5 minute read

Proza poetycka – ARTUR DUDZIŃSKI

Urodził się w Poznaniu w 1967 roku. Debiutował w 2017 w „Twórczości”. Publikował dotąd w „Wizjach”, „Wydawnictwie j”, „Krytyce Literackiej”, „Przeglądzie Prawosławnym”, „MEGA*ZINE LOST&FOUND”, „Czasie Literatury”, „Protokole Kulturalnym”, „eleWatorze”, „Akancie” i „Twórczości”. Jest autorem trzech tomów artystycznej prozy: Kąty (2018 - Liberum Verbum), Dyptyk wschodni (2018 - Miniatura), Człekołak (2019 - MaMiKo). Współpracował ze Sceną Nowej Dramaturgii Teatru w Rzeszowie i z Instytutem Teatralnym nad sceniczną adaptacją Człekołaka. Z utworów opublikowanych (2017-2020) na uwagę zasługują krótsze i dłuższe opowieści: Pani Zofia, Mahler, Adela, Kotłownie. W roku 2019 Pani Zofia otrzymała wyróżnienie w literackim konkursie im. Bronisława Faca. Rok 2019 zakończył się dla autora pojawieniem się bardzo pozytywnych recenzji jego prozy autorstwa Gerarda Ronge („Nowe Książki” 11/2019) i Leszka Żulińskiego („Twórczość” 11/2019).

Advertisement

Artur Dudziński

DRŻENIE

Odrzucili go literaci Poznania z obawy, że obłędem talenta im pozaraża. Odrzucili go mieszczanie ze strachu, że maszyny do pisania potracą. Odrzuciła Krystyna z lęku przed własnym wzrokiem i pytaniami świata. Jedyny nie odrzucił Andrzeja – most. Andrzej strącał z ramienia mostu strzępy wierszy, które nie chciały własnych narodzin. Kiedy Andrzej pytał, most odpowiadał drżeniem. W pewien majowy wieczór, nieważne którego dnia i roku, Andrzej poprosił, aby most objął go ramieniem. Ramię mostu zadrżało. Architekci zakuli je w formę użyteczną, nieczułą. Poeta wspiął się ku ramieniu mostu i naraz… drżenie ustało – mięśni poety i wierszy, co formą zostaną bezużyteczną i czułą.

CISZA GÓR

Zegar. Miarowość nadaje równowagę przestrzeni. Cisza staje się słyszalna i widzialna jak ciemność, gdy miejsca, przedmioty czekają na istnienie. Tymczasem są dźwiękiem. Szumem. Strumieniem nocy majaczącej na granicy z dniem. Strumieniem przejmującym melodie krzątanin i metrum oddechu. Mięśniami twarzy miętoszę powieki — wyciskam wyrazistość słyszenia. Szum to? Ton? Zgniatam twarz dłonią, aby dotarły do mnie motywy przewodnie rur o dominujących strumieniach wód i działaniach palacza. I naraz z promieniem świetlistej bieli, w wietrznym zawodzeniu, sypie się okienkiem skruszały lukier. Kruszyny ułamkami szelestu dotykają celofanu. Słodycz zamieci granej przez wiatr, który w szparach, szczelinach i pęknięciach schroniska uwypukla kontrapunkty brzasku i ciszy.

JEDNONOGI ŁYŻWIARZU

Szukasz żyletki? No, w którymkolwiek kiosku. Zapakowane razem. W pudełeczku. Więc którą? Wybraną odwijasz z papieru jak kunsztowną porcelanę. Obracasz w palcach jak złotą monetę. Szukasz własnego odbicia. To głupie. Podciągasz lewy rękaw. Żyletkę trzymasz w prawej. To pewniejsze. Po co kaleczyć się przed czasem. Podciągasz lewy rękaw i, niczym jednonogi łyżwiarz, badasz taflę przegubu albo naprężenie membrany skóry. Nabierasz prędkości, hamujesz. Wszystko na jednej płozie. Ruch w głąb, o którym tyle razy myślałeś, o którym myślało wielu, jest… Możesz teraz uwolnić krew, pozwolić jej wreszcie zaczerpnąć tchu, ale ty – podziwiasz refleks słońca na płozie i ruch zbocza schodzącego sosnami…

PTAK

Cud Dziewczynka poczuła w piersi szamoczącego się ptaka. Cud Dziewczynka wiele myślała o ptaku. Pamiętała, jak wychodzące z kościoła dzieci i stare kobiety trzymały na piersiach dłonie. Szły do domów z opuszczonym wzrokiem i wstydem zapamiętanym z oblicza Madonny. Z twarzami przenikniętymi tkliwością. Napisanymi od nowa przez błogość darowaną przez sacrum. Ręce na piersiach starych kobiet i dzieci wskazywały miejsca, z których Bóg wyrywał ptaka tym, którzy przyszli Go o to poprosić. Cud Dziewczynka tęskniła za tajemnicą kościoła, która, jak powtarzała babcia, pozbawia wiernych ciężaru ich ciał, a z serc zrywa grube i czarne story. I, co najważniejsze, uwalnia ptaka.

REQUIEM

The Peacocks — wycie zdobione diamentami tonów. Stan Getz i Bill Evans osiągają jednię i bezkres barw w dialogu wiążącym ich na wieczność.

Muzyka zatrzymuje się, bo wie o istnieniu końca. Koniec nie raz w historii wzywał tę sztukę na służbę. Czynił to poprzez Verdiego, Brittena i innych.

U Evansa brak pustosłowia. Porządek jak u Wolfganga Amadeusza. Dźwięki kłują jak reflektory. Getz jest wyrazisty i zwierzęcy niczym godowy samiec. Tańczy i kokietuje. Evans kładzie plamy gęste i wyrazistsze od witraży Chartres. Wielopoziomowe egzystencje wibrują kolorami po złudzenie smaku. Są impresjonistyczne jak Debussy. Pianista stawia w basie drogowskazy. Zdaje się opuszczać tonację utworu, jak opuszczał rzeczywistość, otwierając furtkę kluczem kokainy. Akordy są jak stawiane wolno kroki. Każdy następny nie przypomina poprzedniego i jest jak nowe spojrzenie z pawiego trenu, jest płótnem, na tle którego gnie się kobieca szyja saksofonu. Powietrze z dętego instrumentu jest ze złota.

Saksofon i jego Stan.

Fortepian i jego uśmiech przez łzy. Bill ze spuszczoną głową i w ciemnych okularach słucha wnętrza i posłusznego chordofonu.

Oto żałobna msza i katedra końca. Kolumnami fortepianowych akordów pnie się bluszcz saksofonowej frazy. Muzycy wznoszą budowlę w dniu urodzin pianisty 16 sierpnia 1974 roku. Jeszcze poprawki, ornamenty, aż zabrzmią życzenia i brawa. Oto pogrzebowy marsz na fortepian i tenorowy saksofon. Oto pieśń końca we wzajemnym śpiewie artystów. 42

Skwar stygł. Skwer po żołniersku przystrzyżonej trawy, z klombem krwistoczerwonych centyfolii, okrążały elektryczne wózki inwalidzkie, pojedyncze bądź połączone w pary, kuracjusze zdolni poruszać się o własnych siłach, młode kobiety ze spacerówkami, przebiegające drogę dzieci, parę zakonnych sióstr, starców, wreszcie — kilku turystów poszukujących obojętnie, a może dyskretnie, skrawka wolnego miejsca w szeregach ocienionych dopiero i okupowanych ławek. „Senna atmosfera uzdrowiska” — jak czytamy w bedekerze: „na trawiastym rynku gra kapela ludowa, a w herbaciarni na ławkach dokoła przesiadują pacjenci”. W zaludnionym ustroniu, jak dopowiadamy sami, uwaga przybyłych koncentruje się na chwili obecnej, a najbardziej uprzywilejowanym zmysłem jest wzrok — poddany zostaje pieszczocie i zarazem estetycznej kuracji: raz, gdy muska detale, innym razem, gdy obejmuje całość kształtu secesyjnej hali spacerowej, sali koncertowej, kawiarni i krytej promenady, zwanej kolonadą, położonej przez budowniczych u stóp karkonoskich gór. Meisterstück architektury, perła stylu.

Piękno — to zdrój.

Rysunki: Agnieszka Ograszko

This article is from: