TOUCHÉ luty 2013

Page 1

luty 2013


2|

Fifty shades of love W lutowym numerze TOUCHÉ, jak na walentynkowy miesiąc przystało, znajdziecie sporo przejawów miłości. Umiłowanie to jednak będzie miało różne oblicza, niekoniecznie te, w których zwykło się używać słowa „kocham” według dobrze znanych nam standardów. Będzie miłość na poważnie (felieton Błahe miłostki a miłe błahostki Jakuba Jaworudzkiego, str 19) i miłość z przymrużeniem oka (felieton O autografach, zatraceniu i islandzkim cyklopie Kamila Lipy, str 18); miłość aż po grób (felieton Władczynie Pierścienia Sandry Staletowicz, str 17) i miłość do bycia singlem (felieton Singiel w czasach popkultury Natalii Sokólskiej, str 16); miłość do człowieka (Dział Wypiekarnia Talentów, str 6) i miłość do przedmiotów martwych (artykuł w dziale Sztuka: Zabawa w seks autorstwa Elizy Ortemskiej, str 56) ; miłość trochę chora (artykuł Pedo (full) of love Kamili Mroczko, str 62) i miłość trochę dziwna (artykuł Co nas kręci, co nas podnieca Natalii Kosiarczyk, str 60). Jeśli w tym wszystkim zabraknie Wam miłości zakazanej, wynagrodzi Wam to sesja Cruel Intentions (fashion i okładka) w wykonaniu niezawodnego zespołu Karamell Studio. Przypuszczam, iż niektórzy wciąż odczują niedosyt tematu, dlatego też tym osobom pozostawiam dział kulturalny, gdzie odniesień lutowego motywu w filmie, muzyce, literaturze i teatrze z pewnością nie zabraknie nawet wśród nowości, z którymi de facto warto się zapoznać, choćby w zakresie kinowych świeżynek - Oscary bowiem zbliżają się wielkimi krokami, a my kochamy przecież czerwone dywany i wystawne gale. Jednym słowem: w lutowym wydaniu TOUCHÉ rozpłyniecie się we wszystkich obliczach miłości. Dlatego też dołożymy wszelkich starań, abyście ten numer pokochali najbardziej.

Miłej lektury życzy Marta Lower Redaktor naczelna

Kliknij:

www.facebook.com/touchemagazyn


|3

Spis treści wypiekarnia talentów ................. 6 wywiad z nim | Cezik ............. 10 jej punkt widzenia ................. 16 jego punkt widzenia ................. 18 fashion sesja miesiąca | cruel intentions .............. 20 street fashion ................................. 32 jestem kasia ................................... 33 sesja konkursowa Karamell Studio ............... 34 film on i ona w kinie .............................. 38 nowości ....................................... 40 analiza starego dzieła ......................... 42 w domowym zaciszu ......................... 44 info kulturalne ........................ 45 muzyka nowości ........................................ 46 na luty ........................................ 48 kulturalnie z bristolu ......................... 49 literatura szerokie horyzonty ............................ 50 recenzje ...................................... 52 klasyka literatury ............................. 53 teatr ........................................ 54 sztuka | zabawa w seks .................... 56 kobieta poszukująca | nadmiłość .. 58 psychologia co nas kręci, co nas podnieca .................. 60 pedo (full) of love .............................. 62

TOUCHÉ | luty 2013

Muffingirl Bakery Kochane Babeczki i Muffiny! (bo ponoć Panowie również czytają TOUCHÉ) W tym numerze wyjątkowo nie będę mówić o tym, czy ktoś coś wygrał - zachęcę natomiast, by to właśnie zrobić. Wraz z nowym miesiącem szykują się świeżo wypieczone, ciekawe zadania do wykonania dla osób, które z braku szczęścia nigdy nie trafiły szóstki w totolotka, ale głęboko wierzą w swoją kreatywność, czyli jeden z głównych czynników zdobycia wygranej w TOUCHÉ. Polecam Wam więc śledzenie naszego fan page w wypatrywaniu szczegółów konkursu, który na chwilę obecną niech zostanie owiany tajemnicą... Zdradzę jedynie, iż pora wyciągnąć z szafy rodziców kilka ubrań z ich lat młodości. Kreatywność zostanie nagrodzona równie kreatywnym prezentem, bowiem nasza graficzka, Dobrusia Rurańska, przygotowała unikatową niespodziankę dla zwycięzcy, przedstawioną na zdjęciu poniżej - kto nie chciałby w swoim łóżku równie uroczego zwierza? Projekt w pełni autorski, możecie być więc pewni, że nie znajdziecie drugiej takiej poduszki! Śledźcie fan page TOUCHÉ (www.facebook.com/touchemagazyn) - marzec przyniesie nam więcej niż jeden konkurs!

xoxo Muffingirl

Projekt i wykonanie poduszki, zdjęcie: Dobrusia Rurańska


4|

Redakcja

MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca/promocja mlower@touche.com.pl

BARTOSZ FRIESE zastępca redaktor naczelnej redaktor działu film/muzyka bfriese@touche.com.pl

ANIA SALAMON dyrektor artystyczna layout/skład/łamanie asalamon@touche.com.pl

DOBRUSIA RURAŃSKA grafika/portrety/babeczki

DZIAŁ REKLAMY I MARKETINGU Basia Graczyk - bgraczyk@touche.com.pl (reklama) Patrycja Szczęsny - pszczesny@touche.com.pl (promocja) DZIAŁ GRAFIKI: Ania Krztoń, Basia Maroń, Julita Pataleta, Ania Pikuła, Kinga Tync DZIAŁ FOTO: Mateusz Gajda, Hania Sokólska, Karamell Studio, Roksana Wąs OKŁADKA: Foto: A. Kozub, R. Kwaśniak (Karamell Studio) Grafika: Dobrusia Rurańska Na okładce: Diana Żurek (HOOK), Magdalena Kossewska (HOOK) dalszy opis na str 20 DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Dominik Frosztęga, Małgorzata Iwanek, Jakub Jaworudzki, Martyna Kapuścińska, Natalia Kosiarczyk, Iga Kowalska, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Monika Masłowska, Kamila Mroczko, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Maciek Pawlak, Agnieszka Różańska, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Kasia Trząska, Aneta Władarz KOREKTA: Ewelina Chechelska, Aleksandra Kozub STYLISTA: Ania Sowik STRONA INTERNETOWA: Adrian Pacała, Maciek Wojcieszak Wydawca: AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI ul. Piękna 68 | Warszawa 00-672 REDAKCJA TOUCHÉ – redakcja@touche.com.pl ul. Szarych Szeregów 30 | 43-600 Jaworzno

Opublikowane teksty, zdjęcia i ilustracje objęte są ochroną praw autorskich i nie mogą zostać naruszone przez osoby trzecie.


|5


6 | wypiekarnia

Wypiekarnia talentów WYPIEKARNIA TALENTÓW to miejsce dla Was i Waszych dzieł, Drodzy Czytelnicy. Publikujemy najciekawszą twórczość, promujemy kreatywność, pobudzamy wyobraźnię, stawiamy Wam coraz to nowe wyzwania w postaci inspirujących, choć nie zawsze łatwych, motywów przewodnich. Wydanie Luty 2013 poświęciliśmy całkowicie tematyce miłości, choć innej od znanej nam na codzień - dlatego też wszelkie odmiany zakochania, pogranicza emocjonalne i spora dawka erotyzmu goszczą również w najnowszej Wypiekarnii. Osoby, które pragną podzielić się swoją inspiracją na następny miesiąc, odsyłamy na ostatnią stronę wydania, gdzie podane zostały motywy przewodnie na Marzec 2013.

◀ Dana Mlynarčíková

Cuckhold techniques: drawing/painting

Dana Mlynarčíková Lóve techniques: drawing/painting

TOUCHÉ | luty 2013


wypiekarnia | 7

TOUCHÉ | luty 2013


8 | wypiekarnia

Wypiekarnia talentów

Szanowne Panie, uprzejmie zwracam się do Pań z pierwszym zapytaniem. Piszę w imieniu wszystkich – ładnych i brzydkich, zakochanych i porzuconych, Dawidów i Tomków, bogatych i biednych – mężczyzn. Jestem samozwańczym reprezentantem płci mniej ładnej, który podjął się wyjaśnienia palącej kwestii. Zacznę od przykładu: Drogie Panie, proszę sobie wyobrazić taką oto wielce prawdopodobną historię: Młodzieniec o imieniu Tomcio, kolega z ławki, właśnie będącego przy biurku pani od biologii Dawidka, niepostrzeżenie sięga do plecaka odpowiadającego. Dawidek, jak to Dawidek, nie potrafi zbyt wiele, albo po prostu wstydzi się odpowiadać. Na pytanie pani od biologii: „Jaka jest różnica pomiędzy rozmnażaniem płciowym a bezpłciowym?” odpowiada flegmatycznie i nieskładnie. Za to Tomcio, ze zwierzęcym błyskiem w oku zarysowuje kolejną kartę zeszytu. A to penis, a to prącie, a to fiutek zamazują kolejne stronice. Szanowne Damy, Damki i Damulki, tutaj stawiam znak zapytania. Uprzejmie proszę o komentarz w tej sprawie. Sam jako rzetelny wolnomyśliciel zagłębiłem się w problem. Wnioski ustaliłem następujące. Takie zajścia powtarzają się tym częściej i z tym większą intensywnością, im większy jest wskaźnik jednopłciowości grupy. Dodatkowym czynnikiem pobudzającym sprawców są ich wzajemne relacje, stan wypoczęcia, poziom endorfin i testosteronu w organizmie. W skrócie oznacza to, że w skupiskach wyłącznie męskich malowanie penisów gdziekolwiek popadnie jest incydentem nagminnym. Uczciwie mogę powiedzieć, że zachowujemy się troszeczkę jak zwierzęta, których intencją jest kontynuacja swojego gatunku. Narysować więcej! Narysować większego! Narysować bardziej oryginalnego w trudno dostępnym miejscu! – to jak zadania, postawione przed osobą, która chce przejść inicjację. Nagrodą za zobrazowanie prącia, poza poprawieniem nastroju, jest szacunek wśród potencjalnych rywali o samicę. Stajemy się silniejsi. Albo inaczej! Ten cały ekshibicjonizm to nic innego jak odreagowanie tabu nałożonego na nas za sprawą złego węża i socjalnych ograniczeń! Od lat szkolnych zakorzeniony w nas zakaz, nie zezwala na swobodę w sprawach intymnych. Czujemy się zażenowani własną seksualnością, swoim ciałem, o erotyczności już nie wspominając. Taka wstydliwość musi w końcu znaleźć ujście, a fakt, że w powszechnym mniemaniu uchodzi ona za zjawisko nieprzyzwoite i zabronione, stanowi cel sam w sobie. Tutaj pojawia się pytanie, o którym na wstępie wspomniałem. Jak rozumieją to zawsze-dojrzalsze-o-dwa-lata Panie? Z wyrazami szacunku i serdecznymi pozdrowieniami, Krystian Lurka

Dawid Malek Symbioza

TOUCHÉ | luty 2013


wypiekarnia | 9

Pseudo – wyzwolenie Ten tekst nie jest obroną dziewictwa. Nie znajdziecie tu także apoteozy swobody seksualnej. Ten tekst postawi pytania, ale nie da odpowiedzi. Być może (ale tylko być może) sprawi, że pomyślicie o tym, co wydaje się oczywiste. Seks jest ściśle związany z kulturą. Gdy kultura narzuca silne zakazy seksualne, dążymy do większej swobody. Gdy pozwala niemal na wszystko, pragniemy zachować dziewictwo jak najdłużej. Moja koleżanka ma zamiar uprawiać seks dopiero po ślubie (nie jest jedyna). Nie robi tego ze względów religijnych (są i tacy), ale dlatego, że w świecie bez wartości chce znaleźć wartość. Co ciekawe, nie rezygnuje z innych form życia erotycznego. Inna dziewczyna planuje ślub w przyszłym roku. Seks ze swoim narzeczonym uprawia od 3 lat. Jest osobą religijną, ale uważa, że Kościół ze swoimi poglądami na temat seksu, odpowiada realiom sprzed kilkudziesięciu lat. To fakty. Czas przejść na grząski grunt niełatwych pytań. Żyjemy w czasach wyzwolenia seksualnego. Ale jak wygląda owo wyzwolenie? Teoretycznie powinno oznaczać możliwość wyboru „sposobu życia seksualnego”. Jeśli ktoś chce być dziewicą, w porządku, jeśli nie, też. W czym więc problem? W usprawiedliwieniach. Wiele osób stara się znaleźć wytłumaczenie, dlaczego ich życie seksualne wygląda tak a nie inaczej. Idźmy dalej. Ponoć jesteśmy wyzwolone. Dlaczego w takim razie trudno nam mówić o seksie? Dlaczego wiele kobiet nerwowo chichocze na słowo wagina? Jak nazywać intymne części ciała, żeby nie było to wulgarne lub medyczne, ewentualnie śmieszne? Skoro jesteśmy pewne siebie, dlaczego nadal wolimy kochać się po ciemku? Masturbacja to nadal temat tabu, o seksualnych gadżetach nie wspominając. Smutne to wyzwolenie, gdy w istocie powszechne jest kierowanie się tym, „co ludzie powiedzą”. Nie jestem zwolenniczką uprawiania seksu z kim popadnie (czy takie zachowanie nie świadczy o paradoksie zniewolenia przez wyzwolenie?). Nie o to w wyzwoleniu chodzi. Niezależność oznacza świadomość. Świadomość ciała, tego, co sprawia nam przyjemność (czy wiecie, że ponad 80% kobiet nie ma orgazmu podczas aktu seksualnego i potrzebuje stymulacji łechtaczki?). Świadomy wybór, jak będzie wyglądał nasz seks. Bo mamy wybór. Jak zyskać świadomość? Być może najlepszy byłby powrót do starożytnej (sic!) kultury siebie, opisywanej przez Michela Foucault. Chodzi o to, by dopasować swoje życie seksualne do siebie. Nie kierować się narzuconymi z zewnątrz aksjomatami, ale ze względu na swoje preferencje i możliwości stworzyć własną, optymalną dla nas „seksualną tożsamość”. Ale żeby to zrobić trzeba siebie poznać. Powyższe rozważania nie mają pretensji do bycia diagnozą pokolenia młodych kobiet. Nie mają na celu uogólnień. Zapewne znajdą się osoby (oby jak najwięcej), które po przeczytaniu artykułu dojdą do wniosku, że ich nie dotyczy. Tekst ma pokazać, że jest jednak spora grupa, której dotyczy. Jego celem jest wyłącznie zwrócenie uwagi na zjawiska, które zachodzą, mimo, że niewiele się o nich mówi. Dominika Zagrodzka

TOUCHÉ | luty 2013


10 | wywiad z nim | cezik

NIE JESTEM NARCYZEM!

Cezik (właśc. Cezary Nowak) - to człowiek, który potrafi nagrać muzyczny hit przy użyciu urządzeń kuchennych, zaśpiewać piosenkę od tyłu czy stworzyć wersję polskiego przeboju w różnych gatunkach muzycznych. Bawi do łez wykonaniami tłumaczeń największych, zagranicznych hitów w języku polskim. Szczególnie znany z montaży słowno - muzycznych „KlejNuty” oraz jazzowego coveru „Ona tańczy dla mnie”. Występował w TVN-owskim „Szymon Majewski Show”, a teraz koncertuje po całej Polsce.

TOUCHÉ | luty 2013


cezik | wywiad z nim | 11

TOUCHÉ | luty 2013


12 | wywiad z nim | cezik

Cezik, jesteś Polakiem czy Ślązakiem? Ślązaków rozumiem jako grupę ludności urodzonej i mieszkającej na Śląsku, na terytorium Polski. Dlatego myśląc logicznie – jestem zarówno Ślązakiem, jak i Polakiem. Choć bardziej czuję się Polakiem, szczególnie dlatego, że nie posługuję się gwarą. Dlaczego pytasz? Mieszkałam przez pewien czas na Śląsku i poznałam parę osób, które w spisie powszechnym zadeklarowały narodowość śląską. Naprawdę? Nie poznałem takich ludzi. Nie udzielam się w ruchach politycznych i społecznych związanych ze Śląskiem. Moja śląskość może przejawiać się głównie w tym, że kiedy myślę o ciężkiej pracy, pierwszym skojarzeniem jest zawsze praca górnika. I w tym, że uwielbiam roladę z kluskami śląskimi i modrą kapustą. Nie akcentuję jednak śląskości w żaden inny sposób – Śląsk traktuję tylko i wyłącznie jako obszar geograficzny na mapie Polski. Może warto byłoby się zainteresować tym tematem? Ruch Autonomii Śląska, jak sama nazwa wskazuje, postuluje utworzenie autonomicznego regionu w granicach historycznych Górnego Sląska. To dla mnie jakaś bzdura. Nie znam ich postulatów i brzmi to dla mnie dość dziwacznie. Może, kiedy wgłębię się w ten temat, to zmienię zdanie. Na razie to dla mnie nieco utopijna wizja. Utopijnymi wizjami określano również pomysły stworzenia z Katowic miasta związanego z kulturą. Pod tym względem Śląsk to obszar niespodzianek. Stopniowo udaje się wdrażać te pomysły w życie. Zresztą nie dotyczy to jedynie Katowic, ale całej aglomeracji. Powoli przestaje ona być kojarzona ze smutną architekturą postindustrialną, brudnym powietrzem i kopalniami. To efekt stopniowego wprowadzania szeregu zmian, co ciekawsze - podejmowanych z rozwagą i z rozmysłem. Śląskie miasta nie tworzą swojej kultury, powielając zachodnioeuropejskie wzorce, ale tworzą coś, co jest tożsame z ich tkanką.

wszystkie działania odczuwalne są przez zwykłego mieszkańca Śląska. Myślę, że chyba nie. Jak Twoja twórczość wpasowuje się w to, o czym rozmawiamy? Nijak. Raczej jestem w tym nurcie twórczości, który odtwarza zachodnioeuropejskie wzorce. I dobrze mi z tym. Podobno dobrze jest Ci również z trzymaniem się z dala od polityki. A ten obszar mógłby stanowić bogate źródło satyrycznych inspiracji... Wiesz, myślałem o tym. Jednak w momencie, kiedy człowiek zaczyna inspirować się polityką, to może narazić się na utożsamianie z konkretnymi poglądami. Nie chciałbym tego. Nie chcę wypowiadać się na tematy polityczne, bo nie jestem z nimi związany. Poza tym wydźwięk polityki w naszym kraju jest raczej negatywny. Dlaczego nie chciałbym iść tym tropem. Co byłoby złego w tym, gdybyś ujawniłbyś swoje preferencje polityczne? Nic, z tym akurat nie miałbym problemu. Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że nie chciałbym się narażać na krytyczne opinie innych ludzi ze względu na polityczne preferencje. Nie chciałbym być oceniany przez ich pryzmat, a przez pryzmat muzyki. Już grubo przed dwoma wiekami Krasicki napisał: Satyra prawdę mówi, względów się wyrzeka: Wielbi urząd, czci króla, lecz sądzi człowieka. Nie powinno tu chodzić o piętnowanie poglądów, ale zachowań. No tak, mógłbym wziąć pod lupę kogoś z partii prawicowej, a potem pojechać po

kimś z lewicy. Ten temat już został wyczerpany przez innych twórców internetowych, chociażby VJ’a Dominiona. On rzeczywiście robił to w bezstronny sposób, biorąc pod lupę wypowiedzi, a nie poglądy polityków. Był w tym dobry. Sam się w tym nie czuję. A jak nie czuję się w czymś dobry, to raczej się tego nie tykam. Mówisz, że ten temat został już wyczerpany. Postmodernistyczny filozof powiedziałby pewnie, że wszystko już było. To prawda, ciężko jest stworzyć cokolwiek innowacyjnego. To jest chyba największy ból dzisiejszych artystów, którzy poszukują odkrywczych spojrzeń na podejmowane tematy. W nawale internetowych kreacji i pomysłów tym bardziej trudno jest uniknąć wtórności. Mimo, że nie prezentuje się to zbyt różowo, to pod tym kątem nie jestem postmodernistą i wierzę w to, że jest jeszcze wiele do odkrycia. To znaczy, że nie jest to przytłaczające dla twórcy? Jasne, że jest. Ale tylko z jednej strony. Z drugiej strony wierzę, że dzięki samozaparciu wciąż ludzie są w stanie stwarzać coś, co potrafi zaskoczyć. Istota tworzenia tkwi w tym, żeby potrafić dostarczać wzruszeń, zdumienia. Również w tym, żeby móc wprowadzić odbiorcę w osłupienie, konsternację, zachwyt, zakłopotanie, żeby wywołać jakiekolwiek emocje! Kiedy coś jest wtórne, to ich już nie wywołuje. Tymczasem sztuka wciąż potrafi poruszać i wydaje mi się, że nigdy nie przestanie. Może artyści reinterpretują rzeczy i zjawiska, które już kiedyś miały miejsce, dodając im duszy i świeżości? Wtedy nie

Do tego typu inicjatyw można by zaliczyć projekt Lost in Katowice, obecnie trwający Black Diamods czy Festiwal Filmów Niezależnych kilOFF... Albo gliwicką Fabrykę Drutu, czyli klub umieszczony w pofabrycznej przestrzeni. Nie jestem jednak pewien, czy te

TOUCHÉ | luty 2013


cezik | wywiad z nim | 13

można powiedzieć, że to już było. Było, ale w innej postaci? Tak. Wyzwania współczesnej sztuki są zupełnie inne, niż chociażby jeszcze sztuki XIX - wiecznej. Nie będę się śmiał z żartu, który ktoś mi już opowiedział. Jeśli usłyszę go w nowej wersji lub zupełnie inaczej opowiedzianego, to z dużym prawdopodobieństwem rozbawi mnie on po raz kolejny. W tym obecnie tkwią wyzwania dla artystów. Artysta moim zdaniem to ktoś, kto tworzy, a nie powiela. Tymczasem część Twojej twórczości nazwałabym raczej... Powielaniem? Właśnie. Stworzyłeś coś autentycznie swojego? Tak mi się wydaje (śmiech). Całe KlejNuty uważam za autentycznie moje. Od samego początku sam pracowałem nad tym projektem – zarówno nad muzyką, jak i nad tekstami. Fakt, że są one śpiewane przez inne osoby, nie oznacza wcale, że ich skonstruowanie było łatwiejsze od stworzenia tradycyjnego utworu. Wydaje mi się nawet, że wręcz przeciwnie. Na bazie różnych materiałów tworzę muzyczny kolaż, którego warstwa muzyczna jest stuprocentowo oryginalna. Resztę mojej twórczości rzeczywiście stanowią covery. Kilka miesięcy temu miałam przyjemność rozmawiać z Gabą Kulką, a dzięki tej rozmowie odkryłam artystyczną wartość coverów. Wcześniej pewnie patrzyłaś na to inaczej, bo niestety covery są dzisiaj zupełnie

opacznie rozumiane. Wielu ludzi wykonuje je w sposób zupełnie odtwórczy. Mówi się, że wykonawcy programów muzyczno - rozrywkowych, na przykład X-Factora, śpiewają covery. Co mi z marnej kopii jakiegoś hitu? Kiedy mam możliwość powrócić do oryginału, to na pewno nie sięgnę po cover rozumiany w ten sposób. Tymczasem prawdziwy cover powinien pokazywać utwór w zupełnie nowym świetle. Staram się, żeby moje utwory spełniały tę rolę i pokazywały świeże spojrzenie na dany kawałek. I żeby w pewnym sensie były zupełnie innym numerem. Pod tym kątem nie czuję, żebym powielał jakieś elementy kultury. Raczej odkrywam je na nowo. Forma to jedna sprawa, kolejna to treść. O ile kiedyś twórcy wyznaczali sobie jakieś zadania, to obecnie największy poklask zyskują ci, którzy robią sobie największe jaja. Czym Ty się kierujesz? Moją misją od początku było bawienie widzów. Tu wpisuję się w ten kanon największego poklasku. Internet stworzył przestrzeń, która najwyraźniej wyeksponowała preferencje odbiorców. Największym powodzeniem i poklaskiem cieszą rzeczy kontrowersyjne albo humorystyczne. Na tych polach najłatwiej jest przykuć uwagę widza. Już więc na początku postawiłem więc sobie taki cel, żeby rozśmieszyć ludzi. A przy okazji się przy tym dobrze bawię! Jednak im bardziej się rozwijam, tym coraz bardziej mam ochotę zrobić coś poważniejszego. No właśnie - takie kawałki, jak chociażby November Rain Guns&Roses, będą słuchane jeszcze przez nasze wnuki. A KlejNuty z Najmanem czy Krzysiem Ibiszem wszyscy pewnie zapomną szybciej, niż minie sława ich bohaterów... Tak też mi się wydaje, dlatego to, co teraz tworzę, traktuję jako pewien etap. Realizując teraz jakieś projekty mam tę świadomość, że choć na początku wzbudzą duże zainteresowanie, to za rok, dwa, już nie będą świeże, nie będą miały racji bytu. Już nie mówiąc o tym, co będzie za 10 lat. Mając tę świadomość, chciałbym stworzyć coś, co nie przeminie tak szybko. Nie wróżę temu sławy na skalę November Rain, ale chciałbym zrobić coś, co miałoby szansę stać się klasykiem i zostać w pamięci ludzi na dłużej. Jak to zrobić? Problem jest taki, że internet zmienił zupełnie konwencję tworzenia. Wielu ar-

TOUCHÉ | luty 2013

tystów w ogóle nie wydaje już płyt, tylko realizuje klipy i prezentuje je w sieci. Coraz mniej popularna staje się też tradycja tworzenia domowych płytotek. Bardzo niewielka ilość tej internetowej twórczości robi karierę radiową czy telewizyjną. Ludzie oglądają klipy w internecie i to przede wszystkim przynosi popularność tej twórczości. Dlatego chciałbym się podjąć niełatwego zadania - spróbować stać się ponadczasowym w internecie. Jeszcze nie wiem, jak to zrobić. Konia z rzędem temu, kto wie (śmiech). Słuchaj, z czego w ogóle śmieją się Polacy? Wydaje mi się, że z wszystkiego, byleby tylko nie z siebie! Ciężko nam przyznać do tego, że mamy jakieś wady i siebie samych traktujemy bardzo poważnie. To jest najgorsze. To, co konkretnie nas bawi, zależy z kolei od wielu innych czynników - klasy społecznej, wykształcenia, płci, koloru włosów, miejsca zamieszkania. Trudno mi powiedzieć, co to jest konkretnie. Trzeba by o to spytać jakiegoś kabareciarza. Tworzę coś, co mi wydaje się zabawne i liczę na to, że znajdzie się jak najwięcej osób, którym też wyda się to śmieszne. No to z czego Ty się śmiejesz? Z siebie! Jeśli człowiek potrafi śmiać się sam z siebie, to zdecydowanie łatwiej mu się żyje! W jednym ze swoich autorskich kawałków śpiewasz: warto wstać, wystąpić dwa kroki przed szereg... Kiedy warto? Kiedy tylko człowiek czuje potrzebę! Wtedy, kiedy widzi, że jego poglądy odstają od poglądów tłumu. Wtedy, kiedy nie chce się dać przez ten tłum zdeptać. Tobie zdarzało się powtarzać, że lubisz iść pod prąd. Tacy ludzie są zawsze bardziej widoczni. O tak. Robię rzeczy, których w Polsce nikt wcześniej nie zrobił. Wychylanie się przed szereg w jakiejkolwiek formie zawsze wiąże się z konsekwencjami. Ludzie lubią pastwić się nad tymi, którzy są bardziej widoczni. W moim przypadku konsekwencje są oczywiste - to fala krytyki w internecie, z którą po prostu trzeba się zmierzyć. Po pewnym czasie staje się to jednak naturalne - zauważyłem, że im bardziej staję się popularny, tym więcej krytyki na mnie spływa. Bałem się początkowo, że będzie gorzej. Ostatecznie nie czuję się jednak bardzo przytłoczony tą krytyką i cierpliwie znoszę jej konsekwencje.


14 | wywiad z nim | cezik

Moi dotychczasowi rozmówcy przekonywali, że trzymają się z dala od źródeł krytyki. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że nie spotkałem się nigdy z krytyką w cztery oczy. Nikt nie zaczepiał mnie nigdy na ulicy, żeby mnie zmieszać z błotem. Na komentarze internetowe tymczasem biorę sporą poprawkę i nie mają one wpływu na moje życie codzienne. Póki ktoś jest dla mnie anonimowy, to czytanie jego negatywnych opinii jest dla mnie lekturą bajki. Wzniosłe idee pójścia pod prąd raczej nie kierowały Tobą przy wyborze kierunku studiów (automatyki i robotyki - przyp. red.)? Absolutnie nie. Kierowała mną czysta chęć uzyskania stabilnego zawodu w przyszłości, gdyby... nie poszło mi z wyjściem przed szereg (śmiech). Stabilny zawód oznacza stabilną wypłatę. Zauważyłam, że często akcentujesz swoją swoją sympatię do pieniędzy. Mówisz, że chcesz zostać milionerem, mieć 3 samochody i trzepać kasiurę. To naprawdę takie ważne? Dla mnie tak. W moim życiu często działo się tak, że pieniądze stanowiły problematyczne kwestie. Przez lata wykształciło się we mnie coś takiego, że dla komfortu psychicznego lepiej te pieniądze mieć. Skoro jednak wciąż nie jestem milionerem, to muszę o tym myśleć. To nie jest tak, że chce mieć pieniądze z próżności, po to tylko, żeby na nich spać i napawać się ich nieskończonością. Po prostu chcę je mieć dla własnej wolności i komfortu. To miłość z wzajemnością? Nie narzekam. Dan Brown pisze, że pieniądze i wiara to potężne bodźce. Ty z kolei, w wywiadzie dla NTO przyznałeś, że wierzysz w przychylną moc Opatrzności... Tak powiedziałem!? Chyba muszę zacząć autoryzować wywiady (śmiech). Ta rozmowa odbyła się ponad 2 lata temu i chyba chciałem użyć jakiegoś górnolotnego określenia. Wydaje mi się, że mogłem po prostu mieć na myśli szczęście. Kiedyś myślałem, że wszystko mi przychodzi ot tak, po prostu. Zaniżałem wartość swojej pracy. Z czasem doceniłem swój nakład pracy i zdecydowanie odczułem, że szczęściu trzeba pomagać. I chyba całkiem nieźle wychodzi nam ta współpraca.

Wierzysz w coś oprócz szczęścia i pieniędzy? Chyba niespecjalnie... To jest mój problem. Sens wiary w cokolwiek jest u mnie bardzo spłycony. Odbieram bodźce rzeczywiste, odczuwam życie w taki sposób, jak je czuję i widzę. Namacalnie. Kiedy zapytałaś, w pierwszym momencie chciałem odpowiedzieć, że wierzę w miłość. Ale sam nie wiem, czy w nią wierzę. Zauważyłem, że nawet kiedy początkowo pewne wartości wydają mi się piękne, to życie szybko weryfikuje tę wiarę w cokolwiek. Okazuje się, że trzeba mocno stąpać po ziemi. I to jest smutne. Nie chciałbym, żeby tak było, ale tak właśnie aktualnie prezentują się moje przekonania. Gdzie Ci się najlepiej tworzy? Jeśli chodzi o wenę, to najlepiej myśli mi się nad różnym projektami zaraz przed zaśnięciem, leżąc już w łóżku. Najczęściej, kiedy jestem bardzo zmęczony i nie marzę o niczym innym, tylko o tym, żeby móc już spać. Wtedy dociera do mnie natłok myśli, pomysłów i melodii. Niestety często nie mam już siły wstawać i tego zapisywać, a rano budzę się z pustką w głowie. Jeśli z kolei chodzi o realizację pomysłów, to niezmiennym ich miejscem są zakamarki mojego pokoju. Nie boisz się, że nabawisz się przez to klaustrofobii? Nie! Jestem bardzo przywiązany do moich czterech ścian. Jestem ich pewny, znam ich wszystkie zakamarki. Mimo częstego bałaganu doskonale się tam czuję. Bywa, że każdy krok może być niebezpieczny dla różnych, znajdujących się tam przedmiotów. Ale z reguły i one i ja wychodzimy cało z opresji (śmiech). Dla mnie ciągłe siedzenie w jednym miejscu byłoby bardzo przytłaczające. Widzisz, a ja nie lubię zmian. W miejscach, które znam, czuję się zawsze najbezpieczniej. Wiem, gdzie co powinno się znajdować, mogę mieć nad wszystkim kontrolę. Dla mnie ten komfort psychiczny jest najważniejszy. Które z tych słów jest Ci najbliższe: samodzielność, samorealizacja czy samouwielbienie? Zdecydowanie samodzielność. Długo o nią walczyłem, szczególnie w kontekście studiów. Wybór kierunku nie był do końca moim wyborem, ale skutkiem namów rodziny. Cała droga przez te studia uświadomiła mi, że chcę w końcu zacząć podejmo-

wać samodzielne decyzje, a nie mierzyć się z decyzjami innych, podjętymi za mnie. Poczułem, że chcę sam decydować o swoim życiu i sam wybrać drogę swojej kariery. Myślę, że jestem na właściwym etapie, by w końcu stać się samodzielnym. Również w sensie psychicznym. Tak, to słowo mi jest najbliższe - ale nie ze względu na to, że jestem samodzielny, ale dlatego, że cały czas o to walczę. Myślałam, że wybierzesz samouwielbienie. Do dzisiaj wydawałeś mi się być okropnym narcyzem! Naprawdę? Nie, raczej nigdy nie byłem i nie miałem pojęcia, że mogę być w ten sposób odbierany. Jasne, lubię siebie i nie mam problemów z samoakceptacją, ale wciąż jest to dalekie od narcyzmu. Tak, jak już zasugerowałem wcześniej - najbardziej wartościowa jest dla mnie krytyka w cztery oczy, więc możesz być pewna, że wezmę to pod uwagę. To czekaj: klaustrofobię odrzuciłeś. Osobowość narcystyczną odrzuciłeś. Schizofrenię odrzucałeś wielokrotnie przy okazji pytań o Szajkę Cezika. A przecież takiemu świrowi, jak Ty, musi coś przecież dolegać! Oczywiście, że dolega! Już dwukrotnie w trakcie dzisiejszej rozmowy nawiązywałem do komfortu psychicznego, którego cały czas poszukuję. Czuję się często przytłoczony przez rzeczywistość. Brak mi wiary w cokolwiek. Myślę, że to poważne problemy. Nie jest zbyt dobrze. Dobrze, nie - dobrze... Jakby wymienić taki panteon: da Vinci, Woolf, Plath, Witkacy, Newton, Strindberg, Mozart, Beethoven - oni wszyscy borykali się z jakimiś trudnościami. W ogóle nie stawiam się w szeregu takich wielkich osób. Jeśli oni są na podium, to ja w ogóle nie biorę udziału w wyścigu (śmiech). Porównywanie się do nich nie ma w moim przypadku żadnego sensu. Traktuję siebie raczej jako ciekawostkę internetową dzisiejszych czasów i tyle, nie chciałbym się do nich porównywać. Nie chodziło mi o porównywanie, ale o zwrócenie uwagi na to, że ludzie, którzy borykają się z różnymi problemami, są często bardzo płodni twórczo. Tak, to prawda. Niektórzy traktują problemy jako dopust Boży, a często osoby doświadczone przez życie mają najwięcej do powiedzenia.

TOUCHÉ | luty 2013


cezik | wywiad z nim || 15 15

Nie spytałam Cię dzisiaj o plany wydania płyty, relację z Czesławem Mozilem, śpiewanie wspak - i nie zamierzam o to pytać. Jednak tematem przewodnim tego numeru jest miłość, więc musisz mi opowiedzieć o... Dziewczynach! Poniekąd (śmiech). Stworzyłeś przepis na udaną balladę, w którym instruujesz, jak wyrywać panienki. Jaki Ty byłeś w te klocki? Oj, słaby! Bardzo słaby! Kiepsko mi szło, bo kiedyś, zawsze myśląc o relacjach damsko - męskich, chciałem od razu wiązać się na całe życie. Teraz wiem, że bez sensu było myśleć tak poważnie, w tak młodym wieku. Przez to nie potrafiłem w żaden sposób podrywać, a podrywać na muzykę to już szczególnie. Jeżeli komuś się wydaje, że mógłbym być niezłym podrywaczem ze względu na swoją twórczość i popularność, to jest w poważnym błędzie. Nie mógłbym, bo po prostu nie potrafię. Czyli skorzystanie z Twojego instruktażu również nie wróży powodzenia? Mój instruktaż jest świetny! Myślę, że każdy, kto ma choć odrobinę poczucia humoru, przyznałby mi rację. Gra na gitarze połączona ze śpiewem to bezwzględnie bardzo dobra metoda na podryw. Poza tym trzeba wiedzieć, czego się chce i być w tym zdecydowanym. A to już nie jest takie proste. Pewnie niejedna z fanek chciałaby, żebyś wypróbował na niej ten instruktaż.

TOUCHÉ | luty 2013

I pewnie również, żebyś podarował jej tę ostatnią niedzielę. Na końcu tego klipu stawiasz pytanie, które chciałabym Ci teraz zdać: A Ty - którą niedzielę wybierasz? Dla mnie największym sukcesem w tym miksie są dwa style muzyczne, które są tak naprawdę jednym: rap i gangsta rap. Zawsze byłem, mówiąc nieskromnie, bardzo dumny, że udało mi się odnaleźć połączenie tych dwóch gatunków tylko i wyłącznie w formie wizualnej. Rap to gatunek, w którym się w ogóle nie poruszam: nigdy nie rapuję i nigdy nie rapowałem, a skusiłem się, żeby spróbować. I cieszyłem się, że mi się to udało. Wybieram więc zdecydowanie niedzielę rapującą. Gangsta rap to również zdecydowanie mój faworyt! Cieszę się, że chociaż w tym się dzisiaj zgodziliśmy (śmiech). W rozmowie dla Radia Katowice przyznałeś, że niechętnie udzielasz wywiadów, chyba, że uda Ci się dokonać czegoś, co warte jest komentarza. Co teraz zmalowałeś, skoro zgodziłeś się na tę rozmowę? Słuchaj, najchętniej bym w ogóle nie udzielał wywiadów! Ale jeżeli każdemu bym powiedział: nie chcę udzielać wywiadów, bo nic nie osiągnąłem, dziękuję, dobranoc, to wyszedłbym wtedy dopiero na zadufanego w sobie pseudoartystę. Wciąż otrzymuję mnóstwo propozycji rozmów. Często muszę odmawiać. Wracając do pytania - nie osiągnąłem ostatnio nic

takiego, czym mógłbym się szczególnie pochwalić. Mimo to ludzie chcą z Tobą rozmawiać, fani chcą o Tobie czytać! Myślę, że cover Ona tańczy dla mnie był motorem dla wielu osób, żeby te rozmowy przeprowadzić. Tak, jak mówiłem wcześniej - nie stawiam się na równi z wielkim artystami, tylko jestem ciekawostką internetową. Ma ona rację bytu, bo jest przede wszystkim jedną z niewielu, które istnieją na polskim rynku. Myślę, że to też sprawia, że ludzie chcą ze mną rozmawiać. Kiedyś się przed tym bardzo broniłem. W końcu jednak stwierdziłem, że im więcej ludzi może się przez te wywiady o mnie dowiedzieć, tym lepiej dla mnie. Może i to, co robię, nie jest szczytem artyzmu. Jednak w tematyce, w której się poruszam, moja twórczość jest rzadkością na polskim rynku. Ostatecznie to dobrze i cieszę się z tego, że mam możliwość o niej opowiadać. Rozmawiała: Natalia Sokólska

Foto: Hanna Sokólska Inspiracje: Malina i Bartosz - scenografia z przedstawienia „MONSTERS. PIEŚNI MORDERCZYŃ”, Alexandre Cabanel: „The Birth of Venus”, Jacques-Louis David: „Amor i Psyche”.


16 | jej punkt widzenia

Il. Kinga Tyc

Singiel w czasach popkultury

Całe życie robiono ze mnie idiotkę. Na początku rodzice wmówili mi, że jestem dobrym dzieckiem. Potem nauczyciele wmówili mi, że jestem zdolną uczennicą. Później zaś - że bardzo lichą. Wmówiono mi następnie, że mam cechy lidera i powinnam prowadzić drużynę. Nie wiem, czy rzeczywiście je miałam. W trakcie pracy z drużyną nabyłam z pewnością umiejętności liderskich, które pozwoliły mi na to, aby cała ta akcja trzymała się kupy. Po jakimś czasie odkryłam, że i ja mogę kogoś nabierać. Na uczelni pokazuję się przede wszystkim na egzaminach, na drugim kierunku powtarzałam rok i jestem bodajże jedyną osobą, która nie oddała konspektu pracy dyplomowej. A mimo to uplasowałam się w 10% najlepszych studentów. I już szósty rok z rzędu nabieram moją uczelnię, że jestem dobrą studentką. I chyba nawet sama w to uwierzyłam. Raczej nie jestem odosobniona w tym dawaniu się nabierać. Ktoś wmawia na przykład nam, Polakom, że jesteśmy fantastycznymi kibicami. Nie mówię tu o wszystkich tych wkręconych fanach piłki nożnej, siatkówki czy jakiegokolwiek innego sportu. Mówię raczej o tych tłumach pod skoczniami narciarskimi czy na stadionach Euro. Ja wiem - z jednej strony patriotyzm, więzi, chęć dopingu swoich. Tylko dlaczego w sondażach wzrasta wtedy liczba ludzi pasjonujących się sportem? Bo ktoś im wmówił, że się nim pasjonują! A to jest nieprawda! Ktoś nam wmawia również, że Polska to państwo opiekuńcze, w Smoleńsku doszło do zamachu, że Stany Zjednoczone są naszym sojusznikiem, a siedziba Sejmu RP jest pilnie strzeżona. A Wy się pewnie daliście teraz nabrać, że mnie interesuje polityka. Od paru lat wmawia się nam wszem i wobec jeszcze inną rzecz - że jesteśmy generacją singli, a bycie singlem jest super. Coraz częściej samo słowo „singiel” konotuje głównie pozytywne skojarzenia - nowoczesność, mobilność, czas dla znajomych, pasje i pieniądze. A jeszcze tak niedawno oznaczało samotność leczoną rozrzutnością. Na razie mało kto się przejmuje tym, że im więcej singli, tym mniej dzieci. A już na pewno mniej zdrowych - fizycznie i psychicznie - dzieci urodzonych w odpowiednim dla kobiety okre-

sie rozrodczym. Ale tym będziemy się martwić za paręnaście lat. Na razie Wielki Brat cieszy się z samonapędzającej się gospodarki wielkich miast, pobudzanej przez zasobne portfele singli. Rozmawiałam ostatnio z moją młodszą kuzynką (ta z typu siódma woda po kisielu, ale wciąż rodzina). „Z kim idziesz na studniówkę?” - zapytałam. Popatrzyła się na mnie z wyrazem mieszanki niedowierzania, oburzenia i zażenowania. „Sama” - odparła dumnie. Ja na to: „nie weźmiesz jakiegoś dobrego kumpla?” Ona na to, z jeszcze większym oburzeniem: „jestem singielką, a single są zawsze samowystarczalni.” Prychnęła i odeszła. Dalej: pewna z krakowskich instytucji kulturalnych, rokrocznie organizuje luksusowy bal dla pracowników. Oczywiście: jedynie dla pracowników. Wersja oficjalna jest taka, że dyrekcja chce, by single czuli się swobodnie. Dalej: mój mężczyzna, pracujący w korporacji finansowej, nie może nigdy zabrać mnie na jakąkolwiek imprezę firmową. A, przepraszam, jedna impreza w roku jest otwarta: wtedy każdy pracownik może zabrać ze sobą, uwaga - nie osobę towarzyszącą, ale do 5-ciu znajomych. Tu wersja oficjalna jest taka, że to po to, aby nie urazić singli i żeby budować przyjacielskie relacje w firmie, a nie poza nią. Wersja mniej oficjalna zapewne łączy się z tą pierwszą: im więcej singli i osób mogących swobodnie oddać się karierze zawodowej, tym lepiej dla polityki firmy. Już niedługo przestaną pewnie obowiązywać zaproszenia z osobami towarzyszącymi na wesela i na inne imprezy z pompą. Wszystko po to, żeby nie urazić singli. Jako osoba w związku, będę chciała powiedzieć wtedy głośno, że tak, że ja jestem urażona. Ale nim to nastąpi, ktoś mi pewnie wmówi, że jestem świetnym kibicem. A że wtedy będą akurat grali świetny mecz, to zapominając o bożym świecie, dumnie ruszę na stadion z flagą w dłoni. Natalia Sokólska nsokolska@touche.com.pl

TOUCHÉ | luty 2013


jej punkt widzenia | 17

Il. Kinga Tyc

Władczynie pierścienia

Jeśli kiedykolwiek warczałam na mężczyzn, znieważałam ich lub wyszydzałam – nie żałuję. Żałuję natomiast, z całego panieńskiego serca - żałuję ich! Dziestoletnich, zmuszonych do obcowania z dziestoletnimi, które pewnego dnia postanawiają, że będą lub nie będą ich żonami. Wy, którzyście milutko zakotwiczeni jak huba w bezpiecznych, przyjemnych chodzeniach, półotwartych związkach i przyjacielskich benefitach– drżyjcie! Po godzinach damy serc waszych gromadzą się pod oknami „Kruków” i „Apartów”. Latami całymi namawiają się i ustalają, która jakie ma precjoza otrzymać. Podkładają lśniące katalogi z biżuterią na samą górę kupki z toaletowym przeglądem prasy. Dłońmi wymachują, dłonie załamują. I ciągle biegają na spotkania kół życiowego apdejtu, by jak najprędzej dowiedzieć się, czy i w którym Paryżu miało miejsce kolejne uklęknięcie. Jeśli takowe nastąpi, będą o tym trąbić głośno i dobitnie swojej matce, twojej matce, siostrom, ciotkom i psom. Chrząkając lekko, a na swą biedę i żałość wskazując mocno. Ani się obejrzycie, gdy falą tsunami matki, siostry, ciotki i psy zaczną szczuć was i obrażać. Zachęcać, wspierać, ofiarowywać drobne datki, a w ostateczności grozić, że jeszcze 3 dni, a was wasza Rachela z wesela kantem puści. Z torbami. Więc ostatecznie, wy wymiętoszeni, sponiewierani i brzemię tak wielkie ciągnący, ulegacie i – pomijając rozliczne cierpienia oka, ducha i portfela – ofiarujecie pierścień, na który napada już nie kochana i kochająca, najlepsza i najpiękniejsza dziewczyna, jaką dane wam było znać, ale najprawdziwszy Gollum! A zaraz za nim do twej chatki wpada cała Drużyna Pierścienia i dalej syczeć, ryczeć, mierzyć go, chuchać, polerować, wąchać i wyceniać. Krasnoludowa pani teściowa, gobliny, trollice i orczanki z pracy oraz jedna blada smutna panna, kuzynka elfka, bez pierścionka. Wszystkie zaspokojone przez ciebie jednym ruchem ręki, na dobrych kilka dni. Zakładając oczywiście, że pierścień okazał się godzien wybranki. Nie był za tani, gdyż ona nie jest tania. Nie był za drogi, gdyż nie możesz jej i tak kupić. Nie był zbyt brzydki, bo dostałbyś nim w oko,

TOUCHÉ | luty 2013

oraz nie był zbyt piękny, bo wtedy byłby taki sam jak tamten od Kaśki. I tyle. Żeby jednak nie było, że tylko mężczyźni tacy biedni – jakżesz cierpią i one, gdy w jednej chwili najlepszy na świecie chłopak, pragnie zupełnie znienacka nobilitować się szlacheckim tytułem „mąż”! Byliśmy trzykrotnie w kinie, może nawet cmoknęłam go siedemdziesiąt siedem razy, szwędamy się ze sobą wszędzie od czasów Just 5, ale skąd mu się w tej, skądinąd przystojnej, głowie taka bzdura narodziła? Jakże ja do ołtarza, wiecznie zamotana wśród zdarzeń i rajstop ja! W czym, z kim, Dżizas, no jak?! A on wydobywa z kieszeni ten pierścień, w czerwonym aksamitnym serduszku, świeci ci nim przed oczami jak Frodo i mówi, że chce twojej ręki, jakby była ona organem wystawionym do przeszczepu. Jakby nie miała już nigdy być ci potrzebna innego, słonecznego dnia, gdy poprosi o nią Ryan Gosling. On myśli, że masz silną potrzebę bycia z nim wiecznie, chcesz uśmiercić swoje rodowe nazwisko i podtrzymać jego wredniutkie geny. Nie ten timing, złotko. Zepsułeś nasz medżyk mołment, Alvaro, a tak cię kochałam! Widzimy teraz, że życie pełne jest ludzkich dramatów, trudnych spraw i prawdziwych historii, przed którymi uciec mogą tak naprawdę do swych norek tylko pogodne, wierne i skromne Hobbity. Jeśli bardzo się czegoś chce, można podobno mieć wszystko. O niczym nie marzę tak bardzo, jak o włochatych, przerośniętych stopach... Moich i twoich. Oczekując na wnioski z podaniem o rękę, Sandra Staletowicz staletowiczowna@gmail.com


18 | jego punkt widzenia | odważnie o wszystkim

il. Basia Maroń

O autografach, zatraceniu i islandzkim cyklopie

Czy macie wśród znajomych taką osobę, której chroniczna niedyspozycyjność towarzyska jest tłumaczona jej chorobliwym pociągiem do migrujących celebrytów pospolitych? By na każdą wzmiankę, każdy ruch i skinienie stać na mrozie, śniegu czy deszczu, ze świstkiem papieru, mazakiem, durnym uśmiechem i czekać na pojawienie się idola? Nie? Całe szczęście ja też nie! Tzn… Niby tak, ale nie do końca. Oj! To tylko z fejsa, w dodatku nie mojego. Muszę pożyczać, bo na swoim koncie nie zwykłem kolekcjonować głupków wśród znajomych (żartuję, po prostu nikt mnie nie lubi i nie akceptuje zaproszeń…). Wracając do tematu, nawet jeśli nie mamy głupich znajomych, to na pewno sami kiedyś zebraliśmy autograf. Część z Was pewnie ma ich całą kolekcję, wraz z podpisanymi płytami i karteczkami do segregatorów. Część z Was dostała autograf na brzuchu (pewnie ode mnie) i nie myje się od tego czasu (na pewno ode mnie), przez co życie towarzyskie obumiera bynajmniej nie z powodu niedyspozycyjności. Dążę do tego, że wszyscy macie w sobie coś z głupka. W jakiej sytuacji mnie to stawia, kiedy podchodzę do drugiego człowieka i proszę, żeby mi się gdzieś podpisał, bym mógł kochać i pieścić, i całować, i przytulać ten cholerny świstek? Nie wydaje się to absurdalne i odrobinę żałosne? Że w świecie, gdzie tak bardzo stawiamy na indywidualizm, samodoskonalenie i osobistą wyjątkowość, potrafimy na widok przebajecznie pięknych, seksownych oczu Jareda Leto rozerwać szaty (najlepiej z niego) i rzucić się w pył u stóp jego. Tylko po to, by zatracić siebie i kąpać się w blasku letowej doskonałości, by zdobyć podpis – choćby na chusteczce, którą otarł powoli spływającą łzę wzruszenia? Możliwe, że trochę tu projektuję jednak własne fantazje… Tak czy inaczej – walnę manifestem. Wołam o to, by na wydarzenia kulturalne nosić ze sobą dwie pieczątki. I pieprzyć autografy, bo kiedy podejdziemy do osoby zdjętej z ołtarza kolorowych czasopism, zamiast błagać o podpis – to my ją pieczątką centralnie w czoło!

A na pieczątce napisane będzie FUCKIN’ APPROVED, jeśli się podobało oraz LOL POTATO - jeśli mniej. A kiedy już jesteśmy w tych bojowniczych klimatach, pozwólcie, że opowiem Wam historię. Pewnego cudownego i późnego już wieczoru, ludzie opuszczali krakowską hale ocynowni Arcelor Mittal, gdzie właśnie odbył się koncert w wykonaniu Jónsiego Birgissona. Pośród tego ukontentowanego z elegancją tłumu znajdował się ten oto Ja, wraz ze swoją szanowną wybranką serca (fanki zalewają się teraz łzami, proszę). Wtem wybranka zapytała: - Nie chcesz li ty przypadkiem cisnąć na backstage? Ja na ten moment zadumałem się mocno, by po chwili odpowiedzieć: - Nie. Azali ponieważ godność moja nie pozwala mi zrozumieć fenomenu autografów zbierania. Czyż nie jesteśmy wszyscy równi w obliczu ogromu wszechświata? Dlaczegóż ja miałbym brać autograf od niego, a nie on ode mnie? Stanowczo odmawiam zatem takich… - nie dokończyłem, gdyż rozległ się w hali grzmiący głos mówiący o Jónsim podpisującym płyty nieopodal kas. I tak wzbił się tuman pyłu, gdy wystrzeliłem ja, by ustawić się w kolejce. Kupić płytę, zebrać podpisy, wygłosić Jónsiemu swoją profesjonalną opinię (GREJT!), utrzymując przy tym niesamowicie dziwny kontakt wzrokowy ze złym okiem Jónsiego, który to - islandzki cyklop - widzi tylko na jedno oko, podczas gdy drugim ślepe swe i nieskoordynowane spojrzenie kieruje ku niebu. I zastanawiałem się przez całą minutę, co on widzi w tym suficie, by przypomnieć sobie o stanie zdrowia jego minut o 5 za późno, i stwierdzić, że idiotą jestem, ale podpis mam. A morał z tego taki, że hipokryzja jest fajna! Kamil Lipa ksiaze.kam@gmail.com

TOUCHÉ | luty 2013


jego punkt widzenia | błazenada | 19

il. Basia Maroń

Błahe miłostki a miłe błahostki

„Ona mu z kosza daje maliny,/ A on jej kwiatki do wianka;/ Pewnie kochankiem jest tej dziewczyny,/ Pewnie to jego kochanka.” Tak niegdyś pisał poeta, tekst – choć uznany przez naszych licealnych profesorów za ponadczasowy, warto byłoby dziś zmodyfikować. Może tak? „Oto kochanek i ma też kochanka/ on mu czasem daje pohulać,/ a drugi co ranek robi śniadanka.” Nikt, jak podejrzewam, nie robił dotychczas badań dotyczących związków homoseksualnych pomiędzy hulakami, a amatorami kuchni. Jako, że niewątpliwym znakiem naszych czasów są różnego rodzaju, społeczno - obyczajowe fluktuacje i transformacje zastanych porządków, niech nikogo nie dziwi powyższy przykład wybiegu mojej wyobraźni. Nieistotnym jest, czy chłopcy chłopców, czy mężczyźni kobiety, czy wreszcie kobiety kochają inne kobiety. Pytanie wagi superciężkiej brzmi: Czy oni się jeszcze kochają? Wolne związki, związków wiązki, koleżeńskie i inne układy, prędzej czy później trafiają do szuflady. Jedna czy druga strona tego równania, z wieloma niewiadomymi, w którym nawet znak równa się jest podejrzany, zechce czegoś więcej lub czegoś mniej. Chyba nawet najdziksze singielki, zaprzęgnięte w korporacyjny kierat, marzą o tym, żeby po powrocie do kredytowanego mieszkania w środku nocy ktoś czekał. Albo przynajmniej zrobił to cholerne śniadanie – nie musi być do łóżka, ważne, żeby w ogóle było. Być może rozdarci pomiędzy delegacją zawodową, a szkoleniem z zakresu sprzedaży ekspresu, najpracowitsi menedżerowie również czują brak oparcia w drugiej osobie, pędząc ze wschodniego krańca kraju na sam jego koniec północny. Brak ciepłego słowa, telefony emocjonalnie milczą, sypiąc jedynie ponagleniami do zapłaty, upomnieniami o opłaty, fakturami sprzed laty. Miłości brak, miłości nie ma za wiele. Seks, tak zdrowy, dziki i zaćmiewający umysł przelotnie, jak przychodzi, tak też odchodzi. Partnerzy się zmieniają, są lepsi, gorsi, słabi, silni – inni. Nic po tym, próżno szukać uczuć w miejscu przygód. Pocieszeniem może się

TOUCHÉ | luty 2013

okazać... (uwaga, uwaga, idzie wielkimi krokami, już za niedługo) Święto Miłości! W środek mroźnej zimy wrzucone na pastwę losu. Tylko kto kogo wtedy kocha? Zapewne sprzedawcy, restauratorzy i jubilerzy kochają pieniądze. Spragnieni wyznań, deklaracji i dużych słów, rozkochani – zakłopotani zostawiają u nich wszystkich, co niemiara. Gdyby tylko można było w ten jeden dzień jedyny, zadeklarować tyle, ile płaci się za upiększanie wieczorów, umilanie parkowych spacerów i rozkochiwanie oczkiem. Wtedy, parafrazując popularnego artystę lat 90-tych, kasa cwałuje do kieszeni. Tylko może serca jakieś puste, nic im po tym blichtrze tasiemek, serduszek i oczek. One żądają ciepła, zrozumienia i szczerości miast codziennych przepychanek. W miejsce podjazdowych wojenek, unurzanych w poczuciu winy, po jednej ze stron czekają na radę i wyrozumiałość. Barykady oczekiwań zburzyć wypada, a miecze przekuć na pługi – nimi zaorać pola tolerancji, niech rośnie na zdrowie. Zapraszajmy do magicznego świata ust i dajmy się do niego zapraszać. Nie warto trwonić czasu na przechodnie miłostki, tak jak nie warto budować fasady ze złota, pozostawiając za nią zgliszcz wypalonych do ziemi uczuć obojga, usypując popioły niepokoju i wznosząc ruiny zaufania. Kto mieczem wojuje ponoć i od miecza ginie. A kto kocha prawdziwie, ten prawdziwie może zostać pokochanym. Na pewno.

Kochasz lub nie - napisz, jeśli chcesz: jesterjames@wp.pl Jakub Jaworudzki


20 | fashion | cruel intentions

CRUEL INTENTIONS

Fotografie: A. Kozub, R. Kwaśniak (Karamell Studio) Modelki: Diana Żurek (HOOK), Magdalena Kossewska (HOOK) Stylizacja: Justyna Polska Wizaż: Justyna Polska, Martyna Kowalska Włosy: Martyna Kowalska Projektanci: Patrycja Plesiak, Paweł Androsiuk, Monika Posyniak-Witek

TOUCHÉ | luty 2013


fashion | cruel intentions beauty | 21

TOUCHÉ | luty 2013


22 | fashion | cruel intentions

TOUCHÉ | luty 2013


fashion | cruel intentions beauty | 23 Diana (od lewej): bluzka - Monika Posyniak-Witek spódnica - Patrycja Plesiak pierścionki - Glitter Magda: bluzka,spódniczka - Patrycja Plesiak

TOUCHÉ | luty 2013


24 | fashion beauty | cruel intentions

TOUCHÉ | luty 2013


fashion | cruel intentions beauty | 25

kombinezon - Paweł Androsiuk

TOUCHÉ | luty 2013


26 | fashion beauty | cruel intentions bluzka - Paweł Androsiuk spódniczka - Patrycja Plesiak biżuteria - Glitter

TOUCHÉ | luty 2013


fashion | cruel intentions beauty | 27

TOUCHÉ | luty 2013


28 | fashion beauty | cruel intentions bluzka - Patrycja Plesiak pierścionki - Glitter kolczyki - Glitter

TOUCHÉ | luty 2013


fashion | cruel intentions beauty | 29

TOUCHÉ | luty 2013


30 || fashion 30 dział | cruel intentions

TOUCHÉ | luty 2013


30 |

fashion | cruel intentions dział | 31 legginsy - Paweł Androsiuk

TOUCHÉ | luty 2013


32 | fashion

street fashion Kasia W ostatniej odsłonie rubryki street fashion gościła Kasia-modelka, tym razem natrafiłam na Kasię - adeptkę architektury. Nasza bohaterka, 22-letnia studentka tego zacnego kierunku doskonale wie jak odnaleźć się w przestrzeni miejskiej dżungli i pokazać z jak najlepszej strony. Kasia, jak przystało na przyszłą panią architekt, stawia w ubiorze na dobrą bazę, która jest materiałem wyjściowym do dalszych działań. Swój strój podstawowy w wyborny sposób okrasza oryginalnymi ubraniami i dodatkami. Spójrzcie tylko na jej przepiękne ponczo, pochodzące z londyńskiego sklepu Beyond Vintage (Kasia jest fanką mody lat 50/60, chętnie robi zakupy w sklepach z ubraniami i dodatkami vintage). Jak sama mówi – w modzie stawia na oryginalność, lecz nie drogą przymusowego wyróżnienia się w tłumie. Wybiera rzeczy dobre gatunkowo, o ciekawych fakturach oraz niebanalnym wzornictwie i z rozsądkiem łączy je ze swoimi ubraniami typu basic. Jest ona dobrym przykładem na to, że wcale nie trzeba kupować sterty pstrokatych rzeczy, które w ostateczności i tak do siebie nie pasują, jedynie zagracając nam szafę i czyniąc zamęt. Warto postawić na zestawienia rzeczy basic z wyszukanymi dodatkami, bez nachalnego obwieszania się mnogością zbędnych elementów. Czasem wystarczy jeden element, by zbudować ciekawą całość na solidnej podstawie. Bardzo mądre posunięcie!

Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: http://przebierankipannyanki.blogspot.com/ http://www.maxmodels.pl/laff_vintage.html

TOUCHÉ | luty 2013


fashion | 33

Dopóki śniegi nie stopnieją oraz mrozy nie zelżeją (ależ to poetycko zabrzmiało!), będę dodawać co jakiś czas zdjęcia z zacisza domowego. Dziś kolejny pościelowy zestaw, chociaż w zasadzie zestaw to za dużo powiedziane, bo mam na sobie tylko ulubiony, wielki sweter oraz zakolanówki. Trzymajcie się ciepło! :)

Kasia Gorol Znana w Sieci jako Jestem Kasia. Studentka germanistyki i języka szwedzkiego, kochająca modę, zakupy i zabawę w stylistkę własnej osoby. Wraz ze swoimi stylizacjami często widywana na jednej z najpopularniejszych stron modowych na świecie: http://lookbook.nu/user/63384-Kasia-G/ Kasię znajdziecie również na jej stronie internetowej http://www.fashionsalade.com/jestemkasia/ oraz innych portalach: http://www.facebook.com/JestemKasiaBlog http://www.formspring.me/Kasiica http://www.bloglovin.com/blog/2384316#


34 || sesja konkursowa Karamell Studio 34

TOUCHÉ | luty 2013


sesja sesjakonkursowa konkursowaKaramell KaramellStudio Studio | 35

Modelka: Marta Pawłow (Joost Models) Zdjęcia: A. Kozub, R. Kwaśniak (Karamell Studio) Wizaż: Monika Kudlińska (Gofero) Włosy: Dawid Młynarczyk

Sesja zdjęciowa została zrealizowana jako nagroda w konkursie portretowym, który udostępniliśmy Państwu na fan page TOUCHÉ w czasie promocji Jubileuszowego wydania Magazynu.

TOUCHÉ | luty 2013


36 || sesja konkursowa Karamell Studio 36

TOUCHÉ | luty 2013


sesja sesja konkursowa konkursowa Karamell Karamell Studio Studio || 37 37

TOUCHÉ | luty 2013


38 | film | on i ona w kinie

On i Ona w kinie

Oscarowy zawrót głowy

Lincoln Data premiery: 1 lutego 2013 (Polska), 8 października 2012 (Świat) Reżyseria: Steven Spielberg Scenariusz: Tony Kushner Zdjęcia: Janusz Kamiński Obsada: Daniel Day-Lewis (Lincoln), Sally Field (Mary Lincoln), Tommy Lee Jones (Thaddeus Stevens) Dystrybucja: Imperial - Cinepix Czas trwania filmu: 2 godziny 29 minut

To ja nalegałem i przekonywałem Elizę, byśmy w lutowym numerze Magazynu TOUCHÉ przedstawili Wam film Stevena Spielberga pt. Lincoln. Eliza nie była zadowolona z tego wyboru, w drodze do kina ciągle kręciła nosem, mówiąc nieprzerwanie: „Bartosz, film o życiu Hitchcocka będzie o wiele ciekawszy dla nas i dla Czytelników, zastanów się, Bartosz!”. A ja, uparcie, podążałem swoją ścieżką, widząc pojawiające się przed oczami nominacje do Oscarów, których film Spielberga dostał aż dwanaście. A teraz, pisząc tę recenzję, biję się w piersi i mówię głośno: „MEA CULPA!”, bo Lincoln – nie ujmując mu klasy i autorskiego charakteru – to film nastawiony jedynie na nagrody, pełen spektakularnych zwrotów akcji, martyrologicznych scen i pomnikowych, pełnych patosu sekwencji. Do momentu obejrzenia Lincolna trwałem w przekonaniu, że kinematografia to zjawisko uniwersalne, potrafiące zaintrygować każdego człowieka; że „gatunek” to jedynie szufladkujące określenie stworzone przez bezrobotnych kulturoznawców, (których z tego miejsca bardzo serdecznie pozdrawiam, jestem jednym z nich) by klasyfikować i określać. Myliłem się… Lincoln całkowicie nie trafił w moje gusta, a to z powodu tego, że ani biografie, ani tym bardziej dramaty polityczne nie znajdują miejsca w kręgu mych zainteresowań. Spowodowało to, że niemal trzygodzinny seans wydłużył się dla mnie do gargantuicznego wręcz czasu, a efektowne, zasługujące na Oscara (bo chyba tylko i wyłącznie dlatego ten film powstał) zdjęcia Janusza Kamińskiego, nie były w stanie skupić mej uwagi na dłużej. Nie ośmielę się oceniać aktorstwa, reżyserii, scenografii i technicznych aspektów realizacji filmu, bo wiadomo, że w przypadku wysokobudżetowej produkcji wszystko dopracowane zostało w każdym, nawet najmniejszym calu. Natomiast, momentami, raziła mnie mielizna scenariuszowa, czego całkowicie nie mogę zrozumieć z uwagi na to, iż jego autorem jest Tony Kushner - twórca genialnych Aniołów w Ameryce, w Polsce z powodzeniem zaadaptowanych przez TR Warszawa. Rozdanie nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej już niebawem. Zapewne Lincoln otrzyma zasłużone, jakby nie patrzeć, laury i okaże się zwycięzcą. Ja natomiast wyciągnąłem z projekcji filmu taką oto lekcję (zupełnie nie historyczną): następnym razem posłucham Elizy i z większą pokorą podejdę do oscarowych dzieł. Człowiek bowiem całe życie uczy się na błędach. Bartosz Friese

TOUCHÉ | luty 2013


| 39

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski.

Bezkresny patos W życiu każdego człowieka, choć raz następuje moment, który można nazwać „historycznym“. Dzieje się to w chwilach, w których dokonuje się przełom, zarówno w naszym życiu, jak i w życiu kraju, w którym żyjemy, a nawet całego świata. „Historyczne momenty“ to takie, o których, kilkadziesiąt lat po ich dokonaniu się, kręci się fenomenalne filmy, nominowane do najbardziej cenionych, filmowych nagród, co stwarza kolejny moment godny zapisania się w historii. Podwójna duma. I jeszcze większa nuda. Jakże chciałabym napisać, że najnowsze dzieło Stevena Spielberga przyprawiło mnie o zapierający dech w piersiach zachwyt. Niestety, mimo wielu estetycznych doznań i wspaniałej gry aktorskiej, którą podziwialiśmy razem w kinowej sali, Bartoszu, omal nie zasnęłam, czego sam byłeś świadkiem. Nie ma słów, które opisałyby katusze, jakie przeżyłam, próbując umościć sobie na kinowym fotelu wygodną pozycję. Lincoln to kino onieśmielające, dopracowane genialnie w każdym calu, pozbawione jakiegokolwiek niedociągnięcia. Spektakularne zdjęcia, doskonała obsada. I wszystko to zwielokrotnione, rozciągnięte w nieskończoność. Być może fani amerykańskiej historii spędziliby z chęcią kolejne trzy godziny przed wielkim ekranem, podziwiając doskonałego Daniela Day-Lewisa w roli Abrahama Lincolna, ja jednak pasuję. Lincoln opowiada historię wcielenia w życie trzynastej poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, uchwalonej 31 stycznia 1865 roku, dotyczącej zniesienia niewolnictwa. Moment niewątpliwie nieporównywalnie ważny, zarówno dla samych Stanów Zjednoczonych jak i całego świata. Równie ważnym wydarzeniem dla historii kinematografii zapewne okaże się produkcja Spielberga, co nikogo nie dziwi, zwłaszcza, że efekt jest rzeczywiście perfekcyjny. Ja sama jednak nie jestem fanką historycznego kina, nawet w tak eleganckim i profesjonalnym wydaniu. To prawda, że ciężko było mnie namówić na ten seans i z przykrością stwierdzam, że moja intuicja i tym razem mnie nie zawiodła. Zdziwiona byłam jednak faktem, że także i Ty wyszedłeś z kina nieprzytomnie znudzony, bo przed samym filmem wyglądałeś, jakbyś był wielkim fanem tego typu produkcji. Lincoln to kino wielkie. I na pewno każdy z Was, Drodzy Czytelnicy, odczuje ciężar tej wielkości podczas seansu. Niektórzy poczują się tak, jakby przed chwilą uczestniczyli w jakimś niezwykłym, historycznym wydarzeniu, inni jednak, niestety, wciąż będą żałowali, że nie znaleźli się w sąsiedniej sali, na projekcji filmu o życiu innego wielkiego człowieka, Alfreda Hitchcocka... Eliza Ortemska

bgraczyk@touche.com.pl TOUCHÉ | luty 2013


40 | film | nowość

Miłość w czasach popkultury

Klip / Clip Data premiery: 11 stycznia 2013 (Polska), 27 stycznia 2012 (Świat) Scenariusz i reżyseria: Maja Miloš Zdjęcia: Vladimir Simić Obsada: Isidora Simijonović (Jasna), Vukasin Jasnic (Djordje), Sanja Mikitisin (Matka Jasnej), Jovo Maksic (Ojciec Jasnej) Dystrybucja: Tongariro Releasing Czas trwania filmu: 1 godzina, 40 minuty

Często po projekcjach filmów epatujących nagością i wyuzdanym, realistycznym seksem, zadaję sobie pytanie o granicę pomiędzy filmem erotycznym, wyświetlanym w kinach, a pornograficznym - oglądanym najczęściej w czeluściach własnych domostw. Po dziś dzień pamiętam moment, gdy poznałem takie dzieła filmowe, jak Anatomia piekła w reżyserii C. Breillat czy 9 songs M. Winterbottoma; dzieła, które miłość serwują w wersji pikantnej, a momentami nawet tak bardzo ostrej, że wywołują konsternację, powodują szybsze bicie serca, a widz ma wrażenie, że z sali kinowej przeniósł się do jednej z porno-kabin, znajdujących się w sex-shopach. Zjawisko to o tyle interesujące, że obecnie silniej oddziałuje na dyskurs społeczny i socjologiczny, aniżeli filmoznawczy. Ile my – jako widzowie – jesteśmy w stanie znieść, jak reagujemy na oglądany seks, którego smak przecież każdy z nas zna i kiedy wstyd i zażenowanie przekracza szczyt naszej pruderii? Te zagadnienia stara się rozwikłać w swoim filmie pt.: Klip, dwudziestodziewięcioletnia, pochodząca z Serbii, Maja Miloš. Czy jej się to udaje? Odpowiedzi są skrajne, ale pewne jest to, że trwający dziewięćdziesiąt minut film rozjaśnia nam delikatnie sytuację i wodzi za nos, igrając konwencją i mieszanką stylistyczną. Na ekranie pojawia się młoda, piękna dziewczyna, niemająca więcej niż osiemnaście lat. Skąpo ubrana, przybiera dziwne pozy

stojąc na tle białej, czystej ściany. Filmuje ją, telefonem, starszy od niej chłopak. Zadaje jej dwuznaczne, wulgarne pytania, wkłada rękę do majtek, każe opowiadać o swoich skrytych, seksualnych fantazjach. Nagle ją zostawia, wychodzi z pokoju. Roznegliżowana dziewczyna zostaje sama, bezradnie zapinając guzik swoich opuszczonych spodni. To dopiero preludium do opowieści o buncie okresu dojrzewania, wpływu popkultury na emocje i życie nastolatków, oddalaniu się od bliskich, poznawaniu tego, co niebezpieczne i zakazane. Jasna (fenomenalne aktorstwo zaledwie piętnastoletniej Isidory Simijonović) to dziewczyna, której zainteresowania oscylują jedynie wokół nowych ubrań, kosmetyków i muzyki, swoimi akordami nasuwającej skojarzenia z polskim disco-polo. Jasna nie ma ambicji i pasji. Jest martwa wewnętrznie. Telefon komórkowy to jej cały świat, w nim znajdują się pikantne smsy, numery do ulubionych koleżanek i przede wszystkim kamera – jej makrokosmos. Dziewczyna nagrywa wszystko: począwszy od rozrób i imprez, na których wchłania alkohol jak gąbka, poprzez życie domowe, skończywszy na aktach masturbacji. Współczesna Serbia, na tle której toczą się losy Jasnej i jej przyjaciół, to kraj widziany oczami młodej, nieprzygotowanej do funkcjonowania dziewczyny. Kraj brudny, szary, pozbawiony uroku, zakorzeniony w prymitywnej estetyce, żerującej na tandetnej muzyce. Znudzona życiem, pozbawiona jakichkolwiek emocji względem chorego ojca (ich relacja to temat zupełnie odmiennej rozprawy, po części warunkującej zachowanie dziewczyny), ucieka w seks. Maja Miloš wprowadza młodych-gniewnych w meandry niebezpiecznego seksu. Widzimy sadomasochistyczne zabawy Jasnej i jej ukochanego, onanizm, seks oralny i analny. Jesteśmy świadkami prawdziwej erekcji, niewykreowanej sytuacji intymnej. Przede wszystkim jednak obserwujemy smutek i ból. Seks nie jest ich przyjemnością i spełnieniem, to zwierzęcość zastępująca letarg, podświadome działanie destrukcyjne. Co najważniejsze – nie szokuje sam seks oralny, wstrząsają natomiast pełne cierpienia oczy dziewczyny, która ów akt dokonuje. Klip podzieli widzów, środowiska prawicowe i katolickie zapewne będą namawiać do bojkotu serbskiego filmu, ale proszę Państwa, w tym wszystkim chodzi o głębię, nie o powierzchowność. Bartosz Friese

TOUCHÉ | luty 2013


film | nowość | 41

Przepis Hoopera, czyli jak nie realizować musicali

Nędznicy / Les Misérables Data premiery: 25 stycznia 2013 (Polska), 5 grudnia (świat) Reżyseria: Tom Hooper Scenariusz: William Nicholson Zdjęcia: Danny Cohen Muzyka: Claude-Michel Schonberg Obsada: Hugh Jackman (Jean Valjean), Russell Crowe (Javert), Anne Hathaway (Fantine), Amanda Seyfried (Cosette), Eddie Redmayne (Marius), Helena Bonham Carter (Madame Thenadier), Sacha Baron Cohen (Thenardier) Dystrybucja: UIP Czas trwania filmu: 2 godziny 37 minut Jak zostać królem w reżyserii Toma Hoopera okazał się filmem bardzo dobrym. Mimo, że nie było w nim nic odkrywczego potrafił urzec historią, zachwycić doskonałą grą aktorską, poruszyć i rozśmieszyć, przemycając przesłanie o pokonywaniu własnych słabości. Prostota przyodziana w stylową formę, posiadała moc przyciągnięcia widza. Zdobyte Oscary tylko potwierdziły słuszną decyzję reżysera, co do wyboru tematyki historycznej. Podobny poklask miała wzbudzić ekranizacja znanego na całym świecie musicalu Nędznicy. Niestety, niewątpliwy potencjał filmu został niewykorzystany. Jestem skłonna zaryzykować stwierdzenie, że został zaprzepaszczony. Zacznijmy jednak od początku… Rok 1915. Francja. Jean Valjean (Hugh Jackman) odbywa karę za kradzież bochenka chleba. Po dziewiętnastu latach odzyskuje wolność, jednak dokumenty otrzymane przez inspektora Javerta (Russell Crowe) są przyczyną jego napiętnowania. Szukając schronienia trafia do biskupa (Colm Wilkinson), któremu decyduje się ukraść srebrne naczynia. Złapany przez stróżów prawa Jean spotyka się z miłosierdziem duchownego. Od tego momentu były więzień decyduje się na rozpoczęcie nowej drogi życia pod innym nazwiskiem. W 1823 roku poznajemy Monsieur Madeleine’a prowadzącego własną fabrykę. Mimo ponownego spotkania z inspektorem, poszukiwany Valjean nie zostaje zde-

TOUCHÉ | luty 2013

maskowany. Jedna z pracownic fabryki, Fantine (Anne Hathaway), zostaje wyrzucona na bruk po tym, jak reszta zatrudnionych kobiet dowiaduje się o jej nieślubnej córce. Pozbawiona środków do życia sprzedaje pamiątkowy naszyjnik, własne włosy i zęby, by ostatecznie sprzedać swoje ciało. Determinantą wszystkich jej działań jest dobro córki Cosette. Podczas przepychanek z klientem trafia w ręce Javerta. Za młodą dziewczyną wstawia się jednak Madeleine. Gdy bliska śmierci zdradza wybawicielowi swoją przeszłość, ten decyduje się zaopiekować jej córeczką. Niestety, zostaje rozpoznany przez ścigającego go inspektora. Ponadto wśród młodzieży paryskiej coraz intensywniej narastają rewolucyjne nastroje. Trzeba zwrócić uwagę, że dzieło Hoopera nie jest ekranizacją książki Victora Hugo, a teatralnej wersji musicalu napisanego na jej podstawie. Niestety, to co mogłoby się wydawać głównym atutem filmu, staje się jego największą słabością. W rezultacie powstaje dzieło niespójne, szarpane, nieprzemyślane na gruncie scenariusza, a przez to nieporuszające i nudne. Przede wszystkim klasyczny musical winien być korelacją tańca, śpiewu i dialogów. W najnowszych Nędznikach dostrzec można tylko jeden element – śpiew, co sprawia, że film zostaje skrojony na kształt opery. Możliwości wokalne głównych aktorów pozostawiają wiele do życzenia. Jackman dość przekonywująco wcielił się w postać Valjeana, jednak w porównaniu do teatralnych pierwowzorów, wypada daleko od ideału. Z kolei Russell Crowe grał przez cały czas jedną mimiką, a na domiar złego nie radził sobie wokalnie. Kreacje Heleny Bonham Carter i Sachy Baron Cohena przypominają raczej stylizacje z filmów Tima Burtona, natomiast Annie Hathaway nie można odmówić wspaniałego głosu i przejmującego wykonania utworu I dreamed a dream, jednak w pozostałych scenach nie jest już tak ujmująca. Główną osią winien być zaciekły pościg inspektora Javerta za byłym więźniem, tymczasem w filmie ich relacje wydają się być sztuczne. Angielskiemu reżyserowi coś się jednak udało. Postać Gavroche’a, małego chłopca – rewolucjonisty (Daniel Huttlestone) była niezwykła. Niesamowite poprowadzenie roli, piękny śpiew, przejmująca gra aktorska w połączeniu wykreowały prawdziwego bohatera. Właśnie takiej prawdy brakowało podczas całego seansu. Kolejnym atutem filmu jest stworzona z niezwykłą dbałością o szczegóły scenografia, choć i tutaj można mieć kilka uwag. Z pewnością ciekawie i monumentalnie zrealizowane zostało zakończenie filmu. Niestety, znani aktorzy, dekoracje oraz kostiumy to nie wszystko. Wielu składników zabrakło, by powstał udany musical. Magdalena Kudłacz


42 | film | analiza starego dzieła

Niezaspokojone serca

Rewelacyjni odtwórcy głównych ról: Kim Basinger i Mickey Rourke stworzyli elektryzującą ekranową parę.

9 i 1/2 tygodnia (1986) reż. Adrian Lyne Żyjemy w czasach, w których seks sprzedaje się najlepiej, a prawdziwa miłość stała się przereklamowana i wzbudzająca politowanie. Rzekomo wiele z nas cierpi na „anoreksję emocjonalną”. Nie potrafimy kochać, współczuć, współodczuwać, ba! nawet się nie staramy. Za to lubimy swobodę seksualną, dreszczyk emocji, nutkę pożądania. Właściwie to nie w specyfice czasów należy doszukiwać się powodu takiej sytuacji. Potrzeba zaspokajania swoich pragnień istniała od zawsze. W sferze filmu – przez długi czas poddawana była cenzurze. Przełomem stał się rok 1986 i pojawienie się na ekranach kin filmu 9 i 1/2 tygodnia w reżyserii Adriana Lyne’a. Bohaterami tego dramatu erotycznego (jak jest określany), jest atrakcyjna rozwódka Elizabeth i poznany przez nią intrygujący mężczyzna o zniewalającym spojrzeniu. Już podczas pierwszego

spotkania tych dwojga w powietrzu nastała atmosfera nieskrywanej fascynacji i podniecenia. W latach 80. film zyskał sławę niesamowicie wyuzdanego, perwersyjnego dzieła. Od tego czasu, mimo dalekiego przesunięcia się granicy obsceniczności, 9 i 1/2 tygodnia w dalszym ciągu uważane jest za „ukazujące zbyt wiele, zbyt śmiało”. Z tego samego powodu film cieszy się nieustającą popularnością. Jednak seks w 9 i 1/2 tygodnia nie jest zwykłym aktem fizycznym, formą prokreacji czy zwykłego zaspokojenia chuci. Jest on mieszanką ogromnych napięć, pożądania, strachu, niepewności. Dzięki poznaniu Johna, bohaterka zaczyna odkrywać swoje ciało, a co za tym idzie, nową wartość bliskości z drugim człowiekiem. Elizabeth pozwala mężczyźnie kierować ich relacją seksualną, zgadzając się na eksperymenty, które jednak z czasem zaczynają ją samą przerażać. Ko-

TOUCHÉ | luty 2013


film | analiza starego dzieła | 43

chankowie posuwają się daleko w swych erotycznych fascynacjach, zbliżając się do cienkiej granicy, gdzie spełnienie seksualne zaczyna opierać się na upokorzeniu i zagubieniu własnej tożsamości. Filmowi partnerzy to doskonale sportretowane, dwie zupełnie różne osobowości. John – prowadzący wygodne życie dzięki spełnieniu zawodowemu, jest „poszukiwaczem” w środowisku intymnym. W sferze seksu wydaje się nie akceptować ograniczeń, szuka coraz to bardziej ekstremalnych doznań, skłaniając swoją partnerkę do czynności, które peszą ją lub nawet poniżają. Mężczyzna traktuje Elizabeth jak swoją własność, lalkę, nad którą sprawuje opiekę. Kupuje jej ubrania, drogie prezenty, narzuca swoją wolę i wydaje polecenia. I tu wypada się zatrzymać. John wydaje się być pozbawionym emocji graczem, który genialnie manipuluje biedną dziewczyną. Jednak nie jest on bezwzględny w swoich działaniach. Darzy Elizabeth prawdziwym uczuciem, starając się być dla niej opiekuńczym i troskliwym. Nie żąda, lecz prosi kobietę o spełnienie jego życzeń, będąc przy tym szarmanckim i delikatnym. Bohaterka ma więc możliwość odrzucenia propozycji partnera i opuszczenia go właściwie w każdej chwili. Mimo to spełnia prośby Johna. Choć z niepokojem i wahaniem, oddaje mu prowadzenie w kolejnych erotycznych grach, w które mężczyzna ją wplątuje. Liz ryzykuje w tej znajomości od samego początku, jednak mimo strachu kontynuuje erotyczny układ z tajemniczym nieznajomym. Być może dzięki tej relacji odkrywa swoje prawdziwe, głęboko dotąd skrywane potrzeby i fascynacje. W obecności Johna poddaje się im, mając jednak poczucie psychicznej uległości wobec kochanka. Relacja tych dwojga to gradacja wielu uczuć: od namiętności, przez zafascynowanie, po coraz bardziej pogłębiające się uzależnienie i zatracanie siebie. Nie sposób ocenić jednoznacznie postaci filmu. Być może bohaterowie w pewien sposób uzupełniają się wzajemnie. Ich poznanie pozwoliło każdej ze stron odkryć to, co tkwiło w ich nieświadomości – skrywane dotąd pragnienia, jak w przypadku Elizabeth, czy też potrzebę bliskości u Johna, dla którego bezpruderyjny seks stał się formą sublimacji. Ta filmowa para zachwyca widza nie tylko z powodu swej atrakcyjności fizycznej (aczkolwiek należy ją bezsprzecznie uznać), ale właśnie dzięki pokazaniu prawdziwego obrazu relacji międzyludzkich – opartych na niepokoju i niepewności, na niespełnionych oczekiwaniach, bądź też spełnionych wyłącznie jednostronnie. To historia ludzkich słabości, niewypowiedzianych emocji i marzeń, zderzonych brutalnie z rzeczywistością. Duszny nastrój niewypowiedzianych słów, przekazany jest widzowi nie tylko przez doskonałych w swych rolach aktorów, ale także dzięki rewelacyjnym zdjęciom, których autorem jest Peter Biziou. Gęsta mgła spowija nie tylko ulice miasta, po którym poruszają się kochankowie, ale dzięki świetnemu operowaniu światłem zdaje się również wnikać w zamknięte pomieszczenia – sklepy, kafejki, apartament Johna. Chłodne kolory wzmagają nastrój niepokoju i zdenerwowania Elizabeth. Także namiętność i euforia wyrażone są przez intensywne kolory soczystych potraw w scenie erotycznej zabawy z jedzeniem. Nie pozostaje nic innego, jak tylko skusić się na taką ucztę. Aneta Władarz

TOUCHÉ | luty 2013

Sensualny taniec Elizabeth, wykonany do piosenki Joe’go Cocker’a głęboko zapadł w pamięci widzów, a wiele kobiet czerpie z niego inspirację do własnego wykonania.

W jednym z internetowych zestawień 9 i 1/2 tygodnia otrzymało tytuł „Najseksowniejszego filmowego posiłku” za scenę erotycznej zabawy bohaterów w kuchni.


44 | film | w domowym zaciszu

“To taka szkoda, że wciąż się mijamy”

Apartament / Wicker Park Data premiery: 1 lutego 2013 (Polska), 8 października 2012 (Świat) Reżyseria: Paul McGuigan Scenariusz: Brandon Boyce, Gilles Mimouni Zdjęcia: Peter Sova Obsada: Josh Hartnett (Matthew), Diane Kruger (Lisa), Matthew Lillard (Luke), Rose Byrne (Alex) Dystrybucja: MGM Czas trwania filmu: 1 godzina, 55 minut Matthew pracuje w komisie ze sprzętem elektrycznym. Sprawdza, czy kamera, którą ma na stanie, działa. Próbuje nagrać coś przez sklepową szybę i wtedy na telewizorach wokół niego pojawia się twarz pięknej blondynki. Matthew odrywa wzrok od kamery i patrzy przed siebie. Ona tam jest. Stoi na chodniku po drugiej stronie ulicy. Zaczynają spotykać się na Wicker Park - małym placu w centrum Chicago… Krytycy filmowi twierdzą, że Apartament przesiąknięty jest płytkością, że brakuje mu przemyślenia już w warstwie scenariusza, co zdradza bełkot nie do zrozumienia. Lecz kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem. Zaznaczę od tego, że Wicker Park (bo taki jest anglojęzyczny tytuł filmu) to remake francuskiego Apartamentu (z Monicą Belucci w roli głównej). Twórcy podjęli próbę konfrontacji liryzmu i emocjonalności europejskiej z napęczniałym od patosu kinem amerykańskim. I mimo, że z natury odsuwam od siebie wszelkie „hollywoodzkie gnioty” z powodów różnych, a głównie mało życiowego odzwierciedlenia historii, to Wicker Park przekonuje mnie i co najważniejsze – powoduje, że wchodzę w historię jak mały dzieciak

oglądający filmy produkowane przez Pixar (Toy Story , Wall-E). Matthew (Josh Hartnett) ma u boku kobietę swojego życia – przynajmniej tak mogło mu się wydawać. Kiedy poznaje Lise (Diane Kruger) uświadamia sobie jak głęboko tkwił w błędzie. Własna moralność i twórcy scenariusza, nie pozwalają mu jednak na dobre odejść od jednej, by z drugą móc popełnić wszystkie siedem grzechów głównych, nie czując przy tym wyrzutów sumienia. Lisa znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie jest to jednak thriller; zaczyna się nowofalowa plątanina zdarzeń i wątków. Nie wiemy, tak właściwie, o co chodzi. Czuję ból głowy. Luke (Matthew Lillard) jest przyjacielem Matthew i nieudolnie wspiera go w poszukiwaniach Lisy. Kiedy ją odnajdują to – widz już wie, Matthew jeszcze nie – Lisa okazuje się dziewczyną Luke’a. Ale czy ona to ona? Jej tożsamość przybiera Alex (Rose Byrne) – rasowa aktorka teatru offowego, z pozoru niewinna, acz totalnie zdesperowana kobieta, prywatnie przyjaciółka Lisy – i próbuje uwieść naszego bohatera. Stajemy oko w oko z problemem, kto jest kim w tej złożonej relacji. Jesteśmy i tak na uprzywilejowanej pozycji, bo wiemy więcej niż filmowe postacie. Dlaczego wspomniałem o rzucaniu kamienia? Boli mnie, że tak dobry film, choć ukazujący historię powieloną setki razy, został zrównany z ziemią przez krytyków. Czy Oni uważają, że miłość jest taka prosta, na jaką wygląda? Wicker Park to jedna z najlepszych ekranizacji relacji międzyludzkich. Przesiąknięta namiętnością i – górnolotnie acz prawdziwie – uporczywą walką o miłość. Chaotyczna forma filmu sprawia ogromny ból. To obraz, który nasuwa pytanie: „o co chodzi?’. To film, przez który trzeba przejść, by poczuć ulgę w ostatniej scenie mającej miejsce na lotnisku. To właśnie tam Matthew spotyka Lisę. I ta muzyka Coldplay, którego jestem fanem, a pomimo to uważam, że piosenka The Scientist bez tej sceny nie istnieje. Istne katharsis (i jestem świadom potęgi znaczenia tego słowa)! Na próżno wyjaśniać więcej, bo na próżno wyjaśniać komuś istotę miłości. Przeszkadza mi świadomość, że filmoznawcy i krytycy próbują na siłę stłamsić potencjał tkwiący w takim kinie. Francuz René Clair powiedział: „Najpierw róbmy filmy, sztuka zjawi się sama”. I może Wicker Park nie ociera się o sztukę wysoką, ale przekonany jestem, że również nie ociera się o niską, choć kupiłem go za 9 złotych w Empiku. Dominik Frosztęga

TOUCHÉ | luty 2013


| 45

Info Kulturalne Pochwal się tym, co najcenniejsze 13 lutego: Premiera książki Jonathana Cotta, Yoko i John. Dni, których nigdy nie zapomnę Yoko Ono bywa często niesprawiedliwie oceniana przez fanów zespołu The Beatles. Zarzucają jej, że to przez nią John Lennon porzucił swój zespół. Osoby z najbliższego otoczenia pary wiedzieli jednak, że Yoko była dla Johna największą inspiracją i to dzięki niej stał się prawdziwym artystą, a właściwie ikoną popkultury. Jednym z takich ludzi jest Jonathan Cott, który przyjaźnił się z nimi od końca lat 60. Autor książki Yoko i John. Dni, których nigdy nie zapomnę, miał okazję widzieć ich w najbardziej intymnych chwilach, odwiedzać w apartamentach, bywać z nimi w studiach nagraniowych i na imprezach towarzyskich. Był pierwszym, który jako pierwszy rozmawiał z Lennonem po poznaniu Yoko i to on przeprowadził z nim ostatni wywiad prasowy na 3 dni przed śmiercią muzyka. Premiera książki już 13 lutego.

14 lutego: Koncert The Bootleg Beatles w Sali Kongresowej w Warszawie Najlepszy na świecie, tworzący muzykę zespół The Beatles, zawita z nowym programem And I Love Her w walentynkowy wieczór do warszawskiej Sali Kongresowej. Tytuł programu nawiązuje do jednego z największych hitów czwórki z Liverpoolu. Zespół The Bootleg Beatles występował m.in. w Royal Albert Hall, na Wembley, czy Glastonbury Festival. Koncerty tej grupy są entuzjastycznie przyjmowane przez publiczność na całym świecie i zbierają świetne recenzje. Początek występu o godzinie 20.00, a ceny biletów zaczynają się od 60 złotych.

14 lutego: Premiera spektaklu Zemsta w reż. Waldemara Śmigasiewicza w warszawskim Och – Teatrze Obchodzący niedawno swoje trzecie urodziny, warszawski Och teatr proponuje widzom spędzenie walentynkowego wieczoru na premierze nowej sztuki. Ma być to współczesna interpretacja Zemsty Aleksandra Fredry i opowiadać nie tylko o konflikcie między Cześnikiem a Rejentem, ale wykpiwać też nas samych i czasy, w których żyjemy. Na scenie zobaczymy m. in. Violę Arlak, Artura Barcisia, Wiktora Zborowskiego, Cezarego Żaka, a spektakl wyreżyserował Waldemar Śmigasiewicz. Iga Kowalska

bgraczyk@touche.com.pl TOUCHÉ | luty 2013


46 | muzyka | nowość

W stronę zachodzącego słońca

Peter John Birch When The Sun’s Risin’ Over The Town Wytwórnia: Borówka Music Data premiery: 17.01.2013

Aura za oknem raczej nie sprzyja ciepłym myślom, więc najwyższa pora nieco podkręcić kurki kaloryferów i wyemigrować za Ocean, przynajmniej mentalnie. Na początek spróbujcie przywołać w pamięci znany z filmów krajobraz amerykańskich równin lub prerii skąpanych w pomarańczowych promieniach zachodzącego słońca. I jeśli urzeka was klimat i sielskość tego widoku, rozsiądźcie się wygodniej w fotelach i kontynuujcie tę podróż wraz z pierwszym, długogrającym albumem Petera Johna Bircha, zatytułowanym When The Sun’s Risin’ Over The Town. Pomimo obco brzmiącego nazwiska, Peter J. Birch to Polak z krwi i kości. Piotr Jan Brzeziński, bo tak brzmi jego prawdziwe imię i nazwisko, jest autorem tekstów, kompozytorem i multiinstrumentalistą pochodzącym z Dolnego Śląska. Jednak tworzona przez niego muzyka przenosi klimatem w zupełnie inny rejon świata. W kręgu zainteresowań artysty znalazły się bowiem folk i country. Takie połączenie dla wielu w dość jednoznaczny sposób implikuje skojarzenia z amerykańską prowincją czy dzikim zachodem. I rzeczywiście słuchając When The Sun’S Risin’ Over The Town można poczuć powiew oddalonych od wielkomiejskiego zgiełku obszarów Ameryki Północnej. W moim przypadku siłą skojarzeń był akurat podmuch Teksasu i muszę przy-

znać, że był to powiew niespodziewanie relaksujący. When The Sun’s Risin’ Over The Town zdecydowanie nie jest albumem z gatunku tych skocznych czy porywających do tańca, ale słucha się go naprawdę dobrze. Na płycie znalazło się jedenaście utworów. Artysta zaprosił do pracy nad albumem także innych muzyków oraz dwie wokalistki: Magdalenę Nowetę i Halle Norðfjörð. Krążek otwiera utwór Too Far From The Train, który od początku gdzieś między dźwiękami przemyca atmosferę spokoju i rozleniwienia. Natomiast numer drugi na liście, czyli utwór Claudette, ożywia nastrój i podkręca tempo. Oczywiście na płycie znalazły się również piosenki, które w ogóle nie przypadły mi do gustu i jeśli miałabym je wymienić właśnie tutaj, bez wahania wskazałabym na umieszczony na czwartej pozycji Nine Horses i znajdujący się pod ósemką Lavender. Pierwszy z nich, w moim odczuciu, jest znacznie cięższy w odbiorze od pozostałych, przytłaczający i mówiąc szczerze, po prostu mnie dobija. Z kolei Lavender już podczas pierwszego przesłuchania okazał się drażniący, wręcz irytujący do tego stopnia, że w pewnym momencie miałam ochotę przeskoczyć do następnego utworu. Na szczęście powiadają, że o gustach się nie dyskutuje, więc w tym miejscu zakończę wywód na ten temat. Jeśli chodzi o utwory, które szczególnie przykuły moją uwagę, to z pewnością był to znajdujący się pod numerem trzecim In A Cup Of Tea. Poza tym bardzo pozytywnie oceniam kompozycje śpiewane w damsko - męskich duetach. Mam tu na myśli Wonderful Ballad Of Love, Magic Love, czy Poetrees From Alaska, choć przyznaję, że ostatnia z wymienionych powyżej piosenek chyba najmniej wpadła mi w ucho. Nie ulega jednak wątpliwości, że wszystkie te utwory to intymne, liryczne ballady o nastrojowym klimacie, które są na swój sposób urzekające. Ktoś mógłby w tym miejscu powiedzieć, że powstała niezliczona ilość takich utworów i trudno się z tym nie zgodzić, ale przecież zawsze znajdą się jacyś hejterzy. Całość tym razem podsumuję niezwykle krótko i węzłowato: całkiem przyjemna płyta. Jeszcze przez dłuższą chwilę w powietrzu unosił się zapach ciepłego lata na amerykańskiej farmie i nie obyło się bez sentymentów, ale ostatecznie to była udana podróż w stronę zachodzącego słońca i to w polskim wydaniu. Martyna Kapuścińska

TOUCHÉ | luty 2013


muzyka | nowość | 47

Atlas nastrojów

Angie Stone Rich Girl Wytwórnia: Warner Music Poland Premiera płyty: 14.01.2013

Miewacie takie dni, w które głównym waszym zajęciem jest odgadywanie, jaki nastrój was ogarnął? Nie wiadomo, czy to zmęczenie, stres, obojętność, zdenerwowanie – po prostu nie da się nazwać tego stanu, w który wpadliśmy. Kiedy ja tak miewam, staram się uspokoić i jakoś dogadać ze sobą. Często kończy się to ponurym wieczorem przy melancholijnej muzyce lub deszczowym filmie, ostatnio z kolei w drodze do domu z dalekich stron zatrzymałem się przy okolicznych polach i dobry kwadrans obserwowałem stado saren i jednego zająca (zdumiewająco kojące zajęcie, chociaż po zmroku sarny dość łatwo można pomylić z krzakami, uwaga). Ale chyba znalazłem już na to sposób. Koniec z wewnętrzną szamotaniną i konfuzją, koniec z balansowaniem jak linoskoczek i obojętnością saren. Jest Angie Stone i jej, oczekiwana od trzech lat, najnowsza płyta Rich girl. W ostatnich latach Angie zajmowała się głównie pisaniem dla innych i produkcją na ich konto, ale wróciła – odmieniona, dojrzalsza (jest już nawet babcią!) i zdecydowana, by wyśpiewać wszyst-

TOUCHÉ | luty 2013

ko, co ma do powiedzenia bez ogródek, by włożyć w ten krążek całą siebie. Szczęśliwie artyści jej pokroju nie rzucają słów na wiatr – otrzymaliśmy materiał niespotykanie kompleksowy. To przekrój przez serce i duszę artystki, co zresztą ma też odzwierciedlenie w warstwie formalnej. Słychać na płycie powrót do stylistyki ze złotych lat Angie – tej sprzed ponad dekady, kojarzonej z Mahogany soul; w niektórych numerach czuć ducha muzyki Arethy Franklin, w innych Stone czerpie z najnowszych zdobyczy soulu. Nie ma tu mowy o losowej zawartości, patchworku, wszystko jest dopieszczone, żaden dźwięk nie jest przypadkowy, utwory są dopracowane z niemal chirurgiczną precyzją, a jednak czuć w nich luz, na który może sobie pozwolić tylko ktoś z trzydziestoletnim stażem (i świetnym bandem). Promujące płytę single Do what U Gotta do i Backup plan rozbujały mnie od pierwszych taktów, moją uwagę przyciągnął zwłaszcza ten drugi, który swoim tekstem (przesłanie jest mniej więcej takie: jak rzucił cię facet, to nie rozpaczaj, tylko bierz pierwszego lepszego i uprawiaj z nim dużo… rekompensaty) udowodnił, że nieźle zabawowa z tej Angie babcia. Cieszy fakt, że to tylko dwa promo - single, a nie dwa najlepsze utwory z płyty, bo pozostałe wcale nie pozostają w tyle. Balsamem na skołatane nerwy jest ballada Alright, w której słychać także głos zmarłego kilka lat temu ojca Angie. Na uwagę zasługują też I Can’t Take It - hołd artystki dla przedwcześnie zmarłej Amy Winehouse oraz Proud of Me, z wyróżniającą się partią fortepianu. Wreszcie zwieńczający dzieło duet z soulową piosenkarką Tweet – Sisters, ciepło otulający na czas przerwy przed kolejnym odsłuchaniem płyty. I kolejnym. I kolejnym… A jeśli ktokolwiek poczuje niedosyt po piętnastu utworach – polecam odszukać dwie bonusowe ścieżki, zwłaszcza Thank you, chyba najszczerszy i najgłębszy w swej prostocie i niedoskonałości numer na płycie (dostępny w deluxe edition). Nie jest to, co prawda, materiał pokroju J. Scott czy E. Badu, zwłaszcza w warstwie lirycznej, mimo to na płycie znajduje się 50 minut czystej przyjemności i masażu ducha, płynącej z serca opowieści w wykonaniu doskonałego wokalu w świetnej, instrumentalnej oprawie. No i mini seans psychoanalityczny gratis - jeśli naprawdę nie wiecie, co się z wami dzieje, biegnijcie do sklepu i przynieście do domu Rich Girl Angie Stone. Ona już poruszy w was każdą, najdrobniejszą choćby strunkę i będziecie wiedzieć, która tym razem była najczulsza. Idźcie tym tropem. Maciek Pawlak


48 | muzyka | na luty

Muzyczny afrodyzjak

Lovage Music To Make Love To Your Old Lady By Wytwórnia: Tommy Boy Entertainment Premiera płyty: 6 listopada 2001

Stwierdzenie, że muzyka towarzyszy człowiekowi w najważniejszych momentach życia, nie jest, jak sądzę, nadużyciem. Kiedy odbierałam dyplom ukończenia studiów, niemal słyszałam pieśni tryumfalne w mojej głowie. Kiedy w wieku piętnastu lat pierwszy raz zerwał ze mną chłopak, słuchając smętnych kawałków Hey, wycierałam nos w rękaw bluzy z wizerunkiem jakiegoś metalowego zespołu i wyłam razem z Nosowską. Muzyka jest przecież niezastąpionym stymulatorem i odzwierciedleniem naszych nastrojów. Nic więc dziwnego, że twórcy filmowi, konstruując sceny erotyczne, tak bardzo skupiają się na skomponowaniu idealnego podkładu muzycznego, a niektóre utwory na stałe weszły do kanonu tych kojarzonych z miłosnymi uniesieniami (chociażby sławne Wicked Game Chrisa Isaaka). To, co jednak drażni w oglądaniu owych scen, to ich pretensjonalność: spojrzenia aktorów spotykają się, w ich głowach już rozpoczyna się gra wstępna, emocjonalność narasta, a tu z głośników rozlega się jakiś utwór z serii pościelowych. I po co to? Problemem, jak myślę, jest fakt, że wciąż boimy się przyznać, iż namiętność istnieje, potrzebujemy jej jako swoistego afrodyzjaka i przepraszam

Righteous Brothers - uwielbiam Was - ale nie nastrajacie mnie do miłosnych igraszek. Naprzeciw oczekiwaniom o porządnej dawce muzycznego pożądania wychodzi więc Lovage z krążkiem o sugestywnym tytule Music to make love to your old lady by. Po gruntownym odsłuchaniu zdecydowanie stwierdzam, że na okładce powinno widnieć coś w rodzaju ostrzeżenia: Uwaga, to nie jest płyta dla wstydliwych. Fetyszystki głębokich, męskich głosów, nie zawiedziecie się – Mike Patton wiedzie w tej kategorii prym. Zdaje się, że przyjął on na siebie rolę stuprocentowego mężczyzny, co słychać w każdym utworze. W porządku, mamy mężczyznę, ale jako, że do tanga zwykle trzeba dwojga, u jego boku pojawia się rewelacyjna Jennifer Charles, która do perfekcji opanowała sztukę uwodzenia głosem. Jej rola nie ogranicza się do bycia przyjemnym, wokalnym dopełnieniem, dla męskiego Pattona, a raczej kimś w rodzaju uwodzącego, silnego partnera; kobiety zdecydowanej, ale i uroczej. Przepis na duet/ romans idealny? Tak, pod warunkiem, że spotkają się w sprzyjających okolicznościach – w tym przypadku mowa tu o odpowiedniej aranżacji muzycznej. Artyści postanowili słuchaczy w tej sferze rozpieścić; gama muzycznych doznań jest szeroka: powolne hiphopowe beaty, elementy trip hopu, zmysłowy acid jazz, a to wszystko okraszone elektronicznymi smaczkami tworzy mieszankę niezwykle interesującą, wręcz hipnotyzującą. Przy tym dialog pomiędzy wokalistami (genialne Strangers on the train) sprawia, że oczami wyobraźni niemal oglądamy parę bohaterów filmowych podczas flirtu. Odważne, prawie wyuzdane teksty, wzajemne podkręcanie temperatury przez wokalistów mogą jednak okazać się zbyt śmiałą propozycją dla niektórych (jak choćby w Book of the month, gdzie Patton i Charles w kulminacyjnym momencie utworu, wydobywają z siebie dźwięki do złudzenia podobne do tych wydawanych podczas orgazmu – tak proszę Państwa, nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu.) Przeciwwagą dla tych momentów są jednak utwory nieco bardziej retro, o klasycznym zabarwieniu, jak na przykład Stroker Ice, który klimatem kojarzy się z występem delikatnej, ale wciąż kokieteryjnej aktorki kabaretowej lat dwudziestych. Zdaje się, że artystom udało się zrealizować zamierzony cel. Projekt Lovage (ang. lubczyk) okazał się dla mnie najlepszym, jak do tej pory, muzycznym afrodyzjakiem. Jest zatem późny wieczór, dopala się zapachowa świeczka. Siadam wygodnie w fotelu, wciskam play. Przepraszam, czy jest na sali mężczyzna? Kasia Trząska

TOUCHÉ | luty 2013


muzyka | kulturalnie z bristolu | 49

“Two Tales”. Mały mężczyzna z wielkim sercem. Jak to dobrze usiąść i zatrzymać się na chwilę, kiedy ten szalony świat pędzi w bliżej nieokreślonym kierunku. Pochłonięci przez wir pracy, nauki i całej chmary innych obowiązków, nie mamy wolnej chwili na przesłuchanie muzycznych cudów, jakie serwuje nam dzisiejszy świat. A przecież wszystko jest teraz na wyciągnięcie ręki, dosłownie i w przenośni. Kilka błogich dźwięków i wartościowych słów można usłyszeć niemal wszędzie, za pomocą laptopa, smartphone’u czy Ipoda. Jedyne, co jest nam potrzebne do zrealizowania tego celu, to chęć zatrzymania się i usłyszenia muzycznego przekazu. Zatem krzyczę do Was wszystkich i każdego z osobna: people keep calm and listen to music! Nowy Rok to świetny czas na wytyczanie nowych celów i ich realizację (nie odkładajmy niczego w ciemny, głęboki zakamarek naszej wyobraźni). Obiecałam sobie, że w 2013 roku postaram się odkryć jeszcze bardziej wyjątkowych artystów, specjalnie dla Was, żebyście nie musieli zbyt długo szukać. Z okazji Walentynek mam dla was, Drogie Panie (i panowie of course!), jedynego w swoim rodzaju Mika Rosenberga. Każdemu, kto zna jego twórczość, gratuluję gustu. Każdy, kto o nim jeszcze nie słyszał, ma teraz niepowtarzalną okazję przyjrzeć się sylwetce tego niezwykłego artysty. Zapraszam do lektury. Uroczego Brytyjczyka miałam okazję poznać podczas jednego z jego koncertów, który odbył się w Bristolu, w klubie Thekla. Czy może być coś piękniejszego od klimatycznego miejsca, przystojnego mężczyzny o czarującym głosie i z poczuciem humoru? Chyba tylko pyszna, lukrowana babeczka, mogłaby stanąć w szranki z tak groźnym przeciwnikiem. Niewysoki wzrostem, za to wielki sercem Mike tworzy cudowną muzykę pod pseudonimem Passenger. Nazwa jego zespołu pasuje do niego jak ulał, gdyż sam jest nieustannym pasażerem. Podróżując pomiędzy Anglią a Australią, piosenkarz zyskał rzeszę wiernych fanów i udowodnił, że dobra muzyka nie zna granic. Historia pseudonimu artystycznego muzyka jest dosyć skomplikowana. Passenger rozpoczął swoją działalność jako pięcioosobowy zespół, debiutancka płyta zespołu, Wicked Man’s Rest, została wydana w 2007 roku. Wraz z ukazaniem się albumu, czterech członków zespołu zdecydowało się na rozwiązanie działalności artystycznej. Mike postanowił nadal walczyć o swe marzenia i w ten oto sposób udało mu się wydać kolejne, cztery albumy. Droga jego kariery nie była prosta. Pierwsze dwa krążki zostały wydane tylko i wyłącznie dzięki jego własnemu wysiłkowi, używając do tego własnych zasobów finansowych. Zdecydował się na podjęcie ryzyka, które przyniosło mu sławę, pieniądze i spełnienie. Jego upór i determinacja wyniosły go na szczyt sławy. Passenger ma swoją wierną publiczność w USA, Australii i Wielkiej Brytanii. Zapewne wszyscy zastanawiacie się, jaki gatunek muzyczny reprezentują utwory Rosenberga. Myślę, że można dosłuchać się w nich wielu ciekawych brzmień, które oscylują pomiędzy takimi gatunkami, jak pop i folk. Twórczość artysty często jest klasyfikowana jako faux - folk, a Passenger przyrównywany jest do takich zespołów, jak Boy & Bear czy Mumford & Sons. Niepowtarzalną głębię i bogactwo brzmienia utworów zapewniła artyście dwójka jazzerów, Cameron Undy i Stu Hunter, którzy do-

TOUCHÉ | luty 2013

słownie bawią się dźwiękami, nadając całości rytmiczność i lekkość. Muszę przyznać, że utwory Rosenberga są jednymi z nielicznych, które pozwalają słuchaczowi na zatrzymanie się i przemyślenie słów, wyśpiewanych przez artystę. Z pozoru może się wydawać, iż teksty przeładowane są nadmiarem informacji, gdy jednak wsłuchamy się w melodyczne brzmienie instrumentów i słodki głos artysty, wszystko układa się w jedną, lekko brzmiącą całość. Ponadczasowe i przystępne teksty sprawiają, że piosenkarz zjednuje sobie fanów spośród różnych pokoleń. Rosenberg jest współczesnym trubadurem, który w swoich utworach otwarcie opisuje rozterki przeżywane przez każdego z nas. W swoim najnowszym albumie, All the little lights, Passanger śpiewa o utraconej miłości i zagubionych marzeniach, uczy nas, jak radzić sobie z problemami dnia codziennego. Na jego płycie znalazło się także miejsce na osobiste, trochę żartobliwe refleksje. W jednym z utworów artysta wylicza denerwujące go sytuacje, na jego liście znalazły się między innymi: ludzie rozmawiający podczas koncertów, bezsensowne aktualizacje statusów na Facebooku, czy niekończące się kolejki do toalet podczas festiwali. Swoją otwartością i oryginalnością Rosenberg przyciąga uwagę muzycznych koneserów, którzy delektują się każdym dźwiękiem i słowem. Jeżeli szukacie wyjątkowego prezentu dla swojej drugiej połówki, a może dla samych siebie, z czystym sumieniem mogę polecić najnowszy krążek piosenkarza, jako jeden z najlepszych upominków. Miłość jest przecież wartością ponadczasową. Chociaż wszystko i tak sprowadza się do starej, wszystkim dobrze znanej zasady… „Cause when you’re apart you don’t want to mingle When you’re together you want to be single.”

Magdalena Paluch


50 | literatura | szerokie horyzonty

Między udami współczesnej prozy ponadto sporo wywiadów z „damami do towarzystwa” oraz ich wyznania, które zwracają uwagę na zjawisko powszechnie znane, problematyczne, a jednocześnie traktowane z przymrużeniem oka. Samo sięganie po zagadnienie lubieżności nie jest proste, bo może okazać się literackim cudzołóstwem, ba! – nawet sadyzmem (zwłaszcza jeśli twórczość przybiera formę niewinnego romansidła albo turpistycznego negliżu). Czytając trzy losowo wybrane książki – Rzecz o mych smutnych dziwkach (Gabriel García Márquez), Jedenaście minut (Paulo Coelho) oraz Dziewczyny (Barbara Stanisławczyk), można otworzyć oczy ze zdumienia, ale i prędko je zamknąć. Dlaczego?

W lekturze tekstów poświęconych prostytucji jest coś perwersyjnego, coś, co rani, a jednocześnie poszerza horyzonty. Wkraczając w przestrzeń tabu, ma się wrażenie obcowania z zakazanymi słowami. Czy jednak pisarzom udaje się, by z trudnego tematu wyciągnąć coś poza kontrowersją, pornografią, moralizatorstwem, tanią sensacją i trywialnym „love story”?

Zaskakująco wiele jest w naszej kulturze ksiąg i opowieści poświęconych panienkom wcale nie „lekkich” obyczajów. Dość wspomnieć o biblijnej Marii Magdalenie, Nanie czy Damie Kameliowej. We współczesnych powieściach prostytucja albo jest tematem pobocznym, punktem wyjścia dla snutej historii, albo też rozpatrywana jest na sposób reporterski. Na rynku księgarskim można znaleźć

Pragnienie libertyńskiej nocy Osią fabularną książki Márqueza jest swoista spowiedź starca, który w dniu dziewięćdziesiątych urodzin pragnie „sprawić sobie w prezencie szaloną noc miłosną z nieletnią dziewicą”. Dość abstrakcyjna podnieta bohatera ma być zaspokojona za sprawą dziewczynki, zwerbowanej przez Rosę Cabarcas, która jest nieprzecenioną mistrzynią w handlu kobiecymi wdziękami. Kreacja niezłomnego dziadziusia to bodaj najmocniejszy punkt tej powieści. Oto facet, który całe życie spędził w jednym łóżku i w jednej redakcji, pisując kiepskie artykuły, zaczytując się w literaturze i słuchając muzyki poważnej, zdradza kulisy swego kawalerstwa – „przez kurwy nie miałem czasu się ożenić”. Choć brzydoty i przywar mu nie brak, może się pochwalić solidnie sporządzanym od lat rejestrem cudzołożnic (jak u Pilcha!) oraz tytułem „Klienta Roku”. „Cyceron ujął to krótko: «Nie ma starca, który zapomniałby, gdzie skarb swój ukrył»”. Oczywiście, za każdy seks sowicie zapłacił. Ciekawe, że bohaterem Dziewczyn także jest felietonista, prowadzący podobnie wszeteczną listę. Michał, który po rozwodzie z Urszulą i leczeniu terapeutycznym, zaczyna korzystać z płatnych usług, odkrywa, że lubi stosunki bez zobowiązań i obietnic. Okazuje się jednak, że nie mniej niż kobiecego ciała, potrzebuje rozmowy i poczucia, że jest komuś potrzebny. Stara się zatem zostać mecenasem nierządnic, zaprasza je do teatrów, zachęca do studiowania i w swym zaślepieniu wydaje na nie majątek. Czy otrzymuje coś w zamian poza chwilami rozkoszy? Uzależnienie od jednej z nich i zawrót głowy. Mężczyźni po 40-tce, zwłaszcza ci dobrze ustawieni, są ukazani w powieściach bez ogródek. Rozwodnicy bądź żonaci, zawsze znajdą powód do skoku w bok. Ponieważ za pieniądze mogą zrealizować każdą swoją zachciankę, posuwają się coraz dalej. Trudno im zapanować nad wprawioną w ruch wyobraźnią. Nie boją się chorób, po jakimś czasie przestają obawiać się również skandalu. Staruszek Márqueza przynajmniej sensownie się tłumaczy – sypianie z dziwkami jest częścią pracy dziennikarskiej, bo w jaki inny sposób można dowiedzieć się tajemnic wielkich tego świata, jeśli nie z ust kurtyzan, uwalniających ich od stresu i napięć? „Młode do masażu erotycznego przyuczę” Prostytucja, choć u bohaterek wpierw budzi niesmak, z czasem staje się intratną profesją. Barbara Stanisławczyk ukazuje losy kilku nastolatek, które decydują się na pracę w warszawskich agencjach (książka powstała na podstawie autentycznych wywiadów). Zara-

TOUCHÉ | luty 2013


literatura | szerokie horyzonty | 51

biają kilkaset, nawet do tysiąca złotych na godzinę, rozkładając nogi przed politykami, prawnikami, urzędnikami i innymi przedstawicielami stołecznej oraz zagranicznej elity. Kontakty z mafią i służbami zapewniają im miejsce w środowisku, w jakim inaczej nigdy by się nie znalazły. Nie są zatem tanimi dziwkami, ale ekskluzywnymi kurtyzanami, gejszami – a to dobre tłumaczenie, by uciszyć wyrzuty sumienia. Pochodzą z małych miasteczek, z domów, w których trudno wiązać koniec z końcem. Mają dość biedy i pracy za kasą w supermarkecie, dlatego korzystając z ogłoszeń prasowych (które nigdy nie mówią o czekającej ich pracy wprost), umawiają się na pierwsze spotkanie. I tak już zostaje. Szybko zarobione, duże pieniądze mamią i stają się wciągającą grą. Szkoda tylko, że zarobki przekładają się jedynie na zakup ekskluzywnej bielizny, butów, kosmetyków czy zabiegi upiększające, a w ślad za finansowym głodem rośnie wyrachowanie oraz pozbawiona skrupułów kalkulacja. Jedyne, czego panienki się boją, to tego, że prawda wyjdzie na jaw. Okłamują rodziny, przyjaciół, narzeczonych i sponsorów (każdy z nich powinien myśleć, że nie ma innego). Agencje nie figurują przecież jako burdele, ale prywatne mieszkania, toteż klienci mają wierzyć, że spotykają się ze studentkami-nimfomankami, a nie ze zdzirami. Pracownice oddają szefom utarg, przyjmują po kilkunastu mężczyzn dziennie i nie mogą same odejść z firmy. By nie zwariować, sięgają po narkotyki. Nawet w książce Márqueza, gdzie w zasadzie nie ma refleksji na temat prostytucji, widać, że o ciałach kobiet nie decydują one same, ale ich przełożeni. Rosa Cabarcas jest dla przykrywki właścicielką sklepu, a tak naprawdę pośredniczy w załatwianiu panienek bogