TOUCHÉ styczeń 2013

Page 1

styczeń 2013


2|

Zabawki dla dużych dzieci Dawno, dawno temu, choć wydawałoby się, że prawie jak wczoraj, z radością rzuciłam się na duże, ozdobione czerwoną wstążką pudełko w renifery. W środku czekała na mnie nowa karoca dla lalek, prezent od cioci - tej samej, której kilka lat wcześniej ukradłam szminkę i pożarłam ją w całości (nie pytajcie, dlaczego, bo do dziś jest to dla mnie niejasne). Mimo że nie była to moja jedyna psota, której skutków ciotka musiała doświadczyć, wciąż pozostawałam ulubionym dzieckiem w rodzinie - dlatego właśnie rozpieszczano mnie do granic możliwości. Dziś, gdy już nawet nie jestem nastolatką, brakuje mi takiej wyrozumiałej i dobrej cioci. Niejedna z Czytelniczek przyzna mi rację - życie niestety nie rozpieszcza nas wcale, a za każde niepowodzenie lub „psotę” karze nieuniknionymi konsekwencjami. I pomyśleć, że w dzieciństwie większość z nas marzyła o dorosłości! Chciałoby się teraz cofnąć czas, co? A może się mylę? Uwaga, mam niezbite dowody, iż tęsknimy do lat beztroski oraz poczucia dziecięcej naiwności! Bez problemu wskażę znajomych, którzy do dziś płaczą, gdy ginie Mufasa. Bądź też takich, którzy będąc obecnie w roli ciotek lub wujków, wręczają dzieciom zabawki i sami zaczynają się nimi bawić, gdy maluch zaśnie. Nie jestem w stanie zliczyć też tych, którzy wciąż pamiętają słowa piosenek z filmów Disney’a. Niejedna koleżanka zagubi się przy regale z lalkami Barbie, niby przypadkiem. A już nie wspomnę o osobach, które po dziś dzień ukradkiem budują domy marzeń w Simsach (sama nadal zabieram im drabinki z basenu, przyznaję szczerze!). Dlatego też wszystkim „dużym dzieciom” (a wierzę, że każdy z nas mógłby się takim mianem nazwać) składam w ręce nowe, styczniowe wydanie TOUCHÉ. Będzie o zabawkach, lalkach, wspomnieniach z lat młodości, psotach i występkach, marzeniach i o wszystkim tym, do czego tęsknimy, a przeminęło bezpowrotnie. Poczujcie w sobie odrobinę dziecka - idąc tokiem myślenia Króla Juliana z „Madagaskaru”: Szybko zróbmy to, zanim dotrze do nas, że to bez sensu! :) Marta Lower Redaktor naczelna


|3

Spis treści jubileusz TOUCHÉ - fotorelacja ...... 6 wypiekarnia talentów................. 8 wywiad z nią | anita wojciechowska..... 10 wywiad z nim | alan pakosz............. 16 jej punkt widzenia..................... 22 jego punkt widzenia ..................24 sesja miesiąca | outgrown barbie...... 26 fashion | street fashion.................... 31 film on i ona w kinie ................................ 32 nowości ........................................ 34 analiza starego dzieła ......................... 36 w domowym zaciszu .......................... 38 info kulturalne ........................ 39 muzyka nowości ........................................ 41 na styczeń ...................................... 42 kulturalnie z bristolu

......................... 43

literatura szerokie horyzonty ............................ 44

........................................ 46 klasyka literatury .............................. 47 teatr ......................................... 48 sztuka | domowe przedszkole............. 52 kobieta poszukująca | idelalność... 54 psychologia idźcie i rozmnażajcie się ...................... 56 senna łaska ............................................ 58 recenzje

TOUCHÉ | styczeń 2013

Kochane Babeczki! Oficjalnie muszę przyznać, iż cie-szę się z przywrócenia mojej wciąż świeżej i niepowtarzalnej rubryki na łamach TOUCHÉ. Dzięki temu mogę wszem i wobec pochwalić się kilkoma najnowszymi informacjami z mojego wirtualnego życia... Najważniejsza z nich: tak, na jedną noc przybrałam postać z krwi i kości! Z okazji Jubileuszu Magazynu, obchodzonego hucznie i „bombowo” 20 grudnia w Oku Miasta Katowice, każdy Czytelnik na imprezie mógł się ze mną spotkać... a nawet zapozować do wspólnego zdjęcia. Wszystkim, którzy odważyli się na to drugie, bardzo serdecznie dziękuję – było niezmiernie miło, a jak i sami się przekonaliście - było również warto. Szczególnie na ten temat wypowiedzieć się może Maciek Parkitny, który nie tylko zaznał zaszczytu wystąpienia ze mną na ściance, ale również dzięki lajkom na Fan Page wygrał bon do Studia Idylla w Zabrzu (zapewne już biegnie zrealizować nagrodę – wygląda na bardzo zadbanego mężczyznę!). Maćku, w komentarzu pod zdjęciem pisałeś, że byłeś „trochę zawiany” – nie martw się! To jedynie oznaka dobrej zabawy, a Ci, którym nie udało się dotrzeć na imprezę TOUCHÉ mogą Ci prawdziwie pozazdrościć! Zachęcam Was do odwiedzania naszego Fan Page – plotki głoszą, że Naczelna pozwoli mi przeprowadzić dla Was kolejny konkurs...:) xoxo Muffingirl Fot. A.Kozub i R.Kwaśniak (Karamell Studio), na zdjęciu: Maciej Parkitny


4|

Redakcja

MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca/promocja mlower@touche.com.pl

BARTOSZ FRIESE zastępca redaktor naczelnej redaktor działu film/muzyka bfriese@touche.com.pl

ANIA SALAMON dyrektor artystyczna layout/skład/łamanie asalamon@touche.com.pl

DOBRUSIA RURAŃSKA grafika/portrety/babeczki

DZIAŁ REKLAMY I MARKETINGU Basia Graczyk - bgraczyk@touche.com.pl (reklama) Patrycja Szczęsny - pszczesny@touche.com.pl (promocja) DZIAŁ GRAFIKI: Ania Krztoń, Basia Maroń, Ania Pikuła, Kinga Tync DZIAŁ FOTO: Olga Adamska, Mateusz Gajda, Hania Sokólska, Karamell Studio, Roksana Wąs OKŁADKA: Foto: Roksana Wąs (Roksana Wąs Photography) Grafika: Dobrusia Rurańska Na okładce: Yve (Beatrice Models) dalszy opis na str 26 DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Dominik Frosztęga, Małgorzata Iwanek, Jakub Jaworudzki, Martyna Kapuścińska, Natalia Kosiarczyk, Iga Kowalska, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Monika Masłowska, Kamila Mroczko, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Maciek Pawlak, Agnieszka Różańska, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Kasia Trząska, Aneta Władarz KOREKTA: Ewelina Chechelska, Aleksandra Kozub STYLISTA: Ania Sowik STRONA INTERNETOWA: Adrian Pacała, Maciek Wojcieszak Wydawca: AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI ul. Piękna 68 | Warszawa 00-672 REDAKCJA TOUCHÉ – redakcja@touche.com.pl ul. Szarych Szeregów 30 | 43-600 Jaworzno

Opublikowane teksty, zdjęcia i ilustracje objęte są ochroną praw autorskich i nie mogą zostać naruszone przez osoby trzecie.


|5


6 | jubileusz TOUCHÉ | fotorelacja

Zdmuchnąć pierwszą świeczkę - Jubileusz TOUCHÉ!

Gdyby jutra nie było, moje drogie Panie, czekałoby nas wtedy rychłe zmartwychwstanie. Święty Piotr stojąc w bramie, liczyłby dusze, Pani Marta wchodząc pierwsza powiedziałaby TOUCHÉ! – rapował wchodząc na scenę 20go grudnia w Oku Miasta Katowice konferansjer, Paweł Zaczyk w duecie z Natalią Sokólską. Dzień ten dla wielu osób był datą szczególnie ważną, nie z powodu zbliżającego się rychłego końca świata, ale wręcz przeciwnie - z pragnienia, by wspólny sukces miał swoją kontynuację w przyszłości - Redakcja TOUCHÉ bowiem świętowała pierwsze urodziny działalności i istnienia w Sieci. Na imprezę jubileuszową mógł przybyć każdy, jednak goście, którym udało się dotrzeć najwcześniej, oprócz zaznania urodzinowych atrakcji, mogli skosztować słodkich babeczek od Miss Cupcake, a także otrzymać przypinki TOUCHÉ i serię gadżetów ze Śląskiego Centrum Społeczeństwa Informacyjnego. Program imprezy składał się z wielu konkursów, w których wygrać można było m.in. bony na zabiegi do Studia Idylla w Zabrzu. Nie zabrakło również gwiazdy wieczoru – zespołu Chilitoy. Charyzmatyczna wokalistka, Anita Wojciechowska, wraz z całym zespołem podniosła temperaturę na widowni i sprawiła, że publiczność, nawet ta nieśmiała, zjawiła się przy scenie i współuczestniczyła w śpiewaniu (do innych Anita podchodziła sama!). Podczas afterparty prowadzonego przez występującego na scenie DJ’a Michała Kolata, uczestnicy imprezy mieli możliwość wypowiedzenia się do kamery czy też skorzystania z jedynej okazji zapozowania do zdjęcia z Muffingirl - wirtualną redaktor prowadzącą Fan Page TOUCHÉ, która na jedną noc opuściła zakamarki Sieci i pozwoliła się poznać Czytelnikom „w realu”. Dla tych, którym udało się zostać do północy, Redakcja TOUCHÉ przygotowała małą, urodzinową niespodziankę – wielki tort, oczywiście z ogromnym kawałkiem dla każdego gościa. - Końca świata nie było, frekwencja dopisała, bawiliśmy się świetnie, więc czego chcieć więcej? – zapytała retorycznie jedna z redaktorek TOUCHÉ, pomagających przy organizacji Jubileuszu, tuż po zakończonej imprezie. Chcieć więcej byłoby zbyt zachłannie, ale z okazji Nowego Roku zawsze można wypowiedzieć kilka życzeń. Dlatego też w imieniu Redakcji pokuszę się o jedno, nieraz wypowiadane 20 grudnia w Oku Miasta: zdmuchnąć wspólnie kolejną świeczkę.

Marta Lower Fotorelacja: A.Kozub, R.Kwaśniak (Karamell Studio)

TOUCHÉ | styczeń 2013


TOUCHÉ | styczeń 2013


8 | wypiekarnia

Wypiekarnia talentów WYPIEKARNIA TALENTÓW to miejsce dla Was i Waszych dzieł, Drodzy Czytelnicy. Publikujemy najciekawszą twórczość, promujemy kreatywność, pobudzamy wyobraźnię, stawiamy Wam coraz to nowe wyzwania w postaci inspirujących, choć nie zawsze łatwych, motywów przewodnich. W styczniowym wydaniu nie zabraknie tematyki dzieciństwa, gier i zabaw, pluszowych misiów czy też innych zabawek wspominanych przez nas z sentymentem. Osoby, które pragną podzielić się swoją inspiracją na następny miesiąc, odsyłamy na ostatnią stronę wydania, gdzie podane zostały motywy przewodnie na Luty 2013.

Foto: A.Kozub, R.Kwaśniak (Karamell Studio) Modelka: Joanna Panicz Wizaż: Klaudia Muszer Włosy: Monika Korek (Czarna Roża Art) Miejsce: Herbaciarnia Marzenie

TOUCHÉ | styczeń 2013


wypiekarnia | 9

„Tańcząca Miotła” z serii „Sprzątające Zabawki” Autor: Michał Cichocki

„Pegi” wykonana metodą mokulito Autor: Maja Różycka

TOUCHÉ | styczeń 2013


10 | wywiad z nią | anita wojciechowska

CHILITOY – ZABAWKA DLA ODWAŻNYCH

TOUCHÉ | styczeń 2013


anita wojciechowska |wywiad z nią

Anita Wojciechowska (ur. 1996) – swoją drogę muzyczną rozpoczęła już w wieku 6 lat. Występowała wraz z zespołami “Bongo Jerusalem” i “Pretty Liars”. Obecnie wokalistka grupy “Chilitoy”, która swoim koncertem uświetniła grudniowy jubileusz TOUCHÉ.

FOTOGRAFIE: Daniel Gromala TOUCHÉ | styczeń 2013

| 11


12 | wywiad z nią | anita wojciechowska

Masz już za sobą pewnie tysiące prób, setki nagrań, dziesiątki koncertów i wyjazdów... Czy pomimo tego wszystkiego choć trochę możesz czuć się jeszcze dzieckiem? Jasne, że tak! Mam przecież dopiero 16 lat! Choć trzeba przyznać, że dosyć szybko i intensywnie wchodzę w etap dorosłości. Szczególnie wyraźnie to widzę, kiedy zestawiam okres mojego dzieciństwa i mojej siostry. U niej zmiany dokonują się stopniowo i powoli. U mnie z kolei to są raczej częste skoki na głęboką wodę, bo właśnie tego wymagają ode mnie określone sytuacje. Cały czas miewam jednak dziecięce, żeby nie powiedzieć dziecinne zachowania. Często się wygłupiam, szczególnie w gronie znajomych. Może nawet za często! A jak jest u Ciebie z odpowiedzialnością? Jeśli chodzi o sprawy muzyczne, to staram się wykonywać je sumiennie i profesjonalnie. Uważam się za odpowiedzialną osobę. W szkole też całkiem nieźle, półrocze zaliczę raczej satysfakcjonująco, chociaż jest coraz ciężej. Rodzice są dumni i zadowoleni, a to najważniejsze (śmiech). To niewiarygodne - Twoja droga muzyczna rozwija się po Twojej myśli, nauka również nie pozostawia wiele do życzenia. Coś w takim razie musi układać się mniej pomyślnie! O tak... Choć jestem perfekcjonistką, to bynajmniej nie zautomatyzowaną perfekcjonistką (śmiech). Mam coraz mniej czasu dla rodziny. Nawet kiedy przebywam w domu, to myślami jestem przy muzyce. Zajmuję się piosenkami czy sprawami organizacyjnymi związanymi z zespołem czy koncertami. Właściwie nawet kiedy jestem w domu, to jakby mnie nie było. Również narzekam na brak czasu dla znajomych... Kiedy byłam młodsza, to mama często powtarzała mi, a teraz już sama to zauważam i doceniam, że najcenniejsze są te najbliższe relacje i znajomości, które zawrze się w okresie dorastania. Wiele z nich pozostaje na całe życie. Nie boisz się, że brak czasu dla znajomych odbije się na Twoim późniejszym życiu? Trochę się o to obawiam. Rzeczywiście, spędzam mniej czasu ze znajomy-

mi z poprzednich szkół. Mimo to robię wszystko, żeby nie zaniedbywać właśnie tych najbliższych relacji. Od dzieciństwa mam przyjaciółkę i nie zapominamy o sobie. Wiem, że zawsze znajdę czas dla osób, które są dla mnie ważne.

NIE CHCĘ NIGDY DO KOŃCA SPOWAŻNIEĆ, BO ŻYCIE JEST ZA KRÓTKIE, ŻEBY WSZYSTKO TRAKTOWAĆ SERIO. TRZEBA ZACHOWAĆ W SOBIE TEN PIERWIASTEK DZIECIĘCOŚCI I UFNOŚCI. Co byś chciała zachować sobie z dziecka? Nie chcę nigdy do końca spoważnieć, bo życie jest za krótkie, żeby wszystko traktować serio. Chciałabym całe życie czerpać przyjemność z tego, czym się zajmuję. I bawić się, choć oczywiście w rozsądnym wymiarze. Trzeba zachować w sobie ten pierwiastek dziecięcości i ufności. Teraz tak na to patrzę i mam nadzieję, że nie zmieni się to wraz z upływem czasu.

Każda po trochu. Dzieciństwo - dlatego, że czuję, że staje się ono coraz bardziej odległe. Dorosłość z kolei jest dla mnie fascynująca, bo cały czas dla mnie jeszcze nieodkryta. Choć ta dorosłość z którą mam do czynienia jest dla mnie chwilami bardzo męcząca. Szczególnie, kiedy wiem, że moi znajomi spotykają się, zajmują się tzw. głupotami, którymi właśnie powinni zajmować się ludzie w moim wieku, a ja w tym czasie siedzę w studiu. I chociaż kocham to, co robię, to czasami rodzi się we mnie żal. I pytanie: “czy to wszystko aby nie za szybko”? No właśnie - czy aby nie za szybko? Staram się odsuwać od siebie te myśli. Wiem, że to, co robię, jest konkretne i celowe. Chilitoy zajmuje ważne miejsce w moim życiu. Chłopcy z zespołu to nie tylko współpracownicy, ale również i przyjaciele. A taka współpraca może być tylko owocna. Nawet jeśli mielibyśmy nie odnieść spektakularnego sukcesu, to to, czym się zajmujemy, na pewno nie jest bez znaczenia. Doceniam to, w czym współuczestniczę. Choć nieraz wracając ze szkoły z koleżanką wspominamy dzieciństwo... Mówimy: “a pamiętasz, jak jeszcze parę lat temu wracałyśmy

A jednak - często się zmienia. Mały Książę powiedział: “Wszyscy dorośli byli kiedyś dziećmi, ale niewiele z nich o tym pamięta”... Myślę, że to dlatego, że młodzi ludzie coraz szybciej chcą być dorośli. A to nie ma sensu. Dzieciństwo to beztroska, a każdy człowiek jej potrzebuje. Im szybciej próbujemy się z niego wyrwać, tym łatwiej o nim zapomnieć. Nie wiem jeszcze, jak dokładnie wygląda dorosłe życie pod kątem pracy i obowiązków, bo nie mam z tym do czynienia, ale zdecydowanie przyjemniejszy wydaje mi się okres dzieciństwa. Nie wyrastajmy z niego! Każdy, czy tego chce, czy nie chce, musi kiedyś dorosnąć. Można powiedzieć, że Ty jesteś na granicy dzieciństwa i dorosłości. Która z tych stron Cię bardziej pociąga?

TOUCHÉ | styczeń 2013


anita wojciechowska | wywiad z nią | 13

razem i wchodziłyśmy w każdą zaspę śniegu?”. Teraz nie mogę sobie pozwolić na totalną beztroskę. Z rozrzewnieniem wspominasz nie tak wcale odległe czasy! A Twoi rodzice przytaczają Ci jakieś anegdotki z Twojego dzieciństwa? Mój tato często powtarza, że byłam bardzo radosnym dzieckiem! A teraz to niby taka poważna jestem... Często przeglądamy stare kasety i nasze wygłupy... Przyjemnie się do tego wraca. Chilitoy miał sesję zdjęciową na placu zabaw, która ukaże się w tym wydaniu magazynu. Jak się podczas niej czułaś? To było niesamowite! Wiadomo, że ustawiona sesja zdjęciowa przyjmuje znamiona jakieś konwencji, w której niekiedy ciężko uzyskać jest naturalność. Tymczasem przestrzeń placu zabaw uwolniła w nas to dziecko, o którym rozmawiałyśmy, poczułam się tak kompletnie beztrosko! Tu nie było mowy o żadnej sztuczności. To były naprawdę cudowne chwile! Przechodziłaś przez tak zwany młodzieńczy bunt? Nie miałam na to czasu (śmiech). Rodzice zawsze na dużo mi pozwalali -

wszelkie wyjazdy na koncerty odbywały się zawsze za ich zgodą i przyzwoleniem. Chyba dlatego nie miałam się też za bardzo przeciwko czemu buntować. A poza tym chciałam kiedyś zrobić sobie kolczyk w nosie, ale nie otrzymałam zgody, więc zrodził się we mnie pomysł na tatuaże (śmiech). Tu również zgody nie ma, więc muszę poczekać do magicznej 18-stki. Chyba, że Ci przejdzie. Niewykluczone! Mam świadomość tego, że ewentualne ograniczenia ze strony rodziców są jak najbardziej uzasadnione i racjonalne. I w pełni im ufam. Z drugiej strony - nie zawsze da się uczyć na błędach innych, nie wszystkie wnioski da się wysunąć jedynie z pouczeń i obserwacji. Wciąż poznaję świat i ludzi, wciąż zadaję mnóstwo pytań. Nie znajdę na wszystkie odpowiedzi w mądrych książkach. Z kolei nie wiem, czy moje obecne pomysły i fascynacje będą miały rację bytu za jakiś czas. Jeśli tak - przyjdzie też stosowny czas na ich realizację. Niby tak, ale ja bym chciała już teraz! I czasem rodzi się we mnie taki wewnętrzny bunt. Zdarza się, że kompletnie nie jestem w stanie zrozumieć

dyrektyw moich rodziców. Ale nie chcę się z nimi kłócić. Szkoda życia. Może im kiedyś za to podziękujesz... Prędzej zrobię sobie tatuaż (śmiech)! Kiedy płaczesz? Niekiedy przy filmach. Płaczę, kiedy przypominam sobie wydarzenia związane z osobami, które były mi bliskie, a których już nie ma. Ostatnio zdarza mi się to dosyć często, szczególnie przy wspomnieniach związanych z moją babcią, która niedawno odeszła. Zdarza mi się płakać ze złości. To dziwne uczucie, gniew połączony z bezsilnością. Nie bez przyczyny mówią jednak, że płacz oczyszcza. Wzruszam się, kiedy widzę krzywdę innych ludzi. Chciałabym w przyszłości założyć jakąś fundację, pomagać, pracować z ludźmi... Masz jakieś swoje ulubione zabawki? Mam kilka maskotek z dzieciństwa, które trzymam cały czas na łóżku. Nie pozwoliłam jednak wyrzucić żadnej zabawki z dzieciństwa - wszystkie są pochowane na strychu i w piwnicy! Obecnie jednak najbardziej bawi mnie i relaksuje czas spędzony z przyjaciółmi, wspólne oglądanie koncertów, słuchanie płyt. Wszystko, co oscyluje wokół muzyki. A Chilitoy - co to za zabawka? To mechanizm napędzany przez piątkę bardzo dobrych znajomych, tworzących muzykę, która chce mieć znaczenie. Tworzymy dla ludzi. Chcemy, żeby nasi słuchacze mogli odnajdywać siebie w naszych utworach. Tworzymy przede wszystkim muzykę dla naszych rówieśników. Chilitoy to raczej zabawka dla odważnych, młodych słuchaczy. Ale mamy nadzieję, że konstrukcja naszej zabawki będzie zaciekawiać i bawić coraz to szersze grono odbiorców! Biorąc pod uwagę nasz młody wiek, muszę przyznać, że udało nam się osiągnąć już wiele. Ale my jesteśmy zachłanni! Jesteś w zespole od niedawna, więc nie miałaś wpływu na wybór nazwy, ale na pewno chłopcy wtajemniczyli Cię w jej znaczenie. Nazwa powstała dość spontanicznie. Chcemy przez nią pokazać, że bawimy się muzyką, że sprawia nam to przyjemność.

TOUCHÉ | styczeń 2013


14 | wywiad z nią | anita wojciechowska

Nagrywanie płyt chyba nie sprawia Wam takiej przyjemności, skoro zespół działa już 6 lat i jeszcze nie wydał tak długo obiecywanego, debiutanckiego krążka. Cóż, ciągle odkładano ostateczne sfinalizowanie projektu. Od marca jednak już intensywnie pracowaliśmy nad płytą. Jedyne, co nas rozproszyło w tym okresie to nagrywanie kawałka do filmu “Primadonna” (w reż. Patryka Borowiaka - przyp. red.). Tego utworu akurat nie będzie na płycie. Dlaczego? Mamy wrażenie, że odstaje on od naszego stylu. Nie wiemy, jak słuchacze by to odebrali. W skład płyty wejdzie ponad 10 innych, autorskich kawałków. Chłopcy pracowali nad nimi już wcześniej, ja dołączyłam do realizacji tego projektu w marcu. Nagrania już są zakończone. Teksty piosenek są

zarówno moje, jak i przyjaciół naszego zespołu. Płyta ukaże się na początku przyszłego roku. Opłaca się jeszcze dziś wydawać płyty? Mam nadzieję, że tak (śmiech). Sama kupuję mnóstwo płyt. W realiach ogólnej dostępności wszystkiego w Internecie może wydawać się to nieco niemodne, ale myślę, że tylko tymczasowo. Pewnie niedługo ten zwyczaj powróci do nas jako modny oldschool. Można zaobserwować chociażby coraz większe zainteresowanie płytami winylowymi i gramofonami. Myślę, że to samo czeka płyty CD. Widziałam ostatnio winylowe wydanie najnowszej płyty 30 Second to Mars. I jestem przekonana, że nie stało dla ozdoby na sklepowej półce, ale że słuchacze rzeczywiście są nimi zainteresowani.

Na jakie krążki zwracasz uwagę w sklepie muzycznym? To raczej płyty zagraniczne, zazwyczaj alternatywne. Wybieram już wspomnianych przeze mnie 30 Second to Mars czy Paramore. Lubię również delikatniejsze brzmienie Kings of Leon. Co będzie z tymi dobrymi kawałkami jak „Do you remember me” w wykonaniu poprzedniej wokalistki, Ady Szulc, w kontekście finalizacji i wydania Waszej płyty? Piosenek z udziałem Ady nie będzie na płycie. Znajdą się te wyłącznie z moim wokalem i oczywiście - muzyką chłopców. Wszystkie kawałki zrobione są na nowej linii melodycznej, wszystkie są w języku polskim. Myślę, że to może być miłe zaskoczenie dla słuchaczy. Można podejrzewać, że zespół nie rozstał się z Adą w życzliwych nastrojach.

TOUCHÉ | styczeń 2013


anita wojciechowska | wywiad z nią | 15

Ja pojawiłam się w zespole po tym całym zamieszaniu i nie mam z tą sprawą nic wspólnego. O to raczej trzeba by zapytać chłopców. Jak to się stało, że znalazłaś się w Chilitoy? Z chłopcami pracujemy w jednym studiu. Kiedy oni pracowali nad Chilitoy, ja realizowałam tam własny materiał. Kiedy wiedzieli już, jak wygląda sytuacja z byłą wokalistką, rozglądali się za nowym głosem. Zaprosili mnie na wspólną próbę. Chyba poszło nieźle, skoro dziś tu sobie rozmawiamy (śmiech). Nie boisz się porównań do Ady? Jesteśmy zupełnie różnymi osobowościami o odmiennych poglądach i temperamentach. Wydaje mi się, że nie ma tu co porównywać. W każdym razie, wiem, co Ada wnosiła do zespołu. Co z kolei Ty wnosisz? Chciałabym pokazać naszym słuchaczom cząstkę siebie, chciałabym przedstawić swój pogląd na muzykę. Liczę na to, że słuchacz będzie podzielał moje zdanie. Moje i zespołu. Jaki jest ten Wasz pogląd? Chcemy pokazać, że nie można się ograniczać tylko do jednego kanonu muzycznego. My teoretycznie tworzymy utwory w klimacie pop-rockowym, mimo to wcale nie uważam, że ta muzyka jest najlepsza. W każdym nurcie muzycznym tkwi piękno. Muzyka jest piękna. Mimo, że Chilitoy, jako całość, oscyluje rzeczywiście bliżej rocka, to każdy z członków zespołu ma swoje indywidualne preferencje. Staramy się to wszystko jakoś połączyć. Ma nam w tym również pomóc granie coverów we własnych aranżacjach. Ktoś lubi łagodniejsze brzmienia, jak Coldplay, kogoś innego fascynuje dubstep. Wasz promowany singiel “Teraz to on” czy akustyczną wersję “Pokoju numer 2” określiłabym z kolei mianem łagodnego popiku. Tak, mamy kilka całkowicie popowych utworów na płycie. Tak wystartujemy! Jesteśmy również ciekawi, jak publika odbierze nas w lżejszym brzmieniu. Już wkrótce więcej naszych nowych utworów ujrzy światło dzienne, a wśród nich jest parę naprawdę ostrych numerów. Jedni może polubią nasze bardziej popowe brzmienia, innym może

TOUCHÉ | styczeń 2013

przypadną do gustu te rockowe kawałki. Cały czas jednak obstaję przy tym, że ta płyta będzie bardziej alternatywna, niż komercyjna. Każdy będzie mógł mieć jednak inne zdanie. Jak publiczność odbiera to łagodniejsze oblicze Chilitoy? Myślę, że dość pozytywnie. Wygraliśmy konkurs na twarz MyMusic, a to już o czymś świadczy i nas to bardzo cieszy. Te kawałki utrzymywały się długo na pierwszym miejscu listy radia Szkocja. fm i to również jest dla nas bardzo ważne. Pewnie pojawiają się też negatywne opinie, ale to jest coś, z czym musi się zmierzyć każdy zespół. Czy po zmianie wokalistki na Ciebie mamy do czynienia z nowym obliczem Chilitoy? Czy uważasz raczej, że to kontynuacja starego porządku? Nastąpiło parę zmian, ale nie celowych czy z góry ustalonych. Zmiana wokalistki z pewnością niesie za sobą zmianę postrzegania zespołu, pewnie zmianę systemu pracy czy chociażby linii melodycznych. Czyli tego koniecznego minimum. Ale to wszystko. Ani nie chcemy się odcinać od tego, co miało już miejsce ani na siłę kontynuwać czegoś, co już jest nieaktualne.

CHCIAŁABYM POKAZAĆ NASZYM SŁUCHACZOM CZĄSTKĘ SIEBIE, CHCIAŁABYM PRZEDSTAWIĆ SWÓJ POGLĄD NA MUZYKĘ. Słuchałam wypowiedzi Krzyśka Taborskiego, Twojego kolegi z zespołu, dla wp.pl. To nagranie zaledwie sprzed kilku miesięcy, choć jeszcze przed zmianą wokalistki. Krzysiek powiedział, że celem Chilitoy jest uzyskanie mało polskiego, wręcz amerykańskiego brzmienia. Tymczasem Ty mówisz, że wszystkie kawałki z Waszej nowej płyty są w języku polskim. Jak dla mnie - to kompletne odcięcie się od tego, co było jeszcze tak niedawno! Tak - to rzeczywiście, ale jedynie w kwestii tekstów. Jeśli chodzi o brzmienie, to nic się nie zmienia. Nam podobają się amerykańskie zespoły i ich brzmienie. Cały czas chcemy uzyskać

coś podobnego. Teraz wiele polskich zespołów tworzy kawałki po angielsku. My chcemy wrócić do naszych rodzimych korzeni. Dzięki temu człowiek wie, czego słucha. Chyba łatwiej mu się w tej muzyce odnaleźć. Dla Polaków często każda głupota w anglojęzycznej piosence brzmi nieźle. Polskojęzyczne tłumaczenia tych samych kawałków wypadają już nieco gorzej. Jak jest z tworzeniem polskich tekstów? Zdecydowanie trudniej, niż po angielsku! Dla mnie język polski jest mniej rytmiczny i melodyjny niż angielski. Poza tym angielskie piosenki raczej liberalnie traktują składnię i gramatykę. W twórczości po polsku nagięcie reguł gramatycznych jest po prostu niedopuszczalne. I nie chodzi tu nawet o nieprzychylne komentarze językoznawców, ale o fatalne brzmienie niepoprawnych gramatycznie konstrukcji. 5. grudnia mieliście nagranie dla programu śniadaniowego “Kawa czy herbata”. Jak odnajdujesz się w świecie mediów? Najbardziej ze wszystkiego przeraża mnie udzielanie wywiadów! Zawsze proszę chłopców, żeby jak najwięcej mówili, a ja się mogę ładnie uśmiechać! Przyznam się, że przygotowując się do tej rozmowy byłam przerażona, kiedy zauważyłam, że preferujesz raczej lakoniczne wypowiedzi. Być może nie dorosłam jeszcze do publicznych wypowiedzi. Naprawdę, bardzo mnie one stresują. Zdecydowanie mniej denerwuje mnie występ przed dużą publiką, niż chociażby dzisiejsza rozmowa! Może to kwestia czasu, może kwestia wprawy... Ale chyba nie było tak źle? Czuję, że zmierzamy do końca, więc nerwy już opadają (śmiech). Żeby już Cię więcej w takim razie nie stresować, powiedz mi na koniec, już na kompletnym luzie, czego mogę życzyć Tobie i zespołowi na Nowy Rok? Szybkiego wydania płyty i żeby została ona pozytywnie odebrana. Na kompletnym luzie (śmiech)! Niech więc tak się stanie!

Rozmawiała: Natalia Sokólska


16 | wywiad z nim | alan pakosz

TOUCHÉ | styczeń 2013


alan pakosz | wywiad z nim | 17

ARTYSTA BEZ FUSZERY

Alan Pakosz (29l.) – artysta i manager kabaretu PUK, lider grupy improwizacyjnej AD HOC, aktor teatru KTO, organizator festiwali. Ma swoje zdanie – w każdej kwestii i uważa się za konkretnego faceta. Zawodowiec. Konstruktywnie krytyczny, umiarkowanie despotyczny. Mistrz robienia wrażenia wszędzie, gdzie się pojawia. Ceni sobie dobrą strategię – nie tylko w kabarecie… Nie ma celtyckich korzeni – imię zawdzięcza fanaberii mamy.

FOTOGRAFIE: Klaudyna Schubert

TOUCHÉ | styczeń 2013


18 | wywiad z nim | alan pakosz

Napisałeś pracę magisterską o prezerwatywach. Dość nietypowy temat, prawda? Ciekawe, że zaczynasz właśnie od tej kwestii (śmiech). Wolałbyś rutynowe pytanie z serii: jak się zaczęła Twoja historia z kabaretem (śmiech)? Nie, zdecydowanie nie! Chociaż, podobno zaczęła się właśnie od tej magisterki… Wiesz, to było tak, że studiowałem towaroznawstwo na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. I nie miałem sprecyzowanego pomysłu na pracę magisterską. Zainteresowały mnie środki barwiące, elastomery, więc mój promotor zasugerował: „panie Alanie, proponuję zastosowanie środków barwiących w wyrobach sztucznych, ze szczególnym uwzględnieniem wyrobów… lateksowych.” Wtedy pomyślałem: - no dobra, to brzmi dość szalenie, ale właśnie dlatego odpowiada mojej naturze – będę pisał o prezerwatywach. Praca wzbudzała dużo radości wśród ludzi na uczelni i wśród moich znajomych, a ja – cóż, dostałem całkiem sporo próbek do testowania (śmiech). Jak wyglądała obrona? Zwyczajnie, ale śmiesznie było tuż przed spotkaniem z komisją. Moja koleżanka, która broniła się tego samego dnia, wyszła z sali, więc zapytałem ją jak było, jakie pytania dostała, a ona opowiada, że recenzentka zapytała ją, jaką farbę poleciłaby jej do pomalowania dachu. W tym momencie odniosłem to sobie do mojego tematu - jakby tylko recenzentka poprosiła mnie, żebym jej coś polecił, co ma wybrać (śmiech)... Jednak pytanie nie padło. Mimo tego, że temat był dość śmieszny, musiałem podejść do niego profesjonalnie - prowadzić badania i zbierać dość szczegółową wiedzę na ten temat. Do wszystkiego podchodzisz tak profesjonalnie? Staram się. Ogólnie jestem uważany za profesjonalistę. Jeśli się za coś biorę – nie olewam tego i nie toleruję fuszery. Chcę, żeby było to zrobione dobrze od A do Z.

To jedna z twoich zalet. Tak. W pewnej ankiecie napisałeś, ze Twoją największą zaletą jest brak wad. Myślę, że mówiłem to z dużym przymrużeniem oka (śmiech). Mimo wszystko jakieś wady posiadam. Wiesz, że w takim razie będziemy drążyć temat (śmiech). Mojej nieidealności? Dokładnie. W takim razie cofam – jestem idealny (śmiech)! Bywam bardzo apodyktyczny. Lubię mieć rację, forsować swoje zdanie, ale - zwłaszcza w pracy w kabarecie - nauczyłem się z tym walczyć. Wprowadzamy zasady artystycznej demokracji, więc nawet, jeśli ja jako manager kabaretu decyduję o występach, to o programie, tematach, czy o tym jak mamy wyglądać na scenie – decydujemy wspólnie. Nauczyłem się już, że nie tylko ja mam rację. Niestety (śmiech). Jak poznałeś Tomka Biskupa i resztę ekipy kabaretu PUK? Z Agatą znałem się już wcześniej. Spotkaliśmy się w teatrze KTO, razem tam pracowaliśmy. Tomka wypatrzyłem na PACE, gdzie występował jeszcze w swoim starym kabarecie Totakapokraka. Zobaczyłem faceta, który bawił mnie po prostu pojawiając się na scenie, bo ma taki wygląd i taką gębę, że nie da się nie śmiać. Stwierdziłem, że jest ciekawy i zdobyłem na niego namiar, zrobiliśmy wspólnie kabareton. Za jakiś czas Tomek odezwał się do mnie i zaproponował, żebyśmy zrobili wspólny projekt. Wspomniałem mu, że znam świetną dziewczynę, która by się nadawała. Za jakiś czas, również na scenie wypatrzyłem Karola, naszego pianistę – można powiedzieć, że podkradłem go z innego kabaretu. Do naszej ekipy dołączył jeszcze Michał – mój przyjaciel z czasów liceum – został tekściarzem, technicznym, akustykiem – człowiekiem orkiestrą. I tak zaczęliśmy wspólnie pracować.

Jakie jest Twoje największe osiągnięcie kabaretowe? Stworzenie kabaretu na takim poziomie, na jakim jest aktualnie to moje największe osiągnięcie. Mamy regularne występy, z kompletem widzów, którzy wracają na nasze kolejne programy, mamy stałych bywalców, którzy towarzyszą nam od początku istnienia kabaretu i przychodzą na każdy program. Myślę, że jakimś miernikiem osiągnięć i sukcesów są również festiwale kabaretowe i przyznawane nagrody, a tych nagród już trochę zdobyliśmy. Która z nich ma dla Ciebie szczególne znaczenie? Chyba od zawsze największym marzeniem było zdobyć coś na tej sławnej PACE – no i zdobyliśmy, stanęliśmy na podium, a dodatkowo przyznano nam nagrodę publiczności. Ostatnio występowaliśmy w bardzo prestiżowym środowisku kabaretowym, podczas Rybnickiej Jesieni Kabaretowej Ryjek – w końcowej klasyfikacji byliśmy tuż za Moralnym Niepokojem, a przed Ani Mru Mru – to duży sukces. Impreza była rewelacyjna. Porozmawiajmy teraz o Jebudu niektórzy twierdzą, że to najlepszy program kabaretu PUK. Pozdrawiam niektórych! Ja też najbardziej go lubię, myślę, że jest taki… bardzo nasz. Niczego w nim już nie zmieniamy. Jest przygotowany od A do Z. Jest również mocno kontrowersyjny. Mówicie o seksie, używacie mnóstwo czarnego humoru… Widziałaś? Widziałam. Z czarnym humorem i ostrymi tematami jest tak, że jeżeli są zrobione bez głowy to jest to bez sensu. Jeżeli ktoś ma skecz, gdzie co drugie słowo to ku*wa i nie ma to żadnego uzasadnienia, to jest dla mnie porażka. W momencie, kiedy skecz jest nasycony wulgaryzmami, ale to wszystko się broni, to moim zdaniem jest to świetny skecz. Nie ma tam wulgarów tylko dlatego, żeby były wulgary, ale jest to jest środek artystycznego wyrazu. Tak samo jest z seksem – to bardzo wdzięczny i nośny temat,

TOUCHÉ | styczeń 2013


alan pakosz | wywiad z nim | 19

ale jeśli się go ujmie w odpowiedni sposób. Ja uważam, ze żartować można ze wszystkiego, absolutnie ze wszystkiego. Tylko trzeba to fajnie zrobić. Nie ma tematów tabu. Jeśli z pomysłem ugryziesz temat, nawet najbardziej hardcorowy, to możesz sobie z niego żartować. Pomysłem na Jebudu były damsko męskie kontrowersje? Chciałem zrobić niegrzeczny program. To nasza wspólna decyzja, żeby zrobić coś ostrego, czarnego – takie mocne jebudu – program dla dorosłych. Są osoby, które wychodzą z występu, bo twierdzą, że dla nich jest za ostro, są też tacy, którzy mówią, że powinno być jeszcze ostrzej. Wszystko zależy do tego, kto ma jaką wrażliwość. W kwietniu premiera Waszego najnowszego programu. Czym zaskoczycie publiczność? Dużą dawką ostrego żartu i kontrowersyjnym tematem. Bardzo możliwe, że będzie różnotematycznie… Część programu jest już gotowa, ale póki co trudno określić, jaka będzie całość. Krakusi potrafią śmiać się z samych siebie? Myślę, że tak, bardzo lubię żartować z krakowskich tematów i z rasowych, charakterystycznych Krakusów. Z tego, że jesteśmy cholernie oszczędni, chodzimy na pole, zaciągamy, no i mamy kompleks Warszawy. Ty lubisz śmiać się z Krakowa, a z czego zawsze śmieje się Kraków? Z Warszawy! To jest bardzo nośny temat. Jeśli zaczniesz od Warszawy, to jest pewne że będzie natychmiastowa, żywa reakcja. Wszystko zależy od publiczności. Jeśli jest np. impreza studencka, to studenci uwielbiają nawiązania do ich uczelni. Wasza publiczność jest zróżnicowana. Nie masz problemu z tym, że jedne tematy śmieszą tylko mężczyzn, a inne tylko kobiety? Staramy się zrobić taki program, żeby śmieszył i kobiety i mężczyzn. Jasne, że jeśli mamy skecz, w którym szydzimy z facetów – kobiety będą bardziej się śmiały, ale jeśli faceci

TOUCHÉ | styczeń 2013


20 | wywiad z nim | alan pakosz

maja dystans do siebie – będą śmiać się z tego, ze odnajdą kawałek siebie w tym skeczu. Co Ciebie najbardziej bawi w mężczyznach? Faceci są takimi typowymi samczurami - to mnie bardzo bawi. Jeżeli widzę faceta, który chce dominować i znaczyć teren – to jest niesamowicie śmieszne – takie zwierzęce. Zresztą faceci maja często zwierzęce cechy. Zwłaszcza, kiedy np. koło jego samicy pojawia się inny samiec – nooo to już przekomicznie wygląda – samiec aktywuje krok godowy i okazywanie czułości do samicy. Często korzystasz z tego motywu w swoich skeczach? Mieliśmy jeden numer o trzech typach faceta – twardzielu, romantyku i domatorze, ale o tym, ze facet jest taki zaborczy, jeszcze skeczu nie zrobiliśmy, ale może faktycznie to jest dobry temat. Pamiętasz Twój pierwszy występ kabaretowy? Rok 2003, kabaret Właśnie Nie Wiem, pojechaliśmy na PAKĘ i największym sukcesem wtedy było to, że nas nie ściągnęli ze sceny, a graliśmy 30 minut (śmiech). Widocznie jury zobaczyło w nas jakieś przebłyski talentu. W każdym razie to był jedyny i ostatni występ tego kabaretu, potem założyliśmy Burunduk. Skąd taka nazwa? Burunduk to taka wiewiórka amerykańska, ale nie pytaj, jak to wybraliśmy - po prostu. Kabaret, który nazywa się burunduk – prawie jak kapela death metalowa (śmiech). Apropo ciężkich brzmień – mówisz, że często słuchałeś metalu, mocnego rocka. Masz w sobie coś z rockowego faceta? Czy mam coś w sobie z rockowego gościa… Mam historię dość mocno rockową. Jakiś czas temu nosiłem długie włosy, słuchałem metalu i ciężkiego rocka, oczywiście chodziłem na koncerty… W glanach i skórze? Pewnie, że tak! A do tego – obowiązkowo czarne koszulki.

Ty w długich włosach? Nie wyobrażam sobie tego. Wyglądałem świetnie! Chociaż teraz, wiele osób śmieje się ze starych zdjęć. Do tych zdjęć niestety nie udało mi się dotrzeć. Na szczęście! Do tych zdjęć nikomu nie udało się dotrzeć (śmiech). Zawsze cięższe rytmy grały bliżej mojego serca. Jednak człowiek zmienia się muzycznie i gustowo i teraz bliżej mi – nadal do rocka, ale w klimacie U2, Led Zepellin, a ostatnio Moniki Brodki, a to już nie jest ciężki rock, aczkolwiek nadal – bardzo dobra muzyka - energia, rytmy, cała płyta Granda jest dla mnie rewelacją. Ta kobieta zmieniła moje życie nie do poznania, zafascynowała mnie.

SPOSÓB MYŚLENIA I ZACHOWANIA KOBIET JEST KOSMICZNY DLA FACETÓW. MY MYŚLIMY ZEROJEDYNKOWO. A KOBIETY MAJĄ 0, 01, 02, 03, A PO DRODZE WSZYSTKIE ODCIENIE SZAROŚCI.

Skoro rozmawiamy o kobietach… Mamy rozmawiać o kobietach? Również. O nie.. Zawsze tak reagujesz na kobiety? Nie - zawsze reaguję tak na rozmowy o kobietach (śmiech). Ale zobaczymy, może nie będzie źle, poczekam na to, czego dotyczy następne pytanie. Następne pytanie dotyczy tego, co sądzą o Tobie kobiety i jak to komentujesz… Nie wiem, zapytajmy kobiet.

Już zapytaliśmy, podobno jesteś: - „młody, szarmancki i niezwykle zabawny – marzenie niejednej kobiety, zwłaszcza takiej, która widziała Alana w akcji.” Za miesiąc mam trzydziestkę, ale czuje się młodo. Jaki jeszcze? Szarmancki? Zabawny? Bardzo chętnie usłyszałbym to jeszcze raz (śmiech). Cóż, powiem, że nie sposób się z tym nie zgodzić. Skoro tak twierdzą kobiety – nie będę się kłócił. To pytanie było subtelną prowokacją - sprawdzającą czy jesteś typem narcyza (śmiech). Oczywiście, strasznego, próżnego i żądnego komplementów (śmiech). Mówiąc serio - myślę, że na pewno dla kobiet ciekawe jest to, że wychodzę na scenę, wygłupiam się, mam odwagę i jestem w jakiś sposób osobą publiczną. Poza tym, jestem bardzo otwarty, ale rzadko dopuszczam ludzi bardzo blisko siebie, a to na pewno działa na wyobraźnię. Ktoś mnie poznaje, ale w jakiś sposób jest trzymany na dystans, bo bardzo cenię sobie swoją prywatność. Zdarzało Ci się poderwać kobietę dzięki talentowi do rozbawiania? W życiu o tym nie powiem na głos (śmiech). W naszej rozmowie wspomniałeś, że jesteś konkretnym facetem, a to zobowiązuje. A teraz wymiguję się od odpowiedzi. Dostaję niewygodne pytania, więc po prostu konkretnie tej odpowiedzi unikam (śmiech). Poczucie humoru, ogólnie w stosunkach międzyludzkich, to bardzo fajna rzecz. Odnosząc to do kobiet – jeżeli kobieta patrzy na faceta, który ma to poczucie humoru i to takie, które jej odpowiada, to jest to świetne postawienie pierwszego kroku. Dla kobiet poczucie humoru jest bardzo ważne i jeżeli facet żartuje, a ona się z tego śmieje to już jest dobrze, a jeśli do tego jeszcze kobieta żartuje i to bawi faceta, to już jest w ogóle rewelacja, w takim związku na pewno zaiskrzy. Co, poza poczuciem humoru, ciekawi Cię w kobietach? Wasz sposób myślenia, czasami bardzo zawiły. Dla mnie jest A lub B. Dla kobiety – A, B, C, D lub E.

TOUCHÉ | styczeń 2013


alan pakosz | wywiad z nim | 21

Jak można myśleć w taki sposób? Faceci zastanawiają się - jak ona to wykombinowała, jak ona myśli, jak to wszystko działa, dlaczego się tak zachowała. Kobiety są intrygujące, nie ukrywam tego. Sam sposób ich zachowania i myślenia jest kosmiczny dla facetów. My myślimy zerojedynkowo. A kobiety mają 0, 01, 02, 03, a po drodze - wszystkie odcienie szarości. Kiedy chwilowo masz już dosyć Krakowa – jaką alternatywę wybierasz? Uwielbiam góry i często tam bywam. Beskidy, Gorce, Pieniny, jakiś czas temu często bywałem w Bieszczadach. Chodziłem też po bardzo dziwnych górach – np. w Korei, w Meksyku, miałem w planach góry w Iranie. Po świecie wozi mnie teatr. W teatrze KTO mamy spektakle, które mogą być pokazywane na całym świecie, bo są bez słów – myślę o plenerowych, dużych produkcjach granych na wolnej przestrzeni. Mamy zaproszenia z całego świata. Kiedy lecimy zagrać trzy, cztery spektakle, zawsze mamy czas na to, by zobaczyć lokalne atrakcje. A ja – kiedy tylko zobaczę jakieś pagórki od razu tam biegnę.

Sam, czy z lokalnym przewodnikiem? Sam i staram się nie zgubić. Zupełnie inny kraj, kultura, ludzie i góry. Co najbardziej zafascynowało Cię w górach w Meksyku? Dzikość. Idziesz i mijasz kaktusy na przykład, pod nogami pojawiają się dzikie zwierzaki, jakich nie widziało się nigdy wcześniej, inna roślinność, skały, krajobraz. Wszystko wydaje się nieznane, nieoswojone, dzikie. Ludzie, których mijasz na szlaku też są zupełnie inni. Jacy? W Meksyku - bardzo otwarci. Tam jest zupełnie inna mentalność ludzi. W porównaniu do nich - Polacy są tacy bardzo… pospinani, zahamowani. W Meksyku ludzie spontanicznie zapraszają Cię do rozmowy: - „chodź do nas, siądź z nami, pogadaj.” W Polsce to się na ogół nie zdarza. Wydaje mi się, że im więcej słońca – tym ludzie mają w sobie więcej radości, uśmiechu, otwartości. Widzimy to już na południu Europy – Włosi, Hiszpanie mają więcej endorfin i w związku z tym - inaczej się zachowują, inaczej reagują.

Wróćmy do chłodnego Krakowa. W mieście często spotyka się niekonwencjonalne performance i happeningi. Trudno byłoby Cię namówić do udziału w takiej akcji? Oczywiście, że nie! Często robię dziwne rzeczy. Najbardziej nietypowa akcja, którą wymyśliłeś i w której wziąłeś udział? Było ich mnóstwo. Zbieraliśmy podpisy, żeby zamienić pomnik Adama Mickiewicza na pomnik Adama Małysza, braliśmy leżaki i na Rynku Głównym, w kwietniu, robiliśmy sobie Spa, przebieraliśmy się w stroje z minionej epoki i biegaliśmy po rynku mówiąc, że zgubiliśmy się w czasie. Innym razem, z kolegą łowiliśmy ryby na Rynku Głównym. Mieliśmy wędki, stroje wędkarskie i krzesełka, a ryby łowiliśmy w studzience. Podszedł do nas Tiger Michalczewski, pokazał nam uniesiony kciuk i skomentował, że fajna akcja. Teraz nadal organizuję happeningi i różne dziwne akcje, ale częściej ogarniam je organizacyjnie - pracując nam programami krakowskich festiwali. Bez czego nie potrafisz żyć – poza sceną? Jestem uzależniony od komórki i Internetu, ale to jest związane ze sceną i niezbędne do prowadzenia działalności managerskiej i w ogóle artystycznej. Jestem uzależniony od ludzi, wyjazdów, adrenaliny. Kiedy mam zupełnie wolny dzień – budzę się rano i nie mam żadnych spotkań, żadnej próby, występu ani nic do załatwienia – coś jest nie tak. Jeżeli w tygodniu mam mnóstwo występów i jeszcze więcej spraw do załatwienia – to znaczy, że wszystko jest na właściwych torach. Cieszę się, kiedy się dzieje.

Rozmawiała: Justyna Skrzekut

TOUCHÉ | styczeń 2013


22 | jej punkt widzenia

Il. Kinga Tyc

Przedszkole dla dużych dzieci

Oj, nieładnie, człowieku, nieładnie, Oj, nieładnie, człowieku, brzydko. Ty się całe życie tylko bawisz i bawisz, Czasem sobie zmieniasz bawitko. A. Poniedzielski, Bawitko

To nie jest wcale tak, że w którymś momencie przestają nas cieszyć gry i zabawki. One po prostu zmieniają swoje nazwy. Dużym dziewczynkom zaczynają się podobać ładne samochody. A dużym chłopcom ładne lalki. Żeby się zabawić, kupujemy wyskokowe napoje, żele nawilżające i miłe dla oka gadżety. Niekiedy bawimy się uczuciami. Czasem słowami. Ktoś mógłby mi powiedzieć – masz rację, z tym, że ta gra po dwudziestce jest zdecydowanie bardziej wyrafinowana, niż ta we wczesnym dzieciństwie. A ja odpowiem niestety nie zawsze. Pewnie któraś z co uważniejszych Czytelniczek zakonotowała już, jakie jest moje obecne miejsce pracy. Otóż po trochu jestem panią przedszkolanką. W przedszkolu dla dużych dzieciaków. Byłeś grzeczny – wchodzisz do klubu. Nie byłeś grzeczny – to przyjdź za pół godziny, może już wytrzeźwiejesz, pogadamy. „Ile wypiłeś?” – pytam czasem. Odpowiedź w 99% jest taka sama, nie zgadniecie! Dwa piwa! Zawsze te dwa piwa! Źle się ubrałeś? Dres? Moro? Przyjdź jutro, kochaniutki. Wczoraj zawitało dwóch takich typków. „Dobrze wyglądam?” – pyta jeden. „Nie mam nic do zarzucenia” - odpowiadam. „Bo wie Pani - mówi on - bo ostatnio Pani mnie nie chciała wpuścić i ja właśnie byłem w sklepie i kupiłem spodnie, które mam na sobie” – mówi. A na dowód pokazuje mi reklamówkę, w której umieścił swoje „stare” gacie. No tak, dresowe. „Tylko nie przebierz ich przypadkiem na dole!” – zdążyłam jeszcze krzyknąć, ale on już nie słyszał. Porwał go rytm muzyki. Naprawdę potrafię być cierpliwa i wyrozumiała. Wysłucham monologu skarg i oskarżeń, po raz n-ty powtórzę obowiązujące dzisiaj promocje, a na oburzone pytanie – z reguły dziewcząt – „A nie wyglądam?” (przy okazaniu dokumentów) grzecznie powiem, co

na ten temat myślę. Czasem i łzy otrę, gdy ktoś dostanie gazem łzawiącym w oko i chusteczkę nawet podam. Nie jestem tam jednak po to, żeby wychowywać, więc głównie się przyglądam. Jak się dziś będziemy bawić? Jeśli pojawia się Człowiek – Królik, to znaczy, że to będzie udana noc. Między nami, Człowiek – Królik to nic szczególnego, nawet zagadać za bardzo nie potrafi, ale jego obycie zawsze wprowadza mnie w wyśmienity nastrój. Drugie kuriozum – Człowiek w koszulce Armaniego. Zawsze tej samej. Zawsze prosi, żeby go wpuścić, bo nie stać go na piwo w innym lokalu. Przychodzą dziewczynki z rocznika 96’, 97’. Zawsze zdziwione i oburzone, że dziś się tu nie zabawią. Z każdą mijającą godziną rośnie na bramce liczba pełnych flaszek i puszek z piwem. Długo nie rozumiałam, dlaczego ludzie usiłują wnieść do klubu swoje trunki, kiedy piwo na barze kosztuje 3 złote. „Dlaczego?” – zapytałam się kiedyś od niechcenia jednego śmiałka. „Dla zabawy, proszę Pani!” – odpowiedział roześmiany. A tych zabaw – co niemiara, zaczynając od toaletowych przygód, których przywoływać mi tu najzwyczajniej w świecie nie wypada, a które zdarza się, że kończą się wyważeniem drzwi (przez ochronę) i błagalnym zapytaniem (zdemaskowanej pary): „Ale możemy skończyć, co?”. Przez noże i maczety chowane w spodniach. Po wyłączanie muzyki, kiedy DJ się odwróci. I legitymowanie się dokumentami znajomego. Niektórych to śmieszy. A ja, im dłużej się temu wszystkiemu przyglądam, tym coraz częściej i coraz bardziej uparcie wracam do piosenki Poniedzielskiego. „Księgami bawimy się w mądrość [...] Słowami bawimy się w miłość”. Tylko kto się dziś ze mną jeszcze tak pobawi?

Natalia Sokólska nsokolska@touche.com.pl

TOUCHÉ | styczeń 2013


jej punkt widzenia | 23

Il. Kinga Tyc

Od przedszkola do psychola

Na kilka dni przed końcem świata, jedno z krakowskich przedszkoli postanowiło zaprezentować swoim słuchaczom, co dane im ze względu na apokalipsę nie będzie. Naświetlić, co jako obywatele mogliby hipotetycznie od państwa opiekuńczego jeszcze w swym żyćku wycisnąć, lecz nie wycisną już never ever. Panie przedszkolanki okurtuliły i zarękawiczkowały w tym celu jakieś dwieście sztuk plecaczkowo-czapeczkowych biedaczysk, a następnie przyprowadziły je na pachnący jeszcze farbą, lecz coraz mniej wiedzą, Kampus UJ. Być może co bardziej refleksyjne dziecięta zauważyły przygnębione miny panów młotkowych, stukających jeszcze to i owo w poczuciu bezsensu oraz pełnych żalu studentów, zagubionych w mroku niewiary i melancholii. Patrzcie, mówiły pewnie panie swoim wychowankom – patrzcie, dzieci, mogłyście we wrześniu pójść do szkoły, lecz nie pójdziecie. Mogłyście potem pójść do gimnazjum i liceum, no wiecie, tych z dużymi pryszczatymi dziećmi, ale nic z tego. Chociaż znajdźmy tu jakiś pozytyw – nikt was nie będzie gnębił na maturze z matematyki. Następnie większa połowa z was mogła zapragnąć kształcić się na szczeblu wyższym, czyli na przykład tu, na tym kampusie w stylu skandynawsko-europejsko-kaizen, pełnym ekranów LCD, wind, przeszkleń i z pięcioma liniami tram. Mogłyście nie musieć chodzić na zajęcia, odraczać zaliczenia, oddawać nie swoje referaty i jeszcze za zasługi otrzymać stypendium. Ale nic z tego! Pretensje można przesyłać do PR Executive Head Officer, Majowie, ul. Majowa 2a. Lecz żadne dziecko tego adresu i tak nie zapamiętało, bo bardziej je bawiły te wielkie szyby i dużo starych ludzi z plikami kartek. Dziewczynki maszerowały za rękę z dziewczynkami, chłopczyki z chłopczykami, chłopczyki z dziewczynkami, a panie całe to towarzystwo tłamsiły, macały, nadawały mu kształtu i rygoru poprzez uprzejme poklepywanie tu i ówdzie, dodając co chwilę serdeczne „nosz kurka felek”. U nas, na uniwersytetach, nic takiego by nie przeszło. Żeby za rękę przy poklepywaniu jakimś! A ci maszerowali. I widział Bóg, że było dobre, a mnie się wzięło na myślenie mroczno egzystencjalne, że takie to życie niesprawiedliwe. Te bojarstwa

TOUCHÉ | styczeń 2013

nie dotkną nigdy prawdziwego życia, pełnego smrodków i zasadzek. Ale z drugiej strony, na zbliżającą się kometę będą spoglądały z rozdziawioną buzią myśląc, że są w Imaxie. Ewentualny potop przyjmą z założonymi rękawkami pływackimi. Z epoki lodowcowej wyjadą na saneczkach, a rozstąpienie się ziemi mają przecież za każdym wejściem do piaskownicy. A my, narodzie pełnosztywnoletni? My za to będziemy siedzieli i oczy wypłakiwali, żeśmy tyle roboczogodzin wysiedzieli w tych niewygodnych ławkach! Nabawiliśmy się pylicy od kredy i cellulitu od krzesełek. Wzrok komputerowo zepsuty, psychika planowo rozjechana i wszystko to na koszt państwa, które hojnie płaciło. Za nasze trójczyny w dziennikach, akcję „Kubek mleka na wszystkich czeka”, ekscentryczne panie szatniarki i katechetów, którzy chcieli obozów dla homoseksualistów. A teraz rachunek ma się tak, że świat skończył się już (?) lub nie skończył (?) i dzieci nadal są dziećmi, a w nas coraz więcej goryczy. Dnia pańskiego, którego pisałam dla Państwa powyższą impresję nad dzieciństwem i końcem świata, miałam jeszcze wybór. Ogłaszam, że wybrałam dobrze. Babranie się w ciastkach i Muminki. Dorosłość odprawiona z kwitkiem i tak kiedyś nas dopadnie, ale za to koniec świata jakby superowjejszy!

Oczekując na szczere rachunki sumienia, Wasza Sandra Staletowicz staletowiczowna@gmail.com


24 | jego punkt widzenia | odważnie o wszystkim

il. Basia Maroń

O rozczarowaniach, kucykach i fiołkach alpejskich

Po głowie kołacze mi się kilka myśli, niemniej żadna nie wydaje mi się mieć potencjału na rozwinięcie w pełnowartościowy felieton. I nie mam przy tym żadnej innej. Wrodzona ambicja każe myśleć mocniej i dojść w końcu do tematu, ale bardziej wrodzone lenistwo mówi, żeby napisać po trochu o tym, o czym naprawdę chcę. A dla ugłaskania naczelnej na końcu nawiążę jakoś do tematu numeru – dzieciństwo, czyż nie? Tak, to jest plan. Na początek poleje się jad. Tak też Droga Czytelniczko, lojalnie uprzedzam, że zamierzam wygłosić mocną, nieuprzejmą i skrajną opinię. Jednocześnie zaręczam, iż nawet nie draśnie ona osoby chociaż umiarkowanie bystrej. Ok? Chciałem powiedzieć, że przejawianie jakiegokolwiek zainteresowania ślubem, ciążą czy tajemniczym romansem księżnej Kate, jest jednoznacznym indykatorem posiadania ilorazu inteligencji na poziomie fiołka alpejskiego. Czujesz się urażona? Cóż, myślę, że właśnie udało mi się w błyskawiczny sposób oszacować Twoje IQ – standardowe testy zajęłyby Ci dużo więcej czasu, nie musisz mi dziękować. Tymczasem pobaw się trochę swoją piłeczką i negatywne emocje na pewno przejdą. Aha, i nie gorączkuj się zbytnio, Kasia nie miała żadnego tajemniczego romansu, o którym nie słyszałaś (chyba?) – wziąłem to kompletnie z tyłka. Jeśli jesteśmy już w temacie księżniczek to nawiążę do czegoś, co jest niby zabawne, ale w zasadzie to bardziej smutne. Mam na myśli pary narzeczeńskie. Tzn. nie żeby nadchodzący ślub wywoływał takie emocje (choć też może), chodzi mi raczej o pewien szczególny rodzaj nastawienia, który częściej przejawiają jednak panie. Radykalne zawężenie horyzontu poznawczego do zbliżającego się wielkiego dnia. Niekończące się pierniczenie, jaką to nie zostanie księżniczką i jakiego będzie mieć księcia, i jakiego kucyka, i jaki pierwszy taniec – bo książę nauczy się tańczyć i z rozpędu nauczymy go też jeździć na kucyku… Będzie orkiestra, będą baloniki, zabawa do białego rana, dużo prezentów, a goście będą płakać. To smutne, bo myślę tylko o nieuniknionym rozczarowaniu, biorąc pod uwagę

rangę oczekiwań. Księżniczka ledwo wciśnie się w sukienkę (która raczej nie wytrzyma do białego rana), a książę spije się z kucykiem. Orkiestra da ciała, prezenty nie będą warte więcej niż baloniki, zaś jeśli pojawią się łzy, to tylko na widok waszej choreografii. Drogie (jeszcze) panny zastanówcie się więc kilka razy, zanim zaczniecie terroryzować wszystkich niekończącym się potokiem aktualności weselnych. Tymczasem kolejne płynne przejście oprę na wątku terroryzowania, a właściwie chodzi o coś, co miało mnie sterroryzować, ale tego nie zrobiło – zamiast tego wywołało falę goryczy. Mianowicie horror, na który czekałem długo (jako miłośnik marki) i rozczarowałem się bezlitośnie: Silent Hill: Apokalipsa 3D. Po prostu muszę to napisać – nie oglądajcie tego badziewia, nawet jeśli ktoś wam będzie chciał zapłacić. Widzicie… Wiedziałem, że ten film będzie zły – nie jestem idiotą, już po poznaniu podtytułu przygotowałem się na najgorsze. To dziwne uczucie. Byłem gotowy na kompletny niewypał, było jednak tak źle, że i tak się zawiodłem. Będziecie wiedzieć, o co mi chodzi, po waszym weselu. Spójrzmy więc, co my tu mamy: jad, smutek, gorycz, terror i rozczarowanie. Brzmi niemal jak streszczenie naszego dzieciństwa, prawda? A już sam przestawałem wierzyć, że uda posklejać mi się ten tekst w całość!

Kamil Lipa ksiaze.kam@gmail.com

TOUCHÉ | styczeń 2013


jego punkt widzenia | błazenada | 25

il. Basia Maroń

Tramwajowe hocki klocki

Tramwaj jest średnio pełny, wypełniony różnymi, różnymi ludźmi. Są starsze kobiety z siatami, w beretach i szaro-burych odzieniach watowanych. Są starsi mężczyźni w skórzanych kurtkach i podobnych kaszkietach. Oni jadą odwiedzić znajomych w miejscowości Rakowitz. Na siedzeniach przy oknach siedzą dzieciaki, wyglądają przez szyby ciekawe świata, zarzucając jadących z nimi rodziców stertami pytań, pytań o świat. Jest też kilka studentek polonistyki czy jakiegoś innego humanistycznego kierunku, one z torbami na ramię, okularami i rozwianymi, kręconymi włosami dodają tramwajowi nieco lekkości. Wreszcie jadę tam ja, siedzę tuż obok miejsca na wózek dziecięcy, za cienką barierką ze stalowej rurki. Po drugiej stronie wolnej przestrzeni do stania, kiedy nie stoi tam żaden wózek z dzieckami siedzą dwie osoby. Aż tu nagle jedna z nich krzyczy radośnie. „Tato, tato ułożyłem wszystkie klocki!” – chłopiec w czerwonej czapce zimowej, zwraca się do swojego ojca na siedzeniu obok. Mały wrzeszczy ze szczęścia, a mnie ogrania zdecydowana konfuzja. Widząc, że w rękach trzyma tylko niewielki czarny przedmiot, popularny-dotykowy-komórkowy, zastanawiam się, gdzie do licha on ma te klocki?! Po czym następuje druga scena. Tata czerwonogłowego chłopca wyjmuje mu z rąk dotykowy-popularny, potrząsa energicznie na boki, po czym uspokojony oddaje małemu. A ten wodząc paluszkami po przyjemnym szkle (którego ja nie znoszę), układa klocki na nowo. Już zaskoczyłem, że to tylko jakaś głupia aplikacja do układania małych, plastikowych elementów, które były najlepszą zabawką mojego życia. Tyle, że moje były nią w odległej, zamierzchłej przeszłości, prawie tak dawno, że niektórzy uważają wymarłe mamuty za moich kolegów od układania klocków. Jednak zanim pojawiły się w moich dziecięcych rękach plastikowe, kolorowe i jednak bardzo drobne elementy, przecież bawiłem się klockami drewnianymi! Ha, kto dzisiaj zrozumie, jaka to była frajda układać z nich zamek, albo stary dom, a w miejscach, gdzie kilka tych ze skosami schodziło się z prostymi, wyobrażałem sobie

TOUCHÉ | styczeń 2013

pajęczyny. Piękne chwile dzieciństwa. No tak, odezwie się jakiś głos sceptyczny, który powie: „Przecież są sklepy z drewnianymi zabawkami, sam byłeś w jednym nie tak dawno.” Rzeczywiście byłem, wszystko tam było piękne, kolorowe i pobudzające zmysły. Ale jakoś klocków nie zapamiętałem. Mało tego, robię znowu krok do mamuciego dzieciństwa, klocków nie było zbyt wiele, ale miałem za to oberżnięte nogi od jakiegoś krzesełka. A te z powodzeniem robiły za dwa największe klocki, zawsze szły na sam dół konstrukcji domu. Co tam po korpoaplikacji telefonowej do układania jakiś tam wirtualnych kształtów, jeśli zechcesz, to nie schowasz takiego klocka pod poduszkę, np. tego ulubionego, z dużą literą D. Ja bawiłem się drewnianymi klockami na podłodze w kuchni, a gdzie tam z telefono-aparato-dotykaczem na podłogę! Przecież tata, właściciel tego cuda, wytarmosiłby za uszy, że rysuje się niepotrzebnie klapka od baterii. No dobra, przyznaję, jedną przewagę być może ma ta aplikacja, można układać klocki jadąc tramwajem. Rozkładam ręce, ja tak nie mogłem w mamucich czasach. Ale z drugiej strony nie jeździłem tramwajem w ogóle. Za to w pokoju za drzwiami miałem specjalną szafkę na wszystkie moje cudowne, plastikowe klocki, wiadomej firmy z północnego kraju. Siadałem za drzwiami i świat, tramwaje, całe to tałatajstwo za oknami znikało. Układałem klocki, sam tworząc swoją rzeczywistość. Granice tego świata wyznaczała mi wyobraźnia, jeszcze nie język, ale też nie aktualna wersja elektronicznego programu, który stworzył ktoś tam za Wielką Wodą. W tramwajach odpowiadajmy na dziecięce sterty pytań o świat, a klockami bawmy się razem z nimi w domu, chociażby i na kuchennej podłodze. Jakub Jaworudzki Miałeś jako dziecko zestaw klocków Farma albo Cyrk? Pisz: jesterjames@wp.pl


26 | sesja miesiąca | outgrown barbie

OUTGROWN BARBIE

Fotografie: Roksana Wąs (Roksana Wąs Photography) Modelka: Yve (Beatrice Models) Projektantka: Martyna Majowska

Make-up: Patrycja Kocot Stylistka: Anna Sowik

TOUCHÉ | styczeń 2013


outgrown barbie | sesja miesiąca | 27

TOUCHÉ TOUCHÉ | styczeń | styczeń 2013 2013


28 | sesja miesiąca | outgrown barbie

TOUCHÉ | styczeń 2013


outgrown barbie | sesja miesiąca | 29

TOUCHÉ TOUCHÉ | styczeń | styczeń 2013 2013


30 | sesja miesiąca | outgrown barbie

TOUCHÉ | styczeń 2013


fashion | 31

street fashion Kasia Znudzeni szarością płaszczy mijających was na ulicy ludzi? Ja również. Na szczęście zawsze znajdzie się ktoś, kto swym wyglądem przywraca wiarę w ludzką inwencję, jeżeli chodzi o podejście do mody, zwłaszcza w okresie, gdzie na ulicach dominuje armia zachowawczych do znudzenia wyglądów. Tym razem wpadłam na Kasię – siedemnastoletnią modelkę, która swoją stylizacją ściągnęła na siebie nie jedno spojrzenie. Kasia najchętniej wybiera sieciówki, skąd pochodzi większość rzeczy, które ma na sobie. Czapka z kolei jest autorstwa We Peace It – marki charakteryzującej się miejskim i młodzieżowym wyglądem swoich ubrań. Kto powiedział, że neony z końcem lata winny wędrować na dno szafy bez racji bytu w okresie zimowym? Zestawienie płaszczyka w panterkę z pomarańczową, neonową czapką w stylu narciarskim to dość odważne posunięcie, jednak jest to dobry pomysł na ożywienie stroju. Wystarczy jeden akcent w neonowym kolorze, by odświeżyć swój zimowy wygląd i przy okazji nadać mu nieco weselszego tonu. Kolejnym, sprytnie dobranym przez Kasię akcentem, jest plecak w etniczne motywy, który dopełnia całość i nie obciąża jej drastycznie swoimi wzorami. To zestaw bardzo trafiony, ponieważ świetnie egzystuje sam w sobie, bez dodatków w postaci czapki i plecaka, a wraz z nimi staje się czymś zupełnie nowym, pobudzającym fantazję.

Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: http://przebierankipannyanki.blogspot.com/ http://www.maxmodels.pl/laff_vintage.html

TOUCHÉ | styczeń 2013


32 | film | on i ona w kinie

On i Ona w kinie Różne odcienie życia

360 Data premiery: 26 grudnia 2012 (Polska), 9 września 2011 (Świat) Reżyseria: Fernando Meirelles Scenariusz: Peter Morgan Zdjęcia: Adriano Goldman Obsada: Anthony Hopkins (John), Jude Law (Michael Daly), Rachel Weisz (Rose), Ben Foster (Tyler), Maria Flor (Laura)

Dystrybucja: Kino Świat Czas trwania filmu: 1 godzina, 50 minut

Lubię filmy o mozaikowej konstrukcji. Jedne bardziej, inne mniej. Lubię, gdy się coś ze sobą łączy, przeplata, komplikuje, wchodzi w polemikę. Dlatego pamiętam, jak z uśmiechem na twarzy czytałem Kolekcję piękności Whitney Otto - jedną z ważniejszych książek w moim życiu - i oglądałem Magnolię Paula Thomasa Andersona. 360 w reżyserii Fernando Meirellesa - którego wcześniejsze dokonania świadczą o jego niebywałych, artystycznych zdolnościach opowiadania historii intrygującej, tajemniczej, pełnej zakamuflowanej erudycji - oprócz przyjemnej, prostolinijnej fabuły, nie zaskakuje niczym twórczym, absorbującym widza, dającym mu poczucie, że godzina i pięćdziesiąt minut spędzone w kinie może odmienić jego los, zawładnąć nim w pełni, dać poczucie, że każda opowieść rozgrywająca się na ulicach Wiednia, Bratysławy, Paryża i Londynu jest na tyle uniwersalna, że może dotyczyć każdego z nas. Ja się w świecie bohaterów 360 pogubiłem, a niektóre zwroty akcji mnie wręcz bawiły swoją abstrakcyjną nierealnością. Przy całej iluzoryczności tego filmu, niektóre wątki są warte bliższego zainteresowania. Zdecydowanie najbardziej głębokim i ujmującym są losy Johna (bardzo dobra kreacja Anthonego Hopkinsa), który podróżuje w poszukiwaniu swojej utraconej córki, poznaje nowych ludzi, leczy się z alkoholizmu. Monolog, który wygłasza na spotkaniu anonimowych alkoholików wstrząsa, nasuwa refleksję, odpowiada na podstawową maksymę filmu: Ile szans jesteśmy w stanie dostać w życiu? Uwiodły mnie również dzieje Tylera – nadpobudliwego seksualnie mężczyzny, który lecząc się i walcząc ze swoim uzależnieniem zatraca siebie, wpada w machinalny tryb egzystencji, na nowo stara się odbudować całą swoją emocjonalność. Jak małe dziecko bada, obserwuje, stawia pierwsze kroki ku lepszej przyszłości. 360 to także te nieudane, monotonne i mało oryginalne historie. Zdradzające się małżeństwo, które jedynie przy swojej córce potrafi ze sobą rozmawiać i udawać szczęśliwą rodzinę, momentami zachowuje się jak para nieodpowiedzialnych, buńczucznych nastolatków. Wątek rozczarowuje również zakończeniem – chyba najbardziej banalnym ze wszystkich, które widz mógłby sobie wyobrażać. Sytuacji nie uratował ani Jude Law, który wcielił się w postać Michaela, ani Rachel Weisz, grająca jego żonę. Gdy wyszedłem z kina, w aurze całkowitego tumiwisizmu, dręczył mnie pewien niedosyt. Spojrzałem wtedy na uśmiechniętą Elizę i już wiedziałem, że jej recenzja będzie zupełnie inna od mojej. Bartosz Friese

TOUCHÉ | styczeń 2013


Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski.

Refleksja nad współistnieniem To prawda, drogi Bartoszu, że po wyjściu z kina, na mojej twarzy gościł uśmiech. Nie był on jednak spowodowany iluminacją doznaną wskutek odkrycia czegoś, czego już wcześniej bym nie wiedziała, a raczej tym, że ostatnie, niecałe dwie godziny, spędziłam odprężając się w fotelu kinowej sali. 360 nie zaskakuje innowacyjnym scenariuszem i tu przyznaję Ci rację. Nie zgadzam się jednak z opinią, jakoby był w jakimś stopniu nierealny i abstrakcyjny. Sądzę, że fabuła filmu Fernando Meirellesa momentami ma prawo przyprawić widza o zawrót głowy, gdyby jednak przemyśleć ją na spokojnie, staje się spójna i przejrzysta. Myślę ponad to, że tak naprawdę nie ma znaczenia w ilu miastach rozgrywałaby się akcja – zamiar reżysera wydał mi się klarowny – historie poznawanych przez nas bohaterów wyciągnięte są ze scenariusza życia zwykłych ludzi, a co za tym idzie, mogłyby być wyciągnięte z życia każdego z nas. Atutem mnogości miejsc pojawiających się w filmie jest, zawarta w nich, swego rodzaju wielokulturowość, co dodatkowo zwraca uwagę na kuriozalne połączenia między bohaterami. Nasze życie ma wpływ na życie innych ludzi, tych, którzy przez lata wymieniają z nami rozmowy, dzielą się doświadczeniami i mijają nas w gąszczu codziennej rzeczywistości. Pointa to może i mało odkrywcza, jednak moim zdaniem w wydaniu, jakie zaprezentował nam reżyser 360 sprawia, że zastanawiamy się nad przebytą przez siebie życiową historią i ludźmi, którzy nam podczas niej towarzyszą i towarzyszyli. Zgadzam się z Tobą natomiast w związku z tym, że na szczególne wyróżnienie zasługuje kilka filmowych wątków. Mnie również urzekła historia więźnia Tylera (w tej roli hipnotyzujący Ben Foster), jak i historia Johna, granego przez Anthonego Hopkinsa, nie osądzałabym jednak negatywnie małżeńskiego dramatu Rose i Michaela Daly. Co więcej, myślę, że to właśnie ten wątek stanowi spoiwo i swego rodzaju filmowe serce. Bliski jest mi pogląd, traktujący ludzkie życie jako szereg przypadkowych wydarzeń i spotkań. Jednocześnie jednak pragniemy wierzyć, że sam przypadek jako taki nie istnieje i że nasze życie ma wpływ również na tych, których na swojej drodze spotkamy. Prawdopodobnie nasze istnienie krzyżuje się z istnieniami poznawanych przez nas ludzi, tak jak w filmie 360. Czasem wzajemne spotkania nie prowadzą do głębszej refleksji, innym razem jednak pozostawiają trwały ślad po naszej wzajemnej obecności. Meirelles dotknął sedna sprawy nie popadając w sztampę i frazes.

Eliza Ortemska

bgraczyk@touche.com.pl TOUCHÉ | styczeń 2013


34 | film | nowość

Dziecięca podróż Petera Jacksona

Hobbit: Niezwykła podróż / The Hobbit: An Unexpected Journey Data premiery: 28 grudnia 2012 (Polska), 28 listopada 2012 (Świat) Reżyseria: Peter Jackson Scenariusz: Guillemo del Toro, Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens Zdjęcia: Andrew Lesnie Obsada: Martin Freeman (Bilbo Baggins), Richard Armitage (Thorin Dębowa Tarcza), Ian McKellen (Gandalf), Manu Bennett (Azog), Cate Blanchett (Galadriela), Andy Serkis (Gollum), Hugo Weaving (Elrond) Dystrybucja: Forum Film Poland Sp. z o.o. Czas trwania filmu: 2 godziny, 49 minut

Nastała długo wyczekiwana przez wszystkich fanów filmowej ekranizacji Władcy Pierścieni chwila. Śródziemie powraca, tym razem w nieco odmiennej odsłonie. Hobbit jest bowiem swoistym prologiem do Trylogii, zdecydowanie bardziej magiczną i baśniową od wcześniejszych części opowieścią o niebezpiecznej podróży osadzonej w czasach relatywnego pokoju. Peter Jackson prezentując własną wizję niesamowitego świata wykreowanego na literackim pierwowzorze stanął przed ogromnym wyzwaniem - musiał zderzyć się z wyobraźnią widza. Zdecydowanie nie poległ w tej bitwie. Jednak decydując się na realizację Hobbita otrzymał spory kredyt zaufania, którego nie mógł zaprzepaścić. Wyruszył w kolejną filmową podróż, pełną niesamowitych przygód. Przyłącz się i wędruj również Ty! Obiecuję, że nie będziesz się nudził!

Sześćdziesiąt lat wcześniej. Shire. Gandalf odwiedza mieszkającego w Bag End Bilbo Bagginsa. Nie jest jednak sam. Wraz z nim wędruje gromada trzynastu krasnoludów, którzy pragną odzyskać utraconą przed laty ojczyznę dobrobytu i cennych kruszców - Erbor - zawładniętą przez smoka Smauga. Młody Hobbit jeszcze nie wie, że ich przybycie całkowicie odmieni jego dotychczasowy, spokojny żywot. Czarodziej usilnie namawia go do wspólnego wędrowania, upatrując w nim najlepszego kandydata. Przeczuwa bowiem, że najmniejsza i niepozorna istota może zdziałać więcej, niż cała armia wojowników. Jak zwykle się nie myli… Amerykański reżyser wraz z operatorem (Andrew Lesnie), stworzyli niesamowity spektakl pełen barwnych postaci, zachwycających swoją plastycznością krain, imponujących stworów, a przy tym sporej dawki zabawnych sytuacji. Zieloność Shire, harmonia w państwie elfów, podziemny świat trolli, mrok i groza, wypełniające ziemię władaną przez Azoga idealnie obrazują wielowątkową historię. Nie miałam przyjemności (wątpliwej, jak sądzi większość widzów) śledzenia przygód gromady śmiałków w nowej technologii 48 fps (klatek na sekundę). Zdecydowałam się na klasyczną wersję, która pozwala wniknąć w magię obrazu, a nie nadmiernie go urealniać. Nie mogę pominąć genialnej roli Martina Freemana, wcielającego się w postać Bilbo Bagginsa. Reżyser po raz kolejny nie pomylił się w doborze aktorów. Idealnie dopasował także Richarda Armitage’a, który kreował Thorina Dębową Tarczę, walecznego następcę tronu krasnoludów. Nie zabrakło również wyśmienitych scen, szczególnie zapadających w pamięć, jak walka kamiennych gigantów czy pojedynek na zagadki między Gollumem a Bilbo. Ostatnim, decydującym elementem konstruującym wybitne dzieło, to muzyka spójna z Trylogią, w której słychać powtarzające się motywy dźwiękowe. To wszystko tworzy klamrę kompozycyjną dla całości historii stworzonej przez J. R. R. Tolkiena. Fenomenalna jest pieśń Misty mountains o pragnieniu powrotu do domu a także mrocznej i niebezpiecznej przygodzie. Chóralne, mocne basy, wydobywające się z ust krasnoludów, przyprawiają o gęsią skórkę. Nic dziwnego, że początkowo sceptyczny Bilbo decyduje się jednak wyruszyć w nieznane i zobaczyć to, o czym do tej pory przyszło mu czytać jedynie w książkach. Niezwykła podroż dopiero się rozpoczyna. Hobbit zdecydowanie jest filmem, który nie zawiedzie fanów. Bardzo dobrze prowadzona akcja, jak zawsze wyprawa pełna przygód, wyzwań i niebezpieczeństw. To była podróż Petera Jacksona. I jego zwycięstwo. Magdalena Kudłacz

TOUCHÉ | styczeń 2013


film | nowość | 35

Przecież nie myślisz o śmierci w Supermarkecie

Supermarket Data premiery: 25 grudnia 2012 (Polska) Scenariusz i reżyseria: Maciej Żak Zdjęcia: Jan Holoubek Obsada: Mikołaj Roznerski (Himek), Marian Dziędziel (Jaśminski), Izabela Kuna (Bogusia Warecka), Tomasz Sapryk (Michał Warecki) Dystrybucja: ITI Cinema Czas trwania filmu: 1 godzina, 24 minuty

Film z natury ma wywoływać emocje. Dobrze, gdy po wyjściu z kina lub wyłączeniu odtwarzacza DVD jeszcze chwilę się myśli. I kiedy nie interesują nas już napisy końcowe, bo wpełzają na ekran, gdy zastanawiamy się, co tak właściwie przed momentem zobaczyliśmy – wtedy jest dobrze. Miałem szansę zobaczyć Supermarket na pokazie prasowym i… wbił mnie w fotel. To film, po obejrzeniu którego nie w głowie mi promocje końcowo – roczne i oczekiwanie w kolejce do kasy. Mamy do czynienia z thrillerem z krwi i kości; mocnym jak na polskie standardy. Dialekty słowiańskie nie są dobrą stroną kina akcji. Śmieszą nas bardziej niż przerażają, bo przecież wiemy, że to, co jest koło nas, nie jest straszne i niemiłe tak bardzo, jak na ekranie. Oglądamy w takich momentach nadymany badziew z groteskowym lukrem. Maciej Żak (reżyser filmu Ławeczka) podjął wyzwanie nakręcenia mocnego kina na niestabilnej, filmowo polskiej ziemi. Jestem sam zaskoczony poziomem, jaki udało mu się utrzymać w każdej kolejnej scenie. Zaczyna się na wskroś normalnie. Przedsylwestrowy szał ogarnia tłumy ludzi ciągnących do supermarketów. Przedświąteczne szaleństwo nie rozeszło się łatwo po kościach kierownika sklepu. Straty poniesione przez tych, dla których ceny nie grają

TOUCHÉ | styczeń 2013

roli, czyli złodziei, są ogromne. Szef ochrony sklepu Jarmiński (Marian Dziędziel) jest motywowany przez przełożonego do całkowitej kontroli za pomocą zgrabnego szantażu. I to jest punkt wyjścia dla całego Supermarketu. Niby nic, ale gdy Żak dodaje do tego niewinne małżenstwo Wareckich, starające się potulnie kupić kilka produktów, możemy spodziewać się tego, co dostajemy lada moment. Ochrona sklepu wybiera na swój cel Michała (Tomasz Sapryk). Chcą go przeszukać i poprosić o oddanie ukradzionego towaru. Ten jednak nie daje za wygraną i przeczy wszystkim postawionym mu zarzutom, siedząc w ukrytym pokoju z lustrami. Pech chce, że jego antagoniści byli nacechowani podobnie. Znane z lekcji fizyki doświadczenie o wzajemnym odpychaniu się identycznych biegunów jest doskonałą metaforą konfrontacji niewinnego z oskarżającym. Nie może w takim razie dojść do pojednania obu stron. Koniec końców Pan Warecki znika gdzieś w czeluściach sklepu, a Pani Warecka (doskonała Izabela Kuna) w tym czasie podejmuje wszelkie działania, by znaleźć swojego męża. Stają jej na drodze jednak kłody pozornej niewiedzy wszystkich związanych ze sprawą. Prosty zabieg. Centrum handlowe, gdzie nikt nikogo nie zna. Ogrom ludzi. Niewiniątko i ofiara. Ale ile w tym wyrafinowania w żonglowaniu skokami akcji i budowaniem napięcia (choć szkoda, że nie według zasady Hitchcocka, czyli od trzęsienia ziemi w górę). Mimo to, oglądałem ten film z zapartym tchem i czuję się szalenie dumny z faktu, że istnieje Polak – poza Polańskim – który jest w stanie nakręcić tak dobry film zarówno technicznie – zdjęcia Jana Holoubka (Świadek koronny) wydają się absolutnie przemyślane, co dla osób, którym wadzi polski język w kinie akcji, stanowi alternatywę do przeżycia Supermarketu z wyciszonym dźwiękiem. Obrazy potwierdzają emocje i sformułowania słowne, wystarczy je widzieć, by wiedzieć, o co tak właściwie chodzi – jak i pod względem zawartej w nim treści, bo to ona cechuje kino europejskie. Brak w filmie manichejskości i podziału na czarne lub białe, istotne jest skupienie się na dylemacie w ocenie bohaterów: kim oni tak właściwie są – ofiarami czy katami? To o tym tak właściwie opowiada ten film. Czy wnosi nowe, niewidziane wcześniej? Zdecydowanie nie. Ale z pewnością jest tworem dobrym, który z całym przekonaniem mogę polecić większości czytających tę recenzję i lubiących dobre kino. Dominik Frosztęga


36 | film | analiza starego dzieła

Somewhere over the Rainbow

Dorotka i jej niezwykli przyjaciele na planie zdjęciowym pokazali talent nie tylko aktorski, ale również umiejętności muzyczne i taneczne. Piosenka Somewhere over the Rainbow w wykonaniu Judy Garland wzrusza każdego widza.

Czarnoksiężnik z k rainy Oz (1939) reż. Victor Fleming W ubiegłym miesiącu wszyscy oczekiwaliśmy nadejścia końca świata, rozstrzygającej wszystko apokalipsy i cóż, zostaliśmy nieźle wrobieni przez, po raz kolejny, niedotrzymujący słowa lud Majów. Gdyby jednak ów wieńczący kres dzień nastał, moim marzeniem byłoby, ażeby zakończył się jak w przypadku bohaterki fantastycznej historii, opowiedzianej w musicalu Czarnoksiężnik z krainy Oz. Co prawda Dorotka nie przeżyła końca świata, a została (jedynie) porwana przez tornado, które wyniosło ją do baśniowego świata, zamieszkiwanego przez niezwykłe stworzenia. Przeżywszy mnóstwo zadziwiających przygód i spotkawszy na swej drodze prawdziwych przyjaciół, dziewczyna dowiedziała się, że czasem nie trzeba sięgać daleko, żeby odnaleźć szczęście. Tego samego pragnęłabym dla siebie na wypadek końca świata. I w dodatku, żeby również objawił się w technikolorze!

„Toto, mam poczucie, że nie jesteśmy już w Kansas” – mówi nastoletnia Dorotka (zagrana wprost rewelacyjnie przez młodziutką Judy Garland), po przybyciu do obcego sobie miejsca. Dziewczynka dostaje się tam ze swoim psem, Toto, w bardzo spektakularny sposób. Porwany przez trąbę powietrzną dom z dwójką bohaterów na pokładzie spada wprost na złą Czarownicę, wyrządzającą krzywdę mieszkańcom pewnej części krainy Oz. Dorotka zostaje uznana za bohaterkę i zyskuje sympatię nowo poznanej społeczności. Okazuje się jednak, że – aby wrócić do domu – dziewczyna musi udać się do władającego krajem czarnoksiężnika Oza, który jako jedyny może spełnić jej życzenie powrotu do rodziny. Odważna panienka wyrusza więc w drogę, spotykając po drodze niezwykłe postaci, podobnie jak ona pragnące, aby wszechwładny mag spełnił ich marzenia. Do Dorotki dołączają: Strach na wróble, który

TOUCHÉ | styczeń 2013


film | analiza starego dzieła | 37

pragnie rozumu, Blaszany Drwal – pozbawiony serca oraz Tchórzliwy Lew, mający nadzieję otrzymać od czarodzieja odwagę. Nietypowi towarzysze podróży pokonując przeszkody, docierają do Szmaragdowego Królestwa i spotykają wielkiego Oza. Ten zgadza się spełnić prośby przybyłych pod jednym warunkiem – Dorotka i jej przyjaciele muszą zdobyć miotłę złej czarownicy i przynieść ją magowi. Jak wkrótce przekonują się bohaterowie, do tego zadania potrzebne są odwaga, rozum i serce... Baśniowa opowieść o dzielnej Dorotce i jej kompanach, w reżyserii Victora Fleminga, jest niezwykłą podróżą do świata pełnego ciepła i radości. Wielu widzom film ten kojarzy się z dzieciństwem i rzadko wracają do niego już jako dorośli, co jest wielkim błędem! Czarnoksiężnik... to doskonała zabawa dla każdego pokolenia, choć niektórzy widzowie mogą uznać go za trącący myszką banał, traktujący dość powierzchownie i naiwnie o pewnych prawdach życiowych. I być może mają rację, jednak prosty przekaz tej historii jest tu jak najbardziej na miejscu. Przecież ile razy okazywało się, że to, czego szukaliśmy tak długo, jest tuż obok, na wyciągnięcie ręki? Albo też wmawialiśmy sobie, że nie osiągniemy sukcesu, bo nie jesteśmy dość odważni, mądrzy, zaradni, pomysłowi etc., etc.? Pewnie każdy z nas wielokrotnie miał taką sytuację w przeszłości, a kolejnych kilka przypadków ciągle przed nami. Mimo, iż znamy ten schemat, często zapominamy o tym, że nie wystarczy tylko czegoś pragnąć, aby to otrzymać. Często trzeba wyruszyć w długą drogę, żeby zrozumieć, że szczęście było cały czas blisko, jak w przypadku Dorotki. A czasem – o czym przekonać może los niezwykłej trójki przyjaciół dziewczynki – definiujemy pewne pojęcia w stereotypowy, wąski sposób. Nie spostrzegamy, kiedy sami ulegamy tym uproszczeniom i pozwalamy innym dostrzegać tylko to, co znajduje się na powierzchni. Sami zaczynamy wierzyć, że czegoś nam brak, jesteśmy niepełni lub zbyt mali. Próbujemy to na nowo zdobyć, nie mając świadomości, że już to posiadamy, tylko zagłuszone bądź zapomniane. I tak, jak bohaterom filmu, potrzebny jest maleńki bodziec, żeby zrozumieć, że spełnienie tego wielkiego marzenia nie odbywa się na zewnątrz, ale w środku każdego z nas. Czarnoksiężnik z krainy Oz zasługuje na uznanie z uwagi na piękny przekaz wartości, ale równie słusznie należą mu się oklaski za stronę realizacyjną. Baśniowa kraina władcy Oza została stworzona dzięki pracy niezliczonej ilości kreatywnych ludzi. Scenografia epatuje ogromną ilością szczegółów i wspaniałych dekoracji, na tle których pojawiają się baśniowe postaci w wymyślnych kostiumach i charakteryzacjach. Zachwycają również niesamowite tricki montażowe, które w latach 30-tych ubiegłego wieku wymagały znacznie więcej poświęcenia i pracy twórców, niż w dobie komputerowych efektów specjalnych. Wszystkie te elementy powodują, iż do filmowej Dorotki i jej przyjaciół chce się wracać jak najczęściej, zachwycając się atmosferą wspaniałej krainy Oz i wraz ze wszystkimi bohaterami śpiewać piękne, wpadające w ucho piosenki i radośnie podskakiwać w ich rytm. Aneta Władarz

TOUCHÉ | styczeń 2013

Nad scenografią i efektami specjalnymi pracowała rzesza pomysłowych ludzi, którzy stworzyli niezapomnianą krainę, władaną przez czarnoksiężnika Oza.

Słynne rubinowe buty Dorotki, które otrzymała od Dobrej Wróżki, to jedna z siedmiu par znajdujących się na planie. Kilka egzemplarzy jest w posiadaniu kolekcjonerów. Każda para to koszt kilku milionów dolarów.


38 | film | w domowym zaciszu

Burtonowska bombonierka

Charlie i fabryka czekolady / Charlie and the Chocolate Factory Data premiery: 9 września 2005 (Polska), 10 lipca 2005 (Świat) Reżyseria: Tim Burton Scenariusz: John August Zdjęcia: Philippe Rousselot Obsada: Johnny Depp (Willy Wonka), Freddie Highmore (Charlie), Helena Bonham Carter (Pani Bucket), Noah Taylor (Pan Bucket) Dystrybucja: Warner Bros Czas trwania filmu: 1 godzina, 55 minut Truskawki z bitą śmietaną, andruty przekładane masą kakaową albo słodki miód pitny, którym pachniało już na samym progu naszego mieszkania. Smaki z dzieciństwa zapamiętujemy na całe życie. I nie chodzi tylko o to, że towarzyszą nam od najmłodszych lat. Zwykle kojarzą się z ciepłymi, rodzinnymi chwilami, do których z chęcią wracamy pamięcią. O tym, jak smakuje dzieciństwo według Tima Burtona, możemy się przekonać wyruszając w podróż do fabryki czekolady Williego Wonki. Czekoladowy wodospad, mściwe wiewiórki zatrudnione do rozłupywania orzechów oraz rozśpiewane Oompa – Lumpasy to tylko niektóre z atrakcji, jakie można tam spotkać. Jednak nie każdy może wejść do tej magicznej krainy łakoci. Tylko piątka dzieci, wyłoniona w ramach międzynarodowego konkursu, otrzyma wyjątkowy bilet, będący przepustką do czekoladowego królestwa. Jednym z nich jest Charlie – ubogi chłopiec o wielkim sercu, który marzy o wizytcie w fabryce Williego Wonki. Zarówno fabuła jak i profile postaci zbudowane zostały na schemacie typowym dla klasycznych bajek znanych nam z dzieciństwa, w których za dobre uczynki spotyka cię nagroda, a za złe kara.

Tytułowy bohater jawi się jako ucieleśnienie dziecięcej niewinności i dobroci. Miłość i oddanie, jakim obdarza swoją rodzinę, zostają sowicie wynagrodzone. Pozostałe dzieci prezentują katalog zachowań niepożądanych. Ich łakomstwo, pewność siebie, arogancja i rozkapryszenie prowadzą do zguby: magiczna fabryka oraz egzotyczne Oompa – lumpasy rozprawiają się z nimi w należyty sposób, serwując nam za każdym razem odpowiedni morał, podany w musicalowej oprawie. Najciekawszą postacią o iście burtonowskim charakterze jest oczywiście sam Willy Wonka. Ekscentryczny fanatyk czekolady, celowo przerysowany i nienaturalny, bawi, dziwi, a czasem przeraża. Jest nieufny wobec ludzi, narcystyczny i awangardowy. Jego życiorys także stanowi historię z morałem: artystyczna pełnia czekoladowego króla osiągana jest kosztem izolacji i samotności. Kiedy jednak reżyser sadza go na psychoanalitycznej kozetce okazuje się, że owa mania wielkości wynika z okresu dzieciństwa i spowodowana jest brakiem zrozumienia przez ojca. Burton pokazuje, że wychowanie i postawa rodzicielska mają bezpośredni wpływ na postępowanie dzieci. Gani nadmierną pobłażliwość oraz przesadną restrykcyjność. Tłem dla tej bajkowej historii jest niezwykle efektowna oprawa graficzna. Tym razem efekty wizualne nie przyćmiewają fabuły, ale znakomicie się z nią komponują. Warto zaznaczyć, że w dużej mierze obiekty i scenografie nie zostały wykonane przy użyciu technik komputerowych, ale rzeczywiście wybudowane. Magiczne wnętrza fabryki oszałamiają różnorodnością kształtów i intensywnością barw. Również surrealistyczny domek rodziny Bucketów oraz klimat podlondyńskiego miasteczka działają na wyobraźnię i budują niesamowitą atmosferę. Po raz drugi na ekranie możemy oglądać współpracę pary Depp-Highmore. Chłopak tak bardzo zachwycił starszego aktora na planie filmu Marzyciel, że sam Depp zaproponował Burtonowi jego osobę do roli Charliego. Tym razem duet również wypadł znakomicie. Warto także zwrócić uwagę na ścieżkę dźwiękową autorstwa Danny’ego Elfmana, która uzupełnia przekaz filmu, czarując i bawiąc widza. W kategorii bajki czy kina familijnego pozycja ta spełnia wszelkie wymagania. Nie brak w niej moralizowania i krytyki społeczeństwa, tak typowego dla starych, dobrych bajek braci Grimm. Reżyser częstuje nas bombonierką, w której każdy cukierek nadziany jest magią, ciepłem i humorem, a następnie owinięty w kolorowy papier. Jestem pewna, że rozsmakują się w niej nie tylko dzieci, ale również dorośli widzowie. Agnieszka Różańska

TOUCHÉ | styczeń 2013


Info Kulturalne Pochwal się tym, co najcenniejsze 10 stycznia: premiera książki Grażyny Jagielskiej: Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym Podziwiamy ich odwagę i poświęcenie, czytamy ich relacje i szanujemy za to, że przybliżają nam odległe wydarzenia, ryzykując często własnym życiem. Ale czy zastanawialiście się kiedyś jak czują się ich bliscy? Wytrzymują wielomiesięczne rozłąki i nieustanny strach o życie ukochanej osoby? Żona jednego z najsłynniejszych polskich korespondentów wojennych postanowiła podzielić się swoimi przeżyciami w książce: Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym. Poleca ją m.in. Wojciech Tochman, pisząc: „Grażyna Jagielska napisała książkę intymną, ale nie ciepłą. Czytam ją z fascynacją. To śmiała, brutalna opowieść o sile rażenia wojny. O cenie, jaką płaci kobieta za małżeństwo z korespondentem wojennym. Zastanawiam się, jaką cenę za tę książkę zapłaci korespondent.”

12 stycznia: premiera spektaklu Bracia i Siostry w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu Reżyserka m.in. kontrowersyjnego Zmierzchu Bogów wraz z Łukaszem Chotkowskim napisała scenariusz do sztuki Bracia i Siostry. Inspiracją do jej stworzenia były ponoć wątki i postacie z Braci Karamazow Fiodora Dostojewskiego i Trzech sióstr Antoniego Czechowa. Spektakl opowiada o ludziach, którzy próbują odnaleźć się w rzeczywistości po katastrofie. Chcą odbudować nowy świat z gruzów przeszłości ale jak się okazuje, nic już po niej nie zostało. Muszą jednak znaleźć dla siebie ratunek i odnaleźć się w chaosie. Starają się więc odkryć ocalenie wewnątrz siebie, w transformacji swojej świadomości.

22 stycznia: koncert Yasmin Levy w Synagodze pod Białym Bocianem, we Wrocławiu Yasmin Levy wykonuje przede wszystkim muzykę sefardyjską, inspirowaną flamenco. Śpiewa w ladino, zapomnianym języku hiszpańskich Żydów. W swoim niezwykle emocjonalnym stylu wykonywania muzyki, Yasmin jednocześnie zachowuje i tworzy od nowa najpiękniejsze utwory dziedzictwa żydowsko-hiszpańskiego ladino, łącząc je z andaluzyjskim flamenco. Do tej pory artystka wydała trzy płyty: Romance & Yasmin, La Juderia oraz Mano Suave. 22 stycznia we Wocławiu można będzie usłyszeć na żywo jej muzykę, zupełnie odmienną od tego, co serwują nam na co dzień nawet najbardziej alternatywne stacje radiowe. Iga Kowalska

bgraczyk@touche.com.pl TOUCHÉ | styczeń 2013


40 | muzyka | nowość

W aktach rozkoszy

The Weeknd Trilogy Wytwórnia: Universal Music Group Data premiery: 11.12.2012 Trilogy to dość dziwne zjawisko – zbiór utworów debiutanta z 2011 roku. Żadne the best of…, a kompilacja dotychczas wydanych utworów z dodatkiem trzech nowych. The Weeknd, czyli Abel Tesfaye, to etiopsko-kanadyjski wokalista i producent. W 2011 roku wrzucił na YouTube kilka swoich utworów, zdobył popularność, co pozwoliło mu wydać trzy mixtape’y – House of Balloons, Thursday i Echoes of Silence. Wreszcie zainteresowała się nim wytwórnia Universal Republic Records, z którą podpisał kontrakt. Trzydzieści numerów, trzy płyty, niemal trzy godziny. A dla mnie – jedna ballada o hedonizmie i autodestrukcji w trzech aktach, skonsumowana w sekundę. Akt pierwszy, drugi i trzeci można by nazwać party, afterparty i hangover. Mniej więcej takie natężenie dźwięków, intensywność współbrzmień i napięcia rytmiczne charakteryzują poszczególne części. Nie tylko jednak warstwę instrumentalną cechuje taki programowy rozwój. W linii melodycznej słychać wyraźnie, że artysta starał się operować barwą głosu tak, by opowiadana przez niego historia była autentyczna. Głos The Weeknd to zjawisko niezwykłe – ma bardzo zmysłową barwę, która wypełnia gorącą falą całe

ciało, by pozostawić je z uczuciem chłodnej pustki. Lubieżny, ale stłumiony. Rozedrgany i impulsywny, ale też zblazowany. Do tego dość wysoki i bardzo emocjonalny. Przedziwny, ale właśnie dlatego The Weeknd zauroczył mnie od pierwszych chwil. Lubię chwile, kiedy z czysto estetycznego transu wyrywa mnie nagłe poczucie smutku niezrozumiałej proweniencji, który po chwili zaczynam rozumieć i który z początku będąc smutkiem obcym, staje się zupełnie moim, choć pochodzi z Kanady. Ten głos jest zresztą ciekawie zmiksowany z pozostałymi warstwami, jakby trochę od nich oderwany. Ma się wrażenie, że podkład instrumentalny robi swoje, a gdzieś w naszym wnętrzu trwa wokalna improwizacja, która dla każdego brzmi inaczej. Jeśli już mowa o instrumentarium, to większość składu wykonawczego mieści się w laptopie, ale nie wolno pomijać konsekwentnie rozwijających się linii sekcji rytmicznej (nie tylko w obrębie utworu, ale też, a nawet przede wszystkim, w całości trylogii) i nie doceniać kosmicznych syntezatorów – w niektórych momentach to one ratują historię (niestety zdarza się, że głos wokalisty ucieka w tak wirtuozerskie wokalizy, że poza popisem technicznym nic z nich nie wynika). The Weeknd nie boi się eksperymentów i – o dziwo – wszystkie kupiłem. Nawet rap z systematycznie obniżanym sztucznie głosem. Nie jestem w stanie wybrać najmocniejszych momentów trylogii; jej program jest na tyle bogaty, że każdy znajdzie tu swój utwór – przebłysk, zapadający w pamięć. Z pewnością jednak najbardziej popularnymi propozycjami The Weeknd są: wybitnie sensualne Wicked games z pierwszego albumu, Gone z drugiego – przykład na to, jak świadomym i pewnym swojej wizji kompozytorem jest The Weeknd. Prowadzona w utworze, ośmiominutowa improwizacja wciąga pierwszymi dźwiękami i nie pozwala uwadze zejść na boczne tory, aż do ostatnich brzmień. Wreszcie D.D. z albumu trzeciego – niesamowity, naprawdę mistrzowski cover hitu Michaela Jacksona Dirty Diana. Trzeba przyznać, że choć z początku słuchanie trzech albumów w ciągu może być męczące i lepiej zaczynać od odseparowanych sesji, to jednak po czasie składają się one w całość o niespotykanej wartości. Polecam i trwam w nadziei, że dekadenckie tło warstwy lirycznej jest tylko fikcyjną figurą i jeszcze sobie posłuchamy bolesnego falsetu dwudziestodwulatka. Maciek Pawlak

TOUCHÉ | styczeń 2013


muzyka | nowość | 41

Muzyczna sjesta

James Yorkston I Was A Cat From A Book Wytwórnia: Universal Music Poland Premiera płyty: 11.12.2012 (Polska), 13.08.2012 (Świat)

Po szaleństwach i gonitwie związanymi z niedoszłym końcem świata, przygotowaniami do Świąt Bożego Narodzenia, hucznymi obchodami nadejścia nowego (miejmy nadzieję lepszego) roku, mroźny styczeń wydaje się wręcz idealną porą na chwilę wytchnienia. Pomóc w tym może pochodzący ze Szkocji wokalista James Yorkston, który do pracy nad swoim najnowszym albumem zatytułowanym I Was A Cat From A Book, postanowił zaangażować muzyków z The Cinematic Orchestra oraz zaspołu Lamb. Zgodnie z zapewnieniami polskiego dystrybutora tego krążka, zabieg ten nadał tworzonej przez Yorkstona muzyce rozmachu. Cóż, mam nadzieję przekonać się o tym podczas słuchania tego albumu. Zatem do dzieła! Na płycie znalazło się jedenaście utworów. Wędrówkę po muzycznym wszechświecie Yorkstona rozpoczyna utwór Catch, w którym wokaliście towarzyszy łagodny i ledwie słyszalny, kobiecy wokal, a wszystko to doprawione delikatnym brzmieniem skrzypiec. Zapowiada się naprawdę przyjemna podróż. Następną, nieco bardziej melancholijną piosenkę zatytułowaną Kath With Rhodes można

TOUCHÉ | styczeń 2013

już bez obaw nazwać duetem. Śpiewane wspólnie partie wokalne i subtelny, elektroniczny klimat wprowadzają w dziwny stan zawieszenia, w którym jednak nie pozostaniemy na długo, bowiem na trzeciej pozycji znalazł się znacznie podkręcający tempo utwór Border Song. Choć piosenka swoim żwawym rytem zdecydowanie stawia na nogi, słuchając jej odniosłam wrażenie, że dla możliwości wokalnych Jamesa tempo jest mimo wszystko za szybkie, na szczęście w utworze słychać również skrzypce. Należałoby chyba w tym miejscu podkreślić, że pojawiające się stosunkowo często w charakterze tła, nienachalne i delikatne w brzmieniu skrzypce, są naprawdę mocnym elementem tego krążka. Aż chciałoby się rzec – jestem na tak! Po wokalnej zadyszce spowodowanej ilością wyśpiewanych w Border Song słów zarówno słuchacze, jak i wokalista złapią oddech przy kameralnym This Line Says. Na piątej pozycji znalazła się chyba najlepsza na tym krążku piosenka – Just As Scared. Duet stworzony przez Yorkstona i Jill O’Sullivan urzeka. Całości dopełnia wspaniale skomponowana aranżacja muzyczna, która nadaje temu utworowi intrygującego i nieco odmiennego od reszty utworów brzmienia, oraz doskonale komponuje się z głosami wokalistów. Sometimes The Act Of Giving Love to całkiem przyjemny utwór, poprzedzający najdłuższą na tej płycie piosenkę The Fire & The Flames, która poprzez niezwykle subtelny duet dwójki wokalistów na powrót pogrąża w melancholijnym nastroju. Następny w kolejności utwór zatytułowany A Short Blues to spokojna melodia okraszona głównie głosem Yorkstona, choć wspomaganym miejscami przez delikatny, kobiecy wokal. Spanish Ant to najbardziej folkowa w moim odczuciu piosenka, jaka znalazła się na I Was A Cat From A Book i zdecydowanie jeden z najciekawiej brzmiących w tym zestawieniu utworów. Na przedostatniej pozycji znalazł się emanujący spokojem Two. Krążek zamyka energetyczne I Can Take This All, które na sam koniec podkręca tempo. Podsumowując w kilku słowach tę muzyczną wędrówkę, z przykrością muszę stwierdzić, że słuchając I Was A Cat From Book nie czułam rozmachu tej muzyki. Niby wszystko z tą płytą jest w porządku – słucha się jej dobrze, wokalista nie wyje jak wilk do księżyca podczas pełni (oczywiście pomijając fragmenty, w których miałam wrażenie, że dostaję słownej zadyszki) – a jednak ewidentnie czegoś mi w tym krążku zabrakło i choć nie brakuje na nim dobrych utworów, moim zdaniem nie wybija się znacząco ponad przeciętność. Martyna Kapuścińska


42 | muzyka | na styczeń

O tym, jak muzyka tworzy historię

Broken Bells Broken Bells Wytwórnia: Columbia Records Premiera płyty: 09.03.2009

Są tacy wykonawcy, takie magiczne utwory, które silnie kojarząc nam się z określonymi sytuacjami, uaktywniają wspomnienia. Jak wtedy, kiedy czujesz jakiś zapach i natychmiast przenosisz się w świat dzieciństwa. Bo pewnych rzeczy po prostu całkowicie zapomnieć się nie da. Tak właśnie działa na mnie krążek Broken Bells pod tym samym tytułem – przenosi. I tak, duet Danger Mouse i James Mercer oraz ich twórczość z pogranicza indie rocka i rocka alternatywnego to dla mnie numer jeden w emocjonalnych powrotach do przeszłości. Pamiętam to uczucie, kiedy udaliśmy się na spontaniczną wycieczkę pod hasłem gdzie nas koła poniosą. Wygodnie rozłożona na fotelu pasażera, z podróbkami Ray - Banów na nosie i trzydziestoma złotymi w portfelu, wyciągałam rękę przez samochodową szybę i czułam delikatny wiatr na palcach. Wtedy właśnie usłyszałam The High Road. I to był symboliczny początek – pierwsze zetknięcie z zespołem Broken Bells, pierwszy utwór na płycie, a do tego nasza pierwsza, wspólna podróż. W tle towarzyszyło nam High Road, bo czekała nas długa i kręta droga. I nie chodziło tu

wcale o kilometry. Każdy z dziesięciu utworów stał się kolejnym rozdziałem naszej historii. Utwór pierwszy był rozdziałem początkowym, czy raczej wstępem, prologiem – wprawił nas o zawrót głowy, rozpoczął przygodę, fascynację i pragnienie – więcej! więcej! więcej! Delikatnie przyśpiewał nam przy tym wszystkim wokalista. Kolejny Vaporize stanowił rozwinięcie – subtelna, aczkolwiek rytmiczna gitara, przyjemny, kojący wokal, wakacyjne słońce – jedziemy dalej, nie zatrzymujemy się, zapisujemy karty naszej historii. Przy Your Head is on fire noga z gazu, zwalniamy, zapada noc. Następuje muzyczne wyciszenie, ale wciąż pełna harmonia dźwięków. Zanosi się jednak na spadek pozytywnych emocji i pierwsze przeszkody na drodze. Długo jednak nie potrafimy być spokojni. The Ghost inside – jedna z moich perełek, jest tym impulsem, który przywołuje najlepsze wspomnienia. Elektroniczne, lekkie dźwięki, nienahalna, fortepianowa melodia – słodycz i przyjemność, aż chciałoby się radośnie tańczyć z Mercerem. A my tymczasem pływamy po mazurskich jeziorach. Ale nagle okazuje się, że dryfujemy donikąd, bo Sailing to nowhere wprowadza zadumę, niepokój. Gdzieś tonie nasza fascynacja. Wracamy więc, by znaleźć się w pułapce. Trap doors, jak melancholijny soundtrack do życia, zapowiada mroczny czas. Mercer niemal śpiewa do mnie: But now that it’s over, You have to pick up and start again, start again. Dobrze James, posłucham tej rady. W scenariuszu naszej historii nastąpił więc zwrot. Citizen jak ilustracja muzyczna każe rozpamiętywać utraconą przygodę. October jak punkt kulminacyjny sprawia, że zgodnie z tytułem utworu, sezon na jesienną depresję uznaję za oficjalnie rozpoczęty. I tylko jedna linijka z całego tekstu wybrzmiewa w głowie: Our love sucks. I wreszcie ostatni rozdział - Mail and Misery. Opada napięcie, jednominutowe intro pozwala uciszyć emocje, by nagle rozpoczęła się właściwa część utworu – silny wokal, dynamika, zdecydowane riffy budzą nowe, silne uczucia. Pierwsze słowa: Use your intuition. It’s All you’ve Got powtarzam jak mantrę. I nawet teraz, kiedy powracam do tych chwil i nie ma już przygody, nie ma Ray - Banów ani jeziora, i tęsknię do tej naszej przygody, przenoszę się tam dzięki Broken Bells. Myślę sobie o zakończeniach. Bo jedyne, czego dla mnie w tej płycie brakuje, to klamra kompozycyjna – jest otwarcie, nie ma mocnego końca. Tak jak i historia jest niedokończona, scenariusz niezapisany. Więc może ... czas na replay z The High Road w tle? Kasia Trząska

TOUCHÉ | styczeń 2013


muzyka | kulturalnie z bristolu | 43

Fall in love again… Ms Dynamite powraca na muzyczną scenę! Jedno jest pewne, mieszkańcom Bristolu nigdy nie grozi nuda! Wręcz przeciwnie, są oni skazani na życie pełne koncertów, festiwali i wszelakiego rodzaju happeningów. Aż chcę się rzec: widzisz a nie grzmisz! Co stało się ze sprawiedliwością? Ano, można ją znaleźć w słowniku pod literą S i... to by było na tyle. Jak to się dzieję, że niektórzy z nas wyczekują na jeden koncert przez cały rok, a inni nie mogą się zdecydować, na który pójść? Szczerze powiedziawszy zdecydowanie bardziej wolę znajdować się w tym drugim gronie, I’m so sorry… NOT! Hulanki i swawole to najlepsza opcja na zabawę w tak młodym wieku, bo przecież wszyscy jesteśmy piękni i młodzi. Na pewno zastanawiacie się, na którą z bristolskich atrakcji zdecydowałam się tym razem? Nie da się ukryć, była to wersja wystrzałowa, bo przecież koncert Ms Dynamite nie mógł być nudny! Występ tej kultowej gwiazdy był długo wyczekiwanym wydarzeniem minionego roku. Nawet kilkuletnia przerwa nie wpłynęła negatywnie na karierę artystki, która, tak jak w swych teledyskach, tętniła życiem i pozytywną energią. Muszę przyznać, że koncert Ms Dynamite był wydarzeniem last minute, gdyż plakat obwieszczający imprezę zauważyłam zupełnie przypadkowo, od tamtej chwili nie było już odwrotu, trzeba było pójść! Kiedy Niomi Arleen McLean-Daley rozpoczynała karierę muzyczną, większość z nas nie miała pojęcia o jej niezwykłym talencie. Dopiero wraz z upływem czasu, kilka siwych włosów później, doceniłam niezwykły wokal artystki i przesłanie, jakie niosą jej teksty. Ms Dynamite jest brytyjską wokalistką, która tworzy muzykę w takich gatunkach, jak hip-hop i R&B. Jest nie tylko raperką, sama tworzy teksty piosenek i zajmuje się produkcją muzyczną. Swoją oryginalną urodę zawdzięcza jamajsko - szkockim korzeniom. Jest najstarsza spośród jedenaściorga rodzeństwa. Swoje młodzieńcze lata Daley spędziła w Archway, dzielnicy północnego Londynu. Sceniczną działalność zaczęła pod pseudonimem Lady Dynamite, kiedy to jej utwór zatytułowany Boo, grany był przez większość pirackich radiostacji w Londynie. Jej muzyczny talent został odkryty przez Richarda Forbes, podczas współpracy z radiem RAW FM. Debiutancki album Ms Dynamite został wydany w 2002 roku i nosił nazwę A Little Deeper. Najpopularniejsze utwory z tego albumu to It Takes More oraz Dy-na-mi-tee. Spektakularny sukces albumu przyniósł artystce sławę na całym globie oraz prestiżową nagrodę The Mercury Prize (poprzednio zwaną Mercury Music Prize). The Mercury Prize jest przyznawana za najlepszy album roku w Wielkiej Brytanii i Irlandii. Ms Dynamite jest pierwszą, czarnoskórą artystką w historii, która otrzymała to muzyczne wyróżnienie. Po wydaniu drugiego albumu – Judgement Days – wokalistka zniknęła ze sceny muzycznej na kilka dobrych lat, co powiązane było z rumorem wokół jej osoby, który zrodził się po bójce z funkcjonariuszem prawa w jednym z londyńskich klubów. Ms Dynamite powraca na muzyczną scenę ze zdwojoną siłą i nowym singlem Neva Soft, promującym jej trzeci krążek, który ukaże się już niebawem! Lokal, w którym odbył się koncert, to undergroundowy klub Lakota. Jest to jedno z niewielu miejsc w Bristolu, o którym słyszał każdy

TOUCHÉ | styczeń 2013

imprezowicz. A słyszeć o Lakocie można z wielu przyczyn… jest to bowiem lokal owiany dobrą i złą sławą, you can experience a bit of both things po przekroczeniu progu tego lokalu. Ogromna przestrzeń wewnątrz i ilość pomieszczeń w budynku może przyprawić o zawrót głowy; już nie jeden śmiałek pogubił się tam podczas koncertów. Lakota zapewne nie przypadłaby do gustu nikomu, kto do przesady kocha czystość. W niektórych miejscach ściany klubu pokryte są przeróżnymi plamami – nie zdziwiłabym się, gdyby niektóre z nich pamiętały otwarcie klubu. Kto jednak zwróciłby uwagę na parę drobnych plamek, podczas gdy znakomita muzyka i drinki porywają wszystkich do tańca? Warto jednak zastosować się do jednej, małej porady: jeżeli masz parę swoich ukochanych butów, które chcesz jeszcze włożyć, nie zabieraj ich ze sobą do Lakoty. Jest to jeden z nielicznych klubów w Bristolu, w którym można bawić się dosłownie do białego rana, imprezy trwają tutaj do wczesnych godzin przedpołudniowych, podczas gdy inne miejsca żegnają się z klubowiczami już o trzeciej rano. Udogodnieniem dla klubowiczów imprezujących w Lakocie jest zaparkowany niedaleko mały burger van, w którym można zakupić smakołyki podczas długich, weekendowych wypadów. Ceny biletów wstępu nie są zbyt wygórowane, zwłaszcza ze względu na długość trwania koncertów i możliwość zabawy z DJ-em na afterparty. Pewnie zastanawiacie się, na jakie towarzystwo można wpaść w klubie? Większość lokalnej społeczności określa ich mianem happy hardcore ravers. Nie dajcie się jednak zwieść nazwie, jest to jedna z najprzyjaźniejszych grup imprezowych, jaką możecie spotkać. Zapewniam Was, że o świcie każdy wyjdzie z tego miejsca ze sporą grupką nowych znajomych. Dajcie się ponieść chwili i muzyce… Get up stand up, make a difference! Magdalena Paluch


44 | literatura | szerokie horyzonty

Zabawka kata Lajf is brutal Borys Mleczko, narrator Bidula Mariusza Maślanki, spędza 10 lat w domach dziecka, podobnie jak jego rodzeństwo – Tytus, Dawid, Nadia i Kuba. Wyśmiewany, bity, opluwany lawiruje między własnymi ambicjami i zdolnościami a realiami panującymi w sierocińcu. Pisze listy do Pana Nikt, zbiera znaczki, rysuje, czyta książki o Indianach oraz dalekich krajach, wzbrania się przed seksem z dziewczynami, których nie kocha. W ten sposób próbuje zachować swoje człowieczeństwo. Z drugiej strony skazany jest na wagarowanie, używki, zatargi z innymi wychowankami ośrodka – miejsca, które stymuluje do określonych zachowań i wyznacza brutalne reguły gry. Na wakacje czy święta Borys wraca do domu – do ojca nie stroniącego od wódki i agresji wobec żony, a także do chorej psychicznie matki, pozwalającej bachorom na całkowitą swobodę. Za dobre zachowanie jest też czasami delegowany z bidula na kolonie – nad morze, w góry, a nawet do Francji. Tam przynajmniej może uniknąć gwałtu czy kradzieży i zainteresować się podróżami. Tam może poznać radość dzieciństwa, spróbować lodów, zakochać się oraz zamarzyć o lepszym życiu. Ale spokojnie, to nie jest książka, która przybija albo nadto moralizuje (nie jest też powieścią najwyższych lotów). Stworzona została na podstawie własnych przeżyć i napisana jest częściowo w formie epistolarnej. Listy kreślone przez Borysa pełne są błędów ortograficznych, co może czytelników śmieszyć albo im przeszkadzać, ale na pewno zostaje zauważone. Może i niesmak budzą liczne przekleństwa albo opisy młodzieńczych ciągotek seksualnych, ale nie da się wyobrazić tej książki bez nich, gdyż właśnie one sprawiają, że jest realistyczna.

Dzieciństwo: słodycz lodów owocowych i lizaków, brzmienie pieszczotliwych słów. Albo inaczej: smak cebuli, łez oraz krwi, dotyk pejcza, a w uszach „kurwa”, „pierdol się” i „chuj”. Bohaterom „Gnoju”, „Carrie” czy „Bidula” zamiast pluszowego misia dano trudną lekcję życia. Na rynku księgarskim nie brakuje pozycji oscylujących wokół tematu przeklętego dzieciństwa, pozbawionego bajecznych wspomnień, jak również cukierkowych wizji świata. Rodzice opisywanych w nich postaci (uzależnieni od alkoholu, przemocy albo ortodoksyjnej, fanaberyjnej wiary), nie nadają się do wychowywania. Bohaterowie muszą szukać drogi z piekła sami.

Tato, nie bij Zatytułowana krótko, treściwie i prowokacyjnie powieść Wojciecha Kuczoka Gnój została opatrzona na wszelki wypadek podtytułem Antybiografia, wskazującym na życiorysową antyutopię, wykreowaną ku przestrodze. Choć utwór rozpoczyna deklaracja fikcyjności, historia Młodego K., bohatera pozbawionego imienia i nazwiska, rozgrywająca się w nędznej, robotniczej dzielnicy PRL-owskiego Górnego Śląska, zdaje się być opowieścią nad wyraz autentyczną. Bulwersująca, a chwilami tragikomiczna opowieść walczącego ze wspomnieniami dorosłego mężczyzny, będącego zarazem narratorem powieści, stanowi studium dysfunkcyjnej rodziny, z której – chcąc nie chcąc – wynosi się wzorce i od której jest się uzależnionym. Młody K. od najmłodszych lat był ofiarą przemocy, polegającej na regularnym, przypominającym tresurę, biciu i porównywaniu „dziecka rasy ludzkiej” do psa, teriera rasy kerry blue. Ojciec, używając gumowego, twardego pejcza, bił bezpodstawnie, bądź znajdował najbłahsze powody albo – w przypadku ich braku – powoływał się na przysłowia, a także bzdurne sentencje: „Pamiętaj, synek, kto nie jest posłuszny z miłości, ten jest posłuszny ze strachu. Jak nie po dobroci, to po musie.” Zamiast Młodego dowartościowywać, nazywał go zdechlakiem, ofermą, histerykiem, zakałą tudzież gnojkiem. Nie trud-

TOUCHÉ | styczeń 2013


literatura | szerokie horyzonty | 45

no się domyślić, że to jednak on jest (tytułowym) gnojem, który wychowany bez czułości, w atmosferze surowości i oschłości, był człowiekiem niedojrzałym emocjonalnie, niezdolnym do ojcostwa i do wyjścia poza układ kat – ofiara. Z braku satysfakcji z własnego życia oraz z lęku przed odrzuceniem, mścił się na własnym dziecku, bo – paradoksalnie – pragnął, by ono było lepsze. „Ten dom” stał się dla Młodego K. przekleństwem, a zarazem jedynym miejscem, w którym mógł żyć. Nie miał przyjaciół, a matka nie była dość silna, by móc mu zagwarantować lepszy start w życie. Marzył, by wybuchła wojna, bo wówczas mógłby z czystym sumieniem i w świetle prawa zabić swojego ojca. Wspomina jego tyranię oraz inne zdarzenia, które wpłynęły na jego życie. Szósty grudnia – Mikołaj zawsze będzie mu się kojarzył z bólem oraz poniżeniem, przedszkole – z miejscem, gdzie po raz pierwszy został wyśmiany przez rówieśników za kowbojski strój i kartonowy kapelusz. Z pewnością już nigdy nie odwiedzi szkoły (według taty renomowanej, gdyż cała rodzina K. do niej uczęszczała), która była kolebką chacharów czy nauką plucia. Nie zje więcej żuru – „kanału sueskiego”, za który cierpiał podwójne katusze oraz nie posłucha muzyki Haydna, przy której Stary K. się nad nim rozczulał. Przełomowym wydarzeniem był dla niego wyjazd do sanatorium, gdzie Młody K. zatęsknił do rodziny, do ojca, nawet do pejcza. Zrozumiał, że kocha swego prześladowcę i postanowił uciec od samotności, by wrócić i znów powiedzieć „tato, nie bij”. Czas na zemstę Zaproponowany motyw literacki wykorzystuje również literatura grozy i – dla przykładu – makabryczna powieść Stephena Kinga, opowiadająca o Carrie White, nad której losem zaważyła postać samotnie wychowującej ją matki – Margaret. Wdowa po Ralphie White samodzielnie przecięła pępowinę nożem rzeźnickim, bo nie miała pojęcia, że jest w ciąży (sic!). Fanatyczka religijna, mająca manię na punkcie czystości ciała i duszy, brzydziła się aktem płciowym, starając się zataić pewną tajemnicę (czytelnik dopiero u kresu książki poznaje, w czym rzecz). Jej dom wypełniony był obrazami ilustrującymi ewangeliczne sceny oraz budzącymi przerażenie krucyfiksami. Obsesjonistka odprawiała w nim msze, nie pozwalała córce kobieco się ubierać, słuchać rock&rolla, a za każde najmniejsze przewinienie zamykała ją na cały dzień w komórce i kazała się modlić. Jej problemy z kobiecą tożsamością oraz pogarda dla sfery seksualnej, wpłynęły na to, że Carrie nie umiała zaakceptować swojego ciała. Dziewczynka od pierwszego dnia szkoły była upokarzana i wyśmiewana – za modlitwę przed lunchem czy fatalny wygląd. Co chwilę ktoś ją popychał, podstawiał jej nogi, podrzucał pornograficzne zdjęcia, nazywał „starą dewotką”, „ropuchą wśród łabędzi”, „baryłą” albo „kluchą”. Stała się również pośmiewiskiem w dzień pierwszego okresu, bo – rzecz jasna – matka nigdy nie uświadomiła jej, iż istnieje coś takiego, jak menstruacja. Niemniej tego samego dnia Carrie poczuła zdolności telekinetyczne, zorientowała się, że potrafi, nie dotykając rzeczy, manipulować nimi. Zrozumiała, iż to ona 13 lat temu spowodowała deszcz kamieni i po raz pierwszy przeklęła matkę. Postanowiła się zemścić. Małomówna pesymistka, we własnoręcznie uszytej czerwonej sukni poszła na szkolny bal, na którym miała wywrócić świat do góry nogami… Czarna pedagogika W Gnoju i Carrie można dostrzec ciekawą zależność. Otóż dzieci,

TOUCHÉ | styczeń 2013

ranione przez swoich rodziców, mimo wszystko ich kochają, a to dlatego, że tylko dla nich są ważne. Pozbawione czułości, ciepłych słów, uwagi, zamykają się w sobie i nie potrafią odnaleźć się w społeczeństwie. Pod wpływem manipulacji sądzą, że to one są złe, a nie ich oprawcy. Alice Miller w książce pt. Zniewolone dzieciństwo opisuje, jak w podobny sposób wychowano największych dyktatorów świata: Hitlera, Stalina, czy też Mao. Taktyka ta, nazwana przez nią „czarną pedagogiką” polega na tym, iż dzieci już od poczęcia traktowane są jak przedmiot, pozbawiane uczuć, a także możliwości samodzielnego myślenia, zniewalane porządkiem i władzą, wychowywane w atmosferze surowości oraz całkowitej uległości wobec rodzica. Zaistniałe w dzieciństwie traumatyczne przeżycia powodują powstanie w ich psychice stałego urazu, z którym muszą się borykać przez całe życie. Odczuwają lęk, gniew, własną winę, a także niezdolność do samodzielnego egzystowania, dlatego są posłuszne. Tak jak w rzeczywistości, tak również w literaturze skutki tego są drastyczne. Niepewna przyszłość Pozostając jeszcze przy psychologii, warto wspomnieć, że opisuje ona, jak dzieciństwo rzutuje na dorosłe życie człowieka. Konstrukcja ja jest swego rodzaju kolażem, na który składają się skumulowane chwile radości oraz traumy. Od tego okresu zależy całe życie, dlatego rodzice starają się wyposażać swoje pociechy w najlepsze wartości. Nie zawsze im wychodzi. Jak poradzi sobie Borys, który po raz trzeci chodzi do siódmej klasy, kształci się na ślusarza i kamieniarza, a żeby uniknąć wojska zażywa 20 tabletek amizepinu? Co z Carrie, która w końcu nie wytrzymuje napięcia i korzysta ze swej diabelskiej siły? Tylko w przypadku Młodego K. można powiedzieć, do czego doprowadziło traktowanie go jak zabawkę. Wspomnienia Młodego K. kończą się opisem jego ulubionego snu, w którym w wyniku ulewy w „tym domu” wybiło szambo, a cała rodzina znalazła się w gnoju. Ostateczną zagładę zmurszałego, zapleśniałego budynku przeżyła jedynie matka. Cała rodzina K., uwięziona w powodzi ekskrementów, zginęła pod gruzami. Młody K. stwierdza: „Przez ten sen uciekałem od tego domu (...). I wszędzie tam dokąd dotarłem, ciągnąłem jego cień (...). I zmęczyłem się śmiertelnie w tym cieniu, w tym zimnie, a nim uległem ostatecznie, zdążyłem stracić mowę (...), tylko ziewam (...). Byłem, już mnie nie ma.” Dziecko nikt Problem złego wychowania jest szeroko dyskutowany i oddziałuje na literaturę, film czy teatr. Książki, które czynią zeń swój temat niewątpliwie są głosem o wyjście ponad bierność, czy tego chcą czy nie. Stanowią też niejednokrotnie terapię, pozwalającą autorom na rozrachunek z przeszłością - jak w przypadku Maślanki oraz pisarek Donny Ford albo Allomy Gilbert. Ich książki - Pasierbica. Prawdziwa historia złamanego dzieciństwa , a także Ocal mnie od złego opowiadają historie dziewczynek wychowywanych przez okrutną macochę i matkę adopcyjną. Wszystkie te historie jednocześnie bolą i wzruszają, każą myśleć i widzieć więcej wokół. Proszę się jednak nie bać, nie zrażać. Na uśmiech też się znajdzie miejsce. Małgorzata Iwanek


46 | literatura | recenzja

W ciemnościach

Tajemnice Michaliny

Przeznaczona do Gry, Indigo Bloome

Schodząc ze ścieżki, Tomasz Jamroziński

wyd. Czarna Owca, 2012

wyd. Oficynka, 2012

Alexandra Blake jest cenionym naukowcem, specjalizującym się w badaniach nad ludzką percepcją. Uważa siebie za kobietę poukładaną, obowiązkową. Jednak gdy w trakcie gościnnych wykładów spotyka swojego przyjaciela i byłego kochanka, cenionego lekarza Jeremy’ego Quinna, cały jej światopogląd ulega gwałtownemu przewartościowaniu. Jeremy bowiem proponuje jej udział w eksperymencie, który ma tylko dwie zasady: na dwie doby zostanie pozbawiona wzroku oraz zakaz zadawania pytań. W obliczu wyboru między obowiązkiem a obietnicą spędzenia gorących 48 godzin z kochankiem, Alex decyduje się podjąć ryzyko i wziąć udział w eksperymencie. Lecz czy wybór powodowany pożądaniem nie okaże się przerażającą w skutkach, pochopnie podjętą decyzją? Przeznaczona do Gry to pełen napięcia thriller erotyczny, napisany z myślą o nowoczesnej kobiecie, nie ukrywającej swoich seksualnych fantazji. Autorka zaprasza Czytelników do pokrętnego świata biznesu farmaceutycznego, w środku którego umieściła mroczną, podniecającą, lecz zarazem przerażającą, erotyczną grę. I choć sceny erotyczne nie są częste, to – w ramach rekompensaty – są wyjątkowo odważne i obrazowe. Dużym plusem książki jest akcja, nie opierająca się wyłącznie na wątku erotycznym, lecz pokazująca zaplecze działania rynku farmaceutycznego. Co prawda fabuła powieści zostaje przerwana w dynamicznym momencie, jednak wzmaga to konieczność sięgnięcia po kolejną część serii – Przeznaczona do Gry bowiem jest pierwszą częścią trylogii autorstwa pani Bloome. Są też, niestety, minusy. Pierwszy z nich to mnogość medycznej terminologii i wyrażeń, które nieco obniżają przyjemność czytania. Drugim jest... Alex. Niby kobieta wykształcona, poukładana, stateczna matka i żona, lecz kiedy spotyka swojego byłego kochanka, z miejsca zaczyna myśleć nie głową a waginą. „Ratuje” ją to, że z czasem przestaje uważać siebie za osobę o twardym kręgosłupie moralnym – przynajmniej nie jest hipokrytką. Przerażenie czy ekscytacja? Niezależność czy brak możliwości sprawowania kontroli? Ból czy przyjemność? A za każdym z tych wyborów kryje się fantazyjny, wyrafinowany seks.

Aspirant Bartosz Zdaniewicz nie przypuszczał, że przypadkowe przeglądanie stosów akt spraw oficjalnie zamkniętych, naprowadzi go na trop, który może narazić na szwank imię, niekoniecznie dobre, polskiej policji. Gdy w roku 1997 nad zalewem Michalina w Częstochowie, dokonano brutalnego mordu na dwójce nastolatków, sprawa mocno zbulwersowała opinię publiczną, lecz gdy jego sprawca, wykryty w rekordowo szybkim czasie, zmarł wkrótce po przyznaniu się do winy, emocje związane ze zbrodnią zaczęły wygasać. Jednakże akta znalezione przez Zdaniewicza wyraźnie wskazują na to, że ktoś maczał palce w sprawie, zmieniając daty w zeznaniu podejrzanego, który najwyraźniej był osobą podstawioną przez organy policyjne. Kolejne odkrycia coraz bardziej sugerują, że „potwór z Michaliny” nadal przebywa na wolności. Sprawa komplikuje się, kiedy ktoś mocno zainteresowany prowadzonym nieoficjalnie dochodzeniem, zaczyna krzyżować szyki aspirantowi Zdaniewiczowi i jego przełożonemu, komisarzowi Wołoszynowi. I nie skończy się tylko na zniknięciu pliku dokumentów... Schodząc ze ścieżki to dobrze napisany, trzymający w napięciu miejski kryminał. Autor w prosty, aczkolwiek wyczerpujący i ciekawy sposób przedstawił od podszewki pracę policji z sekcji kryminalnej. Zbieranie dowodów, ich analiza - czyta się łatwo, bez konieczności sięgania po fachową literaturę w celu wyjaśnienia terminów specjalistycznych. Sylwetki policjantów Zdaniewicza i Wołoszynowa są realistyczne, pasujące do polskiej rzeczywistości. Nie mamy do czynienia z policjantami z Miami, jeżdżącymi super samochodami i strzelającymi do wszystkiego, co się rusza, zanim zadadzą jakiekolwiek pytanie. Śledczy u Jamrozińskiego, policjanci z krwi i kości, są też ludźmi. Dotykają ich życiowe tragedie, są kiepsko opłacani, i choć momentami mają dość otaczającego ich syfu, to w dalszym ciągu robią swoje. Oczywiście Polska to nie kraj czystych jak łza policjantów, bo znajdą się wśród nich i szumowiny. Ot, polskie realia, i Jamroziński dobrze je uchwycił. Zakończenie powieści jest mocne, przemyślane, a dzięki temu pasujące zarówno do fabuły, jak i miejsca i czasu, w której została ona osadzona. Ot, kryminał z klasą, naprawdę godny polecenia. Anka Chramęga TOUCHÉ | styczeń 2013


literatura | klasyka literatury | 47

Dekalog (nie)drewnianego chłopca

Pinokio, Carlo Collodi Wydawnictwo: Książka i wiedza, 1990 Wychowywały mnie dobranocki wyświetlane na szklanym ekranie w latach 90. Jako mała dziewczynka, znałam kilka tytułów, które budziły grozę w moim niewinnym, dziecięcym serduszku. O dziwo był to między innymi Miś Uszatek, którego image i aparycję postrzegałam jako mrożące krew w żyłach, że już o przygodach nie wspomnę – przerażały mnie i po dziś dzień dostrzegam w nich wydźwięk kryminału. Należy również wspomnieć o Pinokiu, którego z kolei odbierałam jako emocjonalnie ograniczonego pajaca, wiecznie wpadającego w banalne pułapki dwóch złowieszczych

TOUCHÉ | styczeń 2013

przedstawicieli rasy zwierzęcej. Po latach przyszło mi się z nim spotkać ponownie, chociażby w wersji komediowej, jako z drewnianym chłopcem, noszącym damską bieliznę – różowe stringi (i tu odsyłam Czytelników do legendarnego już Shreka, części II z 2004 roku), by wreszcie poznać go w oryginalnej odsłonie – w powieści Carlo Collodi. Le Avventure di Pinocchio, bo tak brzmi oryginalny tytuł powieści, traktującej o losach Pinokia, napisanej w XIX wieku przez włoskiego dziennikarza i pisarza, natomiast pierwsze polskie tłumaczenie ukazało się w latach 10. XX wieku. Z założenia, książka ta adresowana jest głównie do dzieci. Pinokio to opowieść o losach drewnianego chłopca. Początkowo poznajemy go jako bezimienny kawałek drewna, który nie widzi, nie słyszy lecz mówi i czuje, a który po wprawnej obróbce sędziwego Dżepetta (zwanego dalej „tatusiem”) przybiera formę rozkapryszonego dziecka. Fundamentem fabuły jest więc chłopiec, wbrew ostrzeżeniom swojego tatusia zachowujący się nieodpowiednio, nierozważnie, wręcz źle, często nieetycznie, samolubnie i głupio. Które dziecko nie marzyło by o takiej swawoli. Powieść utrzymana jest w formie krótkich rozdziałów – przystępnych dla młodego czytelnika; których niewielka ilość treści daje poczucie śpiesznego postępowania w czytaniu. Jednak jak w każdej historii o lekkomyślnym dziecku, muszą być również i czarne charaktery. Autor stworzył duet szubrawców – lisa (symbol chciwości) i kota (symbol przebiegłości), którzy na każdym kroku, nieprzerwanie starają się wykorzystać nieroztropność bohatera. Będąc osobą dorosłą, czytającą powieść dziecięcą, czułam się tak, jakbym zgłębiała kodeks życia etycznego. Na każdej stronie natrafiałam na jakieś kształcące przesłanie, znane mi po prawdzie, ale nie rozpatrywane od lat, jak przystało na współczesnego dorosłego, zagubionego w wiecznym braku czasu. Śledziłam losy bohatera, którego tak naprawdę nie lubię, oszołomiona jego niezmienną od lat głupotą, raz po raz odnajdując mądrą konkluzję w co drugim zdaniu – tak jakby celem autora było wyeksponowanie wszystkich tych wartości jakie w życiu człowieka są najważniejsze. Rodzina, przyjaciele, dobroć, czy chciwość, obłuda, lenistwo; na granicy tych dwóch światów znajduje się biedny, drewniany Pinokio, który zmuszony jest wybrać ścieżkę którą podąży. Historia o drewnianym chłopcu jest znana na wielu szczeblach kultury, od produkcji filmowych, teatralnych po operowe. Najbardziej znaną pozycją jest pełnometrażowy film animowany Walta Disneya z 1940 roku pt. Pinocchio. Moje zdanie na temat Pinokia nie zmieniło się z biegiem czasu. Ten książkowy, jest w mojej opinii półgłówkiem, któremu życie edukacyjnie daje w kość; ten shrekowy ma przynajmniej styl i za to go lubię; ten disneyowski… Ma szczęście, że jest disneyowskim, bo produkcje Walta Disneya są marką samą w sobie i na pewno kiedyś po niego sięgnę. Tymczasem, książkę polecam wszystkim tym, którzy nie utożsamiają Pinokia z dziecięcą, wieczorynkową traumą. Patrycja Smagacz


48 | teatr | recenzja

Wypełniona szczęściem i łzami

fot. Tomasz Zakrzewski, www.teatr-rozrywki.pl

zwala widzowi odczuwać te dylematy a nawet poniekąd się z nimi utożsamiać. Wewnętrzna walka ojca rodziny nie jest wcale tak odległa dla człowieka XXI wieku jak mogłoby się początkowo wydawać... Bo czy nie stoimy wszyscy pomiędzy tradycją a nowoczesnością? Bo niby jesteśmy tacy postępowi, wyzwoleni i niepokorni. Uwielbiamy cynizm i ironicznie odnosimy się w stosunku do świętości, schematów, stereotypów. A mimo to, większość z młodych, supernowoczesnych osób, czuje się przecież w obowiązku wziąć ślub (kościelny, rzecz jasna) i mieć rodzinę. Większość dwudziestolatek które znam (czy są wierzące czy nie) marzy o pierścionku, białej sukience i spacerowaniu w niej w kierunku... ołtarza. Nic w tym złego, tylko czy nie jest to przypadkiem objaw silnego przywiązania do tradycji? Bo czy jesteśmy w stanie w ogóle od niej uciec? A jeśli tak, to co nas od tego powstrzymuje? Pewnie trochę rodzina, pewnie wychowanie. Ale najbardziej chyba potrzeba uczucia, że mamy coś pewnego, jakiś punkt zaczepienia w tym szybkim, nieustająco zmieniającym się świecie. Że może faktycznie nic nie jest dziś pewne i wieczne, i może to właśnie teraz potrzebujemy najbardziej żeby ktoś choć na chwilę rzucił na nas urok? Co najbardziej urzeka w Skrzypku na Dachu? Zdecydowanie aktorzy Teatru Rozrywki w Chorzowie. Spektakl w reżyserii Marcela Kochańczyka grany jest od roku 1997 (!) a mimo to wciąż przyciąga tłumy. Warto wygospodarować te trzy godziny i dać się zaczarować. Choćby piosence, którą kojarzy chyba każdy: To świt, to zmrok. Posłuchać rozmów o miłości, które Tewje prowadzi (a czasem wyśpiewuje) z żoną. Tradycja, Tradycja również jest pięknym utworem, lecz jak się okazuje, tym co liczy się najmocniej jest bycie człowiekiem dokonującym wyborów zgodnie z sumieniem. I mimo, że Tewje jest prostym, ubogim człowiekiem to okazuje się być przede wszystkim mądrym i uczciwym mężczyzną, który dla dobra swoich bliskich nagnie nawet najświętszą tradycję. Bo przecież: „Szybko lecą lata. Jedna pora zastępuje następną, wypełnioną szczęściem i łzami.”

Skrzypek na dachu, reż. Marcel Kochańczyk Teatr Rozrywki w Chorzowie Żydowska kultura zawsze kojarzyła mi się z czymś tajemniczym i niedostępnym. Miała w sobie coś fascynującego, bo owianego nutką rozpaczy i tęsknoty. Jednocześnie urzekała mnie zupełnie naturalna, cechująca Żydów umiejętność do celebrowania ważnych wydarzeń i czerpania z tego ogromnej radości. Zagadkowość i niejednoznaczność aury, tego boleśnie doświadczonego przez historię narodu sprawia, że chcę się w niej zanurzyć na całego. Chcę ją poczuć i powąchać. Posmakować koszernego dania, powiesić mezuzę na framudze. Na szczęście nie muszę od razu jechać do Izraela, by to zrobić. Mam przecież musical, mam możliwość przeżywania wydarzeń w maleńkiej Anatewce razem z rodziną Tewje Mleczarza i krzyknąć „Mazel tov!” na ślubie jego córek. Wystarczy, że wybiorę się na Skrzypka na Dachu do Teatru Rozrywki w Chorzowie. Początek XX wieku. Maleńka wieś w carskiej Rosji. Tewje Mleczarz (Andrzej Kowalczyk) pragnie wydać za mąż swoje pięć córek. Rodzina zmaga się z codziennością ubogiego życia i ciągłą obawą o znalezienie własnego miejsca. Nie było przecież jeszcze, wzbudzającego tyle kontrowersji, państwa Izrael. Jedyną stałą i znaną rzeczą w ich życiu zdaje się być więc tradycja. Ale (choć święta i niezawodna) często kłóci się ona z niespodziankami, które przynosi życie. I nie zawsze bywa pomocna. Córki Tewjego wcale nie chcą bowiem poślubić tych, których on widziałby najchętniej w roli ich mężów. Musicalowa forma spektaklu po-

Iga Kowalska

TOUCHÉ | styczeń 2013


teatr | recenzja | 49

Nie chcemy życia, ale trzeba je żyć

fot. Krzysztof Lisiak, www.teatrslaski.art.pl

że należy mieć cel i do niego dążyć, bo może pod maską gnębiciela ukrywa swoje kompleksy i niemoc, bo może codziennie towarzyszy mu frustracja i rozczarowanie i w jakiś sposób musi te negatywne emocje wyładować. Cyrkowcy nie potrafią przeciwstawić się tyranowi (a on w wykonaniu Głybina jest przerażająco zwyrodniały). Nie potrafią, a może nie chcą. Bo czy nie łatwiej poddać się? Bo czy nie przeszywa nas strach przed odpowiedzialnością? Bo czy nie jest okrutnie mocna siła przyzwyczajenia? Bo czy nie boimy się decyzyjności i nie wolimy oddać się w czyjeś ręce? Pozornie więc nic się nie zmienia. Kolejne sceny, jak huśtawka, dostarczają różnych emocji, ale nie zmieniają rzeczywistości. Pozornie, bo tak naprawdę każdy z bohaterów przeżywa wewnętrzne przeobrażenie i pozostawia otwartą furtkę do interpretacji swoich zachowań. Dramat austriackiego pisarza przeniosła na deski Teatru Śląskiego Joanna Zdrada. To już druga odsłona jej reżyserskiej pracy i kolejne przedstawienie o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, bogate w podteksty egzystencjalne. Powiedzmy sobie wprost - jej sztuki uzależniają. Wciągają ze względu na cudowne scenografie, których także jest autorką - przypominające o słowackiej szkole teatralnej. Również ze względu na wyrazistość bohaterów, ich swoistość, ruchliwość. Nie bez powodu Artur Święs już drugi raz zagrał w sztuce Zdrady. Wciągają również dzięki temu, że artystka odrzuca minimalizm i przenosi scenografią i charakteryzacją w prawdziwy świat teatralny, a jednak taki realny, tak bliski nam wszystkim . Na pewno warto jest walczyć z siłą przyzwyczajenia, ale na pewno nie z tą z Teatru Śląskiego, bo na nią warto jest się wybrać, co by dostać kopa – mobilizującego w Nowym Roku. Asia Krukowska

Siła przyzwyczajenia, reż. Joanna Zdrada Teatr Śląski W górę i w dół i pisk. Góra, dół i pisk. Góra i dół i przenikliwy pisk. Hipnotyzująca scena. Wciągająca monotonia, której łatwo można się poddać. Patrzymy na uzależniającą huśtawkę, na której buja się baletnica i kuglarz. Prolog przedstawienia doskonale ukazuje jego treść. I w górę i w dół i pisk. I jeszcze raz i ciągle. To pierwszy obrazek, jaki odkrywa przed nami Siła przyzwyczajenia Thomasa Bernharda. Paraliżująca opowieść o grupie sfrustrowanych cyrkowców z trupy zgorzkniałego tyrana. Scenografia przenosi nas wprost na arenę. Cyrk kojarzący się nam z popisami ekwilibrystycznymi, fikającymi klaunami, pięknymi akrobatkami, feerią barw i śmiechem dziecka zmienia swój charakter. W tym wydaniu nie jest wcale przyjemnym, kolorowym widowiskiem z wielkimi talentami spełniającymi swe marzenia. Poznajemy zmęczonych życiem ludzi, bezsilnych i niezwykle nieszczęśliwych – począwszy od samego dyrektora Caribaldiego, bezwzględnego dla artystów. Niczym pogromca permamentnie tresuje on swoich cyrkowców, w drakoński sposób dba o ich wytrzymałość zarówno psychiczną jak i fizyczną. Dręczy swoją wnuczkę – baletnicę, tresera – alkoholika, infantylnego błazna i idealistycznego żonglera i dzień w dzień nakazuje im ćwiczyć kwintet Pstrąg Shuberta. Dlaczego? Bo „nienawidzimy ćwiczyć, ale trzeba grać, nie chcemy życia, ale trzeba je żyć”być może dlatego, że jako jedyny z bohaterów ma świadomość,

TOUCHÉ | styczeń 2013


50 | teatr | recenzja

fot. Jacek Kochanowski, https://www.facebook.com/krakoteka

Dramat rodzinny w oparach absurdu

Trzej bracia, reż. Edward Pasewicz Tear Krakoteka Najnowsza sztuka autorstwa Edwarda Pasewicza, w reżyserii Mateusza Dewery, wreszcie doczekała się swojej premiery na deskach krakowskiego teatru Krakoteka. Po dobrze przyjętych Lamentacjach londyńskich, które w swoisty sposób pokazały kolejne oblicze polskiej emigracji zarobkowej, nadszedł czas na sztukę chociaż nowoczesną to jednak bardziej zbliżoną do klasycznego teatru. Tym razem młody, amatorski teatr z Krakowa zabiera nas w podróż po meandrach rodzinnych relacji, w niemal całkowicie rozbitej rodzinie. Pisząc te słowa wciąż zastanawiam się, czy nie określić Trzech braci dramatem nie tyle rodzinnym, co braterskim. To właśnie postacie braci stanowią trzon sztuki, wokół nich i przez nich samych snute są burzliwe retrospekcje, ujawniające nieprawdopodobne przygody z przeszłości. Ponieważ każdy z młodych mężczyzn przedstawia zupełnie inny typ bohatera, można na sztukę spojrzeć co najmniej na trzy różne sposoby. Najstarszy z trójki, Arturko (Norbert Burkowski), wydaje się być postacią najbardziej złożoną, ogarnięty obsesją dobrego wizerunku, kilkukrotnie kompulsywnie przebiera się w trakcie sztuki, wtedy gdy odczuwa napięcie, być może też w celu poprawienia sobie samopoczucia. Najmłodszy z braci, Rafałko (Tomasz Adamski), nieustannie pogardzany i wyśmiewany przez dwójkę pozostałych, walczy z mitem najgłupszego, co rusz udowadniając swoje wykształcenie i wiedzę, budząc przy tym kolejne fale drwin i salwy szyderczego śmiechu swych braci. Wreszcie średni brat, Pawełko wydaje się być na pierwszy rzut oka najmniej rozwiniętą postacią, jednak to on odgrywa główną rolę w jed-

nym z monologów, urastając do rangi bohatera przynoszącego pomoc zepsutemu radiu. Gdyby interakcje pomiędzy braćmi, nie do końca wiarygodnymi, bo raczącymi się obficie alkoholem, nie wystarczały, pozostaje jeszcze kość niezgody, rzucona w sam środek sztuki. Staje się nią Ona, młoda Warszawianka, Kalina Hordowina, która swoim przybyciem do domu braci, położonego na bliżej nieokreślonej prowincji, stara się zaprowadzić w nim ład. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wielkie zamieszanie powoduje, wśród bohaterów borykających się z głodem i żyjących w ciągłym strachu przed śmiercią matki, pojawienie się pięknej młodej kobiety. Kalina stara się prośbą i groźbą zmusić trójkę do odwiedzenia cierpiącej matki, jednak oni uparcie unikają odpowiedzialności, w popłochu uciekając na sam dźwięk telefonu, telefonu który może zmienić ich życie już na zawsze. Bez wątpienia najsilniejszą stroną spektaklu pozostaje tekst, nowoczesny, miejscami chaotyczny, czasem zaś stylizowany na patetyczny. Jednak nie ma w tej sztuce zbyt wiele miejsca na patos, tutaj kpina z religii, obyczajowości i polityki miesza się z wyzwoloną seksualnością. Dialogi pomiędzy braćmi są silnie nacechowane emocjonalnie, jestem jednak przekonany, że to tekst determinuje grę poszczególnych aktorów nie stojących wobec niego w opozycji, ale podążających w określonym kierunku jak po sznurku. Mniejszą rolę odgrywa tu światło, w stosownych momentach wyznaczając granice dni i nocy, w innych zaś dodając dramatyzmu dzwoniącemu telefonowi – to jego dźwięk wydaje się być najbardziej przerażającym w całej sztuce. Również muzyka, pojawiająca się w bardzo ograniczonym wymiarze, powoduje, że widz całą uwagę koncentruje na tekście, biernie przebiegając oczami po dość skąpej scenografii, odzwierciedlającej pokój w starym domu na prowincji. Po zakończonym spektaklu, potrzebowałem kilku dni, żeby to, co zobaczyłem na scenie, dojrzało we mnie. Pozbawieni zbytnich środków wyrazu Trzej bracia, wywołują niemałe zamieszanie wśród publiczności, śmiesząc i strasząc. Głównie jednak zmuszają do głębszej refleksji na temat kondycji czegoś, co kiedyś nazwalibyśmy miłością braterską. Gorąco zachęcam do takiej refleksji, bo być może ukaże się Wam coś całkowicie odmiennego niż ukazało się mnie. Jakub Jaworudzki

TOUCHÉ | styczeń 2013


dział | 51

Jeżeli należysz do osób, które mają styl i klasę, na pewno znasz wiele eleganckich i wyjątkowych miejsc. Jednym z takich jest Pałac Kotulińskich w Czechowicach-Dziedzicach. Ten odrestaurowany z dużą starannością obiekt, o blisko 300 letniej historii, zachwyca niepowtarzalną atmosferą i czaruje pięknem rokokowej architektury. Dziś ten urokliwy pałac łączy w sobie funkcje nowoczesnego hotelu z unikalnym zabytkiem.

AKCJA PARTNERSKA

ROZMOWA Z DYREKTOREM HOTELU PAŁAC KOTULIŃSKICH Kim byli pierwsi właściciele Pałacu Kotulińskich? Pałac Kotulińskich powstał za czasów hrabiego Franciszka Karola Kottulinskyego, prawdopodobnie w latach trzydziestych XVIII wieku. Był on jednym z najznakomitszych przedstawicieli tego rodu. Jego zasługi przyczyniły się do dzisiejszego kształtu Czechowic. Wiele lat po jego śmierci, w roku 1765 hrabia Andrzej Renard, kupił majątek czechowicki od Franciszka Karola II Kottulinskyego za 62000 guldenów reńskich. Renardowie upiększyli pałac i jego otoczenie. Założyli ogród kwiatowy i sad owocowy, co uchodziło za kosztowną i modną nowość. W niedalekim sąsiedztwie powstała hodowla bażantów, po której do dziś pozostał zagajnik zwany „bażańcem”. Do dnia dzisiejszego istnieją też założone wówczas aleje lipowe wiodące do pałacu.

Co pozostało z dawnego Pałacu Kotulińskich? Wnętrze Pałacu zostało urządzone z wielką starannością. Zachowany został zrewaloryzowany wystrój sztukatorski. W parku znajdują się okazałe drzewostany, a od frontu pałacu zabytkowe lipy drobnolistne. Rezydencja stała się prawdziwą perełką architektoniczną i wyglądem przypomina pałac sprzed blisko trzech wieków. Cieszymy się, ponieważ starania WŁAŚCICIELI – Państwa Zych - zostały zauważone i wyróżnione w konkursie „Modernizacja Roku 2011” za odrestaurowanie całego zespołu pałacowo-parkowego. Obiekt otrzymał również nagrodę specjalną od Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, za przystosowanie zespołu pałacowo-parkowego do potrzeb i możliwości osób niepełnosprawnych.

Kim są dzisiejsi Goście? Pałacowa przestrzeń i nowoczesne wyposażenie przyciągają gości biznesowych. Organizacja konferencji w zabytkowych, wyrafinowanych wnętrzach podnosi rangę spotkania. Tymczasem spokojne położenie pośród romantycznego parku, klimatyczne sale i apartamenty znajdują miłośników wśród zakochanych, którzy chętnie organizują tu przyjęcia weselne lub spędzają romantyczne chwile we dwoje. Warto w tym miejscu zaznaczyć, iż Pałac Kotulińskich to nie tylko elegancki hotel i restauracja, ale przede wszystkim obiekt zabytkowy. Otwarty jest dla wszystkich, którzy pragną zetknąć się z odległą historią tego miejsca.

Co jest myślą przewodnią Pałacu? Ideą działalności Pałacu Kotulińskich jest świadczenie usług hotelowych i gastronomicznych na najwyższym poziomie przy jednoczesnym propagowaniu kultury i wspieraniu działań ośrodków kulturalnych z Czechowic-Dziedzic, jak również Bielska-Białej. Współpracujemy m.in. z Bielskim Towarzystwem Muzycznym oraz Teatrem Polskim. Mamy mnóstwo pomysłów, trwają rozmowy nad cyklem wieczorków teatralnych w pałacowych ogrodach. Przed nami rok 2013 oraz mnóstwo nadziei i planów.

Co oferuje Gościom Pałac Kotulińskich? Na terenie kompleksu pałacowo-parkowego znajduje się 29 komfortowo wyposażonych pokoi i apartamentów, sale konferencyjne dla około 200 osób, strefa relaksu z sauną i kapsułą do koloroterapii oraz dwie restauracje, w których Mistrzowie Sztuki Kulinarnej tworzą tradycyjną kuchnię polską w połączeniu z elementami kuchni europejskiej.

TOUCHÉ | styczeń 2013


52 | sztuka

źródło: http://www.kidsmodern.com/gallery/1000109/

Domowe przedszkole

Cofnijmy się na chwilę w czasie. Miejmy przez moment raz jeszcze zaledwie po kilka lat. Dla mnie, jak i dla moich rówieśników, oznaczałoby to długie godziny spędzane na podwórku, oddane beztroskiej zabawie, gonitwach z patykiem w ręku, spełniającym funkcję śmiercionośnego miecza, budowaniu zamków z piasku i tysiące gier, które wymyślaliśmy na poczekaniu. Nie mieliśmy zbyt wielu zabawek. Nie mieliśmy komputerów. Lalki Barbie wraz z figurkami Action Mana i klocki Lego wystarczały nam, by czuć się najhojniej obdarowanymi dziećmi pod słońcem. Każdy z nas zaopatrzony był w puchaty kocyk i misia śpiącego obok głowy na poduszce, zamiast telefonu komórkowego. Dzisiejszy świat rządzi się jednak nieco innymi prawami, a współczesne dzieci, oprócz własnej wyobraźni, mają też wokół siebie tysiące najrozmaitszych zabawek, mebli, akcesoriów i gier komputerowych, które zapełniają im ich najwcześniejsze lata życia. Jaki wybór mielibyśmy więc, gdybyśmy urodzili się kilka lat później? Jaki design naszego pokoju wybraliby dla nas nasi rodzice? Jakimi bawilibyśmy się zabawkami, gdybyśmy już od pieluch podążali za obowiązującymi trendami? Postanowiłam wybrać się w podróż po sklepach internetowych, oferujących designerskie akcesoria i zabawki dziecięce, aby odpowiedzieć sobie i Wam, drodzy Czytelnicy, na te intrygujące pytania. Okazuje się, że projektanci doskonale dbają o świat maluchów. O to, by był nie tylko kolorowy i bezpieczny, lecz także urządzony z klasą. Zacznijmy od tego, co dzieciom najbliższe, a więc od zabawek. Niezliczona ilość sklepów oferujących najróżniejsze maskotki, klocki, lalki, samochodziki etc. wprost przytłoczyła mnie swoim ogro-

mem. Znalazłam jednak kilka, które w sposób wyjątkowy przykuły moją uwagę. Na szczególne wyróżnienie zasługuje internetowy sklep www.cute-ture.com, w którym zgromadzone zostały najbardziej urocze produkty, przeznaczone dla najmłodszych. Możemy kupić w nim choćby ręcznie robione misie firmy FLATOUTbear (www. flatout.com.au), wykonane w 100% ze skóry australijskich owiec. Miś owej firmy może wzbogacić kosz z zabawkami naszego dziecka już za jedyne 56 dolarów. Cute - ture oferuje ponadto stylowe gryzaczki, gumowe piłki do skakania o rozmaitych kształtach, ręcznie szyte, ruchome kucyki i wiele innych, doprawdy uroczych akcesoriów. Pozostając w kategorii urocze, przenieśmy się w świat małych dziewczynek, z których każda marzy choć przez chwilę o posiadaniu ogromnego domku dla lalek. W alternatywie do plastikowego, różowego królestwa Barbie powstał ekologiczny domek, stworzony przez firmę Green Lullaby, wyprodukowany… z kartonu (www.green-lullaby.com/mgdh.html). Możemy kupić go w sklepie internetowym ecoutlet.co.uk, wydając na ten wyjątkowy karton 30 funtów. Dla mniej rozmarzonych dziewczynek, jak również (a nawet przede wszystkim) dla zmotoryzowanych chłopców, znalazłam natomiast coś zupełnie wyjątkowego. Na stronie www.airflowinc. net oglądamy ofertę niezwykłych, szczegółowo dopracowanych pojazdów, samolotów i rowerów, które sprawią, że dzieci natychmiast zamienią się w zawodowych kierowców, pilotów i maszynistów. Ceny oscylują od około 300 do 600 dolarów za sztukę. Mniej wymagający rodzice mogą postawić oczywiście na klasykę: koniki bujane, a więc jedną z ulubionych, dziecięcych zabawek. Wersję designerską znaleźć możemy np. tutaj: www.kidsmodern.com/products/4020008/1. Osobiście nie przypadł mi do gustu czarny królik na biegunach, który, moim zdaniem, spowodować może w dziecku

TOUCHÉ | styczeń 2013


jedynie narastające uczucie przerażenia, ale jak wiemy, z trendami nie ma dyskusji. Nie obyło się również bez klasyki. Ku mojemu zdziwieniu z mody nie wyszły zabawki wykonywane z drewna, ani pacynki, co u wielu z Was, drodzy Czytelnicy, także powinno wywołać uśmiechy na twarzach. Te pierwsze zdobyć możemy w sklepie internetowym Nova68: www.nova68.com/Merchant2/merchant.mvc?Screen=CTGY&Store_Code=nova68&Category_Code=501, w cenie około 100 dolarów za pojedynczą zabawkę. Pacynki natomiast urzekły mnie w ofercie proponowanej przez sklep Etsy: www.etsy. com/browse/kids-category/toys/dolls-puppets/puppet-theaters?h=312285d5&lid=98126619&ref=cat_subcat_tile_4. Wybór jest ogromny, każdy powinien znaleźć więc w nim coś dla siebie (i dla swojego dziecka, oczywiście ;) ). Niepokojące natomiast wydały mi się szmaciane kukiełki, które znaleźć możemy na stronie www.pigmee.com. Szarość i smutek, bijące od proponowanego przez artystów ujęcia dzieciństwa, zdają się być wyjątkowo przygnębiające. Absolutnym hitem wśród przeglądanych przeze mnie sklepów okazał się za to www.potterybarnkids.com, w którym znaleźć możemy praktycznie wszystko, czego tylko zapragniemy. Od designerskich mebli, zabawek, ubranek, aż po kolejki elektryczne. Jest to jedno z miejsc, których w trakcie naszego dzieciństwa obawiali się nasi rodzice. Dziecko, które znajdzie się w zasięgu tego sklepu (a w teraźniejszych realiach – blisko komputera i Internetu), na pewno nie zechce szybko się od niego oderwać. Dlatego rodzice – strzeżcie się! Internet podsuwa nam ciekawe rozwiązania również w chwili, gdy pragniemy odświeżyć wygląd dziecinnego pokoju. Wyjątkowe, bajecznie kolorowe stoły i krzesła znaleźć możemy w ofercie Lilipad studio: www.lilipadstudioshop.com. Ciekawe rozwiązania pojawiają się także w kwestii oświetlenia. W tym miejscu www.offi.com/ products/lighting/mypetlamps.php kupić możemy kolorowe lampki w kształcie misiów, kotów czy psów. Nie musimy jednak szukać daleko. Również na terenie naszego kraju możemy zaopatrzyć pokoje naszych dzieci w eleganckie, designerskie akcesoria. Szeroką ofertę ciepłych, kolorowych i wzbudzających poczucie bezpieczeństwa mebli, naklejek ściennych, tapet, lamp i wielu innych oferuje nam internetowy sklep dizajndladzieci. pl. Ciekawą ofertę znaleźć możemy także w sklepie internetowym deco24 (deco24.pl/pl/kategoria/DLA_DZIECI/2/). Przyznajcie bowiem, Moi Drodzy, któż z nas, będąc dzieckiem, nie chciałby jadać obiadów z takiego talerza: deco24.pl/pl/produkt/Zestaw_obiadowy_dla_dzieci_DOIY_Krajobraz/2/1805 ? Jedno nie podlega wątpliwości. Czasy się zmieniły, a dzieci dorastające w XXI wieku bombardowane są ze wszech stron najrozmaitszymi zabawkami i wszelkimi produktami, które mają na celu ubarwienie ich najmłodszych lat i odchudzenie portfeli ich rodziców. A ja, mimo wszystko, żywię nadzieję, że to bombardowanie w choć minimalnym stopniu uchroni owe dzieci przed budzeniem się każdego dnia z iPodem na poduszce, zamiast pluszowego misia.

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski.

Eliza Ortemska

bgraczyk@touche.com.pl TOUCHÉ | styczeń 2013


54 | kobieta poszukująca

Idelalność Dzieci śmierdzą, krzyczą i pozbawiają cię pozycji w centrum zainteresowania. Nigdy nie wiesz, czy będą ładne i co tak naprawdę z nich wyrośnie. Z drugiej strony, miło jest przejść się z czystym, pachnącym wózkiem – stwarza on powód, by w ogóle gdzieś iść. I wszyscy wreszcie na ciebie patrzą – mówią Polki, które zakochały się w sztucznych niemowlakach.

il. Edyta Chachulska

Kultura lalki Historia zabawek wytwarzanych na kształt i podobieństwo człowieka sięga mitologii – bogowie stwarzali ludzi, lepiąc ich z gliny lub usypując z kukurydzy. Nadawali im człowieczą postać, by tchnąć w nich ducha. W egipskich grobowcach dziecięcych znajdujemy kukiełki, które uważa się za pralalki – drobne przedmioty, ofiarowane dzieciom do pokochania i oswojenia, są już z człowiekiem od tysięcy lat. Ich rozwój podąża niejako w powiązaniu z ewolucją obrazu ludzkiego ciała. Renesans poszukiwał jego idealnych proporcji, natomiast era industrialna poniosła wyobraźnię artystów i technokratów w stronę sztucznego człowieka. Naukowcy i performerzy nie ustają w staraniach ku wyidealizowaniu i stechnicyzowaniu ciała, co możemy obserwować na przykładzie Stelarca. Także więc lalki stają się coraz bardziej uczłowieczone

i pełnią w kulturze wielorakie funkcje. Jak pisze w swojej książce pt. Efekt lalki: lalka jako obraz i rzecz M.F. Muniak, Poprzez stan zawieszenia między żywym a martwym, ruchem a bezruchem, przedmioty te wywołują niepokojące wrażenie jednoczesnej obecności i nieobecności, nazywanej przez autora efektem lalki. Sama zabawka występująca od kilkudziesięciu lat w coraz bardziej wyrafinowanych technologicznie formach, z jednej strony dalej tolerowana jest jako ulubiona towarzyszka małych dziewczynek, z drugiej jednak, oskarża się jej twórców o wypaczanie gustu estetycznego wśród przyszłych kobiet i zatracanie prawdziwego obrazu ciała człowieczego, a także symulowanie mylnego pojęcia relacji ciało - dusza. Dzieci idealne Zapoczątkowana przed wielu laty emancypacja kobiet coraz wyraźniej przekłada się na falę niechęci do macierzyństwa. Pokolenia uznawały czas ciąży i samo wychowanie potomstwa za kwestię naturalną i fizjologiczną, która wymyka się jednak z twardych ram nowoczesnego stylu życia. Jak mówi jedna z bohaterek filmu dokumentalnego Moje sztuczne dziecko, od zawsze chcieli z mężem potomka. Czekali na moment, w którym poczują się wystarczająco wyżyci i wybawieni. Chwila ta jednak nigdy nie nadeszła, natomiast w ich życiu znalazło się już miejsce dla piątki Reborn Babies – lalek idealnie przypominających niemowlęta. Idealność

TOUCHÉ | styczeń 2013


kobieta poszukująca | 55

jest tutaj kwestią zasadniczą. W kukłę, do złudzenia odwzorowującą fałdki i zmarszczki małego dziecka, można na zamówienie wstawić woreczki cieplne, dzięki czemu ciałko utrzymuje temperaturę ludzkiego ciała. Do wyboru mechanizm oddychania, bicie serca, wysypka od mleka. Chodzi o to, aby było realne i w przekonaniu twórców stało się prawdziwym dzieckiem. Procesy konsultowania z przyszłymi rodzicami cech wyglądu dziecka nazywają nawet porodem rodzinnym. Lalki trafiają do kobiet, które nie chcą wychowywać własnych dzieci – jedna z nich wyznaje, że posiadanie własnego dziecka to loteria i dopóki nie było możliwe wybranie swojego modelu z półki, nie chciała podejmować tak wielkiego ryzyka. To, które ostatecznie kupiła, pięknie pachnie i nigdy nie płacze. Jedyną wadą Reborn Babies pozostaje ich bierność. Nie reagują jak prawdziwe dzieci. Mamusi pozostaje jednak na pociechę możliwość karmienia dzieciątka płynem do tkanin – najlepszy jest Lenor, występuje w wielu wersjach zapachowych i nie pleśnieje. Chcą je ubierać, przytulać, wyprowadzać na spacer, co zdaniem psychologów stanowi ujście dla naturalnych uczuć macierzyńskich. Istnieje też kilka innych poziomów, na których wykorzystywane są idealne dzieci – choć bywa to oceniane negatywnie, lalki używane są także w terapiach dla kobiet, które utraciły własne dzieci. Uzupełniają brakujący element w życiu przekwitłych matek o pustych gniazdach oraz edukują prorodzinnie młodzież. Krzycząca i smrodliwa wersja lalki ma odstraszać nastolatki przed niechcianą ciążą. Reborn Babies wydają się więc rozwiązywać prawie wszelkie, kobiece problemy. Na polskim allegro rodzimą wersję kupujemy za 1 399zł. Nie istnieją jeszcze badania wskazujące ich wpływ na demografię oraz psychikę. Zdziwione panie Lalki wytwarzane przez Sama Marco mają w zasadzie ludzki wymiar. Nie da się tego stwierdzić z całą mocą, gdyż niepodobnym dowieść istnienia kobiet z naturalnie występującym makijażem i nieprzyzwoicie wyidealizowaną linią. Na zdjęciach ze swojej pracowni z namaszczeniem poleruje i podmalowuje element, który niebawem stanie się czyimś pośladkiem. Jego lalki są bowiem kimś – dotrzymują towarzystwa, są najlepszymi słuchaczkami i zdarza im się nawet bywać w restauracjach. Jak mówi, zamawiają je głównie miłośnicy piękna oraz w mniejszej ilości - zboczeńcy. Marco nieustannie poszukuje idealnych proporcji, ciągle udoskonala rysy twarzy swoich lalek – podkreśla, że są one czymś więcej niż dmuchanymi paniami. Pomimo zauważalnej ciągle gołym okiem sztuczności, trudno zaprzeczyć piękna dostrzegalnego w delikatnie rozchylonych ustach i idealnie lśniących włosach. Ludzkie lalki przestają być perwersyjną tajemnicą – tytułowy Lars z filmu Craiga Gillespie jest już jednym z wielu ludzi zadeklarowanych jako kolejna, potencjalna mniejszość seksualna. Jako towarzyszy życia wybierają kukły. Na stronie internetowej polskiego sklepu z takimi lalkami czytamy, że ich zakup jest jedną z najlepszych, życiowych inwestycji – lalka pozostaje na lata najwierniejszą przyjaciółką i najlepszą towarzyszką życia, która nigdy nie odmówi czułości i przenigdy nie zapragnie kolejnej torebki lub nowej pary dżinsów. Zagadką pozostaje, dlaczego tysiące mężczyzn

TOUCHÉ | styczeń 2013

w dalszym ciągu decydują się na pojęcie za żonę prawdziwie nieidealnej, humorzastej i materialnie pożądliwej istoty. Zauważalny jednak przez demografów spadek liczby zawieranych małżeństw może mieć kolejny, choć społecznie niepopularny powód. Wycinane żebra Niepodważalny pozostaje za to wpływ na estetykę lalki Barbie. Uważana jest ona przez wielu teoretyków za ikonę współczesnej kultury, która zdegenerowała poczucie kobiecego piękna do nienaturalnej, odczłowieczonej postaci. Jak podaje w swojej książce Mary F.Rogers, plastikowa panienka oddziałuje nie tylko na estetyczne pojmowanie piękna – całe jej otoczenie oraz funkcjonujący w powszechnym przekonaniu, choć nie istniejący, model życia (przystojny partner, dom epatujący słodyczą i zbytkiem oraz całkowity brak problemów), kreuje ideał pewnego stanu, niedoścignionego na drodze ludzkiego żywota. Dorosłe kobiety wychowane w kanonie urody Barbie sięgają jednak po wszelkie środki, aby zdobyć dla siebie choć odrobinę z radosnego uśmiechu lalki. Łowców sensacji przyciągają szokujące zdjęcia Anastasii Shpaginy i Dakoty Rose – młodych dziewcząt, które dążeniu do wyglądu lalki podporządkowują swoje całe życie. Tendencja taka szczególnie popularna jest wśród Azjatek, które rzekome niedostatki swojej urody gotowe są tuszować w najbardziej radykalne sposoby. Cięcia chirurgiczne i skomplikowane operacje deformacji ciała nie mają już jednak na celu wyłącznie poprawy wizerunku i samopoczucia – ideał ma dosięgać postaci wyimaginowanych, bajkowych, a więc ponownie koncepcji lalki. Zadziwiającym pozostaje, jak wielki jest wpływ tych właśnie zabawek na rozwój psychiczny dziewcząt. Wydaje się, że współczesna, szeroko zakrojona tolerancja i powszechna akceptacja inności pozwala wyjść wreszcie z ugruntowanego kulturowo zażenowania miłością do lalek. Kobiety, które czuły się zawsze zawstydzone infantylną sympatią do nieożywionych kukieł, mogą wreszcie afiszować się nią na równi z mężczyznami, którym nikt nigdy nie zabraniał kolekcjonowania kolejnych modeli samochodów – zabawek. Szeroki wpływ lalki na demografię i kulturę ocenią dopiero przyszłe pokolenia, o ile oczywiście będą takowe istniały. Na wszelki wypadek spójrzmy więc na pieczołowicie odkurzane porcelanowe lalki nieco krytyczniej. I oddajmy do recyklingu wszystkie nasze skrywane pod łóżkamiBarbie. Sandra Staletowicz Czy lalki są obecne w Twoim życiu? Jak daleko możemy posunąć się w poszukiwaniu idealnego piękna? Piszcie: staletowiczowna@gmail.com


56 | psychologia

Idźcie i rozmnażajcie się

il. Ania Pikuła

Nikt nie kocha swego dziecka tak, jak jego matka, przekonują rzesze matek z wypiekami na twarzy. Matka zawsze pozna swe dziecko, mówią pewnym tonem, niemalże nieznoszącym sprzeciwu. Czy te, tak często nam słyszane podczas rodzinnych zjazdów stwierdzenia, znajdują poparcie w nauce, czy to jedynie utarte slogany, przekazywane w formie przekazów ustnych z matki na córki? A jaka jest rola ojca w wychowaniu swego potomstwa? To tylko niektóre z szeregu zagadnień, jakimi zajmuje się psychologia ewolucyjna.

TOUCHÉ | styczeń 2013


psychologia | 57

Dziecko może być pewne jedyne swej matki Można by się z tym zdaniem kłócić, ale należy podkreślić, iż w przeważającej większości = powiedziałabym nawet, że miażdżącej – dziecko, w odniesieniu do swoich rodziców, może być pewne jedynie swojej matki. Połowę genów otrzymuje od niej, a połowę od… mężczyzny – miejmy nadzieję, że od tego, do którego mówi tato. Spójrzmy na tę problematykę od strony ewolucyjnej. Niepewność co do ojcostwa, staje się bardziej ewidentna przy zapłodnieniu wewnętrznym, do jakiego zachodzi u ssaków. Być może inny samiec uprzedził go w pędzie rozrodczym i nasz biedny samczyk będzie inwestował swoją energię w utrzymanie przy życiu dzieci, które nie będą rozprzestrzeniać jego genów. Brak tu sentymentów; natura okrutnie i dość szorstko podchodzi do tych spraw. Załóżmy jednak, że samica rodzi dzieci przyobiecane samcowi, z którym się związała. Czy, z punktu widzenia ewolucji, zostanie on przy niej, by wychowywać wspólnie potomstwo? To możliwe, jednakże prawdopodobieństwo takiej sytuacji zwiększa się w przypadku, gdy samiec osiągnie większe korzyści, będące bezpośrednio wynikiem opieki nad potomstwem (większy sukces reprodukcyjny!), niż z posiadania dużej ilości partnerek. Ta swoista kalkulacja jest moderowana przez oszacowanie, ilu potomków w takich wypadkach ma szansę przeżyć i rozprzestrzeniać geny. Powyżej opisywana hipoteza nosi w psychologii ewolucyjnej nazwę hipotezy niepewności ojcostwa. Należy nadmienić, iż nie wyklucza ona opieki ze strony ojców, jednakże może w dużym stopniu wyjaśniać, dlaczego to właśnie matki o wiele chętniej, jak i częściej, angażują się w wychowywanie dzieci. To ja spadam, miło było! To, że matki bardziej angażują się w opiekę nad młodymi, może także wynikać z faktu, który opisuje tzw. hipoteza porzucalności. Cała jej mądrość ujęta jest w stwierdzeniu, iż osobnik, który porzuca swego partnera, zmusza go tym samym do zaopiekowania się dziećmi. W tej sytuacji brzemię spoczywa zwykle na samicy, ze względu na wspomniane już zapłodnienie wewnętrzne, podczas którego samiec pozostawia nasienie w ciele samicy. Matczyna opieka przeważa u gatunków charakteryzujących się tym rodzajem zapłodnienia. Z sytuacją odwrotną

TOUCHÉ | styczeń 2013

mamy do czynienia, gdy do zapłodnienia dochodzi poza organizmem samicy, jak to ma miejsce na przykład u gatunków składających jaja. Wówczas to ona zazwyczaj porzuca swe potomstwo, a samiec bierze na siebie odpowiedzialność utrzymania maluchów przy życiu. I podejmują się oni tego aż w 70% przypadków, pozostałe 30% należy do samic! Także, drogie panie, my także święte nie jesteśmy. Zbyt wysokie koszty monogamii Trzecia z hipotez postulowanych przez naukowców zakłada, iż wszędzie tam, gdzie samce ponoszą wysokie koszty utraty sposobności pozyskiwania kolejnych partnerów, samcza opieka nad młodymi spada, ponieważ pogarsza się ich pozycja w wyścigu przekazywania swych genów kolejnym pokoleniom. Dzięki tej hipotezie po trosze możemy wytłumaczyć pewne tendencje, czy nawet indywidualne różnice w podejściu do obowiązków rodzicielskich pomiędzy ludźmi. Gdy w populacji występuje nadmiar mężczyzn, strategia wielu, przelotnych kontaktów zanika – z oczywistych względów. Gdy mamy do czynienia z sytuacją zgoła odwrotną, czyli z nadmiarem kobiet, strategia wielu kontaktów przelotnych staje się dla mężczyzn bardziej atrakcyjna. Naukowcy spekulują, iż hipoteza pierwsza, jak i trzecia, zdają się znajdować największe potwierdzenie w rzeczywistości, przy czym każda z nich, nawet ta druga, ma swój udział w wytłumaczeniu tego frapującego zjawiska, jakim jest zaangażowanie matek w opiekę nad swoim potomstwem. Ciężka dola pasierbów i pasierbic Badania nad relacją na linii rodzicie - dzieci z perspektywy ewolucyjnej, zawierają w sobie także inne, interesujące dane. Można powiedzieć, iż mechanizmy opieki rodzicielskiej wyczulone są na trzy kwestie: stopnia pokrewieństwa genetycznego z potomstwem, zdolności dziecka do przenoszenia genów, a także alternatywnych sposobów inwestowania zasobów przez partnerów. Wnioski z badania dotyczącego pokrewieństwa prowadzonego pod okiem Marka Flinna w pewnej wiosce na Trynidadzie wskazywały na to, iż stosunki ojczymów z przybranymi dziećmi były chłodniejsze jak i bardziej przesycone agresją, niż stosunki z ich biologicznymi dziećmi. Należy przy tym podkreślić, iż nie oznacza to, że ciepłe uczucia są nieprawdopodobne, znaczy to

jedynie, iż ich rozkwit jest mniej prawdopodobny niż u rodziców biologicznych. I trzeba przyznać, że coś w tym jest. Pamiętacie chociażby te pogadania i legendy o wstrętnych ojczymach? Nie? Ale złą macochę to już na pewno pamiętacie. Zmuszała Kopciuszka do noszenia niemodnych ciuchów i chciała jej przecież udaremnić zamążpójście. Wykapany tatuś Chęć pewności ojcostwa dla mężczyzn może być sprawą priorytetową, stąd jak oceniają oni owe prawdopodobieństwo? Przede wszystkim oceniają wierność swej partnerki mniej więcej w czasie, w którym doszło do poczęcia, ale także szacują podobieństwo dziecka do nich samych. I o ile obie kwestie wydają się zupełnie oczywiste, to ta druga zaczyna w sobie nosić pewne znamię zabawności, gdy spojrzy się na nią przez pryzmat badań naukowych. Do kogo podobne są noworodki zdaniem tych, którzy o tym mówią? Jako, że ojcowie, przekonani o swoim wkładzie genetycznym bardziej ochoczo inwestują w dziecko, to można by wysnuć wniosek, iż w interesie matek jest przekonanie ich o tym fakcie. Badania naukowe dowodzą, iż matki czterokrotnie częściej (80%!) mówią o podobieństwie do ojca, niż do samej siebie. Co ciekawe, rodzina matki także wysoko ocenia owe podobieństwo. Jakie to szlachetne! Oddziały położnicze zalewane są słodkim szczebiotem w stylu ona ma Twój nosek, czy robi takie minki jak Ty, choć w skrajnych przypadkach może to brzmieć także w ten sposób: to dziecko cały dzień śpi, ospałe i leniwe, zupełnie jak jego ojciec. Pomimo naukowości teorii przytaczanych powyżej, nie sposób pominąć faktu, że człowiek jest czymś więcej, niż małą turbinką w wielkim zamyśle ewolucji. Prawidłowości, które badają naukowcy nie tworzą jedynej drogi, jaką jest w stanie podążać tak fascynujący twór jakim jest człowiek. To tylko kolejna cegiełka do tego, by zrozumieć, co nami kieruje, a nie cała, brukowana autostrada, prowadząca do odpowiedzi na wszystkie pytania. Na całe szczęście dla nas i naszych dzieci, jakiekolwiek by nie były.

Natalia Kosiarczyk

Bibiliografia: David M. Buss, Psychologia ewolucyjna, GWP, Gdańsk 2001


58 | psychologia

Senna łaska Mówi się, że dziecięca fantazja nie zna granic. I choć dzieciństwo zawdzięcza swoją niezwykłość w dużej mierze właśnie możliwościom wyobraźni, to kiedy tylko odrośniemy od ziemi, słyszymy kąśliwe uwagi; „Trochę oleju w głowie, trochę pomyślunku mój drogi!”. Podczas kiedy stajemy się doroślejsi, irracjonalne pomysły zaczynają nas zawstydzać i irytować. Pewnie dlatego jesteśmy tak zdezorientowani, kiedy obudziwszy się w środku nocy uświadamiamy sobie, że jeszcze przed chwilą, ot tak, miło gawędziliśmy sobie z Królową Elżbietą. A później, kiwając z rozbawieniem głową, myślimy sobie: „Czemu wciąż śnią mi się takie pierdoły?!”

Przewidywalny chaos W obliczu tego, jak postrzegają świat dzieci, wydawać by się mogło, że sny, które śnią, są zupełnie niemożliwe do ogarnięcia rozumem. Pamiętam swoje własne… Powtarzające się co kilka nocy marzenie senne, które do tej pory kładzie się cieniem na moim życiu… Kolega z przedszkola goniący mnie niebieską ciężarówką swojego ojca, który z kolei woził nią węgiel do kotłowni. Ciężarówka – widmo, jakimś niewytłumaczalnym sposobem przenikała przez huśtawki i karuzele, by w końcu przygwoździć mnie do muru budynku. Prawie, bo ostatni obraz, to demonicznie roześmiana twarz tego złośliwego, małego kierowcy, śmiesznie niepasującego do wielkiego, hałaśliwego pojazdu. Do tej pory boję się niebieskich ciężarówek i kolegi z przedszkola, który na szczęście już dawno wyprowadził się do rodziny ze Szczecina… Jednak, mimo moich własnych, jakże tragicznych doświadczeń, a także domniemań na temat dziecięcych snów, psychologowie starają się rozjaśnić tę sprawę; podobno w zależności od wieku dziecka marzenia senne przybierają określone formy. Sam Zygmunt Freud, znany ze swych skłonności do komplikowania, w tym przypadku zajął dość nonszalanckie stanowisko, stwierdziwszy, że dzieci śnią krótko, zwięźle i na temat! Marzenie senne dziecka powstaje pod wpływem czynnego procesu, wykorzystującego pamięć o zdarzeniach i o doświadczeniach dziecka, a także kompilacje jego wspomnień. Początkowo, do około 4 roku życia, przeważającym tematem treści snu są zwierzęta. Takie fantazje są zazwyczaj statyczne, dziecko także pozostaje biernym obserwatorem zdarzeń. Treści snów przedszkolaków nabierają już większego

rozmachu. Tutaj pojawiają się znane osoby, członkowie rodziny, a sam sen zaczyna wywoływać emocje, jest bardziej dynamiczny. Jednakże, głównym bohaterem snu dziecko staje się dopiero w wieku szkolnym. Wtedy też jego umysł kreuje nowych, nieznanych bohaterów, odznacza się także sceneria marzenia sennego tak, że staje się zauważalna i specyficzna. Emocje towarzyszące tym onirycznym obrazom są bardziej zróżnicowane, chłopcy doświadczają nawet uczucia agresji czy złości. Śnienie zdaje się też być zjawiskiem rozwojowo ważnym, ze względu na przetwarzanie informacji w pamięci. Badania pokazują, że marzenia senne pojawiają się nie tylko – jak uważano do tej pory – w fazie snu REM (rapid eye movements), ale także w fazie NREM (non – REM), choć to sen REM oferuje bardziej wyraziste i złożone obrazy o pomysłowej fabule. Organizm noworodka poświęca na tę fazę aż 50 % snu. Z wiekiem czas i ilość faz REM znacznie się skraca. To dziecinnie proste! Według teorii ewolucji sen jest reakcją przystosowawczą (oczywiście!), której funkcją jest oszczędzanie energii (u zwierząt jest to szczególnie pożyteczne, zwłaszcza w okresach, kiedy potrzeby organizmu muszą być odroczone, gdyż trudniej jest je zrealizować). Natomiast teoria regeneracji opiera się na fakcie, iż mózg regeneruje się, podczas gdy śpimy; zapasy glikogenu są uzupełniane, a białka odbudowywane. Jednak w przypadkach obu teorii mowa jest o SPANIU, a nie o ŚNIENIU. Samo marzenie senne nie musi tutaj w ogóle wystąpić. A jednak znam kogoś, kto mógłby obruszyć się na to stwierdzenie. Zygmunt Freud, twórca psychoanalizy, tłumacząc nam istotę i zna-

czenie marzeń sennych zwracał w swej literaturze uwagę na to, że to właśnie one odgrywają znaczącą rolę, ponieważ… chronią nasz wypoczynek. A dokładniej, chronią nasze spanko przed niechybnym obudzeniem się! Wydaje się to dosyć pokrętne (zwłaszcza, że chyba każdy z nas obudził się choć raz z powodu, jak się wydaje, strasznego i męczącego snu), jednak nasz klasyk tłumaczy sprawę na przykładzie dziecięcych marzeń sennych, które stawia za ideał i przykład czystego, funkcjonalnego śnienia. Otóż, według Freuda, sny dzieci pięcioletnich, a nawet jeszcze ośmioletnich są proste, jednoznaczne i pozbawione zniekształceń, czyli cenzury, która u dorosłych zamienia prawdziwe, ale nieświadome konflikty i problemy w jakieś bezpieczne, niepozorne obrazki, za którymi czai się tak naprawdę ZŁO… Aby zrozumieć sny dzieci wystarczy oprzeć się na historii ich niedawnych przeżyć, bo okazuje się, że sen jest reakcją na przeżytą sytuację. Co więcej, Freud zapewnia, że małe dziecko zawsze śni o tym, co chciałoby, aby naprawdę się przydarzyło. Tak więc marzenie senne jest istotnie ziszczeniem marzenia. I rozumując dalej, gdyby marzenie to nie zostało spełnione w postaci marzenia sennego, to dziecko najprawdopodobniej nie uwolniłoby się od frustracji, a tym samym stale było pobudzone, rozmyślając o swoim życzeniu. Tym samym… nigdy nie potrafiłoby zasnąć! Nieziszczone marzenie dosłownie spędzałoby dziecku sen z powiek. Śnienie, według tej teorii, zapewnia ciągłość nocnego wypoczynku, gdyż usuwając pobudzenie związane z życzeniem, chroni śniącego od przerwania snu. Wszak nie chcemy przerywać sytuacji, w której spełniane są nasze zachcianki. No i jednocześnie beztrosko od-

TOUCHÉ | styczeń 2013


psychologia | 59

poczywamy, realizując tak ważną potrzebę fizjologiczną – potrzebę snu. Dzieci mają się więc dobrze, gdyż ich marzenia senne są nocnymi strażnikami, kojącymi rozżalenia, jakie przyniósł poprzedni dzień. Na przykład dziecko, które uznało, że zbyt krótko poczynało sobie na placu zabaw, będzie najprawdopodobniej śniło o huśtawkach czy karuzelach. Okazuje się więc, że sen jest łaskawcą, który przychodzi ze znudzoną miną i poczuciem wszechmocy, by przynieść nam ukojenie i zapewnić nocną opiekę. Taka to senna łaska! Jednak takie proste wytłumaczenie tego, po co są marzenia senne, ma zastosowanie tylko u dzieci i to nie zawsze, bo wydaje mi się, że freudowska teoria ostentacyjnie ignoruje moje trau-

TOUCHÉ | styczeń 2013

matyczne doświadczenie senne (jak wytłumaczyć wielką, niebieską ciężarówkę, kiedy ja nigdy nie chciałam nią jeździć?!)… Z rozmyślań Freuda na temat snu dzieci wynika także, że cenzura senna pojawia się z wiekiem i sen zmienia swoją funkcję. Już nie jest jedynie strażnikiem (choć zdarza się to, kiedy jesteśmy na przykład trochę głodni, lub trochę spragnieni i śnimy o uczcie, by nie budzić się niepotrzebnie... Gorzej sprawa ma się z jakąkolwiek chęcią wydalania, tutaj nie możemy pokpić sprawy). Teraz jest raczej mentorem, który ma nam zapewnić wgląd w nieświadomość, poprzez symboliczne obrazy senne. No i… koniec śpiewki, bo nie poradzimy sobie z tym szyfrem bez pomocy psychoanalityka.

Tak więc pozostaje nam budzić się z poczuciem dezorientacji na wspomnienie o pogawędce z Królową. Przypuszczalnie, znów powiemy dziś do siebie to samo co zazwyczaj… Boże! Ależ te sny bywają głupie!

Kamila Mroczko

Bibiliografia: 1. Kalat James W., Biologiczne Podstawy Psychologii, PWN, Warszawa 2006, 2. Freud Z., Wstęp do Psychoanalizy, Wydawnictwo Marek Derewiecki, 2010.

il. Ania Pikuła


60 | dział

Uracz nas swoim talentem!

Jeśli piszesz, ilustrujesz, zajmujesz się fotografią bądź znasz inny jakikolwiek twórczy sposób na urozmaicenie wydania Luty 2013, zgłoś się do nas!

Inspiracji szukaj w lutowych motywach przewodnich: miłość i różne jej oblicza, erotyka, seks, pogranicza emocjonalne.

Czujesz się zainspirowany? Napisz: mlower@touche.com.pl Na zgłoszenia czekamy najpóźniej do 18. stycznia! TOUCHÉ | styczeń 2013


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.