10 minute read

Elżbieta Sidorowicz-Adamska Okruchy gorzkiej czekolady

Elżbieta Sidorowicz-Adamska

OKRUCHY GORZKIEJ CZEKOLADY. BIAŁY JEDNOROŻEC. (CZĘŚĆ 2)

Advertisement

Wychodzę przed szkołę do samochodu, który staram się ustawiać jakoś tak z boku, żeby się nie rzucał w oczy złośliwcom, podchodzę do niego i widzę, że siedzi mu jedno koło. O rany boskie. Nie. Nie. To bydlę. To skurwysyn. Gdzie on złapał tę gumę? Czuję, że ogarnia mnie rozpacz. Otwieram samochód, otwieram bagażnik, gdzie jest ten pieprzony lewarek? Jak mam samodzielnie zmienić koło, do kurwy nędzy? Stoję bezradnie z lewarkiem w rękach i patrzę na kapciowatą oponę. Rozpacz ogarnia mnie na wskroś. – Ty skurwysynu, w dupę kopany – wyrywa mi się mimowolnie, z głębi serca. – Teraz już wiem, co kulturalna, dobrze wychowana panienka mówi na osobności do swojego samochodu. Zamieram i czuję, jak oblewam się czerwienią. Jeżozwierz stoi przy otwartych drzwiczkach swojego wozu, patrzy na mnie i z całych sił stara się nie roześmiać. To straszne. Przyłapał mnie. Przecież ja rzadko klnę, naprawdę. Ostatni raz mówiłam brzydko do pieca, a teraz do samochodu... Nie śmiem podnieść oczu. Pięknie. Kulturalna panienka. – Czego się wstydzisz? – pyta Jeżozwierz – każdy by się wkurzył. Daj lewarek. Matko Boska, czy on naprawdę awansował do roli mojego prywatnego Anioła Stróża? Celowo ma mnie na oku? Przecież niemożliwe są takie przypadki. … No i znowu wspólna akcja.

U wrót szkoły, na samym środku, niech wszyscy widzą. Zaciskam zęby. W dupie mam czyjąś opinię. W dupie mam czyjąś opinię... – Masz klucz do kół? – W dupie mam... – wyrywa mi się na głos fragment myśli. – No nie, klucz jest potrzebny – mówi Jeżozwierz jeszcze bardziej rozbawiony – nie należy go mieć w dupie, bo inaczej nie zmienimy koła. – Przepraszam. Przepraszam, to w dupie dotyczyło czego innego. – A czego? Czy on musi być tak dociekliwy? – No... zainteresowania... – Brawo – mówi Jeżozwierz. – Wreszcie wyciągasz prawidłowe wnioski. Właśnie zmienimy koło na samym środku i niech się gapią. No i zmieniamy. Ściślej biorąc, patrzę jak robi to Jeżozwierz, bo sama nie jestem w stanie ani podlewarować samochodu, ani odkręcić zapiekłych śrub, ani wyciągnąć z bagażnika zapasowego koła. Nadaję się do gapienia, no i to tyle na ten temat. – Jakby ci się to przydarzyło gdzieś w mieście – mówi Jeżozwierz, mocując się z oporną śrubą – to bez wahania zatrzymuj jakiegoś faceta. Każdy ci pomoże. Tak, wiem. Trzeba rozpuścić włosy. Zrobić oczy poranionej sarny. Tak, wiem. Taka mała Bemolka ma to w jednym palcu. Ale ja? O, nie. Ja, to nie. Ja się będę szarpała. Jeżozwierz obrzuca mnie szybkim spojrzeniem. Chyba widać, co myślę. – Gdybym miał siostrę, to bym jej tak poradził – mówi. – A nie ma pan siostry? – Nie. Brata. – Młodszego? – Starszego. Ma trzydzieści dwa lata. – A pan? – pytam zupełnie odruchowo. – Dwadzieścia dziewięć – odpowiada też odruchowo i patrzymy na siebie. To ile lat różnicy? Zaraz zacznę liczyć na palcach... Jeżozwierz nie musi liczyć. – Jedenaście lat – mówi cicho. … Dlaczego odpowiedział, mimo że pytanie nie padło? Też o tym pomyślał? Dokręca ostatnią śrubę, oddaje mi klucz i lewarek, patrzy na swoje pobrudzone ręce. Tak, jakby z jakichś powodów nie chciał mi spojrzeć w oczy. Wyjmuję ze schowka paczkę nawilżanych chusteczek higienicznych i podsuwam mu. Wyciera ręce bardzo dokładnie, a gdy wreszcie na mnie spogląda, nie ma w oczach ani zażenowania, ani niepewności. – Wiesz – zaczyna i nie kończy. Patrzę na niego w milczeniu. – Sprawdziłem klasówki, nie wypadło to najlepiej. No, wiem. Wiem, że nic nie umiałam. Cholera. – Ten twój telefon uświadomił mi... to samo. Znowu jestem czerwona.

Jak mogłam w ogóle do niego zadzwonić? Do profesora, po nocy, z jakimiś wygłupami …że nie umiem zrobić zadania... Porąbało mnie dokumentnie? Co on sobie pomyślał? Nie śmiem podnieść głowy. – Tak, jak mówiłem, trzeba coś z tym zrobić – mówi Jeżozwierz. Wiem, że na mnie patrzy. Czuję to. – To co, raz w tygodniu? Dwa razy w tygodniu? … Tak się to musiało skończyć, Co za obciach, co za wstyd. Przełykam ślinę i podnoszę głowę. – Dziękuję, ale... – Chyba nie ma ale... – Owszem. „Ale” brzmi tak: nie będzie pan odwalał tej pracy w ramach czynów społecznych. Co to, to nie. Jeżozwierz na moment zamyka oczy, a gdy znów otwiera, jest w nich jakiś dziwny wyraz. – Wykluczone – mówi. Już raz tak powiedział. Kiedyś. Dawno. Wtedy, na werandzie. Gdy skakał po nim niebieski zajączek. Podnoszę głowę i czuję, jak wszystko się we mnie prostuje. – Wykluczone – powtarzam tym samym tonem. Jego tonem. Mierzymy się wzrokiem. Jeżozwierz patrzy mi w oczy poważnie, ja patrzę zuchwale. Żadne z nas nie spuszcza powiek. Co teraz będzie? Kto kogo przetrzyma? Chyba trafiła kosa na kamień... Jeżozwierz pierwszy odwraca oczy. Nie mogę w to uwierzyć. Ugiął się? Czuję, że stoję i płonę, dygoczę w środku, trzęsie mi się przełyk i żołądek. I serce. – Wrócimy do tej rozmowy, dobrze? – mówi Jeżozwierz. – Nie. Równie dobrze możemy porozmawiać teraz. – Teraz nie mogę. Mam jeszcze dwie lekcje – mówi Jeżozwierz przepraszająco. W oku miga mu rozpoczęty uśmiech. – Czy naprawdę przejawiasz nieznośną tendencję do robienia scen? Nie znałem cię od tej strony. – Nie przejawiam żadnej tendencji – mówię wściekła, bo czuję, że mnie zbywa. – Proszę, żeby mnie pan nie traktował, jak małego dziecka. Uśmiech znika z oczu Jeżozwierza. – Nie traktuję cię, jak dziecka – mówi wolno. Bardzo wolno. W oczach ma znowu te okręty, te wrzosowiska, tę dal. – Z całą pewnością nie traktuję cię, jak dziecka. Możesz mi wierzyć. W tym momencie słychać głośny dzwonek, kończący przerwę. Jeżozwierz odwraca się i wchodzi w bramę szkoły.

