9 minute read

Lucy – Katarzyna Brus-Sawczuk – OPOWIADANIE

Next Article
SATYRA

SATYRA

Lucy

Katarzyna Brus-Sawczuk

Advertisement

Mama spojrzała niespokojnie w stronę palm. Na Sri Lance biały człowiek na plaży oznacza coś do jedzenia i ciepłą, przyjazną dłoń. Mama mówi, że jak nie ma sezonu, można policzyć na niej wszystkie żebra. Jej piersi nie mają mleka, ale ja i tak jestem już za duża na mleko. Niepokoję się, bo mama mówi, że sezonu nie było dawno i nikt nie wie, co się stało. Myślę, że to może mieć coś wspólnego z wielkimi żelaznymi ptakami, które przestały latać. A przynajmniej nie widziałam ich bardzo długo. Wielka, gruba Lankijka przed sklepem, do którego czasem chodzimy, mówiła, że na świecie umierają ludzie. I że to za karę, bo rozgniewali bogów. Nie wiem, czy to prawda. Koty na wyspie mają jeszcze gorzej. Im nikt nawet nie chce niczego rzucić do jedzenia i wszyscy się od nich oganiają. Psy też ich nie poważają. Kilka dni temu ocean wyrzucił małego kota i żaden pies go nie ruszył, chociaż kot był najprawdopodobniej nieżywy. Mama kazała mi się trzymać z daleka. Podziwiam ją, bo jest sprytna. Kilka razy ukradła rybę z kutra, który przypływa tu zawsze o 6 rano. Raz rzucali za nią kamieniami, ale zdążyła uciec. Nie lubię ryby, jednak byłam już bardzo głodna i zostałam zmuszona, aby przekonać się do tego oślizłego, zimnego mięsa. Tydzień temu przyplątał się tu pies Rodiego, naszego sąsiada. Chyba chciał coś od mamy, ale przegoniła go warczeniem. Ostatecznie Rodi dał mu kopniaka. Ocean był głośny dzisiejszego dnia, ale słońce stało w zenicie. Byłam bardzo głodna. Zresztą nie po raz pierwszy. Mama zastrzygła uszami. Wtedy na plaży pojawił się anioł. Byłam pewna, że one muszą tak właśnie wyglądać. W jasnej, potarganej przez wiatr sukience, z rozsypanymi włosami i bosymi stopami. Anioł śmiał się perliście i śpiewał melodię, którą kiedyś słyszałyśmy z mamą od białych ludzi. – Maleństwo… Czy mogę mówić do ciebie Lucy? – zapytał anioł. Spojrzałam na mamę, ale chyba nie miała nic przeciwko, bo zamerdała radośnie ogonem. Zaraz potem pojawiła się delikatna, ciepła w dotyku ręka i coś jeszcze… Wspaniale pachnąca parówka. „Bogini, możesz mówić do mnie jak chcesz… Lucy. Nigdy jeszcze nie zostałam nazwana, bo mama mówiła, że żadne z imion do mnie nie pasuje”. – Lucy… piękna jesteś. Chyba się zaczerwieniłam. Od tego czasu wiele spraw potoczyło się inaczej. Mój anioł pojawiał się codziennie. Za każdym razem przynosił coś dobrego, ostatnio nawet coś, co przypominało kolorem mleko, ale zupełnie mi nie smakowało. Któregoś dnia mama poszła gdzieś przed wschodem słońca. Byłam jeszcze bardzo śpiąca, więc nie wstałam. Potem mijały godziny. Ona jednak nie wracała. Moj anioł przyszedł trochę później i wszystko znów miało się zmienić. Pojechałyśmy strasznie śmierdzącym pojazdem do miasta. Wtedy również okazało się, że można kąpać się w czymś innym niż Ocean Indyjski, było to o wiele mniejsze, ale przyjemnie ciepła woda spowodowała, że wcale nie chciałam stamtąd wyjść. Szorstka szmata, którą mój anioł usiłował mnie wytrzeć, zupełnie mi się nie podobała. Przecież wystarczy się dobrze otrzepać, a potem wytarzać w czymś intensywnie pachnącym, na przykład trawie, no fakt, czasem nawet w czymś bardziej śmierdzącym. Okazało się też, że anioły wcale nie śpią w powietrzu czy na jakimś obłoku, tylko służy im do tego bardzo wygodna i ciepła skrzynka, dodatkowo jest na niej dużo miękkich przedmiotów, które całkiem przyjemnie można wykorzystać. Usnęłam natychmiast. Następnego dnia mój anioł, a zrozumiałam, że na imię ma Marie, rozmawiał z kimś, kogo nie było, a służył mu do tego płaski i czarny przedmiot, z którego wydobywały się dźwięki. Domyśliłam się, że Marie tłumaczy komuś coś na mój temat. Mówi też o tym, że popiskiwałam przez sen. To oczywiste. Musiało śnić mi się coś bardzo kolorowego, i to było stanowczo miłe. Normalnie nie rozróżniam kolorów, ale na pewno każdy z nich ma odrębny zapach. Nie wiedziałam, jak zapytać o mamę, ale po kilku dniach jej wspomnienie zaczęło ulatywać. A może to Marie jest moją prawdziwą mamą, chociaż wygląda zupełnie inaczej i na dodatek chyba ma ciemne włosy, a ja zupełnie jasne. Zaakceptowałam, że Marie jest moją mamą. Zabrała mnie do kogoś przerażającego, nie chciałabym więcej tam trafić. Miejsce cuchnęło nieznanym mi, nieprzyjemnym zapachem i na dodatek, mimo iż Marie głaskała mnie cały czas, to coś, co biały człowiek w długim ubraniu mi zrobił – bardzo bolało. Nawet chciałam go ugryźć, ale mój anioł stanowczo mi na to nie pozwolił. Potem zaczęły się dobre czasy. Nie wiem, ile trwały. Któregoś dnia Marie wróciła zapłakana do naszego wspólnego miejsca (nazywała to domem). Powiedziała, że musimy się rozstać. Czułam przez skórę, że to nic dobrego. – Pieprzony covid! – krzyknęła wściekle. Nie zabrzmiało, jakby mówił to anioł.

O każdej pełnej godzinie wszystkie stacje radiowe na Sri Lance podawały informacje krajowego ministerstwa zdro-

foto: Pixabay

wia. Ze względu na rosnącą ilość chorych na nową odmianę wirusa na kontynencie wszyscy obcokrajowcy przebywający czasowo na wyspie muszą bezwzględnie ją opuścić. Marie – młoda Szwajcarka z bagażem dwudziestu pięciu lat, rozpoczętymi w Europie studiami oraz facetem, który ją rzucił – kilka miesięcy temu uznała, że na rany serca najlepsza będzie podróż. Kolega pomógł znaleźć wolontariat na egzotycznej wyspie. Wyspie łzie. Pomyślała, że łzy są oczyszczające. Początki były trudne. Kiedy po wyjściu z samolotu po raz pierwszy postawiła stopę na cejlońskiej ziemi, w Kolombo ogłuszył ją kolorowy tłum, a wilgotne, egzotyczne powietrze nie pozwalało oddychać. Luksus lotniska szybko zamienił się we wszechogarniający brud i bałagan, choć wyspa, w przeciwieństwie do kontynentalnych Indii, była zaskakująco zielona. Po czasie pomyślała, że to jednak dobry wybór, i tak mijały jej dni dyktowane pracą w schronisku dla biednych lokalsów, a potem nieziemską, białą plażą i oczyszczającymi duszę i umysł falami oceanu. Powoli wyciszała się. Ocean Indyjski fascynował, swoimi płucami dawał schronienie roślinom, skorupiakom i rybom. Plaża przyciągała bezpańskie psy. W Europie pies stoi na piedestale, przyjaciel człowieka, istota inteligentna i czująca. Oddająca miłość i zaufanie. Psy na Sri Lance były wychudzone, zapchlone, odganianie kopniakami przez tubylców. Szukały dobrego słowa i pożywienia u ludzi, którzy z zupełnie innych przyczyn znajdowali na cejlońskiej plaży odpoczynek. Czy tak jak ona – swoją mekkę. Zawsze miała ze sobą coś dla nich do zjedzenia. Koty na Sri Lance miały jeszcze gorzej. Nikt ich nie chciał. Bezpańskie, co raz ginęły pod kołami tuk tuków, czasem nie były w stanie umknąć głodnemu waranowi. Ludzie kotów nie poważali. Chociaż był w schronisku jeden rudy Lankijczyk, okaleczony w czasie wojny domowej1, który przygarnął kota. W styczniu 2008, kiedy armia lankijska chciała przełamać ostatnie linie obronne rebeliantów w północnej części wyspy, niechcący znalazł się na linii ognia. Nagły wystrzał pozbawił go nóg. Kelum opiekował się kotem, który początkowo przychodził do schroniska i wychodził, ale potem Kelum przemycił go do dzielonego z drugim Lankijczykiem pomieszczenia. Kiedy Marie zorientowała się, że jest tam zwierzę, przynosiła jedzenie nie tylko Kelumowi i Hiwrze, lecz także kotu. Nazwała go Budek, choć Kelum protestował, bo twierdził, że kot nie jest istotą boską. Przy okazji Marie uczyła mężczyzn angielskiego, jej przodkowie pochodzili z miasta pomarańczy – Nagpur [miasto w środkowej części Indii – przyp. red.]; kolor skóry o ton ciemniejszy niż mieli turyści przybywający na Sri Lankę i czarne jak węgiel oczy Marie budziły

w nich zaufanie. Kota musieli się pozbyć, kiedy w schronisku pojawił się pierwszy przypadek nowej choroby i ilość miejsc dla bezdomnych została zredukowana do połowy. Nawet kiedy Kelum umarł z powodu niewydolności nerek (chociaż jako przyczynę śmierci wpisano co innego), a kot z uporem przychodził, Marie wystawiała mu miseczkę z jedzeniem w miejscu niewidocznym dla władz schroniska. Tamtego dnia po pracy poznała Lucy. A w zasadzie obie się poznały. Nie pamięta dokładnie, czy to ona zawołała, czy jasnowłosy wychudzony szczeniak podbiegł do niej pierwszy. – Ślicznotko, jestem Marie – powiedziała. Od tej chwili codziennie spotykały się na plaży. Znajomość stopniowo przeradzała się w przyjaźń. – Ty jesteś Lucy, prawda? Suczka zareagowała. Koło szczeniaka w pewnej odległości siedziała matka. Najpierw była nieufna, ale potem pozwoliła kobiecie dotykać jej dziecka, z czasem sama zaczęła podchodzić. Pewnego dnia Marie zastała na plaży tylko Lucy. Przez kilka wcześniejszych dni nie mogła przyjść, ponieważ wprowadzali nowe procedury higieniczne. Maseczki, których obowiązek noszenia był czymś, do czego ludzie mieli dopiero się przyzwyczaić. I to na długi czas. Posiłki i utylizacja śmieci. Zasady ruchu w schronisku, postępowania na wypadek choroby lub czyjejś śmierci. Oczy Lucy zdawały się płakać. To niemożliwe. Przecież psy nie płaczą. Marie postanowiła zabrać przyjaciółkę do siebie. Właściciel pokoju, który wynajmowała, początkowo nie chciał się zgodzić, ale argument w postaci kilku banknotów w nominałach innych niż rupie okazał się najwyraźniej skuteczny. Marie przeliczyła swoje oszczędności. Zanim pojawił się covid (choć na wyspie nadal było stosunkowo mało odnotowanych zakażonych, a może media kłamały), dorabiała w weekendy w barze dla surfingowców w Weligamie. Ruch turystyczny jednak wyraźnie się zmniejszył i właściciel baru – wielki, wytatuowany Holender – potrzebował jej coraz rzadziej. Zaczął przebąkiwać też o potencjalnej ewakuacji do Europy. Z ciężkim sercem wyjęła z zakamuflowanej skrytki dwa banknoty. Lucy spojrzała na nią z wyrzutem. – Mała, będzie dobrze. Zarobię coś znowu. Ich związek stał się niezwykły – wdzięczność w oczach suczki była bezcenna. Marie miała wrażenie, jakby tamta rozumiała każde jej słowo. Dziewczyna nigdy nie myślała o dziecku, ba, nie była nawet przez sekundę gotowa, żeby mieć dziecko z Xavierem. Zresztą Xavier to przeszłość. Do Lucy czuła coś niezwykłego. Może po prostu była jej aniołem. Suczka nabierała mięśni i siły. Razem biegały na plażę – zarówno inne psy, jak i mieszkańcy wyspy czuli przed nimi respekt. W chwili, kiedy wsiadała do samolotu, walczyła ze łzami. Gdy usiadła, pozwoliła im popłynąć. Większą część zarobionych na wyspie pieniędzy zostawiła właścicielom mieszkania, aby zajęli się psem. Rinke – Holender z baru w Weligamie – zobowiązał się pojechać raz na jakiś czas do nich, zobaczyć, czy dbają o Lucy. Przynajmniej, dopóki będzie na wyspie.

Kiedy w lankijskiej ambasadzie telefon zadzwonił po raz dwutysięczny pierwszy, Noe Müller był mocno zmęczony. Był również wściekły. Zamierzał obejrzeć mecz, w którym grała jego ulubiona drużyna, i zjeść w końcu ulubionego burgera zamówionego na wynos (dlaczego, kurwa, zamknęli te restauracje!!!). Miał dość pytań tych głupich ludzi, którzy domagali się możliwości wjazdu na wyspę. Ile można powtarzać, że sytuacja epidemiologiczna itd., przekazywać link – w końcu, kurwa, oficjalnie opublikowany na stronie ministerstwa zdrowia. Noe nienawidził swojego imienia. I swojego koloru skóry. Nazwisko lubił bardziej. Dzięki Bogu, że przynajmniej jego ojciec Baduge Deepal Kumar jakimś cudem nabył nazwisko kolonizatorów. Matka, która oszalała dla lankijskiego lekarza w trakcie jednej z podróży jakiejś z tych, pierdu-pierdu, organizacji bez granic, wmawiała mu, że Noe to wybraniec, który ocalił ludzkość przed zagładą w czasie Wielkiego Potopu, gdy Bóg chciał ukarać ją za grzechy. Czyj Bóg? Noe nigdy nie odważył się zadać tego pytania. Niechętnie podniósł słuchawkę. – Co…???!!! Czy Pani oszalała…???!!! Co Pani chce???!!! Mało wam bezdomnych kundli w Europie…???!!! Tak. Wiedziała. Utrudniony ruch lotniczy. Wymogi epidemiologiczne. Kwarantanna, w obie strony dla podróżujących. Obowiązujące obostrzenia i testy. A co dopiero pies. Wywieźć psa z jednego kraju do drugiego, zwłaszcza gdy nie należą one do jednolitej Europy, nie było łatwo i bez pandemii. – Czy Pan mnie słucha? To proste. Chcę przywieźć psa ze Sri Lanki do Szwajcarii – powiedziała zimnym, zdecydowanym głosem.

This article is from: