BIS AGH Kwartalnik "Momenty" 2020

Page 1

MOMENTY

KWARTALNIK NR 2 / 2020

BIULETYN INFORMACYJNY ´ AGH STUDENTOW


Wyobraź sobie, że stoisz na wysokim klifie. Północny wiatr wieje. Przed tobą rozciąga się bezkres oceanu. Woda ma niebiesko-turkusowy kolor, fale rozbijają się o brzeg. Bierzesz głęboki wdech i jedyne co czujesz to spokój. Na kolor przewodni wybraliśmy oceaniczną wariację cyjanu. Rozpoczyna kolejny etap. Nostaligczny spokojny chłód przypomina o podsumowaniu roku, ale ze świeżą falą otwiera nowy. Zanurz się w nim razem z nami. 2


Momenty Młodzież bardzo pragmatycznie patrzy na swoją przyszłość Zespół The Cassino w studenckim klubie „Gwarek”!

6

Językiem modelowania finansowego Wodny Świat Koła Naukowego Hydrogeologii

10

O świecie, w którym nawet z wędką sobie nie poradzisz Punk z serca Bieszczad Straciliśmy je na dobre - recenzja We Lost The Sea

13

- Triumph & Disaster Na miejscu zastaniesz tylko muchy i głodnych ludzi

14

Śluz od DC Wydarzenia w Klubie Studio

17

Być FOMO czy JOMO Zasada 5 sekund

19

Słowacki Raj – Sucha Bela i Przełom Hornadu Lecimy na Marsa?

22

Metal jak płatek śniegu Najlepsze momenty w życiu

26

Po drugiej stronie lustra... Islandia

32

4 8 12

13 15 18 20 25 28 3


Ludzie

Młodzież bardzo pragmatycznie patrzy na swoją przyszłość

Wywiad z Prodziekanem ds. Kształcenia wydziału IMiIP dr hab. inż. Bogdanem Pawłowskim, prof. AGH. Agnieszka Wróbel

Agnieszka Wróbel: Tematem najnowszego kwartalnika będą „Momenty”, więc muszę zapytać Pana o najlepsze momenty, jakie wspomina Pan z rejsu „Pogoria” na stulecie AGH? Bogdan Pawłowski: Tam były same takie momenty! Prościej będzie wyróżnić najgorszy moment, czyli dwudziestogodzinną podróż autokarem. Natomiast sam pobyt na statku wspominam jako fantastyczną przygodę. Tak naprawdę najlepsze momenty mam już za sobą... Kiedy byłem studentem, jeździłem na wyjazdy wraz z KN Metaloznawców - rejs Pogoria pozwolił mi częściowo wrócić do tych wspomnień. Co roku jeździliśmy w Bory Tucholskie, tam była nasza tymczasowa, tygodniowa siedziba. Zwiedzaliśmy zakłady pracy i przy okazji typowo turystyczne miejsca, chodziliśmy też na grzyby i kąpaliśmy się w jeziorze. Udział w tych wyjazdach był swoistą nagrodą za przykładanie się do swojej pracy. To już niestety minęło, Pogoria przypominała mi częściowo tamte lata mojej młodości - dlatego ten rejs wspominam tak ciepło. Od powrotu namawiam doktora Michtę, żeby powtórzyć to na stulecie wydziału. Grzesiu coś kręci nosem, on chciałby wymyślić coś nowego. Uważam, że byłby to strzał w dziesiątkę. Wykreślenie napisu 100 AGH przysporzyło nam sporo kłopotu, więc gdy będziemy musieli wykreślić 100 WIMiIP, to może być to rzeczywiście trudniejsze, ale i zabawniejsze. 4

Dlaczego WIMiIP? Co by Pan doradził maturzyście, który zastanawia się nad studiowaniem na naszym wydziale? Przy tegorocznej rekrutacji mieliśmy dość sporo wolnych miejsc na kierunkach stricte technicznych, z wyjątkiem informatyki, która stała się ostatnimi czasy dość popularna. Studia techniczne są ciężkimi studiami, ale w moim odczuciu dają olbrzymią satysfakcję w trakcie, jak i po ich skończeniu. Na całym świcie brakuje fachowców, specjalistów dziedziny inżynierii materiałowej. Perspektywy pracy są o wiele lepsze, niż wtedy, kiedy ja kończyłem studia. My kształcimy dobrze, nie tylko jako WIMiIP, ale i cała uczelnia. Mamy bardzo dobrą markę i bardzo dobrą opinię. Nasi absolwenci dają sobie radę niezależnie od wydziału, każdy jest bardzo wysoko oceniany na całym świecie. Trudno mi chwalić tylko i wyłącznie mój wydział, skoro wszystkie wypadają bardzo dobrze.

Spotkałam się z twierdzeniem, że tytuł inżyniera oznacza już coś zupełnie innego niż kiedyś, bo wiąże się z wiedzą, która nie jest możliwa do zdobycia w tak licznych grupach w jakich pracujemy obecnie. Czy zgadza się Pan z tą teorią? Czy uważa Pan, że istnieje potrzeba i perspektywa zmiany? Jest perspektywa zmiany, potrzeba być może też jest. Zmniejszamy liczebności grup, bo do tego to się mniej więcej sprowadza. Nasza uczelnia została ostatnio uczelnią badawczą, więc wobec obowiązujących aktów prawnych musimy dążyć jak najszybciej do wskaźnika dziesięciu studentów na jednego pracownika akademickiego. To poprawi tę sytuację. Musimy zmniejszyć, niestety, liczbę studentów, bo ze zwiększeniem ilości wykwalifikowanych pracowników będzie trudniej.


Ludzie Natomiast nie do końca mogę się zgodzić z tym, że studenci studiów inżynierskich nie mają szans na to, aby ich wiedza, zwłaszcza ta eksperymentalno-badawcza, była lepsza. Jest to czynnik czysto ludzki, jeśli student chce, może brać aktywny udział w zajęciach, może zadawać pytania, może domagać się udziału w eksperymentach na studiach inżynierskich, bo na magisterskich to jest już różnie respektowany obowiązek. Czasy sprzed 15-20 lat, kiedy studentom zależało wyłącznie na tym, żeby jak najszybciej skończyć zajęcia, odeszły bezpowrotnie. Teraz student, przychodząc na uczelnię, coraz częściej wymaga. „Jestem studentem, w związku z tym wymagam od ciebie, pracownika badawczo-dydaktycznego, żebyś mi tę wiedzę przekazał w sposób właściwy, kompetentny i odpowiedzialny, a nie te zajęcia traktował po macoszemu.” To ma także wiele innych aspektów, my pracownicy jesteśmy rozliczani przez rektora (w ramach tzw. oceny okresowej) przede wszystkim z działalności badawczej, czyli ta słynna punktoza, indeksoza, liczba publikacji itd. Natomiast działalność dydaktyczna jest w moim odczuciu niedoceniana. Wielokrotnie na spotkaniach pracowników różnego szczebla, zwracana jest uwaga na to, że praca dydaktyczna powinna być odpowiednio honorowana. To są czynniki leżące po obu stronach barykady, również studenci coraz częściej przyjmują aktywną postawę, chcą się czegoś nauczyć i mają zaufanie do prowadzącego.

Kadra na naszym wydziale wyróżnia się, potrafi skrócić dystans w relacjach ze studentami. Trudno doświadczyć takiej atmosfery na innych wydziałach. Jak pan myśli - co jest tego przyczyną i jak to się przekłada na produktywność? Ale u nas na wydziale było tak odkąd pamiętam… Nie odpowiem na to dlaczego u nas tak jest, albo dlaczego na innych wydziałach tak nie jest. Ja całe swoje życie zawodowe spędziłem tutaj i tak było po prostu zawsze. Jestem na każdym Rajdzie Metalurga organizowanym przez nasz wydział, rzeczywiście jest bardzo dobra atmosfera i uważam że tak powinno być. Mam zajęcia ze studentami innych wydziałów i widzę jak reagują oni na styczność z pracownikiem WIMiIP, są początkowo w szoku, że tak sympatycznie ich traktujemy. Na innych wydziałach faktycznie jest większy dystans, reżim. U nas staramy się tę wiedzę przekazywać w bardziej przyjaznej atmosferze. W dzisiejszych czasach młodzież podchodzi do studiowania bardzo pragmatycznie, wybiera kierunki, po których zaraz po studiach można osiągnąć wysoki poziom życia, natomiast nie będzie z tego satysfakcji. Jestem już u schyłku pracy zawodowej i mogę powiedzieć, że robienie tego, co się lubi w przyjaznej atmosferze bardzo dobrze działa nie tylko na cerę i wygląd, ale na całe samopoczucie. Z drugiej strony ciężko jest polubić te trudne studia techniczne, ten kij ma dwa końce. Fajnie jest odkrywać nowe rzeczy w inżynierii

materiałowej, widzieć ich zastosowanie w przemyśle, ale są też ciężkie tematy które mogą zniechęcać. Atmosfera na naszym wydziale faktycznie jest wyjątkowa, ale dzisiaj większość młodych osób bardzo pragmatycznie patrzy na swoją przyszłość. Przy WIMiIP powstało KN Metaloznawców. Nie jest ono aż tak rozpowszechniane, jak większe projekty na AGH np. E-moto, czy Solar Plane. Co mógłby Pan powiedzieć o perspektywach i postępach tego projektu? Trochę niezręcznie mi chwalić KN Metaloznawców, bo w latach siedemdziesiątych byłem jego przewodniczącym. Wtedy ludzie „kamieniami w dinozaury rzucali”, aż wstyd mi sięgać do tak dawnych czasów. Koło ma już ponad 50 lat, założył je mój guru inżynierii materiałowej, profesor Gorczyca. Zacząłem pracę w kole naukowym już pod koniec pierwszego roku studiów i związany jestem z nim od samego początku. Koło w ostatnich latach robi naprawdę fajną robotę. Rejs Pogoria był organizowany przez nich, opracowali kalendarz ze strukturami, jest szereg inicjatyw, które koło organizuje. To, że nie jest ono takie bardzo rozpowszechnione wynika z samego jego profilu. To jest Koło Naukowe Metaloznawców, a metale są w tej chwili passe, niemodne, można powiedzieć, że niemile widziane. Rejs Pogoria odbił się szerokim echem, bo poruszył ekologiczne kwestie. Sam metal, mikrostruktura, własności nie są modne.

Trasa rejsu Pogoria organizowanego przez KN Metaloznawców

5


Ludzie

Zespół The Cassino w studenckim klubie „Gwarek”! Agnieszka Wróbel

The Cassino to zespół trzech młodych chłopaków, którzy od starego wojskowego kasyna w Braniewie zawędrowali na „Męskie granie”, czy „Must Be the Music”. W 2017 roku wydali swoją pierwszą płytę „The Cassino”, w całości w języku angielskim. Pojawili się też w „Start na Granie” w Studiu Muzycznym Polskiego Radia im. Agnieszki Osieckiej. W 2019 ukazała się ich najnowsza EP-ka, zatytułowana „Zima”, tym razem już w ojczystym języku. W październiku tego roku zagrali koncert w klubie „Gwarek” na naszej uczelni i zamienili kilka słów z BIS AGH!

Agnieszka Wróbel: Występować publicznie zaczęliście dopiero po 3 latach od założenia zespołu. Co było tego przyczyną? Czy wystąpiły jakieś obawy przed opinią odbiorców, czy może bardziej kierowała Wami chęć lepszego wytrenowania swoich umiejętności? The Cassino: Trzy lata mówisz? Wiesz co, próbuję sobie to przypomnieć. Wydaje mi się, że początkowo plan był inny. Ja gram na gitarze, Piotrek gra na perkusji. Gramy sobie razem i nie mamy żadnego pomysłu na zakładanie zespołu, wymyślanie nazwy, czy nagrywanie płyt. Obaj zaczęliśmy swoją przygodę z instrumentami i bardzo chcemy grać razem. Graliśmy bardzo długo i w tym czasie zaczęło powstawać większość naszych piosenek. Dotarliśmy do momentu, gdzie nie chcieliśmy już grać coverów. Zacząłem pisać. Udało się stworzyć razem jakiś materiał, ale nie było planów, żeby przedstawiać go publicznie. Robiliśmy to dla siebie z samej miłości do muzyki. I tak wyszło, że po jakiś trzech latach powstała nazwa, totalnie spontanicznie przed naszym pierwszym koncertem, bo wtedy musieliśmy się jakoś nazwać, żeby wystąpić. 6

Właśnie odnośnie nazwy, podobno pochodzi od kasyna wojskowego, w którym odbywały się pierwsze próby. Skąd pomysł na takie miejsce? Obaj jesteśmy z Braniewa i graliśmy na początku w tamtejszym centrum kultury. Pojawił się problem, bo nad naszą salą było kino i nie dało się grać podczas seansów. Średnio dogadywaliśmy się też z dyrekcją tej placówki, więc zaczęliśmy szukać alternatyw. Wydaje mi się, że przez ojca naszego perkusisty - Piotra Dawidka znaleźliśmy możliwość grania w starym kasynie wojskowym, które już nie było używane. Niósł się tam straszny pogłos, ale to było w końcu nasze miejsce, nasze własne. Mogliśmy być tam praktycznie, kiedy chcieliśmy i nikomu nie przeszkadzaliśmy. To było takie nasze schronienie muzyczne. Powstały już jakieś pomysły na teledyski? Może warto byłoby w nich wrócić do starego kasyna? Przeszła nam już przez głowę taka myśl. To miejsce zostawiliśmy już dawno za sobą. Tak naprawdę kasynem jest tylko z nazwy i nie jest ono wizualnie specjalnie pociągające. Teledysk faktycznie mógłby powstać, ale w bibliotece u góry.

Będziemy niedługo wchodzić do studia, nagramy coś nowego i z tym materiałem będziemy coś kombinować. Krążek „Zima” zachwyca nie tylko muzyką, ale też okładką. Każdy utwór ma własną grafikę tworzoną w podobnym klimacie. Kto był waszym grafikiem i czy planujecie utrzymać z nim współpracę? W historii naszego zespołu mieliśmy dwie różne osoby zajmujące się grafiką. Ilustracją najnowszej płyty „Zima” zajmowała się Edyta Magnoszewska, dziewczyna z Braniewa, nasza dobra koleżanka. Chodziła ze mną do gimnazjum i wtedy pierwszy raz wypatrzyłem, gdzieś tam na plastyce jej prace. Kiedy potrzebowaliśmy grafik do najnowszej płyty, to ja już od początku miałem w głowie „kto” i „jak” i „co”. Pierwsza płyta wydana była całkowicie po angielsku, druga po polsku co jest przyczyną zmiany? Dorastałem na muzyce angielskiej. Ten język zawsze mocno mnie pociągał, jest bardzo rytmiczny, wiele słów można ze sobą łączyć i nie jest aż taki trudny, jak polski. Zawsze myślałem, że zostanie-


Ludzie

my przy angielskim. Bardzo lubię pisać w tym języku i od początku mi to pasowało. Potem powoli zacząłem przekonywać się do mocy polskiego, jak on trafia do ludzi, chociaż tak naprawdę w dzisiejszych czasach w Polsce polska muzyka nie do końca jest chętnie słuchana. Bardzo dużo ludzi słucha wyłącznie angielskiej muzyki. Odkryłem jednak w tym polskim dużo takiej mocy, przekazu, trochę się z tym docierałem w tekstach. Całość wyszła naprawdę mocna emocjonalnie i mocno surowo i podoba mi się, fajnie to wyszło. Będę dalej szedł w polskie teksty. Chociaż nie odwracamy się od angielskiego i też planujemy wydawać utwory angielskie. Skąd czerpiecie pomysły na kreowanie waszego zespołu? To jest właśnie śmieszne. Naprawdę nie ma tak, że siadamy gdzieś przy stole i zastanawiamy się, jak powinien wyglą-

dać nasz wizerunek, w jakim kierunku idziemy z naszą muzyką. Piszę to, co potrzebuję napisać i nie ma w tym za bardzo planowania, nie ma w tym matematyki, ani żadnego biznesu. Piszę to, co muszę z siebie wyrzucić i czasami to wychodzi naprawdę smutno, czasem trochę mocno. Po wydaniu pierwszej płyty postanowiliście poszerzyć swój zespół o basistę. Czy teraz jest podobnie, czy szukacie nowych członków? To znaczy… mamy trzyosobowego busa, więc pewnie nikt nowy nie zmieściłby się do samochodu. Trzeba by było kupić jakiś dodatkowy fotel, generalnie jest to duże utrudnienie. Ten ktoś musiałby się też z nami dogadać, ale faktycznie fajnie byłoby utrzymać taki trend, że po każdej płycie nowy członek zespołu. Chociaż pewnie skończylibyśmy jako orkiestra. Czasem zastanawiam się,

czy warto byłoby dołączyć do nas jakiś syntezator lub inny instrument elektroniczny, ale zostajemy na razie jako trio. Jakie są wasze plany na przyszłość? Spróbowaliśmy naprawdę kawałka rzeczy muzycznie, byliśmy na różnych festiwalach, zdobyliśmy doświadczenie, czy to w telewizji, czy w radiu. Zebraliśmy jakieś grono ludzi, którzy chcą nas słuchać i chcemy dalej iść do przodu z muzyką. Chcemy, żeby ta nasza muzyka brzmiała coraz bardziej profesjonalnie i mogła się rozwijać w każdy możliwy sposób. Wchodzimy niedługo do studia, nagrywamy dwa single, wydajemy nowy album po polsku. Nie powiem, że w tym roku, bo Michał mi zabronił, ale jakąś niespodziankę w tym roku szykujemy.

7


Koła naukowe

Językiem modelowania finansowego Weronika Rawska Studenckie Koło Naukowe Modelowania Finansowego jest kołem funkcjonującym na Wydziale Matematyki Stosowanej. Organizacja zrzesza studentów, którzy swoje zainteresowanie znajdują w ekonomii, finansach i ubezpieczeniach. Na pytania dotyczące organizacji odpowiada Kinga Kwiecień.

Weronika Rawska: Skąd pomysł na założenia koła modelowania finansowego na AGH? Kinga Kwiecień: Koło powstało, ponieważ wśród ówczesnych studentów wzrosło zainteresowanie matematyką finansową i ubezpieczeniową. Na naszej uczelni nie istniała wówczas organizacja pozwalająca na rozwijanie tych tematów w nieco bardziej praktycznym wymiarze. Pomysłodawcą jego utworzenia i pierwszym prezesem był Konrad Augustyński, oprócz niego w pierwszym zarządzie znaleźli się Daniel Delimata i Robert Zima. W sumie koło liczyło 11 osób. Opiekę nad nim powierzono dr inż. Jerzemu Dzieży, który pełni tę funkcję do dziś.

Na waszej stronie internetowej wyczytałam, że najważniejszym projektem jest Krakowska Konferencja Matematyki Finansowej. Jak doszło do zrealizowania tego pomysłu? Czy ma duży odbiór wśród studentów bądź osób spoza uczelni? Każda organizacja chce mieć coś „swojego”, coś, po czym się ją rozpoznaje. Dla nas tym jest właśnie Konferencja Matematyki Finansowej. Pierwsza edycja została zorganizowana w 2011 roku, a jej tematem przewodnim było: „Współczesne podejścia do modelowania rynków finansowych”. Od tego czasu, co roku KNMF organizuje kolejne edycje tego przedsięwzięcia.

Jakie projekty prowadzi koło i czym one się charakteryzują? Aktualnie jesteśmy w trakcie realizacji dwóch cykli warsztatów EXEL&VBA, organizowanych przez firmę UBS i KNMF, na które zapisało się blisko 100 osób! Podczas 10 spotkań można dowiedzieć się, jak zautomatyzować Exela. Warsztaty są prowadzone przez obecnego studenta V roku Matematyki Stosowanej, a byłego członka zarządu KNMF-u – Tomasza Legierskiego. Następnym projektem jest „Numerical methods for stochastic differential equations” – przeprowadzanych w języku angielskim przez pracowników firmy HSBC. Te warsztaty są przeznaczone głównie dla studentów III, IV i V roku. Dają one możliwość poszerzenia swojej wiedzy z tego zakresu, jak i poznania firmy HSBC.

Tak naprawdę każdy może wyrazić chęć udziału w konferencji, a z roku na rok jest nas coraz więcej! Co można zyskać? Pogłębienie wiedzy z zakresu finansów, możliwość spotkania prawdziwych pasjonatów tej dziedziny i nabranie praktycznych umiejętności z dziedziny finansów. Całość dzieli się na dwa bloki tematyczne: naukowy i giełdowy, a wykłady są prowadzone w języku polskim, jak i angielskim.

8

Skalę odbioru konferencji przez studentów (ale nie tylko), pokazuje chociażby liczba osób zapisanych na kolejne edycje. W zeszłym roku było to blisko 500 osób! Jest to naprawdę duże osiągnięcie, z którego, nie ukrywamy, jesteśmy dumni. Jednak nie osiadamy na laurach, a wręcz przeciwnie, cały czas chcemy coś ulepszyć, poprzez zapraszanie najznamienitszych prelegentów, poszerzaniu grona sponsorów czy poszerzania tematyki wykładów.


Koła naukowe

KNMF KNMF

koło naukowe modelowania finansowego

KNMF

KNMF

KNMF KNMF

Jacy studenci przychodzą do koła? Zorientowani w temacie finansów czy zupełnie świeże w tym temacie osoby? Do koła przychodzą studenci, którzy chcą poszerzyć swoją wiedzę o finansach, mając już gruntowne podstawy. Mowa tutaj szczególnie o studentach, którzy są już na drugim stopniu. Jednak jest również wielu członków koła, którzy zaczynają od zera, a z naszą pomocą uczą się wszystkiego od podstaw. Jak to mówią - dla chcącego nic trudnego! Na początek wystarczą same chęci, co zawsze powtarzamy. Większość członków koła jest z Wydziału Matematyki Stosowanej czy jednak jest przewaga z innych wydziałów lub uczelni? Większość naszych członków to faktycznie studenci WMS-u, jednak nie jest to konieczność, aby zostać członkiem. Duże zaangażowanie ze strony studentów innych wydziałów można zauważyć podczas warsztatów organizowanych przez nasze koło. Na przykład podczas wcześniej już wspomnianych warsztatów EXEL&VBA, gdzie można spotkać studentów z różnych wydziałów AGH, ale także studentów UJ oraz Politechniki Krakowskiej.

Czy macie jakieś plany na przyszłość? Macie pomysły, które czekają, aż wprowadzicie je w życie? We współpracy z członkami koła chcemy reaktywować Tygodnik Młodego Finansisty – tutaj szczególnie będziemy liczyć na zaangażowanie najmłodszych czy też nowych członków koła, ponieważ jest to właśnie idealna okazja do nauki i zaczęcia swojej przygody z finansami. Naszym kolejnym celem jest zorganizowanie seminarium wyjazdowego. W tym roku po raz pierwszy we współpracy z kołem finansowym z UJ! Na wyjeździe będzie czas na przedstawienie referatów, wymianę doświadczeń między studentami, ale także integrację. Cały czas także pamiętamy o Konferencji Matematyki Finansowej. IX edycja odbędzie się w kwietniu przyszłego roku i choć wydaje się to daleki termin, do pracy musimy zabrać się już teraz, aby wszystko było na najwyższym poziomie. Oprócz tego planujemy zorganizowanie kolejnych warsztatów w przyszłym semestrze, których tematyka będzie w dużym stopniu zależeć od członków koła.

9


Koła naukowe

Wodny Świat Koła Naukowego Hydrogeologii Szymon Krzak

Woda stanowi podstawę istnienia życia na naszej planecie. Jest wszędzie. Jej nieustanny ruch na powierzchni, w gruncie i atmosferze zapewnia stabilność świata. Co wiemy o perfekcyjnie wyważonym tańcu dwóch atomów wodoru i jednego atomu tlenu. Członkowie Koła Naukowego Hydrogeologii “Hydro”, wiedzą o nim wszystko. Zgłębiają tajniki dynamiki i chemizmu wód, realizują ciekawe projekty i edukują społeczeństwo. Działające przy Wydziale Geologii, Geofizyki i Ochrony Środowiska KN Hydro zrzesza dwudziestu pięciu członków studentów i doktorantów zainteresowanych szeroko pojętą hydrogeologią. Do tego każdy z nich obchodzi sylwestra końcem października. Chcecie wiedzieć dlaczego? Posłuchajcie... Szymon Krzak: Zajmujecie się głównie dynamiką i chemizmem wód podziemnych. To dość mistyczne pojęcie. Możecie przybliżyć tę tematykę, tak, aby stała się przejrzysta dla każdego studenta naszej Alma Mater KN Hydro: Naszym głównym kierunkiem jest hydrogeologia; dynamika wód podziemnych, chemizm i ochrona wód – to wszystko łączy się w jedno. Zacznę od chemizmu,jeśli interesuje nas jakieś ujęcie wody, na przykład studnia, możemy pobrać z niej wodę, oddać ją do analizy, otrzymamy wynik i to jest ten chemizm. Co można otrzymać w wyniku takiej analizy, pod jakim kątem sprawdzacie wodę? Możemy sprawdzić jaka jest mineralizacja tej wody, czyli suma wszystkich jonów głównych. Również składniki, które nie występują naturalnie we wszystkich wodach. Dodatkowo możemy zrobić badanie na bakteriologiczne zanieczyszczenie wody. Zwykle wody z czwartorzędu zanieczyszczone są żelazem i manganem stąd brunatna barwa i osad.

10

Pobieracie wodę z obszaru Krakowa czy prowadzicie badania bardziej ogólnopolskie? Jako koło, działamy nie tylko na terenie Krakowa. Jednak robiliśmy kilka analiz krakowskich studni awaryjnych. Są to studnie które można spotkać na osiedlach (zielonego koloru), służą do awaryjnego zaopatrywania w wodę. Z nich woda nie nadaje się do spożycia. Wasze koło powstało z Koła Naukowego Geologów. Na przełomie 2014/15 roku wyodrębniliście się jako osobna jednostka. Co doprowadziło do takiego podzielenia, sekcja dynamicznie się rozrastała, zwiększała się liczba członków? Nasza katedra łączy Geologię Inżynierską i Hydrogeologię. Sekcja geologii inżynierskiej, później przerodziła się w koło Naukowe Sigma. Tutaj rozeszły się drogi, grupa studentów hydrogeologii postanowiła, że oni też chcą mieć swoje koło. Chcą bardziej działać w tym kierunku. W 2016 roku prof. dr hab. inż. Kajetan d'Obyrn, przejął opiekę nad kołem, znana postać AGH. Były dyrektor kopalni w Wieliczce. Nota bene również działał w BIS-ie, na początku powstania Biuletynu. Jak Profesor wpływa na działalność waszego koła? Pan profesor jest dla nas mentorem, staramy się czerpać z jego wiedzy i doświadczenia. prof. Kajetan d'Obyrn związany jest z hydrogeologią górniczą. Dzięki niemu możemy dostać się na różne kopalnie, gdzie przeciętny człowiek nie ma wstępu. Udało nam się być w Kopalni Węgla Brunatnego Bełchatów, Kopalni Olkusz - Pomorzany oraz w Kopalni Soli w Wieliczce, gdzie odbyliśmy spotkanie z grupą hydrogeologów, którzy tam pracują. Konsultujemy nasze projekty z panem Profesorem zawsze otrzymujemy wsparcie, zostawia nam wolną rękę do działania. W kole staramy się, żeby to studenci wychodzili ze swoimi inicjatywami, ale staramy się wspólnie w grupie nad nimi pracować.


Koła naukowe Eksplorujecie hydrogeologię w różnych projektach, takich jak: Budowa fizycznego modelu kopalni odkrywkowej wraz z systemem odwodnienia, adsorpcja nowo pojawiających się zanieczyszczeń antropogenicznych na różnych typach gleb czy badanie migracji mikroplastiku w środowisku gruntowo-wodnym. Szczególnie ciekawym w ostanim czasie wydaje się być temat mikroplastiku. Czym jest mikroplastik w wodzie i jakie zagrożenia ze sobą niesie? Mikroplastik to elementy poniżej pięciu milimetrów. Temat w Polsce nie był dobrze zbadany, jeśli był prowadzone badania to bardziej w kontekście wód morskich i lądowych niż podziemnych. W naszym projekcie skupiliśmy się na przebiegu migracji mikroplastiku. Proces zaczyna się na powierzchni, sprawdzamy szybkość oraz od jakiej wielkości zaczyna się przenikanie do wód. Cząstki plastiku jeśli nie zostaną oczyszczone, mogą przedostawać się do wody użytkowanej używanej przy nawadnianiu pól. Pracujemy nad projektem od 2018 roku, w ramach grantu Rektorskiego. Sfinalizowaliśmy prace, a rezultaty zostały przedstawione na konferencji kół naukowych w Bartkowej. Waszym reprezentatywnym projektem jest budowa fizycznego modelu kopalni odkrywkowej wraz z systemem odwodnienia Członkowie naszego koła wraz z doktorantami, zbudowali model kopalni, dzięki któremu możemy obrazować jak działa samo odwadnianie kopalni. Przy budowie modelu staraliśmy się odwzorować warunki w polskich kopalniach odkrywkowych. Choć model został ukończony, poprawiamy go jeszcze wizualnie, żeby doprowadzić go do perfekcji. Wystawiamy go podczas różnych okazji i wydarzeń naukowych Adsorpcja nowo pojawiających się zanieczyszczeń antropogenicznych na różnych typach gleb jest kolejnym zagadnieniem, które badacie. Czym są zanieczyszczenia antropogeniczne? To przede wszystkim leki, których wcześniej nie było w wodach gruntowych. Antybiotyki, pestycydy stosowane w rolnictwie. Sprawdzamy jak dużo jest tego typu zanieczyszczeń w gruncie i wodach gruntowych. Migracja wód nie jest szybkim procesem, trwa kilkadziesiąt lat. Dopiero teraz do naszych ujęć trafiają niebezpieczne substancje, które były dostarczane z powierzchni gruntu już od jakiegoś czasu. Wcześniej nie było dobrych regulacji prawnych dotyczących nawozów, ludzie nie mieli świadomości jak obchodzić się z lekami - nie były wyrzucane w odpowiednie miejsca. Sprawdzamy czy niektóre składniki podczas migracji wody, zostaną zatrzymane w gruncie. Poza projektami sctricte naukowymi organizujecie również, nietypową imprezę - Sylwester u Hydrogeologów. Skąd pomysł i jak wygląda świętowanie nowego roku hydrologicznego oraz dlaczego nie odbywa on się trzydziestego pierwszego grudnia? Rok hydrologiczny zaczyna się pierwszego listopada, a kończy trzydziestego pierwszego października. Wynika to z faktu, w listopadzie i grudniu woda jest w retencji. Gdybyśmy zaczynali rok standardowo pierwszego stycznia, zaburzony byłby bilans wód z poprzedniego roku, zasoby zatrzymane w retencji w 2019 roku oddziaływałyby na 2020, stąd przesunięcie. Zatem pierwszego listopada 2019 roku rozpoczynamy 2020 rok hydrologiczny.

Pomysł powstał z inicjatywy byłych członkini koła, obecnych pani doktor. Już od kilku lat regularnie studenci, pracownicy, członkowie katedry, sympatycy naszego koła i hydrogeologowie bawią się świętując nowy rok 31 października. Organizujecie też Hydrogeologiczną grę terenową. Projekt trwa od trzech lat. Na czym polega ta zabawa? Hydrogeologiczna gra terenowa to przede wszystkim dobra zabawa na świeżym powietrzu. Gra kierowana jest do wszyszystkich, nie potrzebujemy specjalistycznej wiedzy z dziedziny hydrogeologii. Uczestnicy pracują z mapą i szukają lokacji umiejscowionych w Lasku Wolskim. Na każdym z punktów czeka członek koła z zadaniem do wykonania. Zadania polegają na przykład na rozpoznaniu nazwy wody po jej mineralizacji. Poprawnej segregacji śmieci według nowych norm wprowadzonych w Krakowie. Rozwiązywaniu rebusów i śpiewaniu piosenek. Staramy utrzymać tematykę ochrony środowiska i elementów związanych z hydrogeologią. Średnio w grze bierze udział około dwudziestu osób - cztery, pięć drużyn. Uczestniczycie w wydarzeniach na uczelni i festiwalach naukowych, organizujecie wydarzenia poza uczelnią. Edukujecie społeczeństwo w zakresie systemu wodnego w środowisku. Prowadzimy między innymi warsztaty dla dzieci, w szkołach. Prezentujemy szereg doświadczeń związanych z wodą. Dzieci uczą się jak działa system wodny w środowisku. Pokazujemy model przepływu wód oraz migracji zanieczyszczeń, który ciekawie obrazuje jak woda przemieszcza się w gruncie i razem z nią zanieczyszczenia. Chcemy edukować dzieci, że wszystko co zostawiamy na powierzchni, w rzece czy jeziorku, nie ginie, a przedostaje się do wód gruntowych i trafia do tego co my pijemy. Dzieci mogą uświadamiać swoich rodziców, ponieważ to często nie jest oczywistą wiedzą. Zabiegi takie jak przebijanie szamb czy zakopywanie śmieci, oddziałuje na naszą wodę, przez co ktoś sam może sobie szkodzić. Staramy się aby co najmniej raz w semestrze odwiedzić jakąś szkołę. Czasami szkoły zgłaszają się do nas same lub my próbujemy nawiązać kontakt. Pojawiamy się na festiwalach naukowych w Krakowie czy Warszawie. Uczestniczyliśmy również na pikniku naukowym w Chrzanowie z okazji Dnia Wody. Poza tymi aktywnościami naszą tradycją jest coroczne działanie dla Szlachetnej Paczki, ponieważ chcemy pomagać w okresie świątecznym. W zeszłym roku dołączyły się do nas inne koła naukowe z naszego wydziału oraz wydziałowy samorząd studentów. Połączyliśmy siły i wspólnie zorganizowaliśmy wielką paczkę. Staramy się wybrać rodzinę która najbardziej potrzebuje pomocy. W zeszłym roku pomogliśmy panu, który sam wychowuje dwójkę dzieci, zakupiliśmy opał oraz przeprowadziliśmy remont. Na pytania odpowiadali: inż. Bartek Skóra - Przewodniczący KN Hydro inż. Marta Smajdor - Skarbnik inż. Paulina Szubarczyk - Sekretarz

11


Kultura

O świecie, w którym nawet z wędką sobie nie poradzisz Zuzanna Szott

„Wierzę we wściekłość. Uważam na ogół, że sprawy, które mogą zostać przedyskutowane w spokoju, bez emocji, bez złości, to sprawy mało istotne. Że liczą się tylko te, które budzą w tobie awersję, choćby tylko chwilową, wobec oponenta” – Martín Caparrós

„Głód” to nie jest książka dla jesieniar. Nie nadaje się do czytania w wielkim fotelu, pod grubym kocem, w swetrze z H&Mu, z kubkiem gorącej czekolady. Nie nadaje się nawet, żeby zrobić jej zdjęcie i wrzucić na instagramowe story. Właściwie do czytania jej nie ma ani dobrego miejsca, ani czasu – „Głód” jest niewygodnym, smutnym, ciężkim, przygniatającym i niestety niesamowicie potrzebnym reportażem-podróżą po najbiedniejszych zakątkach świata. Martín Caparrós prowadzi czytelnika przez 7 krajów – Niger, Indie, Bangladesz, Stany Zjednoczone, Argentynę, Sudan Południowy i Madagaskar. Jest to podróż nie tylko przez różnorodne, często całkiem odmienne kultury, ale przede wszystkim przez różne oblicza tytułowego głodu. Autor stawia przed czytelnikiem jedno z najtrudniejszych zadań: zrozumieć. Zrozumieć, jak wiele różnych twarzy ma niedożywienie. Od kompletnego braku środków w Nigerii i niemal zsakralizowanego niejedzenia w Indiach, przez konieczność szukania produktów spożywczych na ogromnych wysypiskach śmieci w Argentynie, aż po konsumowanie pożywienia ekstremalnie niskiej jakości w Stanach Zjednoczonych. Zmusza to czytelnika do spojrzenia na ten problem z szerszej perspektywy i wyjścia poza komercyjny przekaz medialny, w myśl którego niedożywienie to jedynie obraz afrykańskich dzieci, którym możemy pomóc poprzez wysyłanie kilku SMS-ów na numer kolejnej organizacji pomocowej. Jak się okazuje – niestety, zazwyczaj nie jest to sposób na pomoc, a być może jedynie na zagłuszenie naszych wyrzutów sumienia. Organizacje te często działają w nieefektywny sposób, przy czym większość przekazywanych im środków finalnie nie trafia do tych najbardziej potrzebujących, a “rozchodzi” się gdzieś po drodze (między innymi na kwestie organizacyjne, łapówki czy formy pomocy, które wcale nie poprawiają sytuacji). Oczywiście, w tym miejscu w głowie czytelnika z pewnością rozbrzmiewa jeszcze inne, fundamentalne pytanie: dlaczego właściwie mowa tutaj o jakichkolwiek wyrzutach sumienia? Co przeciętny europejski czytelnik ma wspólnego z kryzysem żywieniowym na drugim końcu świata? To jedno z zagadnień które Caparrós porusza

12

w swojej książce. Nie od dzisiaj wiadomo, że codzienne wybory każdego z nas kształtują rynek i warunkują to, jak wygląda świat. Jednak kwestia głodu to, jak się okazuje mechanizm niezwykle złożony, wielowarstwowy i trudny. Nie ulega wątpliwości, że to przez państwa zachodu sytuacja w Afryce jest tak dramatyczna, że to my kształtujemy tak ogromny popyt na mięso, tworzymy tak wiele śmieci i nie reagujemy tak efektywnie jak powinniśmy na krzywdę drugiego człowieka. Jednak z całkiem logicznych pobudek nachodzą nas wątpliwości: czy to w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie, czy jednostka liczy się w tej całej skomplikowanej machinie, czy zmiana nastawienia i zachowań ma szansę jakkolwiek wpłynąć na rzeczywistość, skoro w tej grze karty rozdają ogromne korporacje i rządy? Autor właściwie nie daje odpowiedzi na to pytanie. Jeśli miałabym wymienić to, co najbardziej uderza mnie w tej książce zapewne byłby to właśnie fakt stawiania czytelnika przed okrutnymi faktami i problemami, nie dając mu żadnych rozwiązań czy odpowiedzi. Z pewnością trudna w odbiorze może być również postać samego autora, który mimo reportażowego charakteru swojej książki nie hamuje się zbytnio z wyrażaniem w niej swoich poglądów politycznych czy własnej hipokryzji (Caparrós mimo tego, że wielokrotnie podkreśla, jak istotne jest zredukowanie ilości produkowanego i spożywanego mięsa, by poprawić sytuację żywieniową na świecie, sam wegetarianinem nie jest. Tłumaczy to jedynie swoim argentyńskim pochodzeniem, a więc tym, że spożywanie dużej ilości wołowiny ma we krwi). Mimo to “Głód” został okrzyknięty jednym z najważniejszych reportaży ostatnich lat i z tą tezą trudno się nie zgodzić. Książka bulwersuje, złości, wywołuje wyrzuty sumienia, zmusza do myślenia i współodczuwania z ludźmi z najdalszych zakątków świata. W dobie dzisiejszej, globalnej dyskusji na temat planety, kapitalizmu i zrównoważonej polityki, jest to ważny głos, który pokazuje, jak kruchy jest człowiek i jak łatwo przychodzi nam o tym zapomnieć.


Kultura

Punk z serca Bieszczad

Mateusz Borycki

Będąc pod wpływem angielskich i amerykańskich zespołów punkowych, kilku nastoletnich chłopców z niepozornego miasteczka na pograniczu Polski i Ukraińskiej części ZSRR zakłada zespół, który stanie się natychmiast ikoną punk rocka oraz czymś więcej dla tamtejszej społeczności. W drugiej połowie lat 70 rock przeżył kolejną w swojej historii rewolucję. Hard i glam rock musiały uznać współistnienie nowej, bardziej surowej formy, którą nazwano punk rockiem. Muzyka ta po kilku miesiącach pojawiła się także za żelazną kurtyną, w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Oprócz oczywistych wielkich ośrodków jak Warszawa czy Gdańsk, punk rock dociera trochę niespodziewanie do małej, niepozornej miejscowości położonej nad rzeką Strwiąż. Niespełna dziesięciotysięczne Ustrzyki Dolne to miasteczko, w którym mieszkają nastolatkowie: Bogusław “Bohun” Augustyn, Eugeniusz “Siczka” Olejarczyk, Lech “Tomkas” Tomków, Wojciech “Ptyś” Bodurkiewicz i ich koledzy. Szybko łapią punkowego bakcyla i zakładają zespół. Chociaż nie mają instrumentów ani nie potrafią na nich grać, to postanawiają się nauczyć i grać tak jak Sex Pistols lub The Damned, którzy są ich idolami.

Na co dzień chłopcy jeszcze się uczą, w liceum lub technikum, lecz nie należą do prymusów. Bynajmniej nie są też jakimiś porażkami systemu oświaty - po prostu wolą robić coś innego. Wspólne spotkania i słuchanie punk rocka wieczorami lub wypady w ukochane Bieszczady podczas weekendów zajmują im cały wolny czas. Dzięki znajomemu, którego ojciec przebywa jakiś czas za granicą, do ich rąk trafiają płyty oraz magazyny muzyczne z UK. Bohun tłumaczy je z angielskiego na polski, dzięki czemu nastolatkowie mogą poczytać o swoich idolach. Na ulicach Ustrzyk zaczyna się pojawiać dziwna, nietypowa moda: skórzane lub sprane kurtki, łańcuchy, agrafki wpięte w klapy garniturów, kolejarskie lub pocztowe czapki i wiszące żyletki. Każdy zakłada, co mu się podoba. Punk stał się nową alternatywą dla zagubionej Bieszczadzkiej młodzieży. Przechodnie boją się uderzającego wyglądu punkowców. Pomimo że akty chuligaństwa są bardzo sporadyczne, a dzieciaki głównie chcą się wyróżniać z tłumu i słuchać ostrej muzyki, to rodzicom i wychowawcom niezbyt się to podoba. W konsekwencji, rzecz jasna, wszystkim zaczyna interesować się milicja i służby bezpieczeństwa ówczesnego PRL-u...

Straciliśmy je na dobre - recenzja We Lost The Sea - Triumph & Disaster Maurycy Chronowski

Z post metalem jest tak, że w zasadzie o większości wydawanych obecnie płyt mówi się to samo. O, że "przyjemne", że "mocne, agresywne", że "czuć klimat", często też "dopóki nie weszły wokale, było super". Miło więc dostać wreszcie płytę od zespołu, który nie jest jedynie naśladowcą Cult of Luna. Choć kiedyś nim był. Grupa We Lost The Sea to postmetalowa formacja pochodząca z Australii. W swojej obecnej twórczości artyści skupiają się na konceptualnych albumach, które poprzez muzykę mają malować krajobrazy i opowiadać historie. Na brzmienie składa się sześciu instrumentalistów, obsługujących w sumie trzy gitary, bas, klawisze i perkusję. Jak już zaczepnie stwierdziłem we wstępie - zespół przeszedł niesamowitą przemianę, bowiem ich pierwsza płyta, zatytułowana Crimea, istotnie była kopią giganta tego gatunku - szwedzkiego Cult of Luna. Różnice były oczywiście słyszalne, ale sama kompozycja utworów kropka w kropkę przerysowane. Tym bardziej podziw wzbudza fakt, że muzycy dorośli do swoich idoli i są obecnie jedną z najciekawszych propozycji, jeśli chodzi o ten nurt.

Skoro o krajobrazach mowa: Triumph & Disaster rysuje nam pejzaż świata po globalnej katastrofie. Nie jest to jednak wizja typowa dla fantastyki post-apo. Zamiast tego upadek cywilizacji oglądamy z perspektywy matki i jej małego dziecka, a muzyczna historia opowiadana jest w koncepcji właśnie dziecięcej opowiastki. Taki przynajmniej koncept przyświecał muzykom w trakcie nagrań. Pierwsze dźwięki albumu to zupełna zmiana podejścia w porównaniu do poprzednich płyt. Spod wycia syreny alarmowej momentalnie wynurza się prosty, rockowy i nieco patetyczny riff gitarowy, podrywający do kiwania głową. Przypomina to trochę czołówki seriali animowanych o twardzielach ratujących świat (moje skojarzenie - Motomyszy z Marsa), zwiastuje przygodę. Momentalnie okazuje się jednak, że przygoda wcale nie jest tak fajną sprawą, a planeta po apokalipsie to makabrycznie nieprzyjemne miejsce...

Pełną wersję, a także wiele innych tekstów, znajdziecie na: radio17.pl/blog 13


Kultura

Na miejscu zastaniesz tylko muchy i głodnych ludzi Oliwia Kopcik

Czterech nieustraszonych, którzy byli tam, gdzie nie chciał być nikt inny. Dwóch z nich dostało nagrodę Pulitzera, dwóch zginęło, próbując ją zdobyć. Ile potrzeba, by zrobić karierę i zniszczyć sobie życie? Ułamek sekundy, jedna myśl, jedno rozłożenie skrzydeł…

Fotografia zostaje opublikowana przez nowojorski Times, a zaraz potem staje się jednym z najbardziej znanych zdjęć na świecie. Fotograf zdobywa Pulitzera, a obraz z płonącym Lindsaye zostaje ikoną brutalności panującej podczas wojny w południowej Afryce.

Lata 90. XX wieku, RPA. Idea Apartheidu upada, z więzienia wychodzi aktywista Nelson Mandela. „Jak staruszka zastrzelą, zadzwońcie do mnie” - miał mówić później o nim Kevin, jeden z czwórki mężczyzn. Później, bo na razie cała czwórka biega z aparatami po slumsach robotniczych, które w tym czasie zmieniły się w pole bitwy.

Sudan, rok 1993

Mężczyźni czuli się nietykalni. Nieśmiertelni. Innym wydawali się bezduszni. I pewnie tacy po części byli. W objętych wojną krajach liczyli się tylko oni, aparat i odpowiedni moment. 15 września 1990 Bojówka Afrykańskiego Kongresu Narodowego oskarża Lindsaye Tshatsbalale o wspieranie Inkathy – zuluskiego ruchu, przekształconego później w prawicową partię polityczną. Lindsaye zostaje otoczony przez tłum, pocięty nożami, pokłuty ostrymi prętami, a na koniec uderzony przez napastników głazem w głowę. Fotoreporterzy patrzą na jego powolną śmierć. Ktoś z tłumu oblewa Lindsaye benzyną i podpala. Ofiara jeszcze przez chwilę krzyczy, miotając się w płomieniach. Wśród fotoreporterów jest Greg, który w pośpiechu szuka odpowiedniego miejsca, by ustawić się pod światło i zrobić idealne zdjęcie. Kiedy młody fotograf zmienia przesłonę w aparacie, do płonącego Lindsaye podbiega mężczyzna i uderza go maczetą w kark.

14

Kevin i João, dwóch fotografów, wyrusza do Sudanu, by udokumentować panującą tam klęskę głodu. Kiedy drugi z nich zapytał, co mogą spotkać na miejscu, w odpowiedzi usłyszał: „Muchy i głodnych ludzi”. Trafiają do obozu pomocy humanitarnej. Nagle Kevin dostrzega leżącą na ziemi wychudzoną dziewczynkę. Może próbowała dostać się do obozu, jednak była zbyt słaba? Może zostawiła ją tam matka, która poszła w tym czasie po jedzenie do pobliskiego punktu pomocy? Gdy te myśli kłębiły się w głowie Kevina, za wątłym ciałem dziewczynki przysiadł sęp. Fotograf czeka ponad 20 minut, aż wielki ptak rozłoży skrzydła. W tym czasie z leżącej dziewczynki powoli ulatuje życie. W końcu Kevin decyduje się na zrobienie statycznego zdjęcia. Wersji dalszego ciągu zdarzeń jest kilka. Sam fotograf kilka razy zmieniał opowieść. W każdej z nich po zrobieniu zdjęcia miał odgonić ptaka, w żadnej natomiast nie powiedział, że udzielił jej pomocy. Podobno chwilę później reporter usiadł pod drzewem, płakał i myślał o swojej małej córce. W tym czasie wygłodzona dziewczynka miała chwiejnym krokiem ruszyć w stronę obozu. Nie wiadomo jednak, czy tam dotarła. 26 marca 1993 roku zdjęcie znalazło się na okładce New York Timesa. Szybko trafiło do innych światowych dzienników.


Kultura Fotografia sprawiła, że ludzie zaczęli interesować się losem ludzi w Sudanie. Kevin natomiast przyjmował kolejne fale krytyki. W 1994 roku został nagrodzony Pulitzerem. Choć sytuacja z Sudanu mocno odbiła się na jego psychice, nie porzucił swojej pracy. W marcu tego samego roku trafia razem ze swoimi czterema współpracownikami i jednocześnie przyjaciółmi do Takozy. Gdy Kevin siedzi w hotelowym pokoju, Ken ginie podczas strzelaniny. Fotograf obwinia się o śmierć przyjaciela twierdząc, że to on sam powinien zginąć od kuli. 27 lipca 1994 roku popełnia samobójstwo. „Prześladują mnie żywe obrazy zabitych i cierpiących, widok ciał, egzekucji, rannych dzieci. Odszedłem i jeśli będę miał szczęście, dołączę do Kena” - pisze w pożegnalnym liście. 18 kwietnia 1994

się coś godnego udokumentowania. Nagle padają dwa strzały. Pierwszy trafia w Grega, druga kula dosięga Kena. „Kiedy dostałem ogarnął mnie zamęt uczuć i doznań. (…) Iluzja bezpieczeństwa prysła, ukazując niewyobrażalną bezbronność” - wspomina pierwszy z nich. „Ken nie żyje, ale ty z tego wyjdziesz” - szepnął mu jeszcze ktoś do ucha. Dlaczego Joao robi zdjęcia, zamiast pomóc przyjacielowi? „Nie pozostawało mu nic innego, jak robić zdjęcia: Ken chciałby zobaczyć je następnego dnia” – tłumaczy Greg. „Przemknęło mu przez głowę, że Ken, tak wyjątkowo czuły na punkcie swojego wyglądu, wolałby zdjęcie, na którym nie zakrywałyby mu twarzy. Przypomniał sobie, jak Ken nalegał, by sfotografować obrażenia Joao po tym, jak dostał cegłą w twarz podczas zamieszek rok wcześniej. Ken wpił Joao zasadę: „najpierw fotografować, potem zajmować się całą resztą.”

Śmierć samego Kena została uwieczniona przez innego z przyjaciół, Joao Silve. Trzej reporterzy uczestniczą w demonstracji. Niecierpliwią się, czekając aż wydarzy

Greg Marinovicz, Joao Silve, Kevin Carter i Ken Oosterbroek tworzyli najbardziej znaną i nieustraszoną grupę fotografów – Bang Bang Club.

Seriali z uniwersum DC jest tak wiele, że trudno znaleźć osobę, która nie zetknęła się (dobrowolnie lub mimowolnie) z przynajmniej jednym z nich. O jakości tych produkcji można by napisać wiele. Poza liczącym już osiem sezonów "Arrow", który zapoczątkował całe to średniej jakości uniwersum, trudno wskazać jednak jakikolwiek tytuł, który nie byłby kolejnym średniej jakości tasiemcem, powstałym jako zapychacz czasu antenowego kolejnych stacji telewizyjnych, chcących się pochwalić nowym superbohaterskim widowiskiem w portfolio. Szkoda, że kiedy takowy wreszcie się pojawił, twórcy zdecydowali się ukręcić mu łeb, jeszcze zanim pierwszy sezon ujrzał światło dzienne. Zapewne sądzili, podobnie jak wielu widzów, że Potwór z bagien nie ma nawet śladowych szans na sukces. Czas pokazał, jak bardzo się mylili.

Comics, ale dopiero Alan Moore (twórca m.in Watchmen, V jak Vendetta) wyniósł go na wyżyny popularności swoją przełomową Sagą o Potworze z Bagien, po dziś dzień cieszącą się uznaniem wśród czytelników. Już sama geneza bohatera, zdeformowanego przez bagienne mutageny, czyniła go bardziej oryginalnym od większości tworzonych taśmowo zamaskowanych mścicieli w pelerynach, z pałkami, mieczami i mocami telekinetycznymi. Mroczne i ciężkie w odbiorze opowieści z udziałem tragicznego bohatera cechowały się niepowtarzalnym klimatem i od lat czekały na przyzwoitą adaptację na dużych lub też małych ekranach. Wreszcie do akcji wkroczyło więc Warner Bros. Television oraz platforma streamingowa DC Universe (oczywiście niedostępna w naszym kraju), realizując pierwszy z wielu planowanych sezonów.

Swamp Thing zadebiutował na kartach komiksów już w 1971 roku. Pokryty zielenią i rzecznym mułem humanoid wyróżniał się na tle innych postaci wydawnictwa DC

W ten oto sposób otrzymaliśmy serial odstający od reszty hurtowo produkowanych treści z coraz bardziej niszowymi postaciami w rolach głównych, takimi jak dziadek

15


Kultura

Supermana (Krypton) czy też lokaj Batmana (Pennyworth). Twórcy Potwora z bagien kreują tu świat całkowicie niezależny, skupiając się na własnej historii, a nie wciskaniu jak największej liczby nawiązań do innych elementów uniwersum. W centrum akcji osadzają dwójkę naukowców: przemienionego w tytułowe monstrum Aleca Hollanda oraz jego przyjaciółkę Abby Arcane. Lądujemy w fikcyjnym miasteczku Marais, na moczarach Luizjany, gdzie gęste jak smoła bagna budzą grozę nie tylko z powodu okrywającej je tajemniczej zielonej mgły, ale także przez niewyjaśnione i mrożące krew w żyłach zjawiska. Tu kogoś rozszarpią dzikie pnącza, tu ktoś widzi zjawy i duchy. Standardowo. Oczywiście w czasie gdy moce nadprzyrodzone sieją popłoch wśród mieszkańców, czarne charaktery próbują znaleźć w tym wszystkim sposób na zarobek. Klasyka. W tle przewija się istny tłum ról drugoplanowych, pchających cały scenariusz do przodu. Skutkuje to momentami porażającą liczbą rozgałęziających się wątków, naprawdę imponującą, biorąc pod uwagę zaledwie 10 odcinków, na jakie składa się całe widowisko (plotki głoszą, że pierwotnie miało ich być 13, ale ekipa została zmuszona do zejścia z planu zdjęciowego przedwcześnie). Ciężko się w tym pogubić, jednak wyraźnie widać, że wiele motywów tworzonych było z myślą o rozwinięciu i domknięciu ich w kolejnych sezonach. Całość była otwarta na kontynuację, wyraźnie nastawiona na dalszą eksploatację. Naprawdę przyzwoicie (o dziwo) prezentuje się nawet sama historia. Może i nie należy ona do szczególnie ambitnych i nie wykracza poza ramy superbohaterskiej bajki, jednak wielokrotnie potrafi zaskoczyć. Zwroty fabularne, na czele z finałowym, kluczowym dla głównego bohatera,

16

wypełniają swoje zadanie, mimo iż zaczerpnięte zostały częściowo z komiksów, które debiutowały już kilkadziesiąt lat temu. Olbrzymi plus należy się również za dopieszczoną scenografię, stanowiącą jeden z najważniejszych elementów Potwora z bagien i oddającą klimat oryginału. Budowa samego bagna pochłonęła kilka milionów dolarów, co widać. Marais i jego mieszkańcy tworzą niepowtarzalną atmosferę. Zaś sam pokryty gęstą roślinnością Alec Holland wynurzający się z wód moczarów, wyposażony w zbroję z praktycznych efektów specjalnych, bez niepotrzebnego komputerowego liftingu, to widok warty zapamiętania. Anulowanie serialu było ogromnym zaskoczeniem, zarówno dla widzów, twórców, jak i samej obsady. Powody nie są znane, ale mówi się o budżecie, który znacznie przekroczył pierwotne założenia. Bardziej prawdopodobnym winowajcą jest jednak olbrzymi chaos, który panuje za kulisami Warner Bros. Entertainment Inc, gdzie właściciele praw do wszystkich postaci DC nadal nie potrafią dojść do porozumienia, bezustannie rzucając nowymi pomysłami i anulując je jeszcze przed ich realizacją. Szkoda, że musiał na tym ucierpieć właśnie Potwór z bagien, który mógł wnieść powiew świeżości do tego uniwersum. Serial od kilku tygodni możecie legalnie obejrzeć na HBO GO. Wzbudza coraz większe zainteresowanie wśród widzów, zwłaszcza tych, którzy chcą na własne oczy przekonać się, czym zasłużył na tak szybkie skasowanie. Na razie nikt nie znalazł jednoznacznej odpowiedzi...


Z życia uczelni

Wydarzenia Wilki

styczeń

Niebieska Trasa luty

Miuosh x FDG. Orkiestra

Powroty Tour

OMD 3.2 Editors

THE BLACK GOLD TOUR

Hammerfall

World Dominion tour 2020

Hip Hop Festival Kraków DK 13 Tour Wszystkie wydarzenia odbywają się w Klubie Studio

Bedoes i Lanek Opowieści z Doliny Smoków marzec

Julia Marcell Meek, Oh Why? Maria Peszek

Sorry Polsko Super Tour

Raz Dwa Trzy

30 lat… jak jeden koncert

Grzegorz Turnau Kult

Koncert Imieninowy

Akustik

Jelonek

Masakra Trasa Klasyki

Marek Dyjak

Piękny instalator

Natalia Przybysz

Jak Malować Ogień

Tones And I Fisz Emade Tworzywo Lao Che

No to Che!

10. Wielka Trasa Stand-up Polska 17


Lifestyle

Być FOMO czy JOMO Rawska Weronika

Społeczeństwo w dzisiejszych czasach nie wyobraża sobie życia bez małego komputera noszonego tuż przy sobie. Nieświadomie uzależniamy się od telefonów, które bywają centrum naszego życia towarzyskiego. Niektórzy jednak sprzeciwiają się istniejącemu trendowi i proponują nowy, odmienny styl życia. W sieci zaczęliśmy chwalić się naszym życiem i pokazywać wspomnienia, których inni ludzie mogą nam pozazdrościć. Zasypywani jesteśmy natłokiem informacji z codzienności naszych znajomych, przez co wiemy co robią oni w danej chwili. Rozwój mediów społecznościowych przyniósł nam nowe zjawiska społeczne zwane - FOMO oraz JOMO. FOMO to skrót od Fear of Missing Out z języka angielskiego i oznacza lęk przed byciem wykluczonym. To także obawa przed przeoczeniem istotnej informacji, która, a nuż, mogła pojawić się na ekranie naszego telefonu, kiedy akurat nie mieliśmy go w dłoni. Średnio chwytamy za komórkę 76 razy dziennie. Chorobliwie sprawdzamy, co się dzieje i przejawiamy chęć uczestniczenia w niemal każdym interesującym /popularnym/ modnym wydarzeniu. Nowe powiadomienie to oczywiście błoga przyjemność, natomiast brak możliwości sprawdzenia, co słychać w świecie Internetu objawia się niezadowoleniem, nerwowością, pobudzeniem, a nawet lękiem. Równolegle do opisywanego powyżej zjawiska, zaczęła się jednak pojawiać odwrotna tendencja. Coraz więcej osób świadomie zaczyna filtrować wiadomości, które przychodzą do nich z wirtualnego świata i przywiązuje wagę do tego, by znaleźć czas na bycie offline. Kontrastujące z FOMO, JOMO to Joy Of Missing Out. Oznacza to dosłownie “radość z bycia poza”. JOMO stawia na świadome wybory tego, w czym chcemy brać udział, odrzucanie rzeczy, które interesują nas w mniejszym stopniu i czerpanie jak największej radości z czasu spędzonego na robieniu tego, co lubimy. Strach przed byciem wykluczonym, zastępujemy radością z dokonywanych przez nas indywidualnych decyzji. Ale to nie tylko świadome selekcjonowanie treści, które do nas dochodzą. To także zaprzestanie porównywania się do idealnie wykreowanych wizerunków naszych znajomych na Instagramie, przeniesienie kontaktów wirtualnych na rzeczywiste oraz generalne spowolnienie tempa swojego życia. A Ty jesteś FOMO czy JOMO?

18


Lifestyle

Zasada 5 sekund Karolina Machnik

Na świecie istnieje dużo książek motywacyjnych. Jest to jedna z popularniejszych kategorii, jeśli chodzi o pisanie. Większa świadomośc i chęć samodoskonalenia się sprawia, że grono czytelników jest całkiem spore. W tym wszystkim nie zawsze da się znaleźć dobrą jakościowo propozycję. Czy lektura Reguły 5 sekund będzie dla nas wartościowa? Autorka Mel Robbins, to postać kultowa w świecie przemówień motywacyjnych. Jej książka “Reguła 5 sekund. Masz wszystko, czego potrzebujesz, aby odmienić swoje życie” to bestsellerowy poradnik. Przed odkryciem tej zasady, Mel miała na swoim koncie liczne długi, uzależnienie od alkoholu, była zagubiona i nieszczęśliwa, brakowało jej wszelkiej motywacji do działania. Swoim odkryciem podzieliła się ze światem na jednej z konferencji TED. Po wszystkim została zasypana wiadomościami, gdzie ludzie dziękowali jej za tą poradę. Tym, którzy wdrożyli jej rady w swoje życie, udało się np.: rzucić palenie, czy chociażby zrealizować swoje małe cele krok po kroku, bez wymówek. Na czym to polega? Metoda pięciu sekund nie polega na tym, że zamkniemy oczy i nagle coś się zmieni. Za każdym razem, gdy chcesz coś zrobić, na przykład wstać z łóżka, odlicz w myślach 5-4-3-2-1 i to zrób. Owszem, odliczanie wstecz nie jest naturalnym nawykiem, ma to na celu zaktywizowanie kory przedczołowej, która odpowiada za działanie. Tylko tyle i aż tyle wymaga wprowadzenie zasady 5 sekund w życie. Odliczenie i zrobienie!

Dla kogo? Książka będzie idealna, dla każdego, kto chce zmienić coś w życiu. Chcesz zacząć biegać, wstawać wcześniej, rzucić palenie? Jeśli między impulsem a działaniem czegoś Ci brakuje, warto wziąć pod uwagę słowa autorki i po prostu to zrobić. Twój mózg nie będzie miał czasu przeanalizować, że dokonujesz czegoś, przez co nie pojawią się wątpliwości. Książka o odliczaniu? No nie do końca, przez całe 256 stron przewija się więcej wątków. Na całość składają się także cały proces zrobienia pierwszego kroku i przełamanie strachu przed tym. Rzeczywiście tak jest, jeśli odliczymy w myślach od pięciu do jednego i zaczniemy, zanim brak pewności siebie nas ograniczy, zrobimy więcej, niż myślimy, że możemy. Pojawiają się także cytaty i teksty motywacyjne. Słowo na koniec Mel Robbins bez wątpienia jest jedną z bardziej inspirujących postaci. Jej TED talk’a obejrzało na youtube już prawie 22 miliony ludzi. Prowadzi nawet własny kanał, więc warto też tam zaglądnąć. Metoda ta jest na tyle prosta w użyciu, że nie wymaga od nas żadnego przygotowania. Wszystko tak naprawdę zaczyna się od pierwszego kroku, który przeważnie jest ciężki do zrealizowania. Jednak, gdy już zaczniemy, to cała reszta będzie wydawać się łatwizną. To jak? 5, 4, 3, 2, 1 do dzieła!

19


Podróże

Słowacki Raj – Sucha Bela i Przełom Hornadu Karol Rajda Na południe od Spiskiej Nowej Wsi rozciąga się krasowy Park Narodowy Słowacki Raj (słow. Národný park Slovenský raj). Płaskowyż, niegdyś wapienny, jest porozdzierany głębokimi dolinami, kanionami i wodospadami, tworząc niecodzienne krajobrazy. Bajkową atmosferę współtworzą szumiące potoki, bujna zieleń drzew, mchów i paproci oraz wilgotne, rześkie powietrze. Na terenie Słowackiego Raju wytyczono dziesiątki kilometrów atrakcyjnych szlaków turystycznych. Przyjrzyjmy się temu, jak można aktywnie spędzić cały dzień u naszych południowych sąsiadów. Suchá Belá Najpopularniejszym miejscem postojowo-wypadowym jest ośrodek Podlesok. Mieści się tam płatny parking, gdzie za 2 euro można zostawić samochód na

cały dzień. Podobnie jak w polskich parkach narodowych, wstęp jest płatny i kosztuje 1,5 euro na osobę. Udajemy się w kierunku wąwozu Sucha Bela. Jest to jeden z najpopularniejszych szlaków w Słowackim Raju, którego przejście jest możliwe tylko w jednym kierunku. Pierwszy etap jest stosunkowo prosty i wprowadza nas w klimat okolicznej przyrody. Przemierzamy dno doliny, stąpając po mieszaninie żwiru i kamieni. Z biegiem szlaku, kierując się do źródeł potoku Suchej Beli widać, jak ściany wąwozu stają się coraz wyższe i węższe. Coraz trudniej maszerować suchą podeszwą i omijać rozlewisko. Na szczęście wzdłuż koryta, od kilkunastu do kilkudziesięciu centymetrów na poziomem wody umieszczono drewniane kładki i drabinki. Omszone stopnie są znacznym ułatwieniem, ale zazwyczaj ich mokra i śliska powierzchnia stwarza zagrożenie i nietrudno o upadek. Jak to w życiu – trzeba uważać.

stały się jeszcze wyższe i bardziej strome. Jest to właściwie najbardziej wrażliwe miejsce pod względem przestojów. Przemieszczanie się w wąskim korycie potoku jest możliwe tylko w pojedynkę i na pewnym odcinku nie ma możliwości wyprzedzenia kogoś przed nami. Dlatego na przejście Suchej Beli najlepiej wybrać się rankiem, zanim jeszcze tłumy turystów wypełnią kanion. W sezonie szlakiem wędruje 1000 osób dziennie, co przekłada się na długie czasy oczekiwania. Przejście drabinek nie należy do prostych czynności, a wystarczy wyobrazić sobie, co czuje osoba, której lęk wysokości nie pozwala zrobić kroku dalej. Gdy dojdzie do zatoru na trasie, można zostać zatrzymanym nawet na dwie godziny! W moim przypadku, w weekendowy poranek, wystarczyło wyruszyć z parkingu o godzinie 8:00, by móc cieszyć się spokojnym przejściem. Po drodze mijamy jeszcze Okienkowy i Korytkowy Wodospad.

Po około 45 minutach spokojnej wędrówki docieramy do pierwszego ciekawszego punktu. Przed nami ponad 20-metrowy Misowy Wodospad. Nazwa podobno wzięła się od wody, która wypływa z wielkich mis skalnych. Jednakże to nie sam wodospad przykuwa naszą uwagę. Tuż obok niego znajdują się równie wysokie drabinki, przytwierdzone do stromych skał. Sam wodospad najpewniej większe wrażenie robi wiosną, gdy topniejący śnieg zasila go z pełną mocą. Tymczasem przejście drabinek jest o wiele ciekawszym doświadczeniem, niż oglądanie kapiącego strumienia, zwłaszcza dla osoby z lękiem wysokości. Cóż, na brak wrażeń nie można narzekać.

Momentami wspinamy się wzdłuż pionowych ścian, by za chwilę przejść przez klaustrofobiczne przewężenia wąwozu, a następnie wędrować po drewnianych kładkach. Ich wyślizgane belki dostarczają kolejnych wrażeń, ale jednocześnie uzmysławiają, że miejsce to nie należy do najbezpieczniejszych.

Za kaskadą ściany wąwozu zbliżają się niebezpiecznie blisko do siebie. Drewniane stopnie zostały zastąpione metalowymi podestami, a drabinki pozwalające pokonać strome przewyższenia terenu 20

Ucztą dla oczu jest obserwowanie, jak nagie, surowe skały na dnie wąwozu stopniowo ustępują miejsca soczyście zielonym mchom, paprociom, krzewom i drzewom u szczytu. Wejście na wypłaszczony teren przypomina odcinek znany z początku szlaku. Wąwóz przechodzi w coraz szerszą dolinę, a poziom adrenaliny wyraźnie spada. Ścieżka pnie się ku górze, a my po około dwóch godzinach wędrówki docieramy do asfaltowej drogi, która doprowadzi nas do rozwidlenia szlaków. Etap pierwszy za nami!


Podróże Klaštorisko

Prielom Hornádu

W przydrożnej wiacie pora na mały posiłek i uzupełnienie płynów. Rozprawiamy o tym, co przeżyliśmy i zastanawiamy się, czym jeszcze Słowacki Raj nas zaskoczy. Po krótkiej przerwie kierujemy się żółtym, a następnie czerwonym szlakiem w stronę kilkusetletnich ruin. Prosta droga przez las po płaskim terenie nie przysparza trudności. Po niecałej godzinie docieramy do rozległej polany, z której między drzewami udaje się dostrzec panoramę Tatr. Znajdujemy się na terenie dawnego kartuskiego klasztoru, którego historia sięga 1241 roku. Obecnie ruiny Klasztoriska znajdują się pod opieką archeologów, którzy dokumentują surowe życie kartuskich zakonników, zaprzysiężonych do milczenia, modlitwy, postu, ale i pracy. Kartuscy zakonnicy zajmowali się lecznictwem, rolnictwem oraz kopiowaniem ksiąg, a ich klasztory słynęły z bogatych bibliotek. Początkowo był słowiańskim grodem obronnym, stanowiącym schronienie dla mieszkańców Spiszu. Około 1300 roku teren został przejęty przez zakonników, którzy rozpoczęli budowę klasztoru. Trwał on do 1543 roku, kiedy nękany przez dziesiątki lat kolejnymi najazdami Tatarów, zbójców i grabieżców został zburzony z nakazu ówczesnego biskupstwa. Wtedy też kartuzi przenieśli się nad Dunaj, do Czerwonego Klasztoru w Pieninach.

Od Klasztoriska do miejscowości Podlesok wiedzie niebieski, dwukierunkowy szlak. Jest to o tyle problematyczne, że jest najczęściej odwiedzanym miejscem w Słowackim Raju. Mimo braku drabinek, jak w przypadku jednokierunkowej Suchej Beli, ze względu na wąskie odcinki nieraz trudno o mijanie się kolejnych grup, co przekłada się na przestoje na trasie. Pierwsze przejście przełomu odnotowano zimą 1906 roku. Zadanie było o tyle łatwe, że skorzystano wtedy z zamarzniętej rzeki. Latem tego samego roku dokonano pierwszego spływu. Tak też przygotowywany przez lata, dopiero w 1974 roku został oddany do użytku jako Ścieżka Ratowników Górskich (słow. chodník Horskej služby). Od tamtego czasu siedemnastokilometrowa trasa przerzuca się z brzegu na brzeg poprzez siedem mostów i kładek. Najatrakcyjniejszy odcinek zostawiamy na koniec. Kilkaset metrów szlaku o najbardziej eksponowanych brzegach nosi nazwę Żelazne Wrota (słow. Železné Vráta). Wapienne ściany przełomu sięgają nawet 150 metrów, zostawiając między sobą miejsce jedynie na spokojny nurt rzeki. By umożliwić pokonanie trasy bez brodzenia w wodzie, do pionowych ścian wąwozu przymocowano ponad 150 stalowych stupaczek (słow. stúpački). Podczas przekraczania

kolejnych półeczek, umieszczonych kilka metrów nad nurtem rzeki, uderza w nas niesamowita dawka emocji. Niektóre ze stupaczek delikatnie skrzypią i trzeszczą, co dodaje odrobiny adrenaliny. Co prawda nie przechodzimy nad przepaścią, ale działanie wyobraźni pozostaje nieocenione. Wychodząc z lasu docieramy do naturalnej wapiennej bramy zwanej Gardzielą Hornadu (słow. Hrdlo Hornádu). Stamtąd już tylko 30 minut marszu dzieli nas od zaparkowanego samochodu. Planując wycieczkę po Słowackim Raju, warto mieć na uwadze, że niektóre trasy nie są łatwe. Nie rzadko można natknąć się na drewniane drabinki, metalowe podesty i łańcuchy, które w czasie deszczu stają się śliskie, a przez to niebezpieczne. Część szlaków biegnie korytami potoków, więc bez właściwego obuwia nie warto wyruszać w drogę. Jednakże będąc odpowiednio przygotowanym, można sprawić sobie jednodniowy, aktywny wypoczynek. Może to dobra alternatywa na tatrzańskie wędrówki, kiedy pogoda nie pozwala cieszyć się widokami?

21


Nauka

Lecimy na Marsa? Kamil Serafin

Dziewiątego października w polskim środowisku naukowym zawrzało. Portale internetowe poświęcone rozwojowi przemysłu kosmicznego prześcigały się w publikacji jednej, piorunującej informacji, która z godziny na godzinę zyskiwała coraz większą popularność i przebijała się do nagłówków największych koncernów prasowych, a nawet za granicę. Cały kraj już wiedział: wysyłamy kolejnego satelitę. Tym razem aż na Marsa.

O co właściwie chodzi? Tym z was, którzy przed kilkoma tygodniami schowali głowę w piasek i jakimś cudem nie trafili na informację o nowym narodowym przedsięwzięciu, należy się chyba kilka słów wyjaśnienia. Podczas październikowej konferencji Impact Mobility’19 rEVolution w Katowicach zawarte zostało specjalne konsorcjum, otwierające przed polskim środowiskiem naukowym zupełnie nowe możliwości. Swoje podpisy złożyli kolejno przedstawiciele najlepszych polskich uczelni technicznych (na czele z Akademią Górniczo-Hutniczą im. Stanisława Staszica w Krakowie) oraz wrocławskiej spółki SatRevolution, która w kwietniu tego roku umieściła na orbicie pierwszego polskiego komercyjnego satelitę — Światowida oraz współuczestniczyła w misji KRAKsat. Najwięcej emocji wywołało jednak dołączenie do umowy kalifornijskiej firmy Virgin Orbit, będącej częścią imperium spod znaku Virgin Group, należącego do miliardera Richarda Bransona. Celem projektu (wciąż nieposiadającego konkretnej nazwy własnej) jest wysłanie na marsjańską orbitę maksymalnie trzech małych satelitów badawczych, stworzonych w całości przez polskich naukowców i inżynierów. Zgodnie ze słowami dyrektora naukowego przedsięwzięcia, profesora Jana Dziubana z Politechniki Wrocławskiej, zarządzanie przebiegiem misji i planowanie kolejnych jej etapów powierzone zostanie w przeważającej większości Amerykanom, jako posiadającym w tych kwestiach o wiele większe doświadczenie. Na razie brak informacji na temat źródeł finansowania. Koszty mają być jednak niewielkie w porównaniu do innych misji marsjańskich, a część z nich pokryje partnerstwo publiczno-finansowe.

22

Według wstępnych założeń satelita ma ważyć mniej niż 50 kilogramów. Do jego głównych zadań należeć będzie między innymi obrazowanie powierzchni Czerwonej Planety oraz Fobosa - jednego z jej księżyców. Poddana analizie ma zostać także atmosfera, a badania uwzględnią poszukiwanie podziemnych pokładów wody. Na wyposażenie będą się najprawdopodobniej składać między innymi czujniki podczerwieni, spektrometr oraz, co niezwykle ciekawe, mikrosystem biologiczny, czyli żywa roślina. Wstępnie zaplanowany start ma nastąpić pod koniec 2022 roku, podczas kolejnego okna startowego z Ziemi na Marsa. Satelita zostanie wyniesiony w przestrzeń kosmiczną za pomocą rakiety LauncherOne, opracowanej właśnie przez Virgin Orbit. To lekka i stosunkowo mała jednostka, uruchamiana podczas lotu specjalnym modelem Boeinga 747. Obecnie trwają testy nad jej pierwszym wykorzystaniem, które mają się zakończyć jeszcze w tym roku. W tym przypadku konieczne jednak będzie zaprojektowanie kolejnego, trzeciego stopnia dla tej rakiety, aby dać jej możliwość umieszczenia obiektu na orbicie innej planety. Wyprawa na Marsa to bowiem nie wysyłanie kolejnego nanosatelity na niską orbitę okołoziemską. Odległość od celu waha się od około 55 do aż 377 milionów kilometrów, podczas gdy dotychczas stworzone przez nas nanosatelity stale znajdowały się około 400 kilometrów nad naszymi głowami. Czasami konieczne okazuje się wykorzystanie oddziaływania grawitacyjnego Księżyca, a kilkukrotny przelot dookoła Ziemi jest czymś całkowicie normalnym przed dalszą drogą. Nietrudno przytoczyć przykłady sond, które swą przygodę zakończyły przedwcześnie z powodu utraty komunikacji czy też przez błędy w spożytkowaniu paliwa. Taki los spotkał przecież między innymi japońskie


Nauka

23


Nauka

Nozomi oraz większość radzieckich misji Mars. Opóźnienie w przesyłaniu sygnału to średnio ponad 13 minut w jedną stronę. Koszty wysłania jakiegoś obiektu w tak daleką i ryzykowną drogę mogą się niektórym wydawać niebotyczne. Do tej pory jedynie Stany Zjednoczone, Rosja (również jako Związek Radziecki), Japonia, Chiny, Indie oraz Unia Europejska zdołały zebrać odpowiednie środki i zrealizować własne misje na czwartą planetę od Słońca. Poza łazikami i lądownikami mowa tu w większości o sondach badawczych, których masa sięgała nawet kilku ton, a samo ich wyniesienie na orbitę skutkowało wydatkiem liczonym w dziesiątkach milionów dolarów. Przeznaczeniem wielu z nich były obserwacje meteorologiczne, mapowanie mineralogii powierzchni oraz oczywiście poszukiwanie wody. Dzięki tym staraniom dysponujemy dziś nie tylko ogromną wiedzą na temat całej marsjańskiej topografii, ale posiadamy także niezliczone zdjęcia oraz informacje o historii geologicznej. Polski projekt nie będzie jednak pełnowymiarowym satelitą, którego wyobraża sobie przeciętny zjadacz chleba, myśląc o misjach kosmicznych. To CubeSat, mikrosatelita, na wstępnych wizualizacjach przedstawiany jako prostopadłościan o objętości kilkudziesięciu standardowych dla tej technologii jednostek U, czyli sześcianów o krawędzi 10 cm. Dla porównania, wymiary KRAKsata wynosiły dokładnie 1U, a PW-Sata2 i Światowida - 2U. Tak małe obiekty nie były wcześniej wysyłane w przestrzeń międzyplanetarną. Zmieniło się to dopiero w zeszłym roku, kiedy w stronę Marsa poleciały MarCO-A i MarCO-B — dwa pionierskie CubeSaty NASA o rozmiarze 6U. Ich zadaniem było wspieranie lądownika InSight podczas osiadania na powierzchni, przekazując dane z telemetrii bezpośrednio na Ziemię. Na ich wyposażenie składały się eksperymentalne, zminiaturyzowane systemy komunikacji i orientacji, kamery oraz silniki na zimny gaz. Po nieco ponad miesiącu od zrealizowania swoich celów oba satelity umilkły.

Opracowanie misji, pod wieloma względami dalece trudniejszej od wyzwań, z jakimi do tej pory mierzyły się czołowe agencje kosmiczne, jest zatem skokiem na naprawdę głęboką wodę. Polscy inżynierowie kosmiczni nie stali jeszcze przed tak ciężkim zadaniem. Owszem, nasi rodacy niejednokrotnie wspierali zagraniczne projekty zaprojektowanymi w naszym kraju komponentami, takimi jak czujnik temperatury dla lądującego na Tytanie Huygensa czy też manipulator dla sondy Rosetta. W tym przypadku, jeśli zapowiedzi prof. Dziubana się potwierdzą, niemal wszystkie komponenty satelity mają zostać stworzone w kraju nad Wisłą. Zarówno uczelnie, jak i współpracujące z nimi firmy napotkają zapewne mnóstwo problemów, których rozwiązanie będzie wymagało nakładów nie tylko finansowych, ale przede wszystkim czasowych. Chcąc uniknąć komplikacji, z jakimi zetknęły się platformy takie jak współtworzony z SatRevolution KRAKsat, konieczne będą liczne testy i nieszablonowe rozwiązania. A czasu z każdym dniem jest coraz mniej. Minister Przedsiębiorczości i Technologii, Jadwiga Emilewicz, zaledwie na dzień przed ogłoszeniem konsorcjum zachęcała studentów obecnych w Politechnice Poznańskiej do powiązania ścieżki swojej kariery zawodowej z inżynierią satelitarną. Stwierdziła, że tym, czego najbardziej brakuje naszemu raczkującemu sektorowi kosmicznemu, są przede wszystkim wykwalifikowane kadry, które byłyby w stanie realizować kolejne projekty, mogące wybić nas wyżej na arenie międzynarodowej. Takie kadry z pewnością będą potrzebne również przy naszej wyprawie na Marsa, do której zaangażowani powinni być (i zapewne będą) nie tylko prywatni przedsiębiorcy i uczelniani profesorowie, ale również studenci. A jak będzie ostatecznie? O tym przekonamy się, miejmy nadzieję, jak najszybciej. Konkretów niestety wciąż brak. A okno startowe nie będzie czekać.

Dodatkowe informacje: •

Hieronim Hurnik, “Planeta Mars — Historia i Współczesność”, Truszczyny 2018

https://www.space.com/polish-mars-cubesat-mission-virgin-orbit.html

https://www.space24.pl/w-strone-marsa-zapowiedz-wspolnej-misji-polskich-uczelni-satrevolution-i-virgin-orbit

https://www.space24.pl/minister-emilewicz-w-poznaniu-polski-sektor-kosmiczny-potrzebuje-kadr

https://www.virgin.com/news/virgin-orbit-announces-first-deep-space-mission

https://virginorbit.com/satrevolution-virgin-orbit-and-polish-universities-establish-mars-consortium/

24


Nauka

Metal jak płatek śniegu

Grzegorz Boroń

Jedno z najbardziej niezapomnianych wspomnień z dzieciństwa to zabawa na zewnątrz, gdy pada śnieg. Dziecko nie zastanawia się, jak jest zbudowany. Czeka tylko na moment, kiedy będzie go tak dużo, że będzie mogło spokojnie zjeżdżać na sankach. Śnieg także oczekuje na odpowiedni moment, a dokładniej odpowiednie warunki termofizyczne, aby krystalizować. Możemy śmiało powiedzieć, że wyróżniamy (czy też do pewnego stopnia edukacji, wyróżniliśmy) trzy stany skupienia. Przejście między nimi charakteryzuje się zmianą parametrów termofizycznych, w przypadku wody - ciśnienia i temperatury. Gdy odpowiednio wysoko w chmurach temperatura spadnie od -10 do -15 stopni C, śnieg zaczyna się krystalizować. Związane jest to ze zmianą energii swobodnej wody, co w efekcie jest zapalnikiem do tworzenia się małego płatka. Co ambitniejsze dzieci rysowały śnieg nie jako kropki, a małe gwiazdeczki. Tak jest w istocie. Woda krystalizuje w sześciennej sieci krystalicznej i wszystkie płatki są uformowane na wzór sześciokąta foremnego. Kąt między ramionami zawsze wynosi 60 stopni. W zależności od warunków mogą pojawić się igiełki śniegu (także oparte na sześciokącie) albo płatki. Fascynujące, prawda? Okazuje

się też, że zarodkowanie śniegu możemy (nawet o tym nie wiedząc) przyśpieszyć. Wszechobecne zanieczyszczenia są jakby naturalnymi podkładkami, które odpowiednio zmniejszając energię potrzebną do wytworzenia poszczególnego płatka, sprawiają, że śnieg powstaje szybciej, ale jest drobniejszy. Zjawisko to nosi nazwę inokulacji. Śnieg pojawia się momentalnie i momentalnie znika. Ta krótka chwila zarodkowania, spowodowana spadkiem temperatury, daje ogromny efekt. Cała cywilizacja czerpie z małych płatków śniegu i od dawna wykorzystuje mechanizmy, które odpowiadają za jego powstawanie. Rzecz jasna chodzi o krystalizację ciekłego metalu, która, mimo że nie zachodzi w takiej samej temperaturze, opiera się na podobnym schemacie. Powstawanie zarodków ciekłego metalu możemy śmiało porównać z krystalizacją śniegu. Każdy zarodek jest inny, powstaje momentalnie i momentalnie zmienia się. Metal jak płatek śniegu? Bardzo abstrakcyjne stwierdzenie. Jednak zagłębiając się w pewne mechanizmy, możemy dojść do wniosku, że kropla metalu o temperaturze ponad 1000 stopni i mała kropelka wody są bardzo podobne. Wystarczy moment, żeby zmieniły się w coś zupełnie innego i zaskakującego.

25


Nauka

Grzegorz Boroń

Najlepsze momenty w życiu

Zamknąć się w swoich czterech ścianach, włączyć komputer, założyć słuchawki i przenieść się do świata gier komputerowych. Cudowne uczucie, kiedy można się na chwilę wyluzować, zapominając o realnym świecie. Problem zaczyna się, gdy świat wirtualny jest stawiany na piedestale, a chęć powrotu do niego wręcz trudna do opanowania.

niczym nie różni się od uzależnienia od alkoholu czy papierosów. W chwili, gdy uzależniony nie ma możliwości wykonywania danej czynności, oblewa się potem, staje się sfrustrowany. Czasami mogą pojawić się problemy zdrowotne takie, jak ból głowy.

Niecałe 2 lata temu Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) wpisała uzależnienie od gier komputerowych i internetu na listę chorób psychicznych. Okazuje się, że nałóg ten jest dość powszechny (choć trudny do zauważenia) w społeczeństwie. Na 3000 badanych amerykańskich dzieci aż 9% jest uzależniona od gier komputerowych. W Polsce mamy obecnie około 16 milionów graczy. Szacuje się, że problem uzależnienia dotyka prawie 200 tysięcy Polaków i liczby te z roku na rok rosną.

Największą grupą osób uzależnionych (o dziwo!) nie są wcale dzieci, ale dorośli. To osoby w wieku od 18 do 35 lat. Najczęściej mężczyźni. Sam proces leczenia nałogu jest trudny i wymaga dużo samozaparcia. Uzależnienie od gier leczy się tak samo, jak inne nałogi behawioralne - seksoholizm czy pracoholizm. Istnieją trzy metody leczenia: psychoterapia uzależnień (zespół złożony ze specjalistów stara się uzmysłowić pacjentowi wagę jego uzależnienia), grupy samopomocowe (“Cześć, jestem Grzesiek. Nie grałem od 2 dni”) i farmakoterapia (leczenie lekami).

Niepotrzebne zagranie? Wśród niektórych krąży opinia, że gry są głównymi podejrzanymi, jeśli chodzi o brutalne i agresywne zachowania. Nie bierze się pod uwagę częstych braków w wychowaniu dziecka czy poświęcania mu zbyt małej ilości czasu. Człowiek, który nie może zdobyć uwagi rówieśników, sięga po gry komputerowe. Nałóg, który jeszcze w latach 80. ubiegłego wieku prawie nie istniał, dziś zaliczany jest do choroby psychicznej. Czy słusznie? Jednym z hitów polskiego internetu jest filmik, gdzie dziennikarka pyta się młodego człowieka, co będzie robił w Sylwestra. Odpowiedź każdy zna. Film ten, choć budzi dużo radości, pokazuje poniekąd, kim jest człowiek uzależniony. Myśląc o kimś takim, mamy obraz nieco zaniedbanego chłopaka, który ma problem z nawiązywaniem relacji społecznych i jest chorobliwie nieśmiały. Grając, traci kontakt z otoczeniem. Zachowanie to absorbuje go. Przestaje się liczyć rodzina, hobby. Człowiek ten jest zaabsorbowany komputerowym światem, a gdy zostaje z niego przymusowo wyciągnięty, staje się agresywny. Uzależnienie od gier komputerowych, mimo że jest uzależnieniem behawioralnym (polegającym na ciągłym powtarzaniu danej czynności - w tym przypadku grania), 26

Leczenie od najmłodszych lat

Problem jest o tyle poważny, że w Wielkiej Brytanii zdecydowano się otworzyć specjalne kliniki dla osób uzależnionych od gier komputerowych. Korea Południowa poszła o krok dalej i zdecydowała się zakazać gier internetowych od północy do 6 rano dla osób poniżej 16. roku życia. We Francji z kolei w 2018 roku wprowadzono całkowity zakaz używania urządzeń elektronicznych w szkołach. Co jeszcze czyha na studenta? Studia to najpiękniejszy moment w życiu. Czasami trzeba go nieco ubarwić, a czasem sięgnąć po środki, które pozwolą dalej studiować - energetyki i kawę. Każdy, kto choć raz musiał zerwać noc dla nauki, od razu zrozumie dobrodziejstwo płynące z kofeiny. Alkohol, papierosy i narkotyki znają wszyscy. Ich szkodliwość jest wpajana nam niemalże od najmłodszych lat. Z drugiej strony o szkodliwości kofeiny nie mówi się prawie nic. To przecież jeden z głównych składników diety studentów! Kofeina jest nie tylko w kawie i energetykach, ale też w coca-coli, czekoladzie i herbacie. W naturalny sposób odhamowuje mózg, poprzez przeciwdziałanie wpływowi adenozyny, tym samym pobudza ośrodkowy układ


Nauka nerwowy. Kofeina zaczyna wchłaniać się po 6-8 minutach po spożyciu, a maksymalne działanie osiąga po około 40-45 minutach. Jak wykazały liczne badania, studenci spożywają kofeinę najczęściej w późnych godzinach wieczornych i popołudniowych. Jej stosowanie niesie też negatywny wpływ na organizm. Mimo że praktycznie nie można jej przedawkować, można się od niej uzależnić. Żeby tego nie zrobić, zaleca się picie maksymalnie 3 filiżanek (nie kubków!) kawy dziennie. Efektem odstawienia może być ból głowy, kołatanie serca, ogólne zmęczenie i rozdrażnienie.

Studencie! Jeśli zauważysz, że zachowanie twojego kolegi (albo koleżanki) posiada wszystkie symptomy uzależnienia od kofeiny czy gier komputerowych, nie bądź bierny! Działaj! Wyjście na spacer albo dobrą pizzę powinno rozwiązać wszelkie problemy. Jeśli nie pomoże, skontaktuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż nawet kawa i gry niewłaściwie stosowane, poważnie szkodzą wszystkim w jego/jej otoczeniu! Przecież szkoda tracić najlepsze momenty w życiu.

4:03

27


Sport

Po drugiej stronie lustra i co znaleźliśmy na Biegu Ultra Granią Tatr Szymon Krzak

28


Sport Czwarta dwadzieścia rano. W małym namiocie zlokalizowanym gdzieś na końcu kempingu pod Wielką Krokwią rozlegają się po kolei dźwięki trzech budzików. Leniwie otwieram oczy i wykonuję drobne ruchy w śpiworze. Rozpinam zamek, wychodzę z puchowego kokonu. Kolejno pokonuję warstwy namiotu, aż w końcu rześkie powietrze wprost z Tatr opływa moją twarz. Kuba też już nie śpi, wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia - pora zbierać się na trasę. Kilka tygodni wcześniej dostaje wiadomość od mojego przyjaciela o treści: “Zapisałem się na wolontariat Biegu Ultra Granią Tatr, piszesz się?”. Wymieniamy kilka zdań o terminie i całym wydarzeniu. Oczywiście moja pierwsza odpowiedź brzmiała, że raczej nie dam rady, bo praca i jak tu wziąć wolne? Mijały kolejne dni, a całe zdarzenie odlatywało w niebyt -do pewnego letniego wieczoru. W przypływie chwili, nie rozpatrując już dogłębnie wszystkich za i przeciw, podjąłem decyzje o zostaniu wolontariuszem BUGT. Kilka szybkich maili z organizatorami i zostałem oficjalnie zapisany jako obsługa wydarzenia. Bieg Ultra Granią Tatr jest bardzo trudnym technicznie i potwornie wymagającym biegiem. Również jego dostępność dla przeciętnego śmiertelnika jest mocno ograniczona. Aby się do niego dostać trzeba uzbierać pokaźną ilość punktów ITRA (International Trail-Running Association). Otrzymuje się je za ukończenie kwalifikowanego biegu górskiego - za każdy dostaje się różną liczbę, w zależności od jego trudności. Jeśli zdobędziemy 14 punktów, piekielnie się przy tym pocąc, czeka nas jeszcze losowanie, ponieważ liczba miejsc w biegu jest ograniczona, a chętnych nie brakuje. Jeśli fortuna ci sprzyja i zostaniesz wylosowany, stajesz się uczestnikiem - nic prostszego. Jest jeszcze druga opcją dostania się na wydarzenie - otrzymanie zaproszenia od organizatorów. Jednak jeśli nie jesteś profesjonalistą, byłym wolontariuszem lub TOPRowcem, raczej czeka cię przeprawa przez pierwszy scenariusz. Siedemdziesiąt jeden kilometrów przez Tatry, od zachodnich po wysokie. Od Doliny Chochołowskiej do Kuźnic. 5000 metrów przewyższenia. Jeśli mało znasz Tatry, to prawdopodobnie nie zdajesz sobie sprawy z powagi tych liczb. Spokojnie - my też nie do końca je szanowaliśmy. Do czasu.

Przed wyjazdem na czterodniowy wypad do Zakopanego rozmawiamy o tym, jak dziwne to musi być dla ludzi, którzy patrzą na nas z zewnątrz. Nie jedziemy tam nawet po to, żeby wystartować, ale po to, by obstawiać trasę i czuwać nad poprawnym przebiegiem wydarzenia. Chyba po prostu albo to rozumiesz, albo nie. Na kilkudniowy wypad w góry jak zwykle pakuję się godzinę przed wyjściem. Mając w głowie to, że choćbym miał wcześniej cały boży dzień na zrobienie tego i tak zawsze zostawiam to na ostatnią chwilę. Zabieram ciepłe ubrania, kurtka, śpiwór, apteczka, czołówka, karimata, okulary, szlafrok (niezbędny do przeżycia na polu namiotowym), buty, aparat, jakieś jedzenie, picie i kilka innych drobnych rzeczy. Lecimy. Odjazd z dworca, do widzenia, Kraków. Jako środek transportu z miasta smogu do miasta jeszcze większego smogu, wybieramy autobus. Brniemy przez objazdy, omijając większe korki i trafiając na mniejsze. Całe szczęście wzięliśmy trochę herbaty na podróż. Po trzech godzinach docieramy do celu w dobrych humorach. Dzień dobry, Zakopane, w długi weekend. Okolice dworca zapełnione są ludźmi, wszędzie panuje gwar. Sprawdzamy trasę do naszego kempingu. Znajduje się kawałek poza centrum Zakopanego, w okolicach Wielkiej Krokwi. Po kilkudziesięciu minutach docieramy na miejsce. Rejestracja przebiega szybko i sprawnie. Szukamy miejsca na rozbicie obozu i oto z pośród lasu namiotów i kamperów wyłania się idealne poletko, ulokowane między drzewami. Na kempingu jest dostęp do bieżącej wody, prądu, kuchni, toalety i przyszniców. Zdecydowaną zaletą jest jego położenie poza centrum i w kierunku Kuźnic - nie trzeba przebijać się przez centrum i tłumy turystów, jest stosunkowo łatwiej dostać się na szlaki turystyczne Tatrzańskiego Parku Narodowego. Po rozpakowaniu się przechodzimy do planowania reszty dnia. Wieczorem mamy obowiązkowe spotkanie dla wolontariuszy biegu w hotelu Nosalowy Dwór. Zostało jeszcze sporo czasu, udajemy się w poszukiwanie dobrego obiadu. Znajdujemy w niedalekiej odległości od kempingu, pizzerię Ti Amo. Pizza jest bardzo smaczna, a ceny zaskakujące niskie jak na Zakopane - z czystym sumieniem mogę polecić ten lokal.

Wieczorem docieramy na spotkanie organizacyjne. W sali znajduje się około pięćdziesięciu osób. Każdy z wolontariuszy dostaje na początku pakiet chciałbym napisać, że startowy, ale nie tym razem… Paczka zawiera plakietkę wolontariusza, chustę wielofunkcyjną, opaskę, jedzenie energetyczne, izotonik, koszulkę, voucher na obiad i środek piorący do odzieży sportowej. Tutaj przyjemne zaskoczenie - wszystkie elementy ubioru są dobrej jakości, dzięki jednemu ze sponsorów, firmie Dynafit. Następnie słuchamy krótkiej prezentacji o tym, jak będzie wyglądać obsługa biegu, jaki jest regulamin i jak ma przebiegać wydarzenie. Obsługa podzielona jest na dwie główne grupy. Pierwsza to osoby zabezpieczające trasę w górach. Druga pomagający w obsłudze “naziemnej”, czyli wydawanie pakietów, ogarnianie startu i mety. Wybór dla nas jest oczywisty - idziemy w Tatry. Przez to, że bieg idzie górską granią od Doliny Chochołowskiej przez Kasprowy Wierch, dolinę Roztoki, aż po Kuźnice, cała obstawa podzielona była na kilka odcinków, do każdego z odcinków przypisany był kierownik, czyli ratownik TOPR-u. Postanawiamy wybrać taki fragment, który jest dla nas najciekawszy i jak najwyżej położony. Zgłaszamy się do etapu: Schronisko Murowaniec - Dolina Pańszczycy - Przełęcz Krzyżne - Dolina Pięciu Stawów Wodogrzmoty Mickiewicza. Nasza grupa szybko się formuje i finalnie liczy dwanaście osób. Kierownikiem odcinka jest TOPR-owiec, Michał. Wewnątrz naszej grupy dzielimy się wstępnie na miejsca które będziemy obstawiać, dopisujemy się z Kubą do Przełęczy pod Krzyżnem. Michał przedstawia nam plan na kolejny dzień. Rano wyruszymy na rekonesans naszego odcinka, tak aby zapoznać się z miejscami, w których będziemy stacjonować. Ustawiamy się na spotkanie o szóstej rano. Wyjście jest wcześniej, więc pakujemy się jeszcze tego samego wieczoru, tak żeby rano wstać później, ubrać się, zjeść coś i wyjść. Noc jest chłodna. Wstajemy po piątej, plecaki i wszystkie inne bagaże leżały w przedsionku namiotu, bo nie mieściły się do środka, na szczęście folia termiczna w którą były zawinięte zdała egzamin i wszystko jest suche. Folia to jeden z tych

29


Sport elementów, który dla mnie jest niezbędny niejszych miejsc w Tatrach. Szeroka podczas wszelkich wycieczek. Zajmu- spokojna dolina zatopiona w Tatrach je mało miejsca, a można ją w razie Wysokich. Nie ma tu wielu turystów. czego wykorzystać na tysiąc sposo- Żwawo kierujemy się dalej w kierunbów. W miejscu zbiórki czekąją już ku Murowańca. Ostatnim punktem są prawie wszyscy. Jedziemy jednym busem Kuźnice. Jeszcze na chwilę siadamy z drugą ekipą, obstawiającą odcinek od w jednym z restauracyjnych ogródków, Wodogrzmotów do Kuźnic. Dociera- dogadujemy szczegóły jutrzejszego wyjmy na parking w Palenicy Białczańskie, ścia. Znów się dzielimy. Pierwsza grupa pomimo wczesnej godziny jest do Krzyżnego, wychodzi rano z Palejuż prawie pełny. Pogoda dopisuje nicy Białczańskiej, druga grupa, która - zapowiada się słoneczny dzień. Wspól- idzie do schroniska wyjeżdża później, nie we dwie druży idziemy aż do Wo- trzecia wyruszy z Kuźnic w kierunku dogrzmotów Mickiewicza. Tutaj na- Murowańca. Start biegu wyznaczony sze drogi się rozchodzą. Nasza grupa jest na czwartą rano, więc musimy wyuderza na szlak w kierunku Doliny ruszyć około piątej. Ustalamy, że rano Pięciu Stawów. Poza wycieczką górską, z kempingu, autem zabierze mnie, Kubę dostajemy bezpłatnego przewodni- i Zbyszka kierownik Michał. Razem ruka. Nasz kierownik często wyjaśnia co szymy w stronę Krzyżnego. widzimy wokół siebie, gdzie jest jaki szczyt, a gdzie która dolina. Zdradza Czasem mam wrażenie, że - jak dłuplany na ciekawe trekkingi w różnych go by nie spać - pobudka o czwartej częściach Tatr oraz czego i gdzie mo- rano zawsze jest wyzwaniem. Wielki żemy się spodziewać. Dochodzimy do dzień, czas biegu. Jakoś udaje nam się tak zwanej “Piątki” czyli schroniska zebrać z namiotu. Ruszamy pod bramę w Dolinie Pięciu Stawów. Przy oka- kempingu, gdzie czeka już Zbyszek. zji odpoczynku, trafiamy na trening Lada chwila powinien pojawić się TOPR-owców, w ów Dolinie, z użyciem Michał. Podjeżdża po nas wraz Sokoła - helikoptera TOPR-u. W Piątce z jeszcze jednym ratownikiem TOPR-u. podczas biegu zostaną trzy osoby, Dojeżdżamy pod parking na Łysej żeby kierować biegaczy na dalszą trasę Polanie. Samochodem docieramy bezi pogodzić jakoś ruch turystyczny pośrednio pod Wodogrzmoty Mickiez BUGT-em. Podczas trwania wyda- wicza. Spokojnie ruszamy w kierunku rzenia szlaki nie są zamykane, więc schroniska. To wyjście jest jak spełnieturyści mogą się swobodnie poruszać. nie naszych młodzieżowych marzeń Nasza grupa składa się głównie zawsze postrzegaliśmy TOPR-owców z biegaczy górskich, przez co wiele jako elitarną grupę ludzi, autorytety. naszych jest właśnie o trailu. Na- A teraz po prostu idziemy z nimi wet dla mnie w pewnym momencie jak równy z równym, rozmawiamy, staje się to męczące, więc o bieganiu śmiejemy się, opowiadamy żarty i to nie mówię już nic do końca wyjazdu. jest świetne. Co jakiś czas oznaczamy Następnie dochodzimy do nasze- trasę flagami. W Piątce robimy krótgo punktu. Żleb pod Krzyżnem to ką przerwę na kawę i przekąskę, czas miejsce, które jutro będziemy zabez- nagli. Ruszamy dalej. Dostajemy się na pieczać. Głównie z dwóch powodów nasze miejsce - Żleb pod Krzyżnem. - to dość stromy i niebezpieczny zbieg, Otrzymujemy krótkie wskazówki, gdzie łatwo o kontuzję, trudne miejsce instrukcje i krótkofalówkę od Michała. szczególnie po czterdziestu kilometrach Oni ruszają w dalej w górę, my rozkłabiegu, drugi powód to niebezpieczeń- damy się powoli na miejscu. stwo wbiegnięcia w żleb, ponieważ szlak w tym miejscu odbija lekko w prawo. Ju- Pogoda jest dobra, świeci słońce, tro tutaj zostaniemy, a dzisiaj idziemy momentami przysłaniają go chmury. dalej. Docieram na Przełęcz Krzyżne, Jesteśmy gotowi, pozostało czekać na robimy krótką przerwę i pamiątkowe zawodników. Oboje wiemy, z czym je zdjęcie. W tym miejscu zostanie kie- się bieganie ultramartonu, przez co rownik Michał wraz z dwoma osobami wiemy co czują startujący w BUGT- Zbyszkiem, podróżnikiem i Piotrkiem, -cie zawodnicy i jak ważny jest doping doświadczonym biegaczem górskim. ludzi. Tym razem stoimy po drugiej Zaczynamy schodzić w kierunku stronie lustra. Z cierpliwością czeDoliny Pańszczycy. Wymagające zejście, kamy na pierwszą szybko poruszaa jeszcze cięższe wejście, z którym będą jącą się osobę z Przełęczy Krzyżne musieli zmierzyć się zawodnicy. Doli- w naszą stronę. W pewnym momenna Pańszczycy to chyba jedno z najład- cie zauważamy pierwszego zawodnika, 30

zgrabnie przemieszcza się w naszą stronę, ze szczytu. Kiedy zbliżył się do nas na kilkanaście metrów spostrzegliśmy, że to Kamil Leśniak z zespołu Salco Garmin Team. Wyglądał na lekko zmęczonego, ale dawał radę. Miał kilka minut przewagi nad drugim zawodnikiem Robertem Faronem (kolegi z tego samego teamu), który przebiegając obok nas zupełnie nie wyglądał na zmęczonego. Z czołówki mija nas jeszcze między innymi Wojciech Probst i Piotr Biernawski. Jako pierwsza kobieta przybiega świetna Katarzyna Solińska z bardzo dobrym czasem w Murowańcu 6h 10min . Wraz z mijającym czasem przez punkt przetacza się coraz więcej uczestników. Dopingujemy ich, informujemy ile kilometrów zostało do poszczególnych punktów, pokazujemy skąd mogą zaczerpnąć wody, a w razie potrzeby zakładamy plastry i zamrażamy bolące mięśnie. Ponieważ nie jesteśmy punktem odświeżania, nie możemy podawać zawodnikom żadnego jedzenia czy picia, jedynie w wyjątkowych sytuacjach. W pewnym momencie dostajemy komunikat przez krótkofalówkę, że jeden z zawodników nie został odnotowany na punkcie kontrolnym, a ponadto miał objawy odwodnienia. Postanawiamy, że Kuba pójdzie spróbować znaleźć go na szlaku w kierunku Krzyżnego, a ja zostanę na punkcie. Po jakiś czterdziestu minutach wrócił. Okazało się, że znalazł go całkiem przypadkiem, nie miał na sobie przyczepionego numeru startowego, rozpoznał go po przyczepionym do kostki chipie rejestrującym czasy na punktach kontrolnych. Zawodnik faktycznie poczuł się gorzej i postanowił wycofać z biegu - schował numer do plecaka, pomimo tego, że każdy z startujących został poinformowany o tym, że jeśli chce się wycofać, musi przekazać numer i chip do obsługi na najbliższym punkcie. Ponadto organizatorzy nie bez powodu zawierają w regulaminie punkt o tym, że numer startowy musi być umieszczony w widocznym miejscu. Dużo osób nie przykłada do tego wagi, a to istotna sprawa - szczególnie w przypadku biegów górskich. Dwa razy przylatuje Sokół i zabiera zawodników, którzy ulegli kontuzji w drodze do schroniska. Po kilku godzinach, wkręcony w doping, stojąc na pokaźnym kamieniu, wołam z góry do zbliżających się zawodników


Sport “Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu biegniecie, albowiem dalej jest tylko płacz i zgrzytanie zębów”. Nie wiem czy było to odpowiednie, biorąc pod uwagę ich zmęczenie, ale niektórzy uśmiechali się - uznaję to za sukces. Robi się coraz później. Limit czasu do Wodogrzmotów Mickiewicza to czternaście godzin od startu, czyli 18:00. Nasz punkt od limitu dzieli około 8 km. Osoby docierające do nas po godzinie 16:30 mają małą szansę na zmieszczenie się w czasie. Przed 17 dobiega do nas jeden z ostatnich zawodników biegu. Mocno zmęczona, ale zdeterminowana dziewczyna. Kiedy zaczynamy z nią rozmawiać, czuć zwątpienie w jej głosie, wie że szanse na dotarcie do Wodogrzmotów w limicie są małe. Strasznie nam jej szkoda, staramy pomóc jej się na tyle na ile możemy, motywujemy i odsyłamy w kierunku kolejnego punktu. Sprawdzamy później jej wynik. Zabrakło kilku minut. Mija godzina 17, zaczynamy się powoli zbierać. Czekamy na zamykających trasę. Zamykający to trójka biegaczy, którzy wystartowali ze schroniska Murowaniec w kierunku Wodogrzmotów Mickiewicza. Ich zadaniem jest sprawdzenie tego, czy nikt nie został na trasie oraz zebranie flag oznaczających trasę. W końcu zauważamy, trzy postacie zbiegające w naszym kierunku z przyczepionymi do pleców zestawem metrowej długości chorągiewek. Filmowe ujęcie. Witamy się, zbijamy piątki i rozmawiamy chwilę. Jeden z chłopaków wziął ze sobą trzykilogramowego arbuza i tak biegł z nim od Murowańca. Ruszają dalej, a chwilę po nich dochodzi do nas reszta ekipy z Krzyżnego. Razem zaczynamy

schodzić w stronę Piątki. Po drodze spotkamy, jeszcze raz zamykających, którzy zatrzymali się na przerwę, żeby zjeść tego arbuza. Częstują nas i tak oto ośmiu chłopa zajada się świeżym owocem, patrząc na górską panoramę pośrodku Tatr. Docieramy do schroniska. robimy krótką przerwę. Okazuje się, że w tym czasie miał miejsce wypadek w jaskini Śnieżnej. Dlatego TOPR-owcy z którymi szliśmy muszą zostać w schronisku i prawdopodobnie udać się na akcję, albo poznać jej szczegóły. Żegnamy się z nimi, zbieramy resztę grupy która obstawiała okolice schroniska i ruszamy w kierunku Palenicy Białczańskiej. Kiedy dochodzimy do asfaltu, pierwszą czynnością jaką robię jest zdjęcie butów i przejście dalszej drogi w skarpetkach. Po raz kolejny moje górskie buty biegowe obtarły mi palce i prawie pozbawiły paznokci. Busem, który zabiera nas z Palenicy do Kuźnic, docieramy na linię mety. Jest już późno. Do końca limitu (17h 30min) pozostało niewiele czasu, tak jak zawodników na trasie. Jemy obiad, a w między czasie na metę dociera ostatni zawodnik mieszcząc się w limicie z zapasem sześciu minut. BUGT w tym roku wygrywa Robert Faron (Salco Garmin Team) z rekordowym wynikiem 9 h 09 min 20 sekund. Na drugim miejscu plasuje się Kamil Leśniak, a podium zamyka Wojciech Probst. Najlepszą kobietą z czasem 10h 32 min zostaje Katarzyna Solińska (Hoka One One Team Poland) , za nią Mirosława Witkowska, na trzecim miejscu Kiwnga Kwiatkowska.

Zmęczeni, ale szczęśliwi po całym dniu wracamy na kemping. Odsypiamy ostatnie dwa dni. Wypoczęci w niedzielę robimy, szybkie wyjście do centrum Zakopanego. Po powrocie zaczynamy zbierać się do wyjazdu, zwijamy namiot, pakujemy plecaki i żegnamy się z kempingiem. Do Krakowa decydujemy wracać się pociągiem. Jedzie ponad trzy godziny, ale wybieramy go ze względu na koniec długiego weekendu, czyli korki na zakopiance i przepełnione autobusy. Sama podróż jest urokliwa, pociąg przemierza kręte tory, piękne tereny, za oknem górski krajobraz. Droga mija szybko. Idealne zakończenie całej niecodziennej przygody. Czas wrócić do zwykłego świata. Na cztery dni - jak Alicja w Krainie Czarów wpadliśmy do króliczej nory, do naszego świata odciętego od wszystkiego. Co tam znaleźliśmy i czego jeszcze szukamy w tym wszystkim? Jeśli umarłbym jutro. to czy mógłbym powiedzieć, że żyłem życiem. Inaczej i prawdziwie. Znalazłem swoje limity i spróbowałem je przełamać, przeżyłem swoją przygodę. Wszystko rozchodzi się o to, żeby powiedzieć sobie: “ zrobiłem to, widziałem, doświadczyłem i poznałem, to czego większość nigdy nie zrobiła”. Weźcie to za frazes, ale dobrze byłoby sobie powiedzieć kiedyś: “To było dobre życie”.

31


ISLANDIA Arkadiusz Guguła KSAF AGH

32


Fotostrony

33


Fotostrony

34


Fotostrony

35


Fotostrony

36


Fotostrony

37


Momenty

Od Redakcji Ostatni raz kiedy spotkaliśmy się w tym miejscu, pamięcią wracaliśmy do wakacyjnych wspomnień. Teraz w nowym semestrze zatracamy się w myślach. Spokojnych jak zimowy brzeg Wisły, gdzieś za Krakowem. Wspomnienia to momenty utracone. A chwilę odnalezione? Codzienne prozaiczne rytuały, wydarzenia budujące zwykły dzień. Szukajmy ich.

Momenty zatrzymane w płatkach śniegu (przez redakcję)

Oddajemy w Wasze ręce kolejne wydanie naszego magazynu. Podróż przez morze tekstów, w otoczeniu cyjanowego koloru. Znajdziecie w nim oceaniczną wyprawę z Prodziekanem ds. Kształcenia wydziału IMiIP dr hab. inż. Bogdanem Pawłowskim, prof. AGH. Dowiecie się kim jesteście, JOMO czy FOMO? Polecicie na Marsa. Staniecie z nami po drugiej stronie ultramaratonu górskiego. A nawet poznacie nowe oblicze Islandii. Zatrzymajcie się z nami na moment. Przyjemnej lektury Szymon Krzak Redaktor Naczelny Biuletynu Informacyjnego Studentów AGH

Redakcja: Redaktor naczelny: Szymon Krzak Z-ca redaktora naczelnego: Grzegorz Boroń Szefowa działu graficznego: Kamila Kochanowska Szefowa działu dziennikarskiego: Oliwia Kopcik Szefowa działu promocji i współpracy: Ewa Mazurkiewicz Zdjęcie na okładce: Arkadiusz Guguła // KSAF AGH

Dział graficzny: Julia Czajka, Joanna Dobrzyńska, Kamila Kochanowska, Kasia Kridel, Szymon Krzak, Maja Sciubis, Ewelina Niemczyk Dział dziennikarski: Grzegorz Boroń, Natalia Czachor, Karol Rajda, Oliwia Kopcik, Julia Koziolek Natalia Nitarska, Weronika Rawska, Kamil Serafin, Aleksandra Skrzypiec, Justyna Spórna, Zuzanna Szott, Agnieszka Wróbel Dział promocji i współpracy: Karolina Machnik, Sylwia Madej, Ewa Mazurkiewicz, Natalia Panek, Natalia Pietrewicz

38


Wszyscy oczekujemy niezwykłych momentów, zapominając często o tych codziennych, zwykłych. Tych pozornie nieistotnych, które nas kształtują. Niedzielna, poranna kawa, której zapach przeplata się z dźwiękami audycji ulubionego radia. Wieczorny kubek ciepłego kakao, w towarzystwie dobrego serialu. Kto z nas chciałby je stracić? Twórzmy wielkie momenty, nie zapominając o tych małych.

39


cm.agh.edu.pl


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.