8 minute read

XX-wieczne córki Aresa

Młode, piękne, wykształcone i z perspektywami na przyszłość. Z wrodzonymi talentami. Walczące z siłą i odwagą, oraz tytułami wojskowymi, których pozazdrościłby niejeden mężczyzna…

Kwestia drugiej wojny światowej uchodzi za jeden z popularniejszych tematów historycznych Jest to ważny wycinek w historii, który kształtował tożsamość narodową. Jednak chciałabym poruszyć ten temat z zupełnie innej strony. Gdy pojawia się tematyka wojenna, przeważnie przed oczyma mamy tłumy żołnierzy, mężczyzn. Mniejszą wagę przywiązuje się do kobiet. Ten artykuł będzie właśnie o kobietach, bohaterkach, które nierzadko miały więcej odwagi niż niejeden oficer, a mniej się o nich mówi, pomimo, że zasługują na taką samą pamięć.

Łabędź na lodzie

Halina Rajewska, pseudonim „Dzidzia”. Obywatelka Poznania, uzdolniona sportowo. Od wczesnych lat młodzieńczych uwielbiała jazdę na łyżwach. Znała dwa języki obce. Wywodziła się z tzw. dobrego domu − ojciec, właściciel fabryki chemicznej, matka zajmowała się domem. Jednak w obliczu wojny wszyscy są sobie równi, a i o tym przekonała się nasza pierwsza bohaterka. W 1939 roku zdała maturę i dostała się na studia chemiczne w Poznaniu. Nic dziwnego − spora część jej rodziny była powiązana z przemysłem chemicznym. Na prośbę matki została ściągnięta do Poznania. Wszyscy dookoła mówili, że wojna się zaraz zacznie, ale nikt nie przejmował się tym zbytnio, z uwagi na to, że uważano to za krótkotrwały akt małej agresji. Jednak okazało się inaczej. Halina, jeszcze wtedy Rajewska, jak prawie co druga młoda dziewczyna, zgłosiła się na ochotniczkę do pracy w szpitalu. I tu zaczęła się jej pierwsza mała konspiracja. Dzięki znajomości języka niemieckiego oraz zaprzyjaźnionym Niemcom było jej o wiele łatwiej. Gdy zaczęły się wywózki, razem z koleżankami ze szpitala ostrzegały ludzi, którym groził transport. Dzięki temu na pierwszy ogień obroniły kilkoro poznańskich profesorów. Po krótkim czasie Rajewska musiała zmienić pracę − zaczęło się robić niebezpiecznie, razem z matką zostały wyrzucone z rodzinnego domu, nie wspominając o losie ich majątku. Wtedy to postanowiła wyruszyć do Warszawy, do swojego rodzeństwa. Jak zapewne wiemy − warunki w całym kraju były trudne, jak to w czasie wojny. Każdy borykał się z problemami braku pożywienia, złego sanitariatu czy braku zatrudnienia. Jednak w tej szarej rzeczywistości prawie wszyscy, tak jak mogli, tak sobie pomagali. Tak właśnie Halina poznała swojego przyszłego męża − Lecha Wittiga. Był on przyjacielem rodziny i więźniem, który zbiegł z transportu do obozu koncentracyjnego. Pomogła mu przedostać się do willi, gdzie przebywała już większa grupka ukrywających się. Należał też do konspiracji. Działał w Służbie Zwycięstwu Polski, do czego namówił również Halinę. Działali razem. W krótkim czasie została zmuszona do przeprowadzki do Szczebrzeszyna. Zatrzymała się w pożydowskim mieszkaniu, zapisanym na Lecha. Było to mieszkanie sąsiadujące z murem getta. Dostali również w przydziale sklep z galanterią, który szybko stał się centrum konspiracyjnym. Niedługo po tym wzięli ślub. Niestety, sielanka nie trwała długo. Gestapo złapało młodą panią Wittig w zamian za Lecha. Po brutalnym pobiciu i długiej podróży trafiła na aleję Szucha. Męczarnia w więzieniu trwała całą zimę. Podczas pobytu tam też konspirowała – dzięki pracy w pralni, gdzie łatwo można było szmuglować listy i grypsy. Na wiosnę ją wypuszczono. Po jakimś czasie wreszcie udało im się zamieszkać razem w Otwocku. Tam zajmowali się dostawą broni. Ponadto Halina pomagała prawie do końca wojny ukrywać się dwójce żydowskich dzieci wraz z ich matką, narażając tym życie swoje i swoich bliskich. Wybrała dobro. Tuż przed powstaniem warszawskim jej męża zwerbowano do pomocy. Tu zaczyna się kolejny dramatyczny moment w ich życiu − Lech zostaje złapany i przewieziony do Lubartowa, skąd ma zostać wysiedlony w głąb Rosji… Po zakończeniu drugiej wojny światowej, po pięciu latach, znów się odnaleźli.

Skrzydlata Łowczyni Jadwiga Piłsudska. Postać tu znana. Jedna z córek Marszałka Józefa Piłsudskiego. Jej dzieciństwo przebiegało podobnie jak wczesne lata życia dzieci polityków. Wraz z ojcem, matką oraz siostrą Wandą mieszkała w Belwederze. Tu, jak można sobie wyobrażać, miała styczność z najważniejszymi osobistościami życia politycznego czy społecznego kraju. Jak to dziecko, lubiła przebywać z gośćmi ojca, układać z nim pasjanse. Jej dzieciństwo skończyło się wraz z datą śmierci Piłsudskiego, którą bardzo przeżyła. W wieku piętnastu lat musiała szybko się otrząsnąć. Chodziła do sanacyjnego gimnazjum. Zajmowała się harcerstwem. Jednak w wieku siedemnastulat odkryła swoją pasję i powołanie −lotnictwo. Zaczęła niewinnie, od szybowców. W ciągu zaledwie dwóch lat zrobiła wszystkie kategorie. Marzyła o studiach na politechnice. Jednak jej plany na przyszłość pokrzyżował wrzesień 1939 roku. Wraz z rodziną pomagała w ewakuacji ludzi z regionów najbardziej zagrożonych. Razem z matką, Jadwiga i Wanda wyruszyły do Wilna, a później musiały uciekać do Sztokholmu. Tam zatrzymały się aż do czasu, kiedy otrzymały informację, z której wynikało, że jest formowany rząd polski na obczyźnie. Udały się do Wielkiej Brytanii, gdzie pomagały lokalnej polonii. Jadwiga dostała się na studia architektoniczne, jednak przerwała je, gdy tylko mogła wstąpić do służb lotniczych. Pod koniec wojny odeszła z AirTransport Auxiliary (pomoc Royal Air Force) i wznowiła studia. Wyszła za mąż za kapitana marynarki wojennej − Andrzeja Jaraczewskiego. On zajął się rozbrajaniem Niemców, ona studiowaniem. Po jakimś czasie zapracowali na własny dom w Wimbledonie. Jednak nigdy nie wyrzekli się tego, co polskie − polskiego obywatelstwa.

Siedemnastoletni szpieg

Magda Rusinek. Jako dziecko bardzo chorowita, jednak z wrodzoną miłością do sportu. Mieszkała z rodzicami i siostrą w Warszawie. Chodziła do jednego z najlepszych (obok sanacyjnego) gimnazjów w stolicy. Od dziecka przejawiała zdolności językowe. Wrzesień 1939 roku zaskoczył ją podczas pobytu zdrowotnego w Rabie. Wyjechała z rodziną do Krakowa. Nie wiodło im się tam zbyt dobrze, dlatego po kilku miesiącach powróciła do rodziny w Rabie. Została zaprzysiężona na żołnierza Brygady Podhalańskiej.

Na początku dostawała małe zadania, głównie sabotażowe. Później zajmowała się przeprowadzką lotników ze strony słowackiej. Po jednej z nieudanych akcji (niemieckie oddziały górskie ścigałyją oraz przeprowadzanych przez nią ludzi) musiała wrócić do Warszawy. Kiedy miała szesnaście lat, zmarła jej matka, musiała zajmować się chorą psychicznie siostrą, a ojciec przebywał w obozie. Ale dostała się do grupy likwidacyjnej. Działała w Armii Krajowej. Ze względu na tak młody wiek nie wykonywała wyroków − pomagała rozpracowywać i wskazywać winnych. W 1943 roku została złapana. Miała transportem jechać do Majdanka, ale udało się jej uciec. Od tamtej pory zajmowała się ratowaniem Żydów z getta. Głównie nauczała ich obyczajowości Polaków, zachowań na ulicy i w kościele. Po uzyskaniu pełnoletności, w pełni była już w sekcji likwidacyjnej. Magda Rusinek również uczestniczyła w powstaniu warszawskim. Służyła w najmniej lubianym oddziale likwidatorów. Była młodą kobietą, która walczyła lepiej niż niejeden SS-man. Po powstaniu trafiła do obozu żeńskiego w Łambinowicach, później do Blankenheim. Została tam tłumaczką Amerykanów. Udało jej się wybronić swojego partnera, zawarła wiele znajomości, między innymi z generałem Władysławem Andersem. W końcu wojna się skończyła, a ona razem z Romkiem przedostała się do Anglii…

Przedstawione powyżej historie to tylko zarys tego, czego dokonały wymienione bohaterki. Niejednokrotnie odznaczyły się większym męstwem i bohaterstwem niż niejeden mężczyzna. Pamiętajmy, że obok nich zacięcie walczyły nasze babki i prababki, abyśmy mogli być wolnymi ludźmi i byśmy pamiętali o swoich korzeniach − Ojczyźnie, honorze i umiejętności poświęcenia się dla drugiego człowieka.

Mieszczuch w górach

Zgiełk ulic, smog, wieczne kolejki, masa ludzi. W takim środowisku wychowałem się i, szczerze mówiąc, do tej pory nie wyobrażałem sobie innego miejsca, w którym mógłbym zamieszkać. Niespodziewanie został mi zaproponowany wyjazd w polskie góry wraz ze znajomymi. Z początku niepewny tej oferty, stwierdziłem, że… czemu nie? W końcu nie mam nic lepszego do roboty.

Jedyne pytanie, jakie zadałem, to o miejsce, w którym przyjdzie mi spędzić następne 6 dni. Dowiedziałem się, że to Bukowina Tatrzańska, niedaleko Zakopanego. Zaczynając pakowanie swoich rzeczy na podbój terenów górskich, nie miałem bladego pojęcia, co dokładnie wziąć ze sobą. Moja „szafa typowego mieszczanina” nie „pęka w szwach” od butów, bluz i spodni nadających się do kilkugodzinnych wypraw. Bądź co bądź, nie sadziłem, że wychylę nos poza obszar „miasta”, no, chyba że na Krupówki.

Nieświadomość nie popłaca Okazało się, że moje wcześniejsze spekulacje na temat spędzania wolnego czasu szybko zweryfikowała rzeczywistość. Po 3 i półgodzinnej jeździe autem znalazłem się w punkcie docelowym. „Miasto” okazało się być oddalone od mojego pokoju o godzinę drogi marszem, drogi, która wcale równa nie była. Większość czasu szło się pod górę. W pobliżu miejsca, w którym mieszkałem, nie uświadczyłem jakiegokolwiek sklepu, zmuszony więc byłem myśleć „na zapas”, czego może mi zabraknąć w czasie mojego pobytu. Pierwszy dzień dał mi ukojenie. Dzięki ulewie, jaka nas zaskoczyła, jedyną wycieczką była podróż do centrum, aby sprawdzić, jakie atrakcje na nas czekają. Większą cześć krajobrazu centrum zajmowały ośrodki agroturystyczne i karczmy. Gdzieniegdzie „przewinął się” sklep spożywczy. Po takiej dawce atrakcji udaliśmy się w drogę powrotną do ośrodka. Przemoczony od stóp do głów w swoich „adidaskach”, nie marzyłem o niczym innym, jak o rozgrzewającym napoju i wygodnym łóżku. Wszystko to znalazło się na miejscu, lecz prawdziwym dramatem okazał się brak zasięgu, a co za tym idzie − brak INTERNETU. Znużony, zły i zdołowany zabrałem się za czytanie książki. Nie szło mi to za dobrze, bo cały czas z tyłu głowy, głuchym echem, odbijała mi się myśl: Po jaką cholerę się tu pchałem?! Godzina nie minęła, a zdążyłem już okryć się pożądanym snem. Jak się okazało, był to dopiero początek mojej męki.

Dobrego złe początki

7:00 rano, ktoś mnie zrywa z łóżka. Ja, wpół przytomny, z początku nie wiem, co się dzieje dookoła mnie. Ku mojemu zdziwieniu, wszyscy już siedzą przy stole i jedzą śniadanie. Dla mnie 7:00 rano to środek nocy, także ukradkiem staram się wrócić pod kołdrę. Niestety, nie udało się. Jedz śniadanie i ubieraj się. Zaraz wyruszamy − tylko taką informację dostałem. Nie myśląc długo, zrobiłem, jak mi kazano, ponieważ ton, jakim zostały przekazane mi wytyczne, nie napawał optymizmem do negocjacji. Buty, które dzień wcześniej miałem na nogach, nie wyschły, co w żaden sposób nie polepszyło mi początku dnia. Całe szczęście, że jeden z moich znajomych wziął zapasowe. Jakoś to będzie − powtarzałem sobie. Godzina pobudki okazała się później przypadkowa, bo za start obraliśmy sobie niezbyt wymagające trasy. Słońce świeciło, droga zła nie była. Las ma jednak w sobie coś, co pozwala się wewnętrznie wyciszyć i uspokoić. Po niespełna godzinie drogi również mnie zaczął się udzielać humor pozostałych. Nawet nie zauważyłem, kiedy dotarliśmy do pierwszego przystanku, którym było schronisko Głodówka. Piwko, fajka i na samym końcu kanapka, żeby wzmocnić mięśnie. Wszystko to z pięknym widokiem gór w tle. Wtedy pierwszy raz przez myśl przeszło mi: To wcale nie jest takie złe. Mając na uwadze moje niedoświadczenie w takich wyprawach, za cel obraliśmy znalezienie karczmy. Oczywiście, żeby za łatwo nie było, drogą okrężną, lecz nie wprowadziło mnie to w zły nastrój, bo czułem niedosyt związany ze „spacerowaniem” po lesie. Obiad, kolejne piwo i droga do domu. Tam już kąpiel, rozmowy oraz wspólne granie w gry planszowe. Mimo iż trasa nie była zbyt wymagająca, zasnąłem w 5 minut.

Dni następne nie różniły się wiele od poprzedniego. Można być rzec: „same shit different day”, lecz zawsze coś nowego mnie zaskakiwało. Czy to widoki, czy moja własna postawa, czy spokój oraz powolność życia. W tej wyprawie udało mi się wejść na takie szczyty jak Ciemniak (2096 m. n.p.m.) czy Kasprowy Wierch (1987 m. n.p.m.), co dla takiego amatora, jakim jestem, jest to wyczyn. Jednak to z Ciemniaka jestem najbardziej dumny. Wycieczka, którą mi przedstawiono jako „łatwiejszej nie ma”, przerodziła się w hektolitry potu, masę cierpienia, ale także niewyobrażalną satysfakcję. Wszystko przez jedną osobie osobę (a może raczej dzięki niej), która stwierdziła, że może jeszcze jednym szlakiem pójdziemy. Wyruszając na takie wędrówki, nawet z grupą, udajesz się na nie samemu. Mimo obecności osoby, która znajduje się od Ciebie niespełna 2 metry, nie czujesz tego. Każdy oddaje się zadumie, odłącza się od wszystkiego, co towarzyszy mu w życiu codziennym. To jest piękno gór, które doświadczyłem dopiero teraz.

Pisząc ten felieton, mam przed sobą lasy oraz góry i jedno, czego jestem pewien, to to, że nie jest to moje ostatnie spotkanie z nimi.