Ten kolega Jeżozwierza mieszka na uboczu, koło Chojnowskiego Parku Krajobrazowego. Mijamy Chyliczki, potem skręcamy w prawo. To prawie pod samym lasem. Z drugiej strony wielkie, puste pola. Dom duży, w typie dworku polskiego, drewniany, współczesny. Z tyłu zabudowania gospodarcze. Ręce zaczynają mi latać i zęby też. Och, co za emocje. – Cześć, stary – mówi do Jeżozwierza wysoki chłopak, podchodząc do furtki. Wysoki, ale nie tak. Przystojny, ale... zdecydowanie nie tak. Ciemne włosy, dwudniowy zarost, drelichowe bojówki, sweter i na to puchowa kamizela. Typ trapera i survivalowca. Fajny. Jeżozwierz ściska mu rękę. – Aniu, to mój przyjaciel Leszek – zwraca się do mnie, lekko dotykając mojego ramienia. I do Leszka: – Poznaj, proszę, Anię. Nic więcej nie dodaje. Patrzymy sobie z Leszkiem w oczy i ściskamy sobie dłonie. Mocny, zdecydowany uścisk, oczy ciepłe, uważne, ...prostolinijne, jeśli można tak powiedzieć. To otwarty facet, zero zablokowania. I sympatyczny. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Już czuję, że go lubię. Poszło piorunem. – Cześć – mówi. – Cieszę się, że mogę cię poznać. Paweł mi o tobie opowiadał. Jeśli lubisz konie, to mój dom... stoi przed tobą otworem. To co? Może pójdziemy do stajni? – Jak to, tak od razu? – pyta Jeżozwierz, ale ja kiwam zapamiętale głową. Do stajni. Tak. Natychmiast. Bez wahania zostawiam Jeżozwierza i idę za Leszkiem w głąb podwórka. U progu stajni muszę się zatrzymać na moment. Jest mroczno, prawie nic nie widzę, za to zestaw zapachów uderza mnie na odlew. Ledwie mogę utrzymać się na nogach. Zapach koni, słomy, kurzu, końskiej uryny, starej, wyprawionej skóry... kotów... nawozu... opieram się o ścianę. Leszek szeroko otwiera drzwi, do stajni wpada więcej światła. Cztery boksy, po dwa z każdej strony. Na drzwiach tabliczki: Bratek, Ikona, Córka, Makler. Bratek skarogniady, rasy wielkopolskiej, silny, stateczny, poważny koń. Córka siwa, szpakowata, z wyraźnymi jabłkami na kłębach, ładnie zbudowana, z ładnym pyskiem. Ikona folblutka, gniada, z nerwowym okiem i prychliwymi chrapkami. Piękna, sucha budowa. Makler kary, z gwiazdką i białymi pęcinami, wielki, ale o harmonijnej budowie. Ogier. Wspaniały. Właściwie liczą się te dwa – Makler i Ikona. Bratek i Córka sympatyczne, ale zdecydowanie druga liga. Leszek daje mi krótką, rzeczową charakterystykę wszystkich koni. Mówi barwnie, z dowcipem, bardzo obrazowo. O Maklerze wyraża się krótko: – Ogier. No cóż, jak to ogier. Na razie nikomu go do ręki nie daję, bo to jest świetny, ale bardzo trudny koń, o ogromnej ambicji i łatwo go zmanierować. W związku z czym sam na nim jeżdżę, ale z pozostałej trójki możesz sobie wybrać, co chcesz.

Stoję i wdycham zapach konia. Stoję i trzymam dłonie na drżącej sierści, czuję sztywny włos grzywy i aksamitny welur chrap.

Randka w ciemno. – Wybieram Ikonę – mówię bez namysłu. – O – mówi Leszek i nie dodaje nic więcej. Patrzy tylko na mnie i wiem, co myśli. Trafił koniarz na koniarza. Nic więcej nie trzeba mówić. – To słuchaj. Przeczyść ją trochę, zaraz ci wszystko dam, a tu masz jej siodło i resztę zabawek. Jak skończysz czyścić, to siodłaj. Dasz sobie radę z wytokiem, nachrapnikiem i tak dalej? – Tak, naturalnie – uśmiecham się mimowolnie. – No to świetnie. Ja wracam tu za jakieś dziesięć-piętnaście minut, tylko ulokuję Pawła w domu i dam mu tam jakieś zajęcie, żeby się nie nudził bez nas. Wychodzą obaj ze stajni, zostaję sama. Sam na sam. Wszystkie konie podniosły głowy i patrzą na mnie zupełnie nieruchomo. Sięgam po worek z napisem: Ikona, wyjmuję szczotkę, zgrzebło i kopystkę. Zdecydowanym ruchem odsuwam rygiel w drzwiach i wchodzę do niej. Ikona stawia uszy, unosi wysoko głowę. Patrzę w jej dumne oczy i odkładam wszystkie szczotki. Podchodzę do niej z pustymi dłońmi. Najpierw daję jej ręce do obwąchania. Długą chwilę tak stoję, Ikona patrzy na mnie z góry, ale ciekawość zwycięża i wreszcie spuszcza głowę. Nie ruszam się. Nie chcę jej płoszyć. Potem powoli wyciągam jedną rękę i dotykam jej szyi. Jedwab i biegające pod nim dreszcze. Dreszcze przebiegają też przez moją dłoń. Podchodzę krok bliżej, delikatnie opieram się o jej łopatkę i przytulam całym ciałem do szyi i boku. Ikona stoi bez ruchu, leciutko chrapie.

Odważam się wciągnąć powietrze pełną piersią, tuż przy jej skórze i grzywie. Czuję, jak zapach wpływa we mnie, wypełnia każdą komórkę mojego ciała i rozprowadza się drobnymi niteczkami tętnic po całym krwiobiegu. Fantom zapachu, cząsteczka istoty, feromon. Nagła, zapomniana chemia rusza we mnie gwałtownie, niemalże czuję fizycznie, jak łączą się ze sobą cząsteczki, jak krystalizują się wiązania, błyskawicznie, niewidocznie, bezszelestnie. Cały ogrom przeszłości wzbiera gdzieś we mnie falą, która rośnie, napiętrza się, na koniec wybucha. Stoję przytulona do Ikony, obejmuję ją za szyję i płaczę zupełnie bezgłośnie, tylko płacz trzęsie mną na wskroś, więc dygoczę, przytulona do końskiego boku. Ikona ciągle stoi nieruchomo, nie niecierpliwi się, nie skubie mnie za ubranie, nie wyrywa głowy. Tak, jakby była zahipnotyzowana. Jakbym była zaklinaczką. A przecież nie jestem. Nie robię żadnych czarów. To po prostu się dzieje. Nie wiem, jak długo tak stoimy, czas przestał dla mnie istnieć. Nie obchodzi mnie Jeżozwierz, Leszek, to że miałam siodłać konia bez żadnych cudów, siodłać konia i być gotowa. Tymczasem nie jestem gotowa na nic. Dobrze, że nie ma Leszka, ani nikogo, dobrze, że mam czas. Nikt mnie nie niepokoi, mogę tę chwilę przeżyć. Przeżyć mój wielki powrót. Powrót przeszłości, powrót pamięci, odruchów, nawyków, powrót starego, utraconego świata. Tak, jakby otworzył się nagle czas, pokazał swoje zapomniane granice, odwinął się do tyłu, przełożył się na utraconą stronę. Stoję i wdycham zapach konia. Stoję i trzymam dłonie na drżącej sierści, czuję sztywny włos grzywy i aksamitny welur chrap. Czuję oddech Ikony. Słyszę, jak coś spokojnie przeżuwa. Koń. Nie namiastka, nie sen, nie marzenie. Nie nostalgia. Nie... tęsknota. Żywy, namacalny koń. Długa szyja, sucha budowa, świetny kościec, miękka pęcina. Gniada klacz. Folblutka. Mój utracony raj. Leszka nie ma w dalszym ciągu, całe szczęście. Udaje mi się wytrzeć nos i oczy, i twarz. Udaje mi się wreszcie wyczyścić konia. Ręce wchodzą bez sprzeciwu w znany, ustalony rytm – pociągnięcie szczotką pod włos, z włosem, o zgrzebło. Kończę jedną stronę, przechodzę na drugą. Ikona ustępuje od ściany, widać że jest przyzwyczajona do szczotkowania. Bez oporu podaje wszystkie nogi. Zdejmuję jej kantar, odwieszam na hak na zewnątrz boksu, wracam do środka z ogłowiem. Ikona unosi łeb, to chyba moment, za którym nie przepada. Jednym ruchem wsuwam jej wędzidło do pyska, drugą ręką naciągam na łeb rzemienie ogłowia, przekładam uszy, wyrównuję grzywę, zapinam pasek pod policzkami. Prosty, polski nachrapnik. Zapinam go pod brodą. Niezbyt mocno, z przerwą na dwa palce. Wygładzam dłonią skórę na grzbiecie, delikatnie zarzucam czaprak, na niego siodło. Przeciągam popręg przez szlufkę wytoka, zapinam. Też lekko, potem podciągnę. Ikona głośno parska i przestępuje z nogi na nogę. Jesteśmy gotowe. [ESA]

Renata Cygan

This article is from: