TOUCHÉ czerwiec 2013

Page 1

czerwiec 2013


2|

TOUCHÉ w krainie czarów i niespodzianek! Kochani! Głęboko wierzę, iż pomimo przemijającego nastoletniego wieku (choć znam takich, którzy po raz kolejny co roku obchodzą swoje osiemnastki...) udało Wam się otrzymać chociaż jeden mały upominek lub życzenia z okazji Dnia Dziecka (praise the parents!). Nam, jako Redaktorom, również udało się kogoś obdarować drobnym prezentem - oddaliśmy się w ręce Magdy Tarach, zwyciężczyni konkursu „Zostań redaktorem prowadzącym czerwcowego wydania TOUCHÉ”. Oto przed Wami numer wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju, inny jak dotąd, bo współtworzony przez wyjątkowo kreatywny umysł posiadający nieco świeższe spojrzenie na Magazyn niż posiadamy my wszyscy razem wzięci (taka prawda!). Wspólnie z Magdą uznaliśmy, że powinniśmy honorować nadsyłane przez Was, Drodzy Czytelnicy, najlepsze zdjęcia nie do końca pasujące do motywu przewodniego numeru, przy których grzechem byłoby je zignorować (mój comiesięczny dylemat został rozwiązany!) - w ten sposób powstała rubryka Foto Miesiąca (str 5), do której oglądania i współtworzenia gorąco zapraszamy. Po raz pierwszy również mamy do czynienia z drobną zmianą w Blog Fashion. Skłaniając się ku Waszym prośbom z ankiety przeprowadzonej w marcu, postanowiliśmy urozmaicić tę rubrykę stylizacjami kilku nowych, równie słynnych jak Kasia Gorol, blogerek. W czerwcowym numerze przedstawiamy Wam Macademian Girl (str 30).

To nie koniec! Magda dała o sobie znać również w sesji miesiąca, bowiem fotografia to zajęcie, któremu poświęca całe swoje życie. Odpłyńcie razem z nią podczas przeglądania serii zdjęć Imagination Nooks (str 20), prosto do świata inspirowanego magią i istotami nierealnymi (syreny, wróżki, czarownice - oj, jesteśmy trzy raz na tak!) Drodzy Czytelnicy, Dzień Dziecka jest tylko raz w roku, ale mam wrażenie, że ktoś sprezentował TOUCHÉ niespodziankę na cały miesiąc, a nawet i dłużej - zerknijcie do środka i sami oceńcie, czy warto świętować razem z nami!

Marta Lower Redaktor naczelna


|3

MENU

*

Szef kuchni poleca: Sen pierwszej nocy letniej, magia, przestrzeń wyobraźni, promienie Słońca

WYWIAD Z NIM Kamil Polak .............................................................. 10

ON I ONA W KINIE Hipnotyzer, reż. Lasse Hallström ............................ 32

JEJ PUNKT WIDZENIA Wannabe .................................................................. 16

FILM/MUZYKA NOWOŚCI ................................... 34

JEGO PUNKT WIDZENIA O delikatności, tresurze i wysokich szpilkach ......... 17 MILI PAŃSTWO Gdzie te...chłopy? .................................................... 18

RETROSPEKTYWA FILMOWA Prestiż, reż. Christopher Nolan ............................... 36 LITERATURA NOWOŚCI ....................................... 38 TEATR NOWOŚCI .................................................. 40

SESJA CZERWIEC 2013 Imagination Nooks ................................................ 20

BEZ MAKIJAŻU Sława! ..................................................................... 42

STREET FASHION ................................................. 28

ARTOUCHÉ Czarownikom żyć nie dopuścisz ............................. 44

BLOG FASHION Macademian Girl ................................................... 30

TOUCHÉ | czerwiec 2013

PSYCHOLOGIA Matki jak na lekarstwo .......................................... 46

*Menu w formie hiperłączy - kliknij zakładkę, by przejść do danego działu


4|

Redakcja

MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca mlower@touche.com.pl

MAGDALENA TARACH Zwyciężczyni konkursu „Zostań redaktorem prowadzącym czerwcowego wydania TOUCHÉ”

BARTOSZ FRIESE zastępca redaktor naczelnej redaktor działu film/muzyka/sztuka bfriese@touche.com.pl

ANIA SALAMON dyrektor artystyczna layout/skład/łamanie asalamon@touche.com.pl

DOBRUSIA RURAŃSKA grafika/portrety/babeczki

Czy chcesz współtworzyć kolejne wydanie TOUCHE?

POWIERZCHNIE REKLAMOWE Basia Graczyk - bgraczyk@touche.com.pl PATRONATY MEDIALNE, PROMOCJA, WSPÓŁPRACA Ewelina Wolanin-Sadouski, Dominika Zgrzebnicka promocja@touche.com.pl DZIAŁ GRAFIKI: Ania Krztoń, Basia Maroń, Jan Miś, Julita Pataleta, Ania Pikuła, Kinga Tync DZIAŁ FOTO: Mateusz Gajda, Hania Sokólska, Karamell Studio OKŁADKA: Foto: Magdalena Tarach; Typografia: Marta Lower Na okładce: Karolina Trepka; dalszy opis na str 20 DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Jakub Jaworudzki, Martyna Kapuścińska, Iga Kowalska, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Kamila Mroczko, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Agnieszka Różańska, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Kasia Trząska, Aneta Władarz COPYWRITER: Sandra Staletowicz KOREKTA: Ewelina Chechelska, Aleksandra Kozub STYLISTA: Ania Sowik ADMINISTRATOR WWW: Maciek Wojcieszak Wydawca: AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI ul. Piękna 68 | Warszawa 00-672 REDAKCJA TOUCHÉ – redakcja@touche.com.pl ul. Szarych Szeregów 30 | 43-600 Jaworzno

Jeśli piszesz, ilustrujesz, zajmujesz się fotografią lub spełniasz się w jakiejkolwiek innej dziedzinie, którą mógłbyś urozmaicić lipcowy numer naszego Magazynu... Zgłoś się do nas!

Motywy: motywy zwierzęce, Czarny Ląd, pustynia, "wild life", rytuały, plemiona, zew natury. Jeśli czujesz się zainspirowany, napisz swoją propozycję na: mlower@touche.com.pl . Na zgłoszenia czekamy do 15 czerwca TOUCHÉ | czerwiec 2013


foto miesiąca

Foto miesiąca

fot.: Sabina i Paweł Labe www.labe-art.pl modelka: Joanna Sobesto projekt ubioru: Joanna Hawrot makeup: Anna Kmieć fot.: Sabina i Paweł Labe www.labe-art.pl modelka: Natalia Ślizewska

◀ TOUCHÉ | czerwiec 2013

|5


6|

wypiekarnia

Wypiekarnia talentów WYPIEKARNIA TALENTÓW to miejsce dla Was i Waszych dzieł, Drodzy Czytelnicy. Publikujemy najciekawszą twórczość, promujemy kreatywność, pobudzamy wyobraźnię, stawiamy Wam coraz to nowe wyzwania w postaci inspirujących, choć nie zawsze łatwych, motywów przewodnich. W wydaniu Czerwiec 2013 odpłynęliśmy całkowicie w klimaty magii, przestrzeni wyobraźni i promieni słońca. Osoby, które pragną podzielić się swoją inspiracją na następny miesiąc, odsyłamy na POPRZEDNIĄ STRONĘ (str 4), gdzie podane zostały motywy przewodnie na Lipiec 2013.

TOUCHÉ | czerwiec 2013


wypiekarnia

zdjęcia: Zofia Rojek

modelka: Diana Żurek wizaż i fryzura: Daria Biel stylizacja: Zofia Rojek

modelka: Kamila Grymek stylizacja: Zofia Rojek

modelka: Sandra Plajzer stylizacja, projekt oraz wykonanie fotela: Zofia Rojek

TOUCHÉ | czerwiec 2013

|7


8|

wypiekarnia

Wypiekarnia talentów

Il. Żaneta Strawiak

Wyobraź sobie wyobraźnię Nie potrafię się zdecydować na konkretne wyobrażenie o wyobraźni. We własnym umyśle możliwość kreacji jest nieskończenie dowolna. Zaczynając od delikatnego naginania rzeczywistości, poprzez sytuacje, które nigdy nie mogą mieć miejsca, aż do finezyjnych obrazów dalece odbiegających od formy świata realnego. W jak dużym stopniu możemy sobie pozwolić, aby puścić wodze fantazji? I czy świat, który istnieje jedynie w naszych głowach, nawet jeżeli niekiedy bywa kuriozalnie niemoralny, przekłada się na osobę, jaką jesteśmy? Największe dzieła, kultowe filmy, świetne obrazy, poczytna literatura zostały, najczęściej, naznaczone pokrętną osobowością twórcy. Historie, stworzone dzięki nieskończonej wyobraźni, cieszą oko i duszę. Czy można powiedzieć, że wyobraźnia artysty jest bardziej rozwinięta od fantazji tak zwanego przeciętnego człowieka, tylko dlatego, że w możliwie najlepszy sposób przeniósł swoje imaginacje do świata rzeczywistego? I czy w ogóle, aby określić osoby mocno stąpające po ziemi, można używać sformułowania człowiek bez wyobraźni? Wena twórcza ma wiele aspektów, nie można odbierać komuś prawa do posiadania wyobraźni tylko dlatego, że jego fantazje skupiają się nie na kreacji nowego świata, lecz na modyfikowaniu tego, który zastał. Piękno konfrontacji zaistnieć może wówczas, kiedy w dyskusję wdadzą się osoby z fantazją o tym samym mianowniku lub kompletnie przeciwnym. Zderzenie temperamentów posiadających zbliżoną, bądź zupełnie odmienną wyobraźnię, musi implikować interesującą rozmowę. Czy nie tego właśnie szukamy w innych? Mówiąc, że chcemy

poznać kogoś lepiej, tak naprawdę chcemy poznać możliwości jego imaginacji, a wtedy dopiero robi się ciekawie. Wyobraźnia kobiety, jak mawiała słynna angielska pisarka, jest bardzo gwałtowna. W jednej chwili przeskakuje od zauroczenia do miłości, od miłości do małżeństwa. Nie sposób nadążyć za myślami, które kłębią się w damskim umyśle. Fantazja, związana ze sferą oniryczną, występuje u każdej z nas w bardziej lub mniej rozwiniętym stadium. Tworzenie scenariuszy codziennego życia to obszar kobiecej logiki, którego chyba nie sposób się pozbyć. Osobiście mój ulubiony cytat: Bo mają motłoch w głowie. Mają, po prostu natłok myśli. Ten mózg się nie wyłącza w ogóle. On non stop pracuje. Nawet jak śpi tam się pytania pojawiają (wypowiedź z filmu „Sonda o kobietach”). Jak, po takim stwierdzeniu, odmówić kobiecie wyobraźni? Słowo wyobraźnia kusi, czaruje. Nie da się oprzeć pięknu świadomej kreacji, będącej aspektem codziennego życia każdego z nas. Czy jednak możliwym jest, aby przekroczyć granice własnej fantazji? Przypadkowo, bądź podświadomie, dotrzeć w tereny, które zamiast bawić, mogą przysporzyć jedynie mrocznych myśli? Fakt, że każdy z nas ma w sobie nieprzyzwoitą, nieodpowiednią stronę, jest niepodważalny. Nie myśleć się nie da, myśleć za dużo może też nie dobrze. Myśli nie widać, myślcie co chcecie. Im bogatsza wyobraźnia, tym bardziej tajemnicze oblicze. Nawet, jeżeli nasza wyobraźnia tworzy historie niestworzone, niewłaściwie lub zbyt analityczne pod kątem świata zewnętrznego, nie można z nią walczyć, bo niby jak? Ania Juszczyk-Kulesza TOUCHÉ | czerwiec 2013



10 |

wywiad z nim

| kamil polak

TĘSKNIĘ ZA WOLNOŚĆIĄ

TOUCHÉ | czerwiec 2013


kamil polak

Kamil Polak (ur.1980) – reżyser i twórca animacji „Świteź”, opartej na balladzie Adama Mickiewicza o tym samym tytule. 21-minutowa etiuda Kamila, nad którą pracował przez 7 lat, została obsypana nagrodami na zagranicznych festiwalach (m.in. we Francji, Albanii, Grecji, Bułgarii, Rosji, USA). Kamil jest absolwentem animacji na PWSTFiTv w Łodzi. Pełnił funkcję supervisora efektów specjalnych w nagrodzonym Oscarem filmie animowanym „Piotruś i Wilk”. Przez rok sprawdzał się również jako wykładowca animacji klasycznej na ASP w Łodzi. Obecnie jest członkiem studia animacji komputerowej Human Ark oraz twórcą animacji do spektakli Krzysztofa Warlikowskiego.

TOUCHÉ | czerwiec 2013

|

wywiad z nim

| 11


12 |

wywiad z nim

|

kamil polak

Na jakich bajkach się wychowałeś? Moje dzieciństwo przypadło na lata 80-te. Wtedy emitowano zupełnie inne bajki, niż dzisiaj – to były polskie, peerelowskie produkcje. Dziś można powiedzieć, że to klasyki: Miś Uszatek, Miś Kolargol, Przygody Baltazara Gąbki. One są bardzo proste w przekazie, mają świetnie zaprezentowane postacie i interesującą ścieżkę dźwiękową – zastępującą często jedynie szczątkowe dialogi. Rodzice opowiadali mi, że zdarzało mi się płakać z bratem, kiedy dobranocka się skończyła. Dodatkowo podobały mi się wszystkie lalkowe produkcje Jima Hansona - Muppet Show, Fraglesy czy Ulica Sezamkowa. Wśród tych wszystkich bajek szczególnie upodobałem sobie jednak polski Kolorowy świat Pacyka. Pacyk był lalkowym bohaterem, który miał nożyczki, farby, kredki i gumkę i stwarzał z nich jakiś inny świat. To właśnie najbardziej do mnie przemawiało. Podobny motyw przedstawiał również Zaczarowany ołówek! O tak! Już jako dziecko dużo rysowałem i zawsze miałem w pamięci ten film. Motyw stwarzania oddziaływał tak silnie na moją wyobraźnię, że do szczęścia wystarczał mi jedynie kawałek kartki i ołówek. Szkoda, że nie był zaczarowany. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że za jakiś czas sam będę mógł stwarzać takie dziwy.

I nie wiedziałeś jeszcze, że będzie dane poznać Ci te wszystkie bajki „od kuchni”. Rzeczywiście, kiedy studiowałem jeszcze w szkole filmowej, opiekunem III roku, a potem opiekunem artystycznym mojego filmu był Marian Kiełbaszczak, reżyser Kolorowego świata Pacyka. Na początku nie mogłem w to uwierzyć (śmiech). Później, pracując nad swoim filmem, trafiłem do łódzkiego Se-Ma-Fora. To przecież tam powstawały wszystkie te produkcje mojego dzieciństwa. To była taka podróż sentymentalna – mogłem zobaczyć te lalki, których historie tak mnie zafascynowały. Produkcje Disneya to już nie Twoja epoka? Tych bajek nie było jeszcze w polskiej telewizji. Jednak pod koniec lat 80-tych, nasz sąsiad zaczął przywozić z Niemiec kasety VHS z nagraniami Disneya, które oglądaliśmy na pierwszych kolorowych telewizorach. Pamiętam jak dziś te nerwowe wyczekiwanie na projekcję, którą chłonąłem całym sobą. Bajki same w sobie to był zupełnie inny świat, oderwany od rzeczywistości tamtych czasów. To, co przedstawiały produkcje Disneya, to już w ogóle nie mieściło się w głowie. Spotkanie z nimi było wręcz przeżyciem magicznym.

Współczesne programy dla dzieci już chyba nie dostarczają im takich przeżyć... Dzisiaj mamy dostęp do takiej ilości bajek, w tym wielu produkcji zagranicznych i kanałów telewizyjnych, że zobojętnienie na tego rodzaju bodźce stało się wręcz nieuniknione. To oczywiste, że bajki w odbiorze dziecięcym są wciąż ekscytujące, ale w zupełnie inny sposób. Czasami znajomi opowiadają mi wręcz przerażające historie. Ponoć w modzie jest teraz bajka o dziewczynach wampirach, które stanowią przykład antybohaterek. Podobno stały się one bardzo popularne, można dostać lalki, przypominające ich podobizny, które wyginają się w każdą stronę. To, co teraz telewizja dostarcza dziecięcej wyobraźni stało się do granic możliwości ekstremalne, a dziecko jest bardzo podatne na utożsamianie się z takimi bohaterami. Ty miałeś to szczęście – o ironio – że jeszcze te ekstrema Cię nie dotyczyły. Dodatkowo urodziłeś się w niewielkiej mazurskiej miejscowości... Urodziłem się w Giżycku, ale nic nie pamiętam z tego okresu. Kiedy miałem 1,5 roku rodzice wyprowadzili się do Wesołej - również niewielkiej, podwarszawskiej miejscowości, która zresztą dziś jest już

TOUCHÉ | czerwiec 2013


kamil polak

częścią Warszawy. W Wesołej miałem duży kontakt z przyrodą, z lasami. Spacerowałem sobie często bardziej lub mniej znanymi ścieżkami, łowiłem ryby. Klimat tej miejscowości był specyficzny, bo nie było to jeszcze miasto, ale już nie wieś. Mieszkałem tam do 20-go roku życia, ale mimo wszystko bardziej byłem związany z Warszawą. Liceum plastyczne to był dobry wybór? Najlepszy! Nauka trwała wtedy 5 lat, a proces kształcenia zdecydowanie różnił się od liceów ogólnokształcących. Mnie od zawsze pociągało rysowanie i malowanie, a ulubionym przedmiotem była bezwzględnie plastyka. Wystarczająco inspirujący był już sam budynek tego liceum, wielkie rzeźby i obrazy na korytarzach, uczniowie z teczkami, kartonami i płótnami. Czułem się tam jak czeladnik w renesansowej pracowni jakiegoś wielkiego malarza. Liceum plastyczne umożliwiło mi jednak pierwszy kontakt ze sztuką jako taką, a dla jeszcze wtedy 14-letniego chłopca było to ogromnie silne przeżycie. Studia malarskie na ASP to była Twoja świadoma decyzja, czy wybrałeś je siłą rozpędu? Czułem wewnętrznie, że nie powinienem mieć problemu z rekrutacją na malarstwo. Stało się to wyborem naturalnym i automatycznym. Jednocześnie już od liceum niesamowicie pociągał mnie świat filmu. Uczestniczyłem w zajęciach wideofilmowania w Domu Kultury w Warszawie, czytałem książki o języku i teorii filmu, oglądałem wiele produkcji i interesowałem się postaciami reżyserów. Na pierwszym roku na Akademii uświadomiłem sobie, że nie wiążę swojej przyszłości z zawodem malarza, a nawet jeśli przyszłoby mi to do głowy, to nie musiałbym skończyć tych studiów. Oczywiście, że trzeba mieć odpowiedni warsztat, wyczucie, świadomość, odwagę i konsekwencję, ale to wszystko byłbym w stanie osiągnąć dzięki własnej pracy i determinacji. Poczułem w pewnym momencie, ze twórczość malarska związana będzie tylko i wyłącznie z moim własnym przeżywaniem i odkrywaniem. Chciałem jednak podnieść sobie poprzeczkę. Przerwałem studia malarskie i dostałem się na animację do szkoły filmowej w Łodzi. Zdarza Ci się odczuwać dysonans między malarską pasją i ekspresją, a skompliko-

TOUCHÉ | czerwiec 2013

wanym procesem tworzenia animacji? Tak, dzisiaj z nostalgią wracam do malarstwa, bo brakuje mi wolności, którą mi ono dawało. Chodzi mi o wolność, w której między tobą, a tym, co tworzysz, nie ma żadnej pośredniej materii, która w jakiś sposób wypaczała twoją wizję, nie ma wpływu osób trzecich. Jestem ja i jest płótno. Jest działanie – jest efekt. To jest moja totalna rozgrywka z samym sobą. Dopiero teraz jestem w stanie to dostrzec, docenić i zatęsknić za tym. Film jest zawsze pracą zbiorową i bywa niekiedy tak, że bierze on kontrolę nad tobą i nad twoją wizją. Czym zafascynował Cię świat filmu? Tworzenie filmów stało się dla mnie totalnym wyzwaniem, w którym nie można sobie było pozwolić na jakiekolwiek oszustwo. Decydującym momentem sprawdzającym była zawsze prezentacja rocznych etiud na sali kinowej w gronie profesorów, studentów i zaproszonych gości. W tym momencie były 2 drogi: albo ukradniesz serca przez te 3 minuty albo nie. Tu sprawdzianem była nawet nie ocena, ale reakcja widzów. Musiała zostać wytworzona więź między widzem a filmem i to zaczęło dla mnie stanowić istotę tworzenia. Aby potrafić tego dokonać, trzeba nie tylko mieć wyczucie, ale też i ogrom wiedzy związany z narzędziami i językiem filmu. Pragnienie tej wiedzy zaczęło niesamowicie mnie pociągać. Tę więź, o której mówisz, bez wątpienia stwarza Twój film Świteź. Jak to się stało, że został on tak życzliwie przyjęty i doceniony za granicą, a w Polsce mało kto o nim słyszał? Chyba przede wszystkim dlatego, że w Polsce przez długi czas nigdzie nie można było zobaczyć tego filmu. Kiedy skończyliśmy go ponad 2 lata temu, zrobiło się wokół niego trochę szumu. Premiera odbyła się na Festiwalu w Berlinie Berlinale 2011 – startował w konkursie filmów krótkometrażowych – i zostało to wtedy bardzo nagłośnione. Tam w konkursie startuje 30 filmów i na równi konkurują ze sobą filmy fabularne, animowane i dokumentalne. Na początku mają miejsce wewnętrzne pokazy prasowe dla dziennikarzy i początkowo dużo mówiło się o Świtezi. Potem w Polsce zaprezentowaliśmy go tylko w paru miejscach na sporadycznych pokazach. W tym czasie Świteź jeździł po świecie po znaczących festiwalach.

|

wywiad z nim

| 13

Podróżowałeś razem z nim? Byłem zapraszany i starałem się jeździć na większe wydarzenia. Najcieplej wspominam festiwal w Annecy, gdzie Świteź też dostał nagrodę. To jest jeden z najważniejszych festiwali animacji, odbywający się w południowej Francji. Zjeżdżają się na niego ludzie z całego świata – od ekipy Pixara i Disneya po debiutujących twórców. Konkurs filmów krótkometrażowych trwa tam cały tydzień i prezentowane filmy są na bardzo wysokim poziomie. Do tego mi, jako twórcy, ciężko wyobrazić sobie lepszą publiczność. Reakcje przypominały często zachowania ludzi z koncertów rockowych, były krzyki, owacje, euforia, wybuchy radości. Smaku temu festiwalowi dodaje malownicza sceneria tego miejsca – miasto znajduje się u podnóża Alp, a na jego środku mieści się jezioro. Nie mogłem uwierzyć, że się tam znalazłem. Na festiwale, na które nie mogłem pojechać, film podróżował sam, a nagrody przysyłano mi do Warszawy. Czasem proszono mnie o nagranie, które miało zostać później wyświetlone festiwalowej publiczności. Świteź nie jest prostym filmem. Zdziwiły Cię jakieś reakcje zwrotne? Często spotykam się z tym, że film jest odbierany w zupełnie inny sposób, niż sobie to zamyśliłem. W kilku miejscach na świecie jury lub krytycy ocenili, że jest to film promującym chrześcijaństwo i wiarę w Boga, że został stworzony na zamówienie kościoła. To, że zdziwiła mnie taka interpretacja – to mało powiedziane. Czyli co? Wystarczy pokazać kościół – w tym przypadku cerkiew i symbole religijne, żeby zostać zaszufladkowanym w taki sposób? Jakkolwiek interpretacji może być wiele i mieli do niej prawo, nie wydaje mi się, że akurat ta powinna wieść prym. Tak, mieli do niej prawo, z tym, że stało się to poniekąd wręcz polityczną interpretacją. Nagle okazało się, że ten film nie jest mile widziany, bo zajmuje jakieś stanowisko polityczne. I szczerze mówiąc – im bardziej na zachód, tym bardziej pojawiały się tego typu lęki. A ja byłem na to totalnie nieprzygotowany. Aczkolwiek pamiętam, że jeszcze przed premierą ostrzegał mnie Krzysztof Krauze, że na wielu zagranicznych festiwalach interpretuje się filmy pod kątem politycznym, a kiedy pojawia się religia – to dany obraz nie ma w ogóle żadnych szans.


14 |

wywiad z nim

| kamil polak

Z kolei na jednym z polskich festiwali, gdzie było jury międzynarodowe, film zakulisowo został oskarżony o rasizm. Jeden z zagranicznych członków jury stwierdził, że obraz przedstawia historię zapędzanych murzynów. Twarze moich bohaterów rzeczywiście były ciemne, ale dlatego, że inspirowane były ikonografią, a nie z jakichkolwiek innych względów. Wiele zaskakujących interpretacji wynika niestety z niewiedzy kulturowej. Tak, tylko, że ja starałem się jednak tak stworzyć ten film, aby nie wymagał znajomości kontekstu, ballady Mickiewicza, przygotowania – choć oczywiście mogło ono pomóc. Chciałem przede wszystkim, żeby stanowił on zamkniętą historię, możliwą do interpretacji dla każdego. Tym bardziej niektóre opinie były dla mnie zaskakujące. Miałem świadomość, że jest to film, w którym użyty jest wizerunek Boga i kościoła – ale miał być on wykorzystany z perspektywy widzenia mieszkańców grodu Świteź, ich wiary. Nawet bardziej jednak pokusiłbym się o stwierdzenie, że jest to film pogański, bo zwyciężają w nim siły natury – żywioł wody, pochłaniający zło. To jest również film dla ludzi, którzy nie wierzą w nic, w żadną siłę wyższą. Wydaje mi się, że ta historia ma dużą pojemność. Może trochę tłumaczę się w tym momencie – ale przede wszystkim ostrzegam przed bardzo powierzchownym odbiorem tego obrazu. Polska premiera Twojego filmu odbyła się pod koniec kwietnia. Sebastian Smoliński z „Kultury liberalnej” określił jego emisję „dystrybucyjną donkiszoterią”... Rzeczywiście, film nie jest prosty w dystrybucji. To krótkometrażówka, w dodatku animacja. Poza tym to produkt dla wyrobionego widza. Film pokazywany jest tylko w kinach studyjnych, doklejony do filmu pełnometrażowego. Trudno mi na chwilę obecną ocenić te działania. Szczerze mówiąc, kiedy tworzyłem film, nigdy nie wyobrażałem sobie, co będzie

się z nim działo, kiedy praca zostanie ukończona. Ten temat dla mnie w ogóle nie istniał. I z tego względu nie czyniłem zabiegów, aby został on gdziekolwiek wyemitowany. Tym zajęli się producenci filmu. Szukali sposobów na pokazanie filmu, często nietypowych – na przykład z muzyką na żywo, wiele z nich nie zostało uskutecznionych. Dystrybutor tak naprawdę znalazł się w ostatniej chwili i nie pozostaje nic innego, jak zaufać jego działaniom. Jak na animowany krótki metraż, uważam, że i tak odniósł on już olbrzymi sukces. Oddziałują na Ciebie reklamy? Praktycznie w ogóle nie oglądam telewizji. Jeśli jednak spotkam się z jakąś reklamą, to choćbym zaklinał się, że nie dociera do mnie jej przekaz, to pewnie pozostaje on w podświadomości, czy tego chcę, czy nie. Z reguły patrzę jednak na reklamę od strony warsztatowej, zauważam, że często wyłapuję błędy (śmiech). Lubię też oglądać reklamy, które trafiły w projekcie scenariuszowym parę miesięcy wcześniej do naszego studia, ale z jakichś przyczyn musieliśmy je odrzucić. Zazwyczaj ten efekt końcowy jest rozczarowujący. Jak odnajdujesz się jako twórca w branży reklamowej? Przy tworzeniu filmów reklamowych obowiązują najczęściej te same zasady, co przy tworzeniu tradycyjnych produkcji. Te filmy są wypadkową kompromisów wszystkich twórców. I mimo, że są produktem komercyjnym, to proces ich tworzenia niczym się dla mnie nie różni. Angażuję się tak samo, jakbym pracował nad swoim filmem. Osobiście jednak zaczyna męczyć mnie brak swobody, czuję się niekiedy, jakbym był niewolnikiem tych wszystkich zależności. Tęsknię, tak romantycznie – za wolnością twórczą. A jednak coś Cię mocno trzyma przy reklamie. Tak. Świteź ukończyłem dzięki producentom z Warszawy – Stanisławowi

Dziedzicowi i Elizie Oczkowskiej, którzy stworzyli mi niezbędne warunki do pracy nad produkcją. Studio, w którym teraz pracuję, przez 2 ostatnie lata realizacji filmu, zajmowało się tylko i wyłącznie nim, nie realizując żadnych komercyjnych projektów. Ci wszyscy ludzie bardzo mi pomogli i są współtwórcami tego filmu. Dla mnie naturalną koleją rzeczy było, że chcę pracować z tym zespołem ludzi. Nie mieliśmy innego większego projektu, który nota bene ciężko jest utrzymać. Zostaliśmy więc w tym samym miejscu i w tym samym gronie, realizując komercyjne projekty. Co ostatecznie zwycięży – komercyjna branża reklamowa czy chęć tworzenia wielkich dzieł? Od dwóch lat zajmuję się przede wszystkim reklamą, sporadycznie realizuję bardziej ambitne projekty. Ważna jest dla mnie praca w tym zespole, a po to, żeby trwać, jako zespół, robimy reklamy. To jest nasza forma utrzymania grupy, zabezpieczenia tego, co stworzyliśmy razem i motywacji do dalszych projektów. To ma swoje dobre – finansowe strony i ciemne – pracy w napięciu, stresie, podczas gdy w 2 tygodnie trzeba stworzyć 30-sekundową animację. Kiedy będę tworzył kolejny duży, własny projekt, to na pewno ze zdwojoną świadomością tego, co mi daje los, bo nie ma nic ważniejszego, niż być wolnym i niezależnym człowiekiem. Chcę zabiegać o tą swoją wolność i rozpocząć wkrótce nowy, autorski projekt. Na razie walka trwa.

Rozmawiała: Natalia Sokólska Zdjęcia: Hanna Sokólska

Dziękujemy Michałowi Szarcowi ze Stowarzyszenia Miłośników Folkloru „Tkocze” z Wisły za użyczenie stroju do realizacji sesji zdjęciowej.

Film Świteź w reżyserii Kamila Polaka jest animowaną adaptacją romantycznej ballady Adama Mickiewicza. Opowiada historię tajemniczego jeziora, na dnie którego leży zaklęte średniowieczne miasto. Świteź to apokaliptyczna opowieść o zniszczeniu, cudach, odwiecznej walce dobra ze złem, wierze i nadziei. Akcja filmu rozgrywa się w dwóch planszach czasowych - w epoce współczesnej Mickiewiczowi i w średniowieczu, kiedy według legendy, miasto Świteź zostało zatopione. Film przenosi elementy malarstwa olejnego i temperowego w trójwymiarową przestrzeń, łącząc środki wyrazu klasycznej animacji z efektami i animacją komputerową. Całość tworzy niezwykle ekspresyjny i unikalny estetycznie efekt. Świteź jest nowoczesnym połączeniem literatury, malarstwa, muzyki i animacji. (opis dystrybutora)

TOUCHÉ | czerwiec 2013


kamil marcin polak ryczek | wywiad | wywiadz znim nim

TOUCHÉ | czerwiec 2013

| 15


16 |

jej punkt widzenia

Il. Kinga Tync

Wannabe

Idą wakacje i czujesz ten teenage spirit. Otwiera się księga prywatek na jachtach, imprez na motorówkach, sukienek i sandałków złotych na obcasikach. Tym razem na pewno będziesz piękna, chuda i opalona jak diva. Przecież jesteś divą i to tylko niedopatrzenie, że jeszcze ani razu nikt nie zaprosił cię na przejażdżkę cabrio po Monte Carlo. Lato to najbardziej niewywiązujący się z pokładanych w nim nadziei sezon roku, bo miało być tak pięknie, a będzie summertime sadness. Obudzisz się wrześniem i wszystko będzie zamykało budki ze szczęściem, w których ani razu nie byłaś. Bo rano powinnaś się budzić i biec boso na łąkę, a stoisz w korku. Bo w weekend miałaś obudzić się na nieznajomej klacie, a śpisz u babci. Na plaży chciałaś łamać serca, a złamałaś paznokieć. Nie pojechałaś na stopa przez Argentynę, nie zmieściłaś się w „Wędrujące Dżinsy”, nie wyrwałaś nikogo na samotną Julię w Weronie i powiem więcej - Włochy widziałaś tylko te w Warszawie. Wszystko, co pokazywali w filmie did not happen. Nie byłaś turystyczną atrakcją na prowincji, nie wciągałaś narkotyków w Central Parku, nie poznałaś czułego i proeuropejskiego Konstantinosa z Chaldikiki, który nie zaoferował Ci wspólnego życia na plantacji oliwek. Jak to się mogło stać?! A już absolutnie niepojęte jest, że w spranych szortach i bluzie prawie-jak-z-college’u nie wyglądasz jak tajemnicza siostra przyrodnia seksownego, zaginionego brata ze stanu Minesota. Prezentujesz się raczej jak niezadbana, blada Polka w starych gaciach i bluzie swojego starego. Lista marzeń i oczekiwań wybucha, niezaspokojona. Chowa się do pudełka projektów, których nigdy w życiu nie zrealizujesz, bo sprawy mają się tak: mieszkasz w Polsce i jesteś z natury blada, lub jeśli miałaś jeszcze więcej pecha – białoróżowa (chyba, że jesteś Nadpolką w gatunku Patricii Kazadi). Masz chłopa i na molo nie wypada ci całować innego lub nie masz chłopa i będziesz na molo spacerować z super turbo koleżankami. Odstraszą wszystkich. Pożoga Dance. Konstantinosa nie poznasz, bo jedziesz tylko do Rabki, a gdybyś nawet poznała, paliłby haszysz i śmierdział. Nad morzem będzie

wiało i padało, a w mieście naprawdę nikt nie pójdzie z tobą na piknik. Nikt cię na rower nie wyrwie. Nikt na dachu kolacji ze świecami nie urządzi. Nikt włosa złotego na wietrze Ci z twarzy nie odgarnie i nie, nie będzie o tobie ani słowa na spotted. Dlaczego tak brutalnie wylewam kawę na ławę? Bo chyba zwykliśmy żyć ciągle czekając, aż coś się stanie, tak jakby to nasze teraz nie miało smaku, zapachu, wizji ani fonii. Jakbyśmy dopiero walczyli o tę rolę do odegrania. Choć na tę jedną, bliżej słońca osadzoną porę roku chcielibyśmy amerykańskich snów, włoskich emocji i oliwek z drzewa. Ale lepiej może poczuć swoje miejsca, ciała, zapachy? Rozgościć się u siebie. Odwiedzić się. Przybyć do siebie z wizytą. Zabrać się na lody. Poczuć się z sobą fajnie. Ucieszyć się z siebie. Sąd Najwyższy Ciebie Samej nie przyzna ci żadnych alimentów za kolejne przeczekane, niewytańczone, niewygrzane lato bez miłości z pola namiotowego i pocałunku z molo. Więc jeśli kolejny raz zamierzasz we wrześniu gorzko zapłakać, za snem, co się nie przyśnił, może wreszcie przyjmij zaproszenie na wielką fiestę twojego życia? Nawet, jeśli będziesz tam jedynym gościem, będziesz mogła chociaż raz powiedzieć o swoim lecie, że było.

Pakując walizki, Wasza Sandra Staletowicz staletowiczowna@gmail.com

TOUCHÉ | czerwiec 2013


jego punkt widzenia

| 17

il. Basia Maroń

O delikatności, tresurze i wysokich szpilkach

Dzisiaj będzie trochę o kobiecości, o kobiecości ulotnej, delikatnej, figlarnej i zalotnej. Można by pomyśleć, że wracam do korzeni mojej pisaniny tutaj w Touché, jednak tym razem będzie inaczej. Opowiem Wam, dlaczego jestem lepszą feministką od zbyt wielu spośród Was, Drogie Panny. Z mówieniem o kobiecości jest o tyle problem, że pewnie każda z Was ma trochę inną jej wizję i swoją na nią regułkę. Żebyśmy się zgodzili – tutaj na myśli mam najbardziej stereotypową z wizji kobiecości. Kobiecość, która oznacza styl, szyk i elegancję. Grzeczność, dobre wychowanie i ogładę. Błyskotliwe gierki słowne i cięte riposty. Flirciarski uśmiech, mrugnięcie okiem, noga założona na nogę. Umiłowanie do zakupów, słodki nieporządek w torebce, jakiś rodzaj roztrzepania. Łagodne usposobienie, opiekuńczość, emocjonalność. Seksapil, sukienki, wysokie szpilki i rozkołysane biodra. Kobiecość, która oznacza słabość i podporządkowanie. Nie miejcie złudzeń, wszystko, co napisałem powyżej się do tego sprowadza. Jeśli chcesz być kobieca, musisz poświęcać swój cenny czas wyglądowi. Dużo czasu, ponieważ poprzeczkę postawiliśmy naprawdę wysoko – nie poświęcisz go więc na naukę czegoś, co może Ci dać jakąś rzeczywistą pozycję społeczną. Zresztą i tak pewnie nie masz na to ochoty, ponieważ od dziecka wmawialiśmy Ci, że inżynieria, technologia, polityka, sztuka i władza nie są dla dziewczynek. Lepiej zostać księżniczką. To przecież naturalne, że jesteśmy rozsądniejsi i mamy łeb do takich rzeczy. Oczywiście pojęcie „naturalności” też znasz od nas. Jesteś kobieca, więc nie możesz być silna i zdecydowana. Wszelkie swoje cele osiągniesz tylko poprzez przypodobanie się jednemu z nas. Możesz więc uwodzić, uśmiechać się i puszczać oczko, możesz się umalować, dobrze ubrać, wiedzieć jak się zachować i mieć nadzieję, że się jednemu z nas spodobasz. Nie roz-

TOUCHÉ | czerwiec 2013

każesz nam niczego, ponieważ to my jesteśmy silniejsi. Nawet nie wiesz, jak się obronić, ponieważ przemoc nie przystoi kobiecie. Zresztą i tak nie musisz tego robić, na pewno uda Ci się znaleźć mężczyznę, który Cię obroni. Bo przecież mięśnie, emblemat siły, wyglądają dobrze na nas, ale na Tobie już nie – umięśniona kobieta nie jest estetyczna, ma być słaba. Oczywiście to my wmówiliśmy Ci, co jest estetyczne, a co nie. Estetyczna jest długa, nienaturalnie naciągnięta łydka, chybotliwy i niepewny chód. Oburza Cię dawny zwyczaj krępowania stóp małym Chinkom? Bo czym różni się ten zwyczaj od zakładania szpilek? Deformujesz swoje nogi i upośledzasz się motorycznie – nie możesz biegać, skakać, masz problemy z zachowaniem równowagi, w razie czego nie możesz nawet uciec. Zakładasz szpilki tylko dlatego, ponieważ wmówiliśmy Ci, że to jest właśnie piękno i zrobiliśmy to tak dobrze, że już sama w to wierzysz. Wierzysz, że warto niszczyć własne ciało, żeby spodobać się mężczyźnie. Ale czy nie warto? Przecież na dobrą sprawę podoba Ci się bycie słabszą. Podoba Ci się, kiedy cały Twój trud włożony w bycie „kobiecą” spłaca się choć jednym pożądliwym spojrzeniem. Podnieca Cię, kiedy mężczyzna jest od Ciebie większy i silniejszy. Tego oczywiście też Cię nauczyliśmy. Wmówiliśmy Ci to tak głęboko, aż do granic intymności. Tak jak i wmówiliśmy to sobie samym. Bo przecież podnieca mnie, kiedy jesteś słabsza i wrażliwa, mimo, że wiem to wszystko… Pamiętaj o tym, kiedy następnym razem będziesz zakładać szpilki. I kiedy spojrzysz z zadowoleniem na swoje odbicie w lustrze. Zadowolenia też Cię nauczyliśmy.

Kamil Lipa ksiaze.kam@gmail.com

TOUCHÉ | październik 2012


18 |

felieton

| mili państwo

Gdzie te... chłopy? Miły Panie, piszę do Ciebie w taki sposób, choć nie wiem właściwie dlaczego. Czy dlatego, żeś miły? Czy dlatego, że chciałabym, byś był miły? Czy może dlatego, że chcę zaskarbić sobie Twe względy? Czy może po prostu dlatego... że nakazał mi to tytuł rubryki? W tym przypadku to najłatwiejsze rozwiązanie będzie najpewniej tym najtrafniejszym. Nie bez przyczyny jednak te moje wstępne wywody, a do czego zmierzam... otóż zaraz. Stałam się ostatnio obserwatorem dość dziwnego dla mnie zjawiska, a dotyczącego niemalże wszystkich moich niesparowanych kolegów w wieku 24 plus. Podczas większości naszych spotkań, bardziej lub mniej przypadkowych, musi nań paść pytanie: „słuchaj eN, masz jakieś fajne i wolne koleżanki?”. Po moim, za każdym kolejnym razem coraz bardziej udawanym „słucham?”, tłumaczą skwapliwie problem. Boo... - mówią - już skończyły się żarty i ja bym chciał w końcu zacząć coś na poważnie. A dlaczego potrzebna ci do tego swatka? - pytam, zwykle nieco znużona. Tu nie potrafią za bardzo odpowiedzieć, coś tylko kręcą, że ciężko, wzdychają, że nie potrafią, rozpaczają, że dziewczyny z imprez to już nie bardzo. Mam wrażenie, że sami wstydzą się tej prośby, że wcale nie jest im z nią wygodnie, ale łapią się jej, jak tonący brzytwy. Ech, gdzie te chłopy... W końcu, bynajmniej bez mojej pomocy, udaje im się zaaranżować jakąś schadzkę. Początkowo pytałam z grzeczności, a potem już z coraz bardziej narastającej ciekawości: jak oceniasz spotkanie z Kasią/Asią/Basią/Krysią? Odpowiedź zawsze brzmiała tak samo, uwaga: było miło. Po prostu: miło. Bo tak, ponoć było miło, ale tylko po to, by już więcej miało nie być. Stąd - „miły”, nie zwiastuje dla mnie nic... miłego, a raczej staje się określeniem czegoś nijakiego, mało sensownego, bez wyrazu. Także mój Panie, wracając do problemu: gdzie są ci mężczyźni walczący, zabiegający i konkurujący? Gdzie w Was pęd życia, pragnienia, bój? Bo od tych wszystkich miłych panów... to już mnie po prostu mdli. Nie chcąca wcale być miłą, Natalia Sokólska

Miła Pani, miałem cichą nadzieję, że tym razem uda się nam porozmawiać o czymś innym niż o miłości. Zaznaczam już, że nie chodzi tu o popularne dość w filmach uczucie, o kochanie, o romanse i inne takie niesnaski. Chodzi o potencjał miłości, w nim wyraża się to, czy któryś Pan miłym jest czy nie. Tytuł rubryki zawsze można zmienić, proszę o tym pamiętać, proszę Pani. Trudniej jednak zwiększyć potencjał, wszak jeśli ktoś niemiłym jest, to zazwyczaj jest on takim z natury – dziedziczenie i wychowanie grają tutaj pierwszą parę skrzypiec, bezsprzecznie. Swatać, wyobrażam sobie, rzecz niełatwa, nigdy na szczęście nie podjąłbym się tego staromodnego zajęcia, nie leży ono w mojej filiżance herbaty, cytując dosłownie angielskich dżentelmenów i wodewilowe damy z epoki. Nietrudno uzmysłowić sobie, że skoro każde z kolejnych spotkań ludzi przypadkiem dopasowanych, z dobroci serca chociaż, skoro bywa określane „miłym”, nic specjalnego do życia sparowanych nie wnosi. Podobnie jak z miłymi spotkaniami towarzyskimi, tak jest i z fajnymi filmami. Zamiast skorzystać z wielu pozytywnie wartościujących przymiotników, jakie ma w zanadrzu tak zasłużony język jak polszczyzna, spłycamy każdą zdobycz srebrnego ekranu, kwitując, że film był fajny. A gdzie emocjonujący, wspaniały, fascynujący, nietuzinkowy i zjawiskowy, no gdzie? Bez trudu, droga Pani, odniesiesz to do mężczyzn, których już nie ma: szarmanckich, honorowych, odważnych - wszyscy zginęli. Szarmanccy od nieustannego podawania rąk damom wysiadającym z powozów konnych, honorowi w pojedynkach na pistolety, a odważni przebiegając przez okopy nieprzyjaciela w walce o kraj. Słowem, drżyj kwiecie kobiecy, gdyż nie masz gdzie znaleźć równych sobie, „silnorękich” i wrażliwych partnerów. Być może dla kobiety miejskiej, w samochodzie kombi, z dzieckiem w foteliku na tylnym siedzeniu, krótkowłosej, wyzwolonej i w jesiennej, niebieskiej kamizelce... Uff, muszę zaczerpnąć powietrza... może takiej kobiecie, ambitnej i młodej spodoba się człowiek z prowincji, właściciel gruntów ziemskich, pan na włościach, zarządca. Elastyczny inwestor w grunta, ciepłem i sercem obdarzon od zarania dziejów. Nic mu piątkowe płacze i sobotnie utyskiwania, zmierzy się z nimi dzielnie, jak niegdyś rycerz konny. Nadmienię tylko, że również ród rycerski dawno wyginął, ratując bez powodzenia królewny ze smoczych pazurów. Jedyne co pozostało to wyjechać na prowincję, czy to na majówkę czy na wakacje - życzę serdecznie, szukajcie chłopów po polach i w lasach, obdarzonych miłością.

Pełen nadziei, Jakub Jaworudzki

Il. Jul Pataleta TOUCHÉ | kwiecień czerwiec 2013



20 |

sesja miesiąca

| imagination nooks

www.magdalenatarach.pl

Nooks

IMAGINATION MOTYW PRZEWODNI WIDZIANY OCZAMI MAGDALENY TARACH, ZWYCIĘŻCZYNI KONKURSU “ZOSTAŃ REDAKTOREM PROWADZĄCYM CZERWCOWEGO WYDANIA TOUCHÉ ”

TOUCHÉ | kwiecień czerwiec 2013


sesja miesiąca

foto: Magdalena Tarach modelka: Karolina Trepka mua: Katarzyna Lachendro włosy: Nadia Surowiec projektant: Ewa Kyrcz

TOUCHÉ | czerwiec 2013

| imagination nooks | 21


22 |

sesja miesiąca

| imagination nooks

foto: Magdalena Tarach modelka: Karolina Trepka mua: Katarzyna Lachendro włosy: Nadia Surowiec projektant: Ewa Kyrcz

TOUCHÉ | czerwiec 2013


sesja miesiąca

TOUCHÉ | czerwiec 2013

| imagination nooks | 23


24 |

sesja miesiąca

| imagination nooks

TOUCHÉ | czerwiec 2013


sesja miesiąca

| imagination nooks | 25

foto: Magdalena Tarach modelka: Weronika Rusin mua: Katarzyna Lachendro włosy: Nadia Surowiec projektant : Ewa Kyrcz

TOUCHÉ | czerwiec 2013


26 |

sesja miesiąca

| imagination nooks

TOUCHÉ | czerwiec 2013


sesja miesiąca

| imagination nooks | 27

Foto: Magdalena Tarach Modelka: Agnieszka Zniszczoł/Grabowska Models mua: Aleksandra Bułka włosy: Nadia Surowiec projektant: Ewa Kyrcz

TOUCHÉ | czerwiec 2013


28 |

street fashion

street fashion

Asia (24)

Agnieszka (30)

Ogromna miłośniczka mody. Jest typem zbieracza i modowego kombinatora, uwielbia wyszukiwać perełki, rzeczy nietuzinkowe i oryginalne (ta boska kurtka!), które zestawia tak, by jej stylizacje były jednocześnie niebanalne i nosiły się komfortowo. Jak sama mówi, oddycha modą, kocha ją i może o niej rozmawiać godzinami. Patrząc na nią czujemy tę sympatię, odbija się ona w jej kreatywnym podejściu do mody i kreowaniu własnego wyglądu. Obym spotykała więcej tak ciekawych osób!

Specjalista ds. UE i współpracy międzynarodowej. Trendy poznaje podpatrując ludzi na ulicy, jak również dzięki rozmowom z mamą, która jest dla niej wyrocznią w kwestii dobrego stylu. W modzie kieruje się zasadą less is more, stawia na minimalizm i ponadczasową elegancję, którą przełamuje jedynie dodatkami (jak tutaj, gdzie do czarnej, klasycznej sukienki i trenczu, Agnieszka dodała małą, kolorową kopertówkę z motywem wężowej skóry). Gratulujemy wspaniałego wyczucia stylu.

Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: www.laffvintage.pl

TOUCHÉ | czerwiec 2013


street fashion

Wioletta (23) studentka i kobieta pracująca w jednym. Najchętniej sięgająca po rzeczy z sieciówek. Zestawia je, dbając o to, by strój był odpowiednio zgrany pod względem fasonów, jak również i kolorów, a dane elementy wyróżniały się na tle całości. Jej stylizację zbudowaną z brązów, bardzo sprytnie przełamują czarno - białe buty, tak modne w ostatnim czasie, oraz i T-shirt z nadrukiem. Te rzeczy sprawiają, że całość nie jest jednolita, a przy okazji wszystko ze sobą świetnie współgra.

TOUCHÉ | czerwiec 2013

| 29


30 |

30 |

blog fashion

Baroque Lady Nie lubię i zazwyczaj nie noszę czarnych rzeczy - tę zasadę zna każdy stały czytelnik mojego bloga. Po prostu uważam, że czarny to nie kolor i trochę modowe lenistwo (‚bo do wszystkiego pasuje’), a ja najbardziej na świecie lubię uwielbiam wyzwania! Oczywiście co człowiek to opinia, to tylko mój lekko ‚zafiksowany’ na kolory punkt widzenia. Jeśli już jednak w mojej szafie trafi się jakaś rzecz o tej barwie, to musi w niej być coś naprawdę wyjątkowego. Coś co sprawi, że szczęka mi opadnie a moja zazwyczaj rozbudowana artykulacja, zatrzyma się na cichym (lub bardzo głośnym - niepotrzebne skreślić ;) ) i lakonicznym ‚WOW’! Także tego... widzicie TEN płaszcz? A te buty? No to... WOW! ;D photo: Arek Rząd via Red Room

Tamara Gonzalez Perea Blogerka modowa i dziennikarz „GLAMOUR” z Polski. Zakochana w modzie - uważa, że prawdziwa miłość trwa całe życie. Poszukuje ubrań niepowtarzalnych i jedynych w swoim rodzaju, ponieważ moda jest sztuką. Uwielbia kolory, toczki i styl Anny Dello Russo.

www.macademiangirl.com

TOUCHÉ | czerwiec 2013


|

TOUCHÉ | kwiecień 2013


32 |

film

| on i ona w kinie

On i Ona w kinie Kryminalna monotonia

Hipnotyzer Data premiery: 17.05.2013 (Polska), 28.09.2012 (Świat) Reżyseria: Lasse Hallström Scenariusz: Lasse Hallström, Paolo Vacirca Zdjęcia: Mattias Montero Obsada: Tobias Zilliacus (Joona Linna), Mikael Persbrandt (Erik Bark), Lena Olin (Simone Bark), Helena af Sandeberg (Daniella) Dystrybucja: Kino Świat Czas trwania filmu: 2 godziny, 2 minuty

Lubię Skandynawię, chociaż nie przepadam za chłodem i mrozem, niemniej jednak to obszar, w którym byłbym w stanie się zadomowić – wszystko jest owiane tajemnicą, magią, a z uwagi na to, że w czerwcowym numerze TOUCHÉ to właśnie sztuka tajemna jest myślą przewodnią, Hipnotyzer – szwedzki kryminał – wpisuje się w koncepcję idealnie. Niestety, to w mojej opinii, jedyna zaleta tego filmu. Lasse Hallström, reżyser Hipnotyzera, znany jest masowej publiczności z urokliwej Czekolady, w której piękna Juliette Binoche uwodzi, przy pomocy filiżanki z afrodyzjakiem, równie pięknego, Johnny’ego Depp’a. Po projekcji Hipnotyzera, przez długi czas, zastanawiałem się, dlaczego reżyser, który tak sugestywnie potrafi budować intymny nastrój (z bijącym sercem i przyśpieszonym oddechem czekam na The Danish Girl w jego reżyserii), pokusił się o ekranizację kiepskiej książki, realizując ją w jeszcze gorszy sposób. Nie wiem, jak Ty, Eliza, ale ja nie znoszę skandynawskich kryminałów, gdyż oprócz wewnętrznej pogardy, mam w sobie niesmak dla tej tandetnej tuzinkowości. Nie, nie myślcie, Drodzy Czytelnicy, że generalizuję – zdarzają się perełki, ale jeśli mnie nawet Stieg Larsson nie potrafił poruszyć, to klarowna wskazówka, że kryminalne zagadki nie znajdą miejsca na dnie mego serca. Hipnotyzer to nudna, bezbarwna, żenująca, stereotypowa, idiotyczna… (epitety mnożyć mogę w nieskończoność) historia zabójstwa pewnej rodziny. Śledztwo prowadzi mężny policjant, który w głębi duszy jest niesłychanie samotny i pragnie osobistego szczęścia – banalność tego zdania w pełni oddaje charakter i postawę bohatera. W rozwiązaniu mrocznej zagadki pomaga mu Erik (Mikael Persbrandt) – tytułowy hipnotyzer, który w swoich przenikliwych, błękitnych oczach od czasu do czasu wyraża przeszywającą widza emocję. Niespójna opowieść ciągnie się przez dwie godziny, przy czym ja już po kilkudziesięciu minutach planowałem opuścić salę kinową z gestem i mimiką wyrażającymi dezaprobatę dla reżysera, producenta, aktorów i polskiego dystrybutora Hipnotyzera, który pokusił się o to, ażeby to dzieło oczom polskich widzów zaprezentować. Dawno temu byłem na wycieczce w Sztokholmie. Oprócz wspomnianego już przeze mnie chłodu, w mojej pamięci utkwiła, przede wszystkim, panorama stolicy Szwecji, obserwowana z wolno stojącej promenady. Widok, który w tym momencie przywołałem przed moje oczy, silnie zakorzeniony w jaźni, wypełniony jest beztroskim marazmem, ale nie monotonnością, jaka dominuje w filmie Hallström’a. Tymczasem poddaję się nadziei, że świat kryminałów, psychopatycznych morderców i niewiadomych będzie mi kiedyś bliższy, aniżeli tak odległy, jak mentalnościowo odległa jest Polska od Skandynawii. Bartosz Friese

TOUCHÉ | czerwiec 2013


film

Nieskończoność Dwie godziny i dwie minuty - dokładnie tak długo trwa Hipnotyzer, drodzy Czytelnicy. Przebrnięcie przez to wątpliwe arcydzieło skandynawskiej kinematografii możliwe jest jedynie wtedy, gdy w kieszeni ma się pilota, którym można je przyspieszyć, ograniczając się tym samym do pierwszych i ostatnich dziesięciu minut filmu. Reszta właściwie nie jest nam potrzebna do szczęścia. Podobnie jak Ty, Bartoszu, nie jestem fanką skandynawskich produkcji, co więcej, nie przepadam za Skandynawią w ogóle. Film Lasse’a Hallström’a utwierdził mnie natomiast w przekonaniu, że prawdopodobnie nigdy tego zdania nie zmienię. Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że w końcu zaśniesz, bo wtedy mogłabym wyjść niepostrzeżenie z kinowej sali i poczytać książkę na korytarzu, czekając, aż wrócisz do mnie wyspany. Niestety ani Ty ostatecznie nie zasnąłeś, ani ja nie uciekłam, co zaowocowało dwiema godzinami naszego życia, których już nikt nam nie zwróci. Na początku spodziewałam się czegoś ciekawego. Historia zapowiadała bowiem mrożący krew w żyłach thriller, który będzie nas trzymał w napięciu. Nawet szarość i bezpłciowość wszystkiego i wszystkich w Hipnotyzerze wydawała się być początkowo interesująca. Na nadziejach się jednak skończyło – pretensjonalność i bolesną nijakość obrazu, który zobaczyliśmy, ciężko niestety przebić. Postać policjanta prowadzącego śledztwo w sprawie zabójstwa pewnej rodziny, Joona Linna (Tobias Zilliacus), powinna przejść do historii kina jako jedna z bardziej nudnych kreacji, jakie kiedykolwiek powstały. W Hipnotyzerze mamy bowiem do czynienia z dwoma rodzajami postaci: pierwsze z nich onieśmielają swym brakiem emocji, apatią i zanikiem mimiki twarzy, drugie natomiast zwalają z nóg swą groteskowością i dość mało prawdopodobnymi umiejętnościami zabijania. Niebotycznie długie sceny, fabularny chaos, aktorzy, z których większość wygląda tak samo – wszystko to sprawia, że podczas seansu ma się ochotę zapaść w wieczny sen. Obrazu tego nie ratują nawet ciekawe i przykuwające uwagę brutalne sceny zabójstw i aktów przemocy. To, co mogłoby stać się atutem Hipnotyzera, osiągnęło niestety efekt irytującej, krwawej żenady. Nie przekonała mnie ani fabuła, ani aktorzy, ani nawet zdjęcia, bo film nie dość, że długi, to dodatkowo ciemny, mroczny i nużący. Zdecydowanie nie jest to pozycja, którą można byłoby polecić żądnym wrażeń widzów, jeśli więc macie ochotę wybrać się na Hipnotyzera, w zgodzie, jak sądzę, z Bartoszem, polecam udać się na coś innego.

TOUCHÉ | czerwiec 2013

Eliza Ortemska

| on i ona w kinie | 33


34 |

film

| nowości

Próba tolerancji Pocałuj mnie / Kyss mig data premiery: 17.05.2013 (Polska), 29.07.2011 (Świat); scenariusz i reżyseria: Alexandra– Therese Keining; zdjęcia: Ragna Jorming; obsada: Ruth Vega Fernandez (Mia Sundström), Liv Mjönes (Frida), Krister Henriksson (Lasse), Lena Endre (Elisabeth), Joakim Nätterqvist (Tim Bratthall); dystrybucja: Kino Świat; czas trwania filmu: 1 godzina 40 minut

Orientacja seksualna jest jednym z czynników kształtujących tożsamość jednostki. Zwykle rozpoznajemy ją w okresie dojrzewania, kiedy zaczynamy odczuwać popęd do jednej z płci. Jednak wpajane nam od dziecka społeczne role mężczyzny i kobiety sprawiają, że często zagłuszamy pewne impulsy, nie dopuszczając do głosu naszej prawdziwej natury. Reżyserka Alexandra - Therese Keining, w filmie Pocałuj mnie, pokazuje bolesne losy dojrzałej kobiety, która po drodze do spełnienia wzorców kulturowych zagubiła gdzieś własną tożsamość. Główna bohaterka – Mia, przyjeżdża wraz ze swoim narzeczonym Timem na imprezę zaręczynową jej ojca - Lasse. Tam poznaje Fridę – córkę przyszłej żony Lasse. Miedzy kobietami rodzi się niezdefiniowane napięcie, które ujście znajduje w akcie seksualnym. Racjonalna i poukładana Mia, przerażona własnymi uczuciami, rozpoczyna desperacką ucieczkę przed Fridą, rodziną, narzeczonym i przed swoją naturą. Szybko jednak orientuje się, że ta droga donikąd nie prowadzi. Staje przed trudnym dylematem między miłością i pożądaniem, a dotychczasowym, spokojnym i pewnym życiem. Jej decyzje dramatycznie wpływają na losy najbliższych. Jednak to właśnie cierpienie Mii stanowi oś filmu. Reżyserka pokazuje, jak dużo kosztuje jednostkę ponowne zdefiniowanie własnej tożsamości. Obserwujemy, jak w Mii rodzi się odwaga, aby walczyć o swoje uczucia. Reżyserce udało się opowiedzieć o miłości homoseksualnej, bez uciekania się do skrajności i ordynarności. Sceny erotyczne ukazane zostały bardzo subtelnie i zmysłowo, za co słowa uznania należą się przede wszystkim autorce zdjęć. Sielskim, skandynawskim obrazom wtóruje romantyczna muzyka, wykorzystująca utwory José Gonzáleza i Melpo Mene. Pocałuj mnie porusza problematykę uniwersalną i ważną ze względów kulturowych. Konfrontuje społeczną skłonność do racjonalizacji miłości z naturalnym prawem do szczęścia, rozumianym inaczej przez każdego człowieka. Mimo ważkości tematu, narracja prowadzona jest płynnie, a ciężar historii opiera się przede wszystkim na warstwie emocjonalnej filmu. Agnieszka Różańska

Gatsby the great? Wielki Gatsby / The Great Gatsby data premiery: 17 maja 2013 (Polska), 1 maja 2013 (świat); reżyseria: Baz Luhrmann; scenariusz: Baz Luhrmann, Craig Pearce; zdjęcia: Simon Duggan; obsada: Leonardo DiCaprio (Jay Gatsby), Tobey Maguire (Nick Carraway), Carey Mulligan (Daisy Buchanan), Joel Edgerton (Tom Buchanan), Isla Fischer (Myrtle Wilson); dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o .o.; czas trwania filmu: 2 godziny 22 minuty

Baz Luhrmann powraca na srebrny ekran z najnowszym filmem, będącym ekranizacją powieści F. Scotta Fitzgeralda – Wielki Gatsby. To opowieść o sile miłości przeradzającej się w obsesję, o niedoścignionych pragnieniach, których realizację niweczą różnice klasowe i siła pieniądza. Oprócz bogactwa, szaleństwa, zabawy, confetti i szampana, w tej historii nie zabrakło miejsca dla nieposkromionej wyobraźni oraz niekończącej się nadziei. Nowy Jork. Lata dwudzieste XX wieku. Nick Carraway (Tobey Maguire), podczas wizyty u psychologa, opowiada wydarzenia sprzed lat, które na zawsze odmieniły jego życie. We wspomnieniach cofa się do czasu, gdy był sąsiadem Jaya Gatsby’ego (świetna rola Leonardo DiCaprio) – milionera, niegdyś ukochanego jego kuzynki Daisy Buchanan (Carey Mulligan). Nick staje się nie tylko obserwatorem, ale i bezpośrednim uczestnikiem intryg i kłamstw świata bogaczy. Reżyser, podobnie jak w swoich poprzednich filmach, szczególną wagę przykłada do wizualizacji i kontrastów. Kto widział Romeo i Julię czy Moulin Rouge nie będzie zatem zaskoczony jego interpretacją. Obraz Nowego Jorku lat dwudziestych XX wieku jest przerysowany, wręcz hiperbolizowany, jeszcze intensywniej podkreślając podziały międzyludzkie. Blichtr nowobogackich miesza się z brudem pogranicza. Specyficzna stylizacja nie jest jednak przypadkowa. Luhrmann zaciera granice między przeszłością a teraźniejszością, nie tylko na poziomie narracyjnym, ale i realizacyjnym. Jego historia staje się mieszanką współczesnego świata z obrazem Nowego Jorku z czasów prohibicji i gangsterów, gdzie nie brakuje połączenia feerii wystawnych przyjęć z muzyką hiphopową. Sam Jay Gatsby usilnie przekonuje innych, że można zmienić przeszłość wypowiadając tylko jedno zdanie. Czas nabiera w filmie zupełnie nowego znaczenia. Australijski reżyser nie wystrzegł się jednak błędów i niedociągnięć. Jego obrazy w pewnych momentach ocierają się o sztuczność, a stosowana przez niego spora ilość różnorakich zabiegów, zamiast uatrakcyjniać całe widowisko, jedynie przeszkadza w jego odbiorze. Magdalena Kudłacz

TOUCHÉ | czerwiec 2013


muzyka

| nowości | 35

Subtelność i samoświadomość

We dwoje zawsze raźniej!

The National – Trouble will find me

She & Him – Volume 3

Wytwórnia: 4AD Premiera płyty: 20.05.2013

Wytwórnia: Universal Music Polska Premiera: 28.05.2013 (Polska), 07.05.2013 (Świat)

Gdyby określić jednym słowem nowy, szósty już album The National, zdecydowanie byłoby to określenie „subtelny”. Zespół postawił na prostotę, przyjemną dla ucha linię melodyczną, nienachalny wokal. W moim odczuciu muzyka spełnia określone funkcje. Może być motywatorem do działania, źródłem czystej radości lub po prostu tłem dla codziennego życia. Trouble will find me stanowi odpowiedź na bardzo ważną potrzebę – przynosi ukojenie. Na przestrzeni ostatnich lat trudno mi sobie przypomnieć bardziej wysublimowaną płytę. Trouble will find me zdaje się być idealna do lekkiej zadumy, oddaniu się delikatnej melancholii. To tak, jakby słuchać ich genialny Fake Empire tyle, że przez 60 minut. To, co zdecydowanie zasługuje na pochwałę to spójność. W trackliście brak utworu, który w irytujący sposób nie pasowałby stylistycznie do całości. Nie oznacza to, że album jest nudny. Mamy tutaj całą gamę wyszukanych melodii, urokliwych muzycznych smaczków. Kilkakrotnie przesłuchując krążek odniosłam wrażenie, że odkrywam coraz to nowe, ukryte dla mnie wcześniej dźwięki. To z kolei sprawia, że mnogości interpretacji nie ma końca. To samo tyczy się tekstów – jak zwykle w przypadku The National w stu procentach szczerych, momentami boleśnie prawdziwych, często wręcz poetyckich. Sami muzycy w jednym z wywiadów przyznali, że Trouble will find me jest wyrazem ich samoświadomości i poczucia, że już nie muszą nic nikomu udowadniać. I tę samoświadomość wyraźnie można usłyszeć – brak tu muzycznej frustracji, nazbyt skomplikowanych rozwiązań. The National dzięki temu wydawnictwu ugruntowali sobie pozycję na alternatywnej scenie muzycznej. Trzeba przyznać – to nie jest album radosny ani łatwy, ale jak podkreślał jeden z członków zespołu: - „Czuć, jakbyśmy zawarli całą chemię, którą mamy w sobie”. I ta chemia działa: w najnowszym albumie The National z łatwością można się zakochać. Kasia Trząska

ONA (Zooey Deschanel – wokalistka, autorka tekstów i aktorka) oraz ON (M. Ward – gitarzysta, autor tekstów, producent), w skrócie: ONI, czyli amerykański zespół She & Him, który właśnie powrócił z nowym albumem zatytułowanym Volume 3. We dwoje zawsze raźniej, i chyba nie należy z tym twierdzeniem dyskutować, zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z duetem, takim jak She & Him. I choć na Volume 3 usłyszeć można również gościnne występy innych muzyków, po przesłuchaniu tego krążka nie wyobrażam sobie, żeby ktoś miał o to jakiekolwiek pretensje do zespołu. Na płycie znalazło się trzynaście utworów. Otwierająca krążek piosenka I’ve Got Your Number, Son już na wstępie pozytywnie zaskakuje dynamicznym tempem i „retro klimatem” (takie właśnie było moje pierwsze skojarzenie po wysłuchaniu tego utworu). W ogóle słuchając tego albumu często można odnieść wrażenie, że oto w cudowny sposób przenosimy się do zupełnie innej muzycznej epoki, oddalonej o kilka dekad wstecz od krzykliwej współczesności. Kolejne utwory, poczynając od znajdującego się na drugiej pozycji Never Wanted Your Love, wzbudzają sympatię i cechują się niewymuszoną, muzyczną lekkością. Wydaje się także, że niektóre piosenki napawają uczuciem tęsknoty za czymś odległym, niewyraźnym i tym bardziej nieokreślonym. Dotyczy to zwłaszcza zamykającego płytę liryczno-nostalgiczncznego utworu Reprise (I Could’ve Been Your Girl). Całość jest bardzo przyjemna w odsłuchu, relaksująca i bez wątpienia godna polecenia, choć niektórzy po dłuższej chwili mogą poczuć się nieco znużeni atmosferą płyty. She & Him to duet niemal idealny. Nie chcę być przesadnie czepialska, jednak po przesłuchaniu Volume 3 czułam pewien niedosyt. Stąd wniosek, że choć twórczość zespołu niewątpliwie bliska jest doskonałości, brakuje jej tego boskiego pierwiastka, który jednoznacznie pozwoliłby na stwierdzenie, że słuchając dokonań duetu She & Him obcujemy z muzycznym absolutem. Martyna Kapuścińska

TOUCHÉ | czerwiec 2013


36 |

film

| retrospektywa filmowa

Czy patrzysz uważnie? Prestiż (2006) reż. Christopher Nolan „Każda magiczna sztuczka składa się z trzech faz: pierwsza to obietnica – magik pokazuje wam coś zwyczajnego, następna to zwrot – coś zwyczajnego staje się czymś niezwykłym... Ale to za mało, żeby zasłużyć na oklaski. Nie wystarczy, że coś zniknie. Trzeba sprawić, że to powróci. Wtedy węszycie podstęp, ale i tak go nie odkryjecie, bo nie patrzycie, jak należy. Tak naprawdę nie chcecie wiedzieć... chcecie dać się nabrać”. Słowa te są kluczowe dla filmu Prestiż Christophera Nolana. Obraz ten opowiada historię dwóch magików, rywalizujących ze sobą na scenie o atencję widowni i dążących do stworzenia doskonałej iluzji. Konkurencja Roberta Angiera i Alfreda Bordena wykracza jednak poza czysto zawodowe kryteria i przybiera formę brutalnej walki, w czasie której obydwaj nie szczędzą środków, aby zniszczyć rywala. Zacięta gra magików determinuje ich życie osobiste i destrukcyjnie wpływa na relacje z bliskimi. Doskonale poprowadzona fabuła, tajemnicza aura dziewiętnastowiecznego Londynu i genialna gra aktorska odtwórców głównych i drugoplanowych ról, to nie jedyne zalety Prestiżu. Warto zwrócić uwagę na to dzieło ze względu na jego metajęzykowe aspekty. Przytoczony na początku cytat można przełożyć na działalność magika, jakim jest nie kto inny, jak reżyser, tworzący najwspanialszą iluzję – obraz filmowy. Fazy kreowania sztuczki magicznej pokrywają się z etapami powstawania filmu. Widz, siadając w kinie czy przed telewizorem, w całkowicie zwyczajnej scenerii oczekuje z drżącym sercem na rozpoczęcie się fabuły. Wyraża nadzieję na doświadczenie czegoś wspaniałego, zaskakującego. Dobry reżyser filmowy potrafi spełnić te pragnienia. Wciąga widza w inną rzeczywistość, prowadzi go za rękę, czasami zwodzi, jednak zawsze (zaznaczam, mowa tu o dobrym dziele) oczarowuje na tyle, że my, jako uczestnicy tej iluzji, chcemy się w niej zagłębiać, odkrywać nowe rzeczy, dać się uwieść magii kina. A gdy seans dobiega końca, będąc pod ogromnym wrażeniem widowiska, jakie nam dane było przeżyć, czujemy pewien rodzaj nienasycenia. Chcemy wrócić do tego świata, tych odczuć. Pragniemy wiedzieć, co dalej. Chcemy być w dalszym ciągu oszukiwani, choć wiemy, że to wszystko było tylko złudzeniem, bo przecież, jak brzmią słowa wypowiadane przez jednego z bohaterów Prestiżu: „publiczność zna prawdę, ale jeśli na chwilę mogłeś nabrać ludzi, oni zaczynali się zastanawiać, a wtedy ty mogłeś dostrzec coś bardzo wyjątkowego [...] ten wyraz na ich twarzach.” Aneta Władarz

TOUCHÉ | czerwiec 2013


kulturalnie z bristolu

| 37

Kulturalnie z Bristolu! Imagine steping back in time… now you can!

Wyobrażaliście sobie kiedyś, jakby to było popłynąć Titaniciem? Otóż udało mi się znaleźć odpowiedź na to pytanie w najmniej oczekiwanym miejscu. Jestem przekonana, że Bristol jeszcze nie raz zaskoczy mnie swoimi ukrytymi skarbami. Jedna z najpiękniejszych pereł tego miasta kryje się prawie w jego ścisłym centrum. Korzystając z pierwszego majowego bank holiday i cudownej, słonecznej pogody zdecydowałam się na istną podróż w czasie. Po krótkim rejsie wzdłuż rzeki Avon dotarłam do celu. Sam widok SS Great Britain zapiera dech w piersiach, a co dopiero jego historia. Dziewięćdziesięcio ośmio metrowy statek jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w mieście. Jego zwiedzanie stanowi niecodzienną przygodę nie tylko dla najmłodszych uczestników, również dorośli przemierzają kolejne metry tego niezwykłego muzeum z rosnącym podziwem. SS Great Britain został zaprojektowany i zbudowany przez Isambarda Kingdom Brunela, jednego z najznakomitszych inżynierów dziewiętnastego wieku. Brunel specjalizował się w budowie mostów, wiaduktów i tuneli dla Great Western Railway. To właśnie jego projekt wygrał przetarg na budowę Clifton Suspension Bridge, który dumnie króluje nad rzeką Avon po dziś dzień. Wodowanie SS Great Britain odbyło się w 1843 roku. Był to pierwszy na świecie liniowiec, w którym zastosowano a screw propeller. Innowacyjny design Brunela sprawił, iż SS Great Britain został pierwszym, żelaznym statkiem parowym, który przepłynął Ocean Atlantycki zaledwie w przeciągu czternastu dni. Miejscem docelowym rejsu był Nowy Jork. Statek ma na swoim koncie kilka niezwykłych funkcji: poprzez rejsy pasażerskie, przewóz imigrantów i poszukiwaczy złota do Austarlii, aż po funkcję przewozu towarów. Po dziewięćdziesięciu czterech latach na morzu, mogłoby się wydawać iż niezwykła historia SS Great Britain dobiegła końca, gdy w 1937 roku został on porzucony u wybrzeży The Falkland Islands. W 1969 roku architekt Ewan Corlett podjął heroiczną misję uratowania statku. Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt jeden ton drewna i żelaza nadgryzionych przez ząb upływającego czasu, zostało przyholwane na gigantycznym pontonie do the dry dock w Bristolu. SS Great Britain przepłynął osiem tysięcy mil, aby na dobre osiąść w doku, w którym został zbudowany. Dzięki długiemu i kosztownemu projektowi renowacji statku, każdego roku sto pięćdziesiąt tysięcy turystów może zobaczyć ten niezapomniany kawałek historii na własne oczy. Po raz kolejny ludzie udowodnili, że nic nie może stać się przeszkodą na drodze kierowanej przez prawdziwą pasję i marzenia. Jeżeli jesteście gotowi na spotkanie z niesamowitym, marynistycznym arcydziełem… zapraszam wszystkich na pokład. Magdalena Paluch

TOUCHÉ | czerwiec 2013


38 |

literatura

| nowości

Kochać, jak to łatwo powiedzieć…

Kopertowe wstydliwości

Barwy pożądania, Megan Hart Chodziło o miłość, Robert Rient wyd. Sonia Draga, 2013 Aureliusz Kic jest dziennikarzem. Po bolesnym dla niego rozwodzie z żoną decyduje się skorzystać z pomocy psychologa. Po jednej z sesji, przed gabinetem swojej terapeutki, poznaje Justynę, głośną, pełną życia, szaloną dziewczynę. Wkrótce młoda kobieta wyznaje Aureliuszowi, że cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową. Zwierzenie to nie odstrasza mężczyzny, który decyduje się kontynuować znajomość z Justyną, bowiem zakochał się „w napastliwie pięknej i ujmująco szalonej pacjentce własnej terapeutki „. Chodziło o miłość to debiutancka powieść Roberta Rienta, powieść o miłości trudnej, wymagającej wielu wyrzeczeń i poświęcenia. Bo, o ile łatwo jest się zakochać, nie ważne czy w osobie normalnej czy chorej psychicznie, to czasami trudno jest się dla tego uczucia poświęcić. Tak prawdziwie i prawie że bezgranicznie. Chodziło o miłość skupia się również na samotności człowieka, braku zrozumienia dla jego najbardziej podstawowych potrzeb, jaką jest, przede wszystkim, potrzeba wyrażania uczuć. Powieść została napisana prostym, konkretnym językiem. Autor nie zalewa czytelnika kwiecistymi opisami czy ciągnącymi się dialogami – przedstawia rzeczywistość taką, jaką jest, nie zawsze piękną i kolorową. Bohaterowie książki są żywi, wyraziści, czasami budzący sprzeczne emocje, co doskonale harmonizuje się z całością książki Rienta. Wbrew pozorom, Chodziło o miłość to książka trudna, wymagająca od czytelnika skupienia i zmuszająca do myślenia i w trakcie, i po lekturze. Momentami zabawna, wzruszająca, lecz mimo wszystko zobowiązująca do zastanowienia się nad współczesnym społeczeństwem, tak zamkniętym w sobie, gdzie kochać, to wcale nie tak łatwo powiedzieć… Anka Chramęga

wyd. Mira 2013 Główna bohaterka powieści Megan Hart jest młodą, atrakcyjną rozwódką, która błądzi w świecie wypełnionym mężczyznami wszelkiego rodzaju: od tych ciekawszych, po złych i nachalnych, tych mniej i bardziej odpowiednich. Doprowadza to do – prawdopodobnie chwilowego – stanu singielskich poszukiwań potencjalnego partnera. Pewnego, całkowicie nieszczególnego dnia, w swojej skrzynce znajduje list, który, jak mniema - nie jest przeznaczony dla niej, a mimo to otwiera go kilka dni później. Wiadomość charakteryzują nietypowa treść i anonimowość, starannie wykaligrafowane na kosztownej papeterii. Paige przekonana o zaistniałym nieporozumieniu lekceważy list aż do dnia, gdy otrzymuje kolejny – analogicznie jeszcze bardziej dziwny i rozkazujący. Dosłownie dyktujący, w jaki sposób powinna od dzisiaj funkcjonować. Osobiście, nie jestem do końca przekonana do tej pozycji, wręcz czuję się zdezorientowana. Książka składa się z rozdziałów, naznaczanych gdzieniegdzie treścią listu od nieznajomego. Fabuła przedstawia początkowo życie i wspomnienia Paige, by wreszcie ukazać odrobinę jej przemyśleń stymulowanych korespondencją. Sama kreacja głównej bohaterki wydaje się być zwyczajna, żeby nie użyć zwrotu pospolita. Jest ona typową przedstawicielką płci pięknej, posiadającą życie towarzyskie. Jedynym, tak naprawdę nurtującym moją osobę i nakręcającym do dalszego czytania bodźcem, była odpowiedź na pytanie: kim jest tajemniczy nadawca? Nie rozumiem natomiast, dlaczego książka otrzymała miano erotyku. Owszem, znajduje się w niej kilka fantazji czy wspomnień bohaterki okraszonych dosyć jednoznacznym słownictwem, ale nie stanowi to jakiejś fundamentalnej osi fabuły. Prawdopodobnie w związku z tą całą wiosenną walką o tron, moje czytelnicze serce spowiły okowy lodu i nie poczułam tytułowego pożądania. Liczę natomiast, że mimo pogoni za sesją, wynikami maturalnymi czy upragnionym urlopem znajdziecie czas na odkrycie kto i dlaczego posyła Paige intrygującą korespondencję. Być może odpowiedź okaże się dla Was nie lada zaskoczeniem. Patrycja Smagacz

TOUCHÉ | czerwiec 2013


Historia BDSM: Bezpiecznie, Świadomie, Konsensualnie

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski.

Inna rozkosz. Świat dominacji i uległości seksualnej, Jon Jacobs, William D. Brame, Gloria G. Brame wyd. Czarna Owca, 2013 Inna rozkosz. Świat dominacji i uległości seksualnej to pierwsze na polskim rynku wydawniczym kompendium na temat BDSM. Tematyka sadyzmu i masochizmu, fetyszyzmu, układów Pan - niewolnik (D/s) oraz innych, podobnych, alternatywnych form seksualności wśród polskich wydawców traktowana była dotychczas jako temat tabu. Nie mówi się o nim głośno, bo to przecież chore i zboczone. Jednakże dzięki wydawnictwu Czarna Owca mamy oto okazję zagłębić się w perwersyjny i nieco tajemniczy świat entuzjastów BDSM. Jak wspomniałam na początku, Inna rozkosz to swoista encyklopedia BDSM. Mamy w niej i wyjaśnienie podstawowej terminologii (kim jest uległy, a kim dominujący, na czym polega fetyszyzm, czym jest Scena, itd.) i krótki rys historyczny, przedstawiający początki BDSM, związane z wiktoriańską pornografią, pracami znanych psychologów i psychiatrów, zainteresowanych ludzką seksualnością i jej odchyłami od normy. Kolejne rozdziały książki, krok po kroku, wprowadzają czytelnika w świat Sceny, życia, którym tętni oraz mniej i bardziej podstawowych czynności seksualnych jej zwolenników. Mamy więc rozdziały poświęcone mniej kontrowersyjnym aktom, jakimi są klapsy, bondage i stosowanie różnego rodzaju intensyfikatorów przyjemności (klamerki, zatyczki, zatrzaski), skończywszy na złotym deszczu i lewatywach. Dodatkowym atutem książki jest całe mnóstwo wywiadów i wypowiedzi osób związanych z BDSM i Sceną, które opowiadają o swoich doświadczeniach oraz narodzinach ich zainteresowania tą formą aktywności seksualnej. Lektura Innej rozkoszy to całkiem przyjemne doświadczenie, w pewnym sensie otwierające oczy na świat osób, dla których BDSM stanowi niekiedy sens życia i które starają się zaprzeczyć stereotypowi entuzjasty BDSM jako bezdusznego, chorego psychicznie sadysty. Bowiem BDSM kieruje się przede wszystkim zasadą: Bezpiecznie, Świadomie, Konsensualnie. Anka Chramęga

TOUCHÉ | czerwiec 2013

bgraczyk@touche.com.pl


teatr

| recenzje

My i Oni: cholernie mi wstyd

źródło: Stowarzyszenie Teatr Remus

Obsesja Teatr Remus reżyseria: Katarzyna Kazimierczuk

Dyskryminacja, rasizm, uprzedzenia. Boli was, gdy czytacie te słowa? Mnie nie boli, nikt nie nazwie mnie „brudną” przez kolor skóry. Trzy hasła, które stają się bardziej populistyczną papką niż czymś, co wzbudza współczucie. Nie boli mnie, bo nie wiem jak to jest być Innym w Polsce, żyć w ciągłym stanie gotowości, w strachu przed poniżaniem, kontrolując każdy ruch. Dyskryminacja, rasizm, uprzedzenia. Po spektaklu te słowa nie tyle zabolały, co cholernie mnie zawstydziły. „Wybrałem Polskę, bo to chrześcijański kraj, a chrześcijaństwo jest przecież religią pokoju...” - mówi jeden z aktorów, maczając w wodzie czerwoną szmatę. Niezwykle prosta i mocna metafora: czerwony materiał jako symbol odmienności, dzieci imigrantów w Polsce, wyśmiewanych, wyzywanych, nie tylko przez rówieśników. Aktorzy zamaczają czerwony materiał i „biczują” się nim. Bo to przekleństwo być w Polsce Innym, przekleństwo mieć Inne dziecko. Sztuka to połączenie śpiewu pochodzącego z tradycji różnych krajów (Maroko, Brazylia, Bałkany), gry na instrumentach (m.in. perski flet ney) i tańca ( japońska tradycja butoh) z opowieściami o życiu imigrantów. Ta mieszanka zdaje się być niezwykle uzasadniona w kontekście rasizmu, uświadamia jak silnie obecny i wciąż aktualny jest ten temat w naszym kraju. Scena, kiedy aktorzy zamieniają czerwony materiał na biały i z uśmiechem wyprowadzają swoje „czyste” i szczęśliwe dzieci na spacer pokazuje, jak bardzo obojętni jesteśmy wobec wciąż stojącego w naszym kraju muru między My i Oni. Iga Kowalska

Groch z kapustą Panoptikum wg Tuwima Teatr im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem scenariusz i reżyseria: Andrzej Dziuk Przedstawienia na podstawie tekstów Tuwima cieszą się dużą popularnością, powstaje wiele kompilacji wierszy zarówno dla dzieci, jak i dorosłych, aktualnie również ze względu na to, iż obchodzimy rok Juliana Tuwima. W repertuarach różnych teatrów pojawiają się takie spektakle, jak Lokomotywa ( Teatr Powszechny ) czy Pan Maluśkiewicz ( Teatr Baj ), są to propozycje głównie dla najmłodszych, ale od wielu lat możemy obejrzeć przedstawienia oparte na tekstach Tuwima dla dorosłych. Nie bez trudu zdobywa się bilet na spektakl Jerzego Satanowskiego, grany od dwóch lat w Romie ( Tuwim dla dorosłych ). Powodzeniem cieszy się także Panopticum w reżyserii Andrzeja Dziuka, które wystawiane jest w Teatrze Witkacego w Zakopanem. Spektakl ten to magiczne przeniesienie w czasie do przedwojennych kawiarenek, kabalistycznych skwerków. Poznajemy wachlarz osobowości: arystokratę, romantycznego literata, kokotę, śmiałego bawidamka, prostoduszną dziewczynę, fryzjera lawiranta, ale przede wszystkim zaznajamiamy się z ciągle intrygującą i żywą poezją Tuwima. Panopticum jest pełną uroku muzyczno-taneczną ucztą, a we wszystko pięknie wtopione zostało słowo naszego poety. Zarówno te wiersze, które ukazują jego zachwyt nad światem, zaangażowanie poety w sprawy społeczne i polityczne, a także roztargnienie czy nawet rozgoryczenie spotęgowane otaczającą rzeczywistością. Możemy oddać się zadumie, a także rozbawić do łez, dzięki wierszom satyrycznym i skeczom. Spektakl nastrojowy, skłaniający do refleksji, ale także wywołujący salwy śmiechu. To smaczny kąsek w dorobku Tuwima, przyprawiony muzyką skomponowaną przez Jana Chruścińskiego, a wykonaną przez artystów z Max Klezmer Band. Warto odświeżyć sobie twórczość Juliana Tuwima, a także wybrać się do tego przeuroczego teatru w Zakopanem. Joanna Krukowska źródło: www.witkacy.pl

40 |

TOUCHÉ | czerwiec 2013



bez makijażu

Sława! Polacy z tak wielkim entuzjazmem przyjęli zachodnie obyczaje Walentynek i Halloween prawdopodobnie dlatego, że rodzimy kalendarz obfituje raczej w święta smutne, martyrologiczne. Poszukując w trakcie ponurego roku odrobiny radości, przyjmujemy jako własne wszystkie preteksty do zabawy. Zagadką pozostaje, dlaczego więc tak łatwo zrezygnowaliśmy z typowych dla Słowian pełnych czaru i radości świąt i obyczajów. Wydawać by się mogło, że nikt nie szuka już kwiatu paproci. Na znaczeniu przybierają jednak ruchy, dla których to właśnie Sobótka jest centrum religijnych przeżyć.

il. Jul Pataleta

42 |

TOUCHÉ | czerwiec 2013


bez makijażu

Do Peruna! Rodzimowiercy, bo o nich mowa, to ludzie skupieni w związkach wyznaniowych, podążający za starosłowiańskimi wierzeniami. W Polsce funkcjonują także wierzenia skandynawskie, celtyckie i magiczne. Motywem przewodnim wszystkich wyznań neopogańskich jest uznanie świętości natury jako najwyższej wartości, dlatego też kręgi rodzimowierców przyciągają coraz większą uwagę ludzi poszukujących powrotu do korzeni i życia zgodnie z rytmem przyrody. Szacuje się, że wyznawców Peruna, Mokosza, Swaroga i Świętowita może być już w Polsce 10 tysięcy. Ruch traktowany przez kościół katolicki jako sekta, jest bardzo dobrze odbierany przez społeczeństwo. Widzami neopogańskich rytuałów są rodzice z dziećmi, którym pragną pokazać nawiązujące do słowiańskich tradycji obyczaje. Kultywowane przez rodzimowierców święta mogą faktycznie zachwycać magią i urokiem. Obchodzone zgodnie z rytmem kalendarza Jary, Noc Kupały, Plony i Święto Godowe od zawsze stanowiły pretekst dla organizowania miejskich imprez, spektakli i pokazów. Rytualne elementy, takie jak puszczanie wianków i skoki przez ognisko są nam dobrze znane. Dlatego też wejście w kręgi rodzimowiercze może być traktowane jako właściwy powrót do korzeni. Tym bardziej, że to właśnie z poganizmu wynieśliśmy większość praktykowanych w kościele zwyczajów. Choinkowe korzenie Wśród rodzimowierców jest wielu ludzi praktykujących jednocześnie własny kult w połączeniu z katolicką tradycją. Traktowane przez nas jako związane z Bożym Narodzeniem, chrześcijańskie zwyczaje dekorowania choinki czy pozostawiania dodatkowego nakrycia przy stole stanowią w istocie przedłużenie słowiańskich rytuałów. Nawet w kalendarzu rodzimowiercze święta nachodzą się z tymi obchodzonymi przez katolików. Podobieństw i zapożyczeń jest mnóstwo – niezależnie od tradycji i obrządku, rodzi się Bóg. Nazywany przez jednych Jezusem, dla drugich to Swaróg. Przedstawiciele wyznania deklarują przywiązanie do rodzinnych świąt, jednakże odcinają się od zamerykanizowanego wyścigu po sklepach i komercyjnego celebrowania Bożego Narodzenia. Własne tradycje podają jako przykład alternatywy dla coraz mniej rodzinnych, skupionych na posiadaniu świąt, przeżywanych przez kościoły chrześcijańskie. Neopogańskie tradycje powracają do źródeł pełnych radości, tańców, śpiewów i rozmów. Zdaniem wyznawców, skutecznie odcinają także od przesadnej konsumpcji i regulują życie zgodnie z typowym dla naszej szerokości geograficznej. Z rodzimowiercami łączy katolików wiara w szczęście wieczne, jednak dzieli sposób jego przeżywania. Przedstawiciele obu wyznan wierzą, że po śmierci dostąpią reinkarnacji w obrębie swojego rodu. Dlatego też rodzina stanowi dla nich jedną z podstawowych wartości – każdy jej członek nosi w sobie ducha przodków i musi czynić wszystko, aby być ich godnym. Strach przed Kupałą Pomimo niezaprzeczalnego uroku i bazowaniu na miłych dla zmęczonego współczesnym tempem życia człowieka wierze-

TOUCHÉ | czerwiec 2013

| 43

niach, wzbieranie na sile ruchów rodzimowierczych traktowane jest przez socjologów i religioznawców z rosnącym strachem. Neopoganom zarzuca się nacjonalizm, przybierający w skrajnych postaciach formę faszyzmu. Przyczyny wstępowania do ruchu są różne: jedni przychodzą, zniechęceni Kościołem katolickim, prowadząc własne poszukiwania duchowe. Inni rozwijają w ten sposób swoje zainteresowanie historią i to właśnie w tej grupie kryje się największa grupa nacjonalistów, wyznających kult ziemi i swojej ojczyzny, wolnej od obcych. Na obcego wyrasta tutaj właśnie katolik. W radykalnych kręgach wobec Watykanu postulowany jest natychmiastowy zwrot zagrabionych w czasie chrystianizacji pogańskich totemów i symboli kultu. Pozostali wydają się jednak zupełnie „niegroźni” z kulturowego punktu widzenia. Socjologowie przyglądając się zjawisku powrotu do kultów pogańskich (obserwowanych w większości krajów europejskich i Stanach Zjednoczonych) mówią o tzw. personalizacji religii. Współczesny człowiek próbuje możliwie najbardziej naginać rzeczywistość do własnych potrzeb, a funkcjonowanie w ramach twardych dogmatów chrześcijańskich jest dla niego wysoce niekomfortowe. Rodzimowierstwo przez wzgląd na brak jakiejkolwiek świętej księgi, nie rządzi się żadnymi w pełni ukonstytuowanymi zasadami, dlatego też to wyznawcy indywidualnie ustalają prawa, którym będą wierni. Bez względu na ilość i jakość wskazówek, którymi kierują się przedstawiciele różnych religii, zasadnym wydaje się dopisanie przykazu ‘Żyj i daj żyć innym’. Wszyscy szukamy bowiem we własnych wyznaniach choć odrobiny spokoju w niepewnych czasach i taki również, wyznawcom Kupały, może przynieść tolerancja. Sandra Staletowicz


44 |

artouche

Czarownikom żyć nie dopuścisz*

Osman Spare | Źródło: http://2bp.blogspot.com

Któż z nas nie zna tajemniczego zaklęcia, brzmiącego dźwięcznie Abrakadabra? Wszyscy choć raz wcieliliśmy się w role magów i czarownic, rzucając powyższe zaklęcie na otaczające nas przedmioty, zwierzęta i ludzi, za pomocą patyka, służącego za różdżkę. W odległych czasach za podobne praktyki prawdopodobnie większość z nas zostałaby spalona na stosie, co więcej – bez wiedzy o tym, jakim zaklęciem w rzeczywistości się posługiwaliśmy. A dziś?

Dziś nikt nikogo już na stosie nie pali, co nie znaczy, że magia sama w sobie odeszła w niepamięć. Jednak to, co kojarzy nam się zwykle jedynie z bajkami dla dzieci i stereotypowymi, groteskowo przedstawianymi czarownicami – istnieje w rzeczywistości pod postacią zgoła odmienną, niż ta z naszych wyobrażeń. Wedle Słownika mitów i tradycji kultury Władysława Kopalińskiego, magia, to „prastara umiejętność rzekomego opanowywania sił przyrody przy pomocy zaklęć, gestów i różnych innych czynności“, natomiast jej cel zbliżony jest do celu nauki – „pożytkowanie i zmienianie natury, poznawanie rządzących nią praw i posługiwanie się tą wiedzą dla swoich celów“. Magię rozróżnia się jednakże od religii, która siły nadprzyrodzone czci i stara się je „udobruchać“, podczas gdy magia pragnie nimi zawładnąć.1 Nie sposób wyznaczyć daty, która określałaby pojawienie się magii oraz tych, którzy trudnili się jej praktyką. Potwierdzone użycie przez Plutarcha przymiotnika magicus (łac.), datuje się bowiem już na I wiek n.e. Do dziś jednak magia pozostaje żywa, a jej teorie, teoretycy oraz sposoby wykładania – poprzez sztukę, praktykę, muzykę czy eseistykę – są podzielone, co sprawia, że w dalszym ciągu pozostaje (w mniejszym lub większym stopniu) wiedzą tajemną. Kwestią sporną pozostaje już sama klasyfikacja celu jej użycia. Mówi się o „białej“ lub „czarnej“ magii, o tej wykorzystującej siły boskie bądź diabelskie. Na szczęście dla spragnionego czytelnika, nie możemy narzekać na dostępność wiedzy zebranej przez praktykujących magię. Jedną z najbardziej wpływowych i najważniejszych postaci XIX-wiecznego okultyzmu, która zgromadziła wiedzę poprzedzającą okres, w jakim działała, był angielski okultysta i mag, Samuel Liddell MacGregor Mathers. W roku 1878 został on Mistrzem Masonów, po czym w 1882 wstąpił do Towarzystwa Różokrzyża, które za jego sprawą przekształciło się w Hermetyczny Zakon Złotego Brzasku. Było to stowarzyszenie okultystyczno-ezoteryczne, swym działaniem nawiązujące do praktyk różokrzyżowców, którego członkowie zajmowali się magią i ezoteryką, opracowywali też własną wersję zastosowania Tarota. Wierzyli ponadto w boskie pochodzenie człowieka, które stracił poprzez upadek w grzech – praktyki magiczne miały jednak powrotnie sprowadzić go na ścieżkę boskiej egzystencji. Członkowie Złotego Brzasku krzewili ponadto nauki związane z alchemią i kabalistyką. W roku 1898 do Zakonu dołączył Aleister Crowley – który niemal całe życie poświęcił poszukiwaniom i opisywaniu formy synkretycznego mistycyzmu. Początkowo przyjaciel Mathers’a miał się po czasie stać jego największym wrogiem. System filozoficzno-religijny, stworzony przez niego w roku 1904, nosił nazwę Thelema (gr. „wola”), a jego główną doktryną było podążanie za Prawdziwą Wolą, będące powinnością każdego człowieka. Gdy Crowley opuścił szeregi Hermetycznego Zakonu Złotego Brzasku (który w niedługim czasie rozpadł się ze względu na rozproszenie po świecie jego członków), założył wraz z Georgem Cecilem Jonesem Argenteum Astrum (łac. „srebrna gwiazda“), otoczony tajemnicą, magiczny zakon poszukujący oświecenia i źródła wiedzy. Działalność zakonu opierać miała się na relacji mistrz-uczeń, a jego członkowie znać mieli tylko dwóch członków – wyższego i niższego rangą. Nieścisłości związane z historią zakonu sprawiły jednak, iż nie ma pewności co do tego, kto był jego członkiem. W 1925 roku Crowley został mianowany ponadto przywódcą niemieckiej grupy okultystycznej Ordo Templi Oriendis w świecie anglojęzycznym, tym samym stając na czele postaci związanych z ezoteryką. W lipcu 1909 roku członkiem Argenteum Astrum został Austin

TOUCHÉ | czerwiec 2013


artouche

Osman Spare, którego prace zwróciły uwagę Crowleya. Spare był twórcą charakterystycznych grymuarów, a także wielu grafik i ilustracji odnoszących się do archetypów sabatu i tradycji pogańskich. Stworzył stowarzyszenie okultystyczne, nazwane Magią chaosu, gloryfikujące tenże i kładące nacisk na wiarę w samą praktykę magiczną. Do jego prac często porównywane były dzieła młodszej artystki – Rosaleen Mirian Norton zwanej „Wiedźmą z Kings Cross” urodzonej w 1917 roku w dzielnicy Sydney, przepełnionej narkomanami i prostytutkami. Jej obrazy, podobnie jak rysunki Spare’a wypełnione były ezoteryką, erotyką, duchami, nimfami i odwołaniami do mitów. Podobne tendencje wykazuje również współczesny artysta, znany pod pseudonimem Orryelle. Jest on autorem między innymi czterotomowego graficznego grymuaru opublikowanego przez angielskie talizmaniczno-ezoteryczne wydawnictwo Fulgur. Wszystkie książki odnoszą się do palety kolorów alchemii, odczytywane zaś mogą być w ciągu jako jedna historia, bądź osobno. Pierwszą z nich, Conjunctio, stanowią obrazy poświęcone głównie kopulującym kochankom i ich przedstawieniom. Ilustracje są tak skonstruowane, by łączyć kolejne strony – tworzenie historii zależy więc od czytelnika. Wszystkie pozycje dostępne są między innymi w serwisie ebay.com, jednak ich ceny nie należą do najniższych – jeden tom oscyluje w granicach 1500 złotych. Zdecydowanie łatwiej zdobyć niektóre z pozycji Aleistera Crowleya, dostępne np. w przywoływanym już przeze mnie w poprzednim artykule wydawnictwie Okultura (http://sklep.okultura.pl). Do współczesnych artystów związanych z magią nie sposób nie zaliczyć Alejandro Jodorowskiego, chilijskiego surrealisty, urodzonego w roku 1929. Jodorowsky swoje doświadczenia z magią i początkową drogę do jej poznania opisuje w

TOUCHÉ | czerwiec 2013

| 45

swej książce Mistrz i czarownice. Zdobytą wiedzę przekazuje również w swoich filmach, ilustracjach, podczas praktyk Teatru Panicznego, a przede wszystkim, poprzez autorski system terapeutyczny, nazwany przez niego Psychomagią. Tak jak większość praktykujących techniki magiczne, ufa on, iż u podstaw powodzenia każdego „aktu“, leży wiara w jego magiczną moc. Magia pozostaje więc wciąż żywa, drodzy Czytelnicy, jej granice nieodgadnione, a wiedza, jaką będziemy dysponować na jej temat, poszerzać się będzie wraz z naszym pragnieniem poznania tajemnicy. Eliza Ortemska el.ortemska@gmail.com

1 Kopaliński Władysław: Słownik mitów i tradycji kultury. Warszawa 2003. Hasło: Magia, s. 706. * (Ex., 22:18) W oparciu o ten cytat z Biblii, Papież Innocenty VIII w roku 1484 wydał bullę Summis desiderantes, która nakazywała inkwizytorom i innym stosowanie wobec osób uprawiających magię (tj. czarowników i czarownic) karę śmierci. Masowe egzekucje czarownic ustają dopiero pod koniec XVII wieku.


46 |

psychologia

Matki jak na lekarstwo Stoimy na korytarzu kliniki przy Uniwersytecie Stanu Ohio: ja, mama i kardiolog. Nastolatki bywają przemęczone – mówi lekarz – nie ma szmerów w sercu. Mama zwraca się do niego porozumiewawczym tonem, jak do kolegi po fachu: „Hm… Cóż Michael. Opracujmy razem plan ataku. Ponieważ wyniki ostatniego badania nie rozwiały naszych wątpliwości, uważam, że już czas przeprowadzić operację na otwartym sercu i wreszcie raz na zawsze ustalić, co temu dzieciakowi jest…”.

Kardiolog nigdy nie był w żadnej zmowie z matką, oboje chcą po prostu w końcu uzdrowić tę chorowitą istotę. Matka natomiast nie ma żadnego wykształcenia medycznego i poza zaczytywaniem się w niezliczonej ilości poradników medycznych, właściwie nie ma pojęcia o leczeniu. Jednak bardzo chce odkryć, co dolega jej małej córeczce. Pragnie, żeby wszyscy w końcu przekonali się, że jej macierzyństwo jest okupione cierpieniem i ciągłym niepokojem o stan zdrowia jej pociechy. Robi, co może, by objawy w końcu zostały razem zsyntezowane, walczy o rzetelną diagnozę. Wycieczki od lekarza do lekarza, niemożność pójścia do pracy – bo dziecko ciągle choruje, nabywanie coraz to nowych leków, podręczników i broszur. Sporo to kosztuje pieniędzy, a niczego nieświadomy potomek płaci także zdrowiem, a nawet życiem. Ale wszystko to wydaje się niewielką ceną za dobrostan psychiczny matki. Podtruwanie, podduszanie i deformowanie fizjologii małego organizmu jest ważną inwestycją, jaką przedsięwzięła matka. Inwestycją w jej własny wizerunek i satysfakcję emocjonalną. Tak właśnie opisuje swoją mamę Julie Gregory w książce, będącej jednocześnie autobiografią i dramatycznym rysem jej dzieciństwa, którego reżyserem była mama, rujnująca zdrowie psychiczne i fizyczne córki. Matka niepijąca, niepaląca, bez nałogów, nie bijąca gromadki swoich dzieciaków. Nie robiąca karczemnych, czy nawet tragikomicznych awantur. A mimo tego – kobieta zła i nieco histeryczna. Właśnie taka była cierpiąca na przeniesiony zespół Munchhausena mama Julie Gregory, podobna do innych, nielicznych piastunek z podobnym syndromem – wmuszających w dzieci przeróżne medykamenty, karmiących zapałkami zamiast lizaków czy cukierkami z opiłków metalu i wymuszających na lekarzach ponadprzeciętne zainteresowanie własnym, chorowitym, słabowitym dzieciakiem. Najpierw jednym, później drugim. Aż do śmierci. Śmieszna historia mało śmiesznej choroby Powyższy opis to pewien wstęp do obrazu zaburzenia o nazwie zastępczy zespół Munchhausena, czy przeniesiony zespół Munchhausena, polegającego na wymyślaniu lub wywoływaniu przez opiekunów objawów chorobowych u osób od nich zależnych, najczęściej u dzieci. Wywodzi się on z właściwego zespołu Munchhausena, kiedy to pacjent sam symuluje jakąś – poważną najczęściej – chorobę, to opowiadając personelowi medycznemu o swoich wyimaginowanych objawach, to doprowadzając do faktycznego ich pojawienia się, samookaleczając się, czy trując

się przeróżnymi substancjami, poczynając od soli, a kończąc na zastrzykach z toksycznych chemikaliów. Nazwa tej choroby psychicznej wywodzi się od nazwiska barona Karla von Munchhausena, XVIII-wiecznego oficera, podróżnika i polityka, który dał się poznać jako postać o niezwykle rozbudowanej wyobraźni, opowiadając zmyślone historie swych podróży, walk i fałszywego bohaterstwa. Miał on być podobno wystrzelony wraz z kulą armatnią na księżyc, co bardzo przekonująco wmawiał potomnym. Nazwisko tego jurnego i charyzmatycznego człowieka wykorzystał w 1951 roku brytyjski lekarz, hematolog i endokrynolog, opisując nową jednostkę psychiatryczną, charakteryzującą się pozorowaniem poważnych symptomów chorobowych. Zaledwie kilka lat później, w roku 1977, profesor Roy Meadow opisał historie dwóch matek, trujących swe dzieci i fałszujących wyniki badań. W ten sposób zdefiniowano zastępczy zespół Munchhausena, dziwaczne zaburzenie o podłożu psychicznym, w którym zadowolenie matki jest wprost proporcjonalne do krzywdy dziecka i zainteresowania służby zdrowia. Zła kobieta Wpędzanie swojego dziecka w chorobę jest poważnym zaburzeniem więzi rodzica z podopiecznym. Najczęściej chodzi tutaj o relację matka – dziecko. Bo, podczas kiedy symulantami w zespole Munchhausena bywają przeważnie mężczyźni, to jego zastępcza forma dotyczy przede wszystkim kobiet – matek. To właśnie one – w aż 98% - stają się sprawczyniami takiej formy maltretowania dziecka. Opiekunka jest wtedy aktywnie zaangażowana w jego sprawy, sprawia wrażenie osoby stale zatroskanej i niezwykle przejętej swoją rolą matki. Stara się za wszelką cenę znaleźć dla malucha odpowiedniego lekarza, który w końcu ustali, jaka jest przyczyna złego stanu zdrowia potomka. Sama posługuje się językiem medycznym, niejednokrotnie jest zaskakująco elokwentna jeśli chodzi o wiedzę lekarską, a także wykazuje się bystrością w wypatrywaniu i odnotowywaniu kolejnych, niepokojących sygnałów choroby. W rzeczywistości sama te objawy produkuje, bądź kłamie na ich temat, nakazując dziecku potakiwać i ufać jej słowom, wymuszając niejako współpracę w fabrykowaniu choroby fizycznej. Osoba taka jest świadoma swego działania i robi to z premedytacją, mając dokładny plan, jednak nie zdaje sobie sprawy z tego, dlaczego się tak zachowuje i czym jest to umotywowane. Doświadcza jednak pozytywnych wrażeń, gratyfikujących emocji – podobnych do tych, kiedy patrzymy na piękny przed-

TOUCHÉ | czerwiec 2013


psychologia

miot, czy słuchamy ulubionej muzyki, jednak niezaprzeczalnie silniejszych – które powodują dodatnie sprzężenie zwrotne nasilając i podtrzymując zachowania mające na celu coraz to bardziej pomysłowe niszczenie organizmu dziecka, czy kreatywne relacje słowne o stanie jego zdrowia. Nietrudno domyślić się, że w rzeczywistości nie jest ona wrażliwa na jego potrzeby, a troska rodzicielska jest tym, co określa ją w najmniejszym stopniu. Karmiąc samolubność W rzeczywistości matka jest agresywna w stosunku do swojego dziecka, jest od początku jego wrogiem, wykorzystując je do zaspokajania swoich potrzeb emocjonalnych. Kontakt z okazującymi jej cierpliwość, wyrozumiałość i zrozumienie lekarzami, a także wzbudzanie współczucia otoczenia zapełnia pustkę emocjonalną, stawia ją w pozycji bohaterki, podziwianej i dzielnej. Czuję się ona kompetentna, rozpoznając coraz to nowe symptomy, a także ważna i niezbędna dla przetrwania dziecka. Bez jej opieki małe,

| 47

anemiczne i delikatne dziecko czułoby się bezradne i skazane na pewną śmierć. Ewentualnie doświadcza także poczucia pokrzywdzenia i niezrozumienia, kiedy diagnoza medyczna nie potwierdza jej przewidywań, czy usiłowań. Wtedy daje upust swoim zawiedzionym nadziejom, przenosząc się do innego szpitala, do innej przychodni, skarżąc się na bezduszność i niekompetencję lekceważących ją nieuków – medyków. Ponieważ osoby z syndromem przeniesionego zespołu Munchhausena same nie miały łatwego dzieciństwa – co zresztą typowe – doświadczając w przeszłości różnych form maltretowania i wykorzystywania, zakłada się, że kontakt z lekarzami ma zastąpić im relację z ich własnymi rodzicami. Lekarze ich dzieci biorą poniekąd w opiekę także matki; wysłuchują, współczują, doradzają, obiecują pomoc - „wszystko, co w mojej mocy”, poprawę jakości życia, są obietnicą uwagi. Lekarz, jako autorytet, jawi się tutaj jako ktoś, kto jednocześnie jest sojusznikiem, podnosi to wartość siebie i samoocenę. Inne teorie, wyjaśniające patomechanizm tego zespołu, wskazują także na to, że być może opiekun chce na zawsze zatrzymać przy sobie dziecko, uniemożliwiając mu samodzielność i autonomię. Uzależniając je od swojej pomocy i opieki. Powolne zabijanie dziecka byłoby tutaj wyrazem toksycznej miłości. Powolne zabijanie, gdyż w istocie wśród wykrytych przypadków zastępczego zespołu Munchhausena, aż 25% rodzeństwa dzieci cierpiących z powodu zaburzenia matki już umarło, na wskutek wcześniejszych, podobnych jej zachowań.

Mimo, iż na razie o podobnych dziwach słyszeliśmy prawdopodobnie jedynie w serialu „Dr. House”, to występowanie tego zaburzenia jest przykrym, choć na szczęście rzadkim faktem – w Polsce cierpi z tego powodu około 3 na 100 000 dzieci, choć reszta umykająca statystykom to z pewnością równie liczna, szara strefa. Tym bardziej mroczna, że medycy nieświadomie stają się pośrednikami zła, nakręcając machinę cierpienia dziecka, powoli zamieniającego się w kalekę. Kamila Mroczko

Bibliografia: Beck J. S. Terapia poznawczo – behawioralna, 2012, Kraków,

il. Ania Pikuła

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego.

TOUCHÉ | kwiecień 2013


48 |

ania krztoń rysuje

TOUCHÉ | czerwiec 2013


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.