzić córę”. Czas spędzała w hotelowych, tanich pokojach, najczęściej czekając na Lotka wciąż zajętego pracą w Royal Air Force, izolując się od grupy plotkujących pań z Polski, unikając emigracyjnych swarów, drżąc z powodu tęsknoty i niepokoju – o Madzię, o Mamidło i o Tatkę. Pozbawiona środków do życia, pozbawiona podziwu otoczenia i męskiej adoracji, odarta z atrybutów kobiecości. Zrozpaczona wiadomościami o śmierci obojga rodziców (ojca w 1942, matki w 1943 roku), wreszcie – własną niemocą. Umierała w upokorzeniu, pokonana przez odbierającą jej siły i godność chorobę – raka szyjki macicy, który wykryty w połowie 1944 roku błyskawicznie dał przerzuty do kręgosłupa. Na trzy tygodnie przed śmiercią, w czerwcu 1945 roku, udręczona kobieta pisała do Terleckiego: „Leżę w upiornych cierpieniach krzyża, a ciągłe zastrzyki coraminy i morfiny muszą mnie dobić. Bezwład mój sięga do pasa i jest jak ciężki opatrunek z gipsu. Nie mogę pojąć, że mogłam wpaść w taki wilczy dół. Chciałabym być wyniesiona do lasu i porzucona tam pośród paproci i traw, gałęzi osłaniających i całkowitej samotności, mieć ziemię za jedyną pielęgniarkę i zapaść się w ten sen, z którego nie budzi nurse obowiązkowa ze swoją herbatą czy termometrem. Rozumiem teraz wstyd zwierząt, gdy się kryją z cierpieniem. […] Czuję się spalona do połowy. W każdym razie jestem kompletnie zniszczona”. Zakończeniem wojennej tułaczki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej był Manchester: miejscowy szpital, gdzie kobieta dwukrotnie była operowana, i gdzie zmarła 9 lipca 1945 roku, oraz cmentarz przy Barlow Moor Road, gdzie pochowano ją następnego dnia. Na pogrzebie, oprócz Stefana Jasnorzewskiego, obecni byli Tymon Terlecki oraz pisarka i aktorka Teodozja Lisiewicz. Poza tym kilkoro gapiów. „Staliśmy tam, na brzegu mogiły zdrętwiali od wewnętrznego zimna – wspominał Terlecki. – Właściwie tylko my dwaj, my troje, wiedzieliśmy, co zawiera ta brązowa skrzynka, dziwnie zmalała, jakby skurczona z bólu. Na okamgnienie przemknął mi przez głowę obraz tego samego pochówku w Krakowie matejkowskim, wyspiańskim, kossakowskim, w Krakowie paradnych, teatralnych pogrzebów. Nagle zrozumiałem na wskroś to trochę staromodne, dla nas zbyt patetyczne słowo: wygnanie. Zdawało mi się, że umarłą jeszcze po śmierci rani zetknięcie z cudzą, odpychającą ziemią, z nieżyczliwym niebem, z światłem czarnym od dymu, a może tylko od żalu. […] Modliliśmy się szeptem, nie chcąc powietrzu powierzać słów, aby nie zamarzły, jak dech na mrozie i nie spadły ciężarem na cierpiącą trumnę. Gdy zniżyła się do naszych oczu, nakryliśmy ją milczeniem”.
Wojny
25 marca 1941 roku Pawlikowska-Jasnorzewska pisała do Słonimskiego: „Masę teraz wojen rzuciło się na mnie”. Dostrzegała bowiem wojnę nie tylko we wszelkich przejawach funkcjonowania otaczającego ją świata, lecz także własnego w nim i obok niego istnienia. To, co wokół, zniszczenie, ruiny i wszechobecna śmierć, było odrażające, „kuchenne” – jak dowodziła w listach – i miało „kwaśny zapach służbowego pokoju, gdzie Marysia, moja niańka, przemądrzała góralka, czytała głośno jakieś groźby św. Malachaisza, Brońcia cierpiała na zęby, a kucharka na żylaki – i mówiły, że Pan Jezus kazał cierpieć”. To, co dotknęło ją osobiście, było rozpadem wszystkiego tego, co utożsamiała z kobiecością, zalotnością, uwodzeniem – garderoby, biżuterii, domów mody, a wkrótce stało się prawdziwą walką toczoną ze starzejącym się i pustoszonym chorobą ciałem. Najpierw zatem żegnała swoje suknie, tak jak najbliższe przyjaciółki, a nawet więcej, bo jak dawną siebie – tę ze słońcem w horoskopie. Ubrania przypominały nie tylko spotkania, rozmowy i emocje. Były również schronieniem dla zapachu i dotyku – wspomnieniem tamtego ciała, powabnego, podziwianego, młodego… „Co się stało, nie pamiętam już, z moją śliczną suknią jedwabną różowo-zieloną? – Zapisała poetka we wrześniu 1939 roku w dzienniku. – Sprzedana była? […] A to cudo lekkości, gaza szara w drobne kwiaty i do tego peleryna z crepe satin i mufeczka, jak się tego nigdy nie nosiło […] zmarnowana, zeszła na psy i zrobiwszy kawałek drogi wojennej sprzedała się za bezcen w Bukareszcie. I suknie mają swój los, swoje gwiazdy…” Znakiem nowej, odmienionej wojną Jasnorzewskiej stawały się jej cudem zdobywane rzeczy, z przydziału, za wyżebrane kupony albo pożyczone drobniaki, przypadkowe, coraz bardziej obce, coraz bardziej niemiłe ciału, przechowujące kuchenny zapach wojny i dotyk wywołujący cierpienia. „Co mnie uratuje od tej melancholii i od tego okropnego ubrania, ubabrania, nieubrania. Ile by to trzeba tysięcy (czego?), aby tę stajnię Augiasza, którą jest moja garderoba, przewalczyć. Zniszczyć płaszczysko ponure, suknię głupią niebieską i kapturek-szapturek ordynarny” – tak w dzienniku datowanym na 17 grudnia 1939 roku notowała swoje wzburzenie. A przecież już wkrótce owo ubabranie, ponurość i ordynarność dostrzegła poetka we własnym, zmieniającym się ciele, które pozbawione oprawy salonu, męskiego spojrzenia podziwu i kobiecego błysku zazdrości, zaczęło ujawniać swoje niedoskonałości, zmęczenie i wiek. „Wyglądam źle… i nie podobam się już stewardom” – skarżyła się podczas podróży do Wielkiej Brytanii 27 czerwca 1940 roku. „Dzisiaj w Blackpool, patrząc do lustra drugim lusterkiem ręcznym zauważyłam, że wyglądam przeraźliwie – pisała w dzienniku 18 sierpnia 1940 roku. – Twarz chuda, wkoło ust zmarszczki aktorskie męskie, oczy trochę wysadzone […]. Wynędzniała. I to w Anglii, kraju mężczyzn? Ważę o 5 kilo mniej niż w Polsce, ramiona mam chude obrzydliwie, skórę zwiędłą […]. Język mam szary, twarz bez policzków, ręce stare, paznokcie połamane”. Niemal pięć lat później, odchodząc pokonana przez chorobę, nie miała ani odrobiny litości dla własnego udręczonego ciała, było obce, odrażające, przynależało do świata kreowanego w opowieściach czytanych przez nianię Marysię i do podobnego mu, rozciągającego się wokół: „Najstraszniejsza moja golgota. Madejowe łoże. Nogi kalwaryjskiego dziada. Brzuch topielca, klatka piersiowa jak u konia w polu leżącego – straszliwa carapace [ang. pancerz, skorupa] o twardości żelaza. Biodro obce. Starczy, duszący kaszel co się wykaszleć nie może” . Odczuwane wyraźnie, krwawiące, przepełnione bólem, zatem boleśnie własne, sponiewierane i odpycha-

jące ciało przestało być schronieniem dla finezyjnych myśli i poetyckich metafor. Zdradziło, przynależało do tamtego świata – totalnego zniszczenia. Pawlikowska nawet nie próbowała oswoić saturniczej rzeczywistości, tak jak nie próbowała pogodzić się ze starością i z chorobą. Wszechogarniającej, bo rozgrywającej się także w jej organizmie wojnie odpowiedziała wszechogarniającą rezygnacją. Winy upatrując w potężnej naturze, agresywnej i wojowniczej. Poetka, pacyfistka i estetka, piewczyni przyrody uległej w ludzkich rękach, kapitulowała w obliczu zdziczałego żywiołu. Naturalny porządek świata nie miał w sobie nic z łagodności ani delikatności. Czas rozpadu nie oszczędził nikogo i niczego: „Wojna to tylko na ostatnią strzałkę żaru i napięcia przesunięte życie. Przyśpieszone tempo czasu, który nigdy nie był pacyfistyczny. Spójrzcie, zważcie: oto sędziwa jakaś kobieta, drobna, upiorna w swojej białości, która ją upodabnia do wielkiej przeżartej muchy jesiennej, brzęczy żałośnie słabym głosikiem, żądając w sklepie świec, ciemnego papieru, pluskiewek – wszystko to dla obrony przeciwlotniczej, w myśl ogólnych wskazówek. A czyż ją sama obronił kto od pocisków starości, od inwazji tego czy innego wroga, od zniszczenia tych pól i łąk, tych ogrodów różanych i winnic, tej rozbudowy, tej instytucji kwitnącej, która stanowiła jej młody orga-
Mężczyźni, czegoż to szukacie u wojny?
nizm, jej zamknięte w sobie państwo, jedyne w swoim rodzaju, bo niepowtarzalne? W gruzach leży ta drobna monarchia, zbombardowana przez godziny, przez dni, zmotoryzowanymi jednostkami lat silnie prącymi naprzód, nieubłaganie, do ostatka zajmowana. Straszliwe naloty czasu, pustoszące piękność i czar miłosny, wreszcie poddanie się, z podniesieniem w górę suchych, drżących rąk i opuszczeniem zwiędłych powiek… Twardość serca, wyrabiana przez wieczystą i nieustającą wojnę na tym świecie, broni nas przed płonnym płaczem na widok ruin i bezładnego rumowiska tej oto Kartaginy, która była kobietą” (Szkicownik poetycki II) . Powyższy fragment szkicownika poetyckiego Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej brzmi jak wojenne anagnorisis wenusjańskiej poetki. Rozpoznanie, po którym nie nastąpi akt oczyszczenia – katharsis. Nie będzie łez ulgi ani uspokojenia. Dramat pokonanej przez wojny kobiety polegał na niemożności dokonania innego wyboru jak tylko ten: rozpaczliwe wdzieranie się do nieakceptowanego i brutalnego świata wojowniczej natury, wpisanie się w cykl jego funkcjonowania przez gorzkie zrozumienie i opisanie własnej doli, przez uświadamianie bezwzględnej siły oraz prostej mowy obowiązujących na drodze Saturna. Matka natura odwróciła swoje czułe oblicze i zamknęła przed kobietą opiekuńcze ramiona. Ta nie miała dokąd się zwrócić, bo cywilizowany rzekomo świat stworzony przez mężczyzn zatrzasnął przed nią drzwi znacznie wcześniej. Najpierw, już 4 października 1939 roku, sama Pawlikowska obarczyła ich odpowiedzialnością za wzniecenie wojny: „Mężczyźni, czegoż to szukacie u wojny? Miłości, nowości, natchnienia, wielkości, postępu, zmiany losu? Znajdujecie: grozę, kalectwo, niesprawiedliwość, poniżenie, rozłąkę, znużenie, obrzydzenie do klęsk i zwycięstw”. Z każdym następnym dniem, przegrywając własną walkę z oznakami starzenia i choroby, poetka uświadamiała sobie, że przecież i tamta, przedwojenna, androcentryczna rzeczywistość nie miałaby jej, kobiecie boleśnie przemijającej, do zaoferowania niegdysiejszego zainteresowania, podziwu i adoracji… „Kobieto podstarzała, czegóż się rzucasz chcąc swoje ja jeszcze raz, jeszcze wiele razy objawić, olśnić nim ludzi. Czy nie pamiętasz pogardy Jurka [Jerzego Kossaka, brata Marii – przyp. aut.] i innych t[ym] p[odobnych] – i nawet Tatki dla «starych pudeł»? Takich cudów nie ma, aby starka mogła czymkolwiek zainteresować świat. Podbić serca” – pisała 10 marca 1945 roku. Wcześniej, 21 lipca 1944 roku, notowała: „Dawniej żałowałaś, że nie masz rzęs na palec długich, czarnych, wyrośniętych – Pociesz się, że gdybyś je teraz miała, nie znaczyłyby nic. Pudło ma rzęsy czy nie ma, obojętne”…


Wojenna erozja musiała dotknąć także poezji i samego procesu twórczego autorki Niebieskich migdałów i Różowej magii. Odstręczało ją lubowanie się publiczności w tak zwanych ojczyźniakach. Jak długo mogła i potrafiła – chciała chronić swoją poezję przed „obowiązkiem” ratowania ojczyzny, podtrzymywania na duchu uchodźców i pozostałych w okupowanym kraju rodaków, upowszechniania ducha walki i oficjalnej ideologii emigracyjnych sfer rządowych. „Spadłam do rzędu proletariuszki, jąkającej coś z trudem, a moje wartości leżą w Warszawie pod gruzami, co znaczy na świecie niejadalna poetka polska, której książek nie będzie nawet nikt chciał wydać na nowo… Prędzej Pietrkiewicza retrospektywnego wydadzą niż mnie… Powinnam już mieć dawno zamówienie i składać nowy gruby tom – ale kiedy «niewojenny», moda na okropności. Bez tej przyprawy tłum polskich włóczęgów uzna rzecz za niepotrzebną, nudną, nieaktualną” – pisała 18 sierpnia 1940 roku. Oprócz wewnętrznego buntu przeciwko tworzeniu na zamówienie, obawiała się opinii pierwszego czytelnika (cenzora?) swoich nowych utworów – męża Stefana Jasnorzewskiego. Rozżalona, notowała w dzienniku
15 listopada 1940 roku: „[…] piszę wiersze do niczego i bez sensu, bo nie to, co teraz każdy chce i rozumie coś. Najlepsze wiersze mi [Lotek] osądza jako nic i nie radzi drukować” . 20 lipca 1941 roku Jasnorzewski listownie upominał żonę: „A proszę nie posyłać do druku nic beze mnie – pamiętaj! […] Nic z tego, co mi przysłałaś, nawet nie myśl drukować”. I tego samego dnia: „Zwracam Ci pierwsze i drugie twoje wypracowania, lecz z kategorycznym zastrzeżeniem, byś czasem tego do druku nie posyłała. Nie masz pojęcia, jak by mi przykro było to przeczytać, gdyby było wydrukowane, że tak powiem, publicznie. Nie zdajesz sobie sprawy widać z tego wszystkiego. Ciężar gatunkowy naszych czasów jest tak wysoki, że to co się dziś pisze, musi mieć swą «wagę». A Ty Bajbaczku piszesz, że «wojna to powolne wysuszenie, zanikanie i więdnięcie sklepów…» Psia krew!!!” . Wreszcie sama poetka w jednym z listów do męża, zbolała i przerażona wojną, zapisała wiersz z zastrzeżeniem „ale nigdy do druku”. Pełna sarkazmu parodia znanej legionowej piosenki współgrała z sarkastycznym powtórzeniem zastrzeżeń osobistego cenzora:
Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani, Śpiewał żołnierz, aż kulą w łeb trafiony urwał. Pozwólcie mi błąd jeden sprostować, kochani: Przede wszystkim nie pani żadna, ale k...a.
Mimo wszystko – publikowała. Ogłaszała wiersze w londyńskich „Wiadomościach” Mieczysława Grydzewskiego, wydała dwa tomy poetyckie: Róża i lasy płonące (Londyn 1940) oraz Gołąb ofiarny (Glasgow 1941). Nie dla sławy i nie dla uhonorowania lirycznego słowa. Dla pieniędzy. Uciekinierka, bezdomna, starzejąca się i chora kobieta wyprzedawała to, co łączyło ją z czasem słońca, salonu i cywilizowanego świata. 3 maja 1941 roku pisała do Jadwigi Harasowskiej (przed wojną dziennikarki „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, od 1939 roku mieszkającej w Glasgow i prowadzącej własną oficynę Książnica Polska), wydawczyni swojego drugiego wojennego tomu wierszy: „Droga Pani, posyłam mój zbiór wierszy. Chcąc być całkiem szczera z Szanowną Panią, powiem, że wcale a wcale mi nie zależy na wydaniu wierszy. […] Natomiast chcę coś sprzedać, po prostu mam za mało fantastycznie trudnych do zdobycia funtów i to jest moja, niewysokiego zasięgu, myśl przewodnia, w chwili, gdy posyłam Pani ten tomik”.



Leżę w upiornych cierpieniach krzyża, a ciągłe zastrzyki coraminy i morfiny muszą mnie dobić. Bezwład mój sięga do pasa i jest jak ciężki opatrunek z gipsu. Nie mogę pojąć, że mogłam wpaść w taki wilczy dół .

Wśród opublikowanych w tomie z 1941 roku wierszy znalazł się i ten, zatytułowany Do własnego organizmu. Wiarygodny tylko wtedy, gdy czytany à rebours:
Nie bądź mi nigdy wrogiem, kapryśnym tyranem, co się radosnej duszy przeciwstawiać sili! Noś mnie na rękach, ciało jasne i kochane, I szanuj mnie nawzajem. A w ostatniej chwili, Gdy nas ludzie odstąpią, gdy zgaśnie nadzieja, Wspomnij o mojej prośbie, przyjacielu drogi: Zgińmy tak lekkomyślnie jak więdnie spirea, Błaha gwiazda roślinna – jak cichnie piosenka I jak kochanka serce oddaje – bez trwogi…
*** Nie w objętych mężowską cenzurą opublikowanych wierszach poobijanej przez wojenną tułaczkę Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej szukam choćby namiastki prawdy o jej emocjach i przeżyciach. Nawet nie w listach pisanych do rodziny i znajomych, bo w nich jest wciąż coś z dawnej Lilki, rozkapryszonej damy. Szukam i wydaje mi się, że odnajduję płacz, szept i krzyk osamotnionej, przerażonej wojną kobiety w jej w notatnikach, szkicownikach i dziennikach – tych pisanych wyłącznie dla siebie. Izolując się od ludzi, wśród nieprzyjaznych, cudzych rzeczy – Pawlikowska tkwiła w absolutnej pustce. W kreślonych wówczas słowach, brutalnych, bolesnych, musiała zdobywać się na szczerość z samą sobą. A skoro tak, to i słowa ulegały destrukcji – tak jak pozbawione bezpiecznej przestrzeni domu myśli i jak coraz bardziej niedomagające ciało. Zdania pisane przez poetkę rwą się tak jak droga, którą przemierza, nic tu nie jest uporządkowane, spójne ani zdrowe. Język najpełniej odzwierciedla stan umysłu i demaskuje erozję organizmu. Nie służy komunikacji z innymi ludźmi. Jest bezwzględnym narzędziem samopoznania. „Po prostu trudno być mną. Tyle kantów. Nie dziw, że czasem trudno mi po prostu mówić, i dopiero samotność wraca mi przytomność. Złudzeniem jest, abym mogła utrzymać stosunki z ludźmi, to się nie da” – przyznała poetka w notce z dziennika zapisanej 24 maja 1940 roku. Być może to właśnie ten ostatni etap życia Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, jej saturnicza droga, uświadamiają mi jasno wagę słowa, słowa pisanego, tu: słowa pisanego przez uwielbianą autorkę eterycznych Pocałunków. Słowa nie-ulotnego, słowa o wadze życia – świadectwa absolutnej pustki, studium rozkładu świadomości, duszy i ciała. [IK]

