9 minute read

Amerykańscy naukowcy udowodnili, że…

Tym razem rzucimy okiem na najpopularniejsze ciekawostki, które, jakkolwiek fascynujące, okazują się całkowicie nieprawdziwe lub naciągane. Wybór był arcytrudny! A zatem do dzieła i pamiętajcie — wszyscy kłamią! Zwłaszcza, kiedy powołują się na amerykańskich naukowców.

Numer jeden: „…człowiek wykorzystuje jedynie 10% swojego mózgu”

Piękna bajka o potencjale ludzkiego umysłu, której autorstwo przypisuje się na dodatek Albertowi Einsteinowi! Cokolwiek byśmy nie robili i o czymkolwiek byśmy nie myśleli, nasz mózg — w zależności od wykonywanej czynności — angażuje do tego odpowiednią swoją część. W dużym uproszczeniu — pewne sektory odpowiadają, przykładowo, za pamięć, inne — za odczuwanie emocji. Tak więc ogólne „zaangażowanie” mózgu zmienia się w zależności od tego, co robimy, a to wyklucza absurdalną „teorię dziesięciu procent”. Chciałoby się powiedzieć, że osoby, które stworzyły ten mit, chyba rzeczywiście wykorzystują jedną dziesiątą swojego potencjału, ale nawet to byłoby niemożliwe, gdyż nieużywane komórki mózgowe mają w zwyczaju po prostu obumierać, ergo — dostrzegalibyśmy takie zmiany u wszystkich żyjących ludzi. To, wraz z innymi kontrargumentami, obala ów mit ostatecznie.

Numer dwa: „…przeciętny człowiek w trakcie całego swojego życia, zjada przez sen osiem pająków”

Chyba mój ulubiony mit. Szokuje i obrzydza już od lat! Czasem zmieniają się liczby, innym razem pająki zastępowane są przez muchy bądź inne robactwo. W rzeczywistości został stworzony przez Lisę Holst, która na łamach magazynu „PC Professional” chciała udowodnić, że internauci są w stanie uznać za fakt każdą napotkaną w Internecie informację bez jakiejkolwiek jej weryfikacji. Z tym, że… to również kłamstwo! Incepcja (dez)informacyjna! Lisa Holst nie mogła czegoś takiego napisać, bo po prostu nie istnieje. Tak samo z resztą, jak wspomniane czasopismo!

Numer trzy: „…wyjście na dwór z mokrą głową sprawi, że zachorujesz”

Mokre włosy i przeziębienie nie mają ze sobą nic wspólnego. Tego rozkładającego mężczyzn na łopatki superwirusa nie interesuje, czy mamy mokrą głowę. On zaatakuje i tak! Rzecz w tym, czy będziemy się umieli przed natarciem obronić. I chyba właśnie tu leży geneza mitu — mokra głowa na zimnym powietrzu może w dużym stopniu wychłodzić nasz organizm i osłabić system odpornościowy, a stąd już rzeczywiście krótka droga do zakichanej agonii. Brr…

Numer cztery: „…piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce” na bardzo charakterystycznych samochodach, które często pojawiają się na wszelakich imprezach motoryzacyjnych. Natomiast my też robimy coś dobrego – spędzamy naprawdę piękne wakacje. Dla mnie jest to wspaniały wyjazd, w trakcie którego mam możliwość podróżowania i poznawania świata i krajów, których prawdopodobnie, gdyby nie Złombol, nie miałbym nigdy okazji odwiedzić.

Powiedzcie to Melvinowi Robertsowi — starszemu panu mieszkającemu w USA, który najwyraźniej o tym nie wiedział i twierdzi, że został trafiony piorunem już porażające dziesięć razy! Okej — powiecie — ale on pewnie nie stał w miejscu przez całe swoje życie. I pewnie mielibyście rację, ale pioruny upatrzyły sobie także swoje ulubione budynki, jak na przykład Empire State Building, a nic mi nie wiadomo o tym, żeby ten zabytek architektury gdziekolwiek się w ostatnim czasie wybierał.

MD: Jak wygląda (nie)przeciętny dzień podczas rajdu?

TP: Wsiadasz rano do samochodu, nie mając pewności, gdzie dojedziesz. Nie można przewidzieć, czy danego dnia samochód zepsuje się za pierwszym zakrętem, czy może będzie to „zwyczajny” dzień, podczas którego nie będziemy mieli okazji wykazać się jako mechanicy samochodowi. W zasadzie ciężko jest przewidzieć godzinę dojazdu na metę. Nigdy nie wiemy, czy nastąpi to przed zmrokiem, czy nad ranem następnego dnia. Wyjeżdżając na kolejny etap, również nie mamy pewności, gdzie tym razem będziemy nocować. Czasem jest to nawet polana. Za noclegi odpowiadamy sami, więc są naprawdę przeróżne: można nocować na polach kempingowych, w hotelach, na plaży – jeśli pogoda pozwala –bądź przy jakieś drodze. Każdy team na Złombolu ma to, czego oczekuje. Uczestnicy mogą rajd spędzić w hotelach i w drogich restauracjach albo w wersji ekonomicznej – zabrać ze sobą trochę jedzenia, nocować pod namiotem. Wtedy koszt takiego wyjazdu w porównaniu do tradycyjnych wczasów jest niski.

Jak narodził Ci się w głowie pomysł, aby stać się częścią tego wydarzenia?

Zafascynowałem się Złombolem, gdy chodziłem do liceum. To było w 2009 roku, kiedy usłyszałem o tym rajdzie po raz pierwszy – gdy śmiałkowie mieli się udać starymi samochodami za koło podbiegunowe. Czułem wobec nich wielki podziw oraz szanowałem ich odwagę. Codziennie śledziłem bloga z dokonaniami ekip, sprawdzając, na jakim etapie rajdu są w danej chwili. Dwa lata później udałem się na start w Katowicach, aby zobaczyć, jak to wygląda w praktyce. Gdy zobaczyłem tę radość, to podekscytowanie ludzi, którzy zamierzają przeżyć przygodę swojego życia, zrozumiałem, że muszę dokonać tego, co oni. Rok później wraz z moimi przyjaciółmi pojechaliśmy do Grecji, do starożytnej Olimpii.

Które wspomnienia z poprzednich edycji uważasz za najlepsze?

Podczas startu w pierwszej edycji, w jakiej miałem przyjemność wziąć udział, mieliśmy problemy techniczne ze sprzętem już na starcie: kiedy przejeżdżaliśmy pod bramą startową, zgasł nam samochód i nie chciał odpalić. Zgromadzona licznie publiczność myślała, że to jakaś inscenizacja! My przez dobrych kilkanaście sekund próbowaliśmy bezskuteczne odpalić samochód. Gdy wreszcie udało nam się ruszyć, dostaliśmy gromkie oklaski, co dla nas, jako debiutantów, było bardzo pozytywnym doświadczeniem. Niemniej jednak, nie wyjechaliśmy nawet z Katowic, bo na popularnej wyjazdowej drodze ponownie zepsuł nam się pojazd. Na szczęście usterkę udało się naprawić. Po kilku godzinach wyruszyliśmy w dalszą trasę i dogoniliśmy peleton złombolowy. Nie był to koniec przygód w tamtym roku. Przejeżdżaliśmy wtedy przez fascynujący kraj, zwany Albanią, gdzie jakość dróg była naprawdę loterią. W wysokich górach przegrzał nam się silnik i mieliśmy awarię uszczelki pod głowicą, co skończyło się tym, że nie byliśmy w stanie pokonać wysokiego podjazdu. Aby wydostać się z Albanii do Grecji, musieliśmy wrócić do miasta. Przez kolejne 12 godzin w naprawie usterki pomagał nam albański mechanik. Niesamowite było to, że gdy naprawa się skończyła, to reszta załóg była już na mecie i świętowała sukces, a my mieliśmy do przejechania jakieś 800km. Zadaliśmy sobie pytanie, czy damy radę. Odpowiedź była jednoznaczna. Przed nami była cała noc jazdy, aby o piątej rano zdążyć na sam koniec imprezy na mecie. Ta edycja była bardzo ekscytującą i niezapomnianą przygodą!

Która część świata pozostała najmocniej w Twoich rajdowych wspomnieniach?

Bardzo podobała mi się edycja na North Camp, czyli Przylądek Północny. Te pustkowia oraz przyroda Skandynawii... To był najdłuższy Złombol, jeśli chodzi o dystans – przejechaliśmy w ciągu 2 tygodni 8500 km. Zobaczyliśmy dziką przyrodę, a w Laponii odwiedziliśmy też Świętego Mikołaja. Wracając przez wybrzeże Norwegii, przejechaliśmy kilkoma słynnymi trasami, m.in. Drogą Atlantycką (uważaną za jedną z najpiękniejszych w Europie), tzw. Drabiną Trolli, Drogą

Orłów oraz jednym z najdłuższych tuneli na świecie, który mierzy około 25 km. Były wyzwania i fenomenalne krajobrazy. W Skandynawii zaimponowało mi też to, że każdy może tam do woli korzystać z przyrody. Biwakowanie jest dozwolone wszędzie poza terenem prywatnym, a gościnność i pomocność mieszkańców jest godna podziwu. Zainteresowanie naszą ideą, autami, było w tym rejonie szczególnie mocno odczuwalne. Jednak trudno powiedzieć, która z dotychczasowych edycji była najlepsza. Na pewno każda była inna i we wszystkich dokonywaliśmy rzeczy naprawdę ekstremalnych. Były niesamowite upały w Grecji, przejazd przez górzystą

Albanię i pustkowia Laponii, gdzie łatwiej znaleźć stado reniferów niż żywego człowieka, albo Lloret de Mar, gdzie również w upale musieliśmy pokonać całą Francję i część Hiszpanii, czy ubiegłoroczna przełęcz Stelvio, w której samochody komunistycznej konstrukcji musiały wyjechać na wysokość 2752 m. To wyraźnie wyżej niż Rysy.

Czy kobiety odnajdują się w takich rajdach?

Kobiety w tych rajdach odgrywają bardzo ważną rolę. Nikt tak pięknie nie przyrządzi posiłku, jak one, gdy po całym dniu jazdy człowiek chciałby zjeść coś lepszego niż konserwa turystyczna. Często są też naprawdę świetnymi nawigatorkami lub posiadają informacji o wszystkich atrakcjach turystycznych, które mogą znajdować się po drodze. Kobiety świetnie odnajdują się za kierownicą tych starych samochodów. Nie odstrasza ich brak wspomagania czy jakichkolwiek systemów bezpieczeństwa. Kobietę za kierownicą Żuka można spotkać praktycznie tylko na Złombolu. Określiłbym to tak, że 75% osób na rajdzie stanowią panowie, a w 25% są to panie. Są one w mniejszości, mają zatem mniejsze kolejki do pryszniców na kempingach. Z tego, co mówią, mają się dobrze!

Bardziej Liczy się osiągnięcie celu czy przebyta droga? Wszyscy jedziemy w jakimś celu i osiągnięcie go jest priorytetem. Natomiast temu, kto zrobi to w lepszym stylu, pozostaje więcej wspomnień, tzn. naszym zamiarem jest osiągnięcie mety, ale chcemy też zobaczyć świat, dobrze się bawić i wspaniale reprezentować nasz kraj i kulturę za granicą. Jeśli chodzi o samochody, dozwolony jest udział aut, które są produkcji lub koncepcji komunistycznej i nie ma od tej reguły wyjątków. Do samochodów najczęściej biorących udział w rajdzie zalicza się te, które dalej najłatwiej kupić, czyli Fiaty 125p, 126p (Maluchy), Polonezy oraz Łady. Škoda Favorit wraz z Polonezem to najmniej awaryjne samochody jeśli chodzi o Złombol. Jeździ też wiele Żuków, zdarzają się Trabanty, Wartburgi, czyli wszystko to, co kiedyś konstrukcja komunistyczna wymyśliła i produkowała. Te samochody często jako nowe nie grzeszyły trwałością i bezawaryjnością. Po ponad 20 latach od produkcji stawiamy wszystko na jedną kartę, siadamy i jedziemy, gdzie nas oczy poniosą.

Często ktoś nie osiąga celu, jakim jest meta?

Około 1/5 załóg nie dojeżdża. To rzeczywiście trochę ruletka, dlatego tym większa jest radość, gdy się dojedzie. Podczas wyprawy liczy się kreatywność i chęć odniesienia zwycięstwa! Ten rajd to setki bezcennych wspomnień i niemożliwych do przewidzenia zdarzeń, dlatego na pytanie „kiedy wracacie?” nigdy nie daję jasnej odpowiedzi.

Kiedy więc wracacie?

Jak nam się samochód nie zepsuje i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zawsze wiąże się to z wielkimi emocjami, przegrzanymi silnikami, korkami, chwilami zwątpienia, ale na mecie czeka na nas radość i chwała dla zwycięzców. W Złombolu nie chodzi o to, aby się ścigać. Każdy, kto dojedzie, jest wygranym, a im gorszym ktoś jedzie samochodem, tym większy wzbudza aplauz. O charakterze Złombolu najlepiej niech świadczy sam fakt, że częściej otwieramy maski naszych samochodów niż klapy bagażnika.

Sezon ogórkowy to każdego roku wylęgarnia cudownych przebojów, a przy każdym z nich powtarza się utarty schemat. Początkowo myślę sobie: „Fajne takie, na imprezę –ideolo!”. Faza druga – wyparcie. „Już nie mogę tego słuchać”. Trzy – frustracja wspomagana silną potrzebą rzucania radioodbiornikami. W tym miejscu cieszę się, że nie potrafię wyjąć radia samochodowego, bo musiałabym potem cierpieć w ciszy. Niech w końcu puszczą coś nowego! NORMALNEGO! Ostatni etap to już chłodna obojętność. Keep calm and who cares, czy coś.

W tym muzycznym przeglądzie lata nie będzie festiwali. Będzie tylko porządne, radiowe pranie mózgu!

Jennifer Lopez – I ain’t your mama tekst: Agata Skaba – a.skaba@onet.eu str.

J. Lo, dla której czas zatrzymał się w miejscu, walczy o prawa kobiet! Śpiewa w imieniu zniewolonych partnerek, dziewczyn, żon i kochanek – nie będziemy wam dłużej gotować, prać i matkować, o nie, nie, nieeeee! Albo raczej „no-oooo-ooooo-oooooo”. Po dwóch miesiącach wałkowania tego numeru przez wszystkie możliwe stacje to jedyne słowo, które przychodzi mi do głowy. Pocieszeniem jest to, że do szalonego rytmu nóżki się jeszcze czasem podrywają. A dla panów? No cóż, obiadów nie będzie, czystych skarpet też nie, ale jest chociaż Jen w wojskowym mundurze. Zawsze piękna, wiecznie młoda.

DNCE – Cake by the ocean

„Cake by the ocean”, czyli w domyśle „sex on the beach” (oczywiście, że wymyślił to za mnie internet!). Piosenka rozprawia o drinkowaniu na plaży tudzież o innych wakacyjnych czynnościach rekreacyjnych (pozostawiamy to do waszej interpretacji). Ex-Jonas/Ex-Brother/Joe Jonas został sam na polu popowej walki i niezwykle elokwentnie podmienił nazwę drinku na „ciastko nad oceanem”. A jednak miliony młodych ludzi na całym świecie główkują − co autor miał na myśli? No właśnie, niewiele chyba. Książkowy przykład wakacyjnego hitu, z uwzględnieniem tych frustracji i zobojętnieniem. Przepraszam, skoro jest już październik, to można wyjść z lodówki? Nie?! Ajajajajajaj…

Alvaro Soler – Sofia

Kolejny boski Hiszpan. Że też co roku jakiś wyskakuje… i co roku z super tanecznym hitem. Na tytuł każdy reaguje zdziwieniem – „cóż to za nowość?”. Po pierwszych dźwiękach jest już swojsko, znajomo i skocznie. Spróbujcie do tego nie tańczyć. No spróbujcie! Nie da się! Chyba, że w towarzystwie teledysku. Jak skupić wzrok w jednym miejscu, rytmicznie przy okazji pląsając?

Enrique Iglesias ft. Nicky Jam – El Perdón

Była już wieczna młodość i boski Hiszpan – czas na kombo!

Lato 2016 to wielki powrót boskiego Enrique, który boski był nie tylko w reklamie chipsów, ale i na parkiecie. Że też ludzie się nie starzeją. Tego łotrzyka nie da się akurat pomylić z nikim innym. Jednorazowy, niepowtarzalny, niezmiennie dobry. Esencja latino!

Sylwia Grzeszczak – Tamta dziewczyna

Pierwsza dama rodzimej sceny muzycznej, przy okazji matka-polka i perfekcyjna żona. Niepowtarzalny głos, wielki talent, chwytliwe refreny. Materiał na przebój! O „Tamtej dziewczynie” wiem już więcej niż o sobie, obudzona w środku nocy opowiem o niej wszystko-oooo-oooooo-oooo-o. W Sylwii cenię rzadką umiejętność sylabizowania – ona sama również musi być z niej bardzo dumna, bo wciska, ją gdzie się tylko da. W tym roku smaczku i wyrafinowania dodały dęciaki, trochę na modłę enejowską. Kolejny powiew świeżości i oryginalności!

Ewa Farna – Na ostrzu W tak szlachetnym zestawieniu nie mogło zabraknąć polsko-czeskiej gwiazdki. W przypadku Ewy i jej nowego hitu spisany na początku schemat zatrzymuje się na pierwszych dwóch etapach, zapętlony. Po początkowym stwierdzeniu, że dobre, że jak na polski pop to już top, zmieniam stację i tam znów mną „szarpie na strony obie”. Kolejny guziczek i znowu Ewa. I kolejny. I kolejny. Ileż można?! Drogie stacje radiowe, miejcie litość, bo obrzydzacie nawet to, co wcale nie musi być męczące!

C-Bool – Never Go Away

Zupełnie subiektywnie – słysząc pierwsze dźwięki tego nagrania, ściszam radio, wyłączam telewizor i nie zbliżam się do szafy, bo już nie wiem, skąd tym razem nasza duma narodowa wylezie. A jednak obserwując kolejne plebiscyty i listy przebojów w tym kraju, mam wrażenie, że C-Bool ukradł wakacje. Gdziekolwiek jesteście, gdziekolwiek się wybieracie – będzie tam. On, jego piosenka i jego teledysk. Jako performer też rewelka – wciska play i szaleje bardziej niż David Guetta na otwarciu Euro. Można oczy nacieszyć, a dla duszy jaka uczta… Krótko podsumowując – w tym przypadku nie chcę się nawet zamykać w tej lodówce, bo i tam pewnie C-Bool już na mnie czeka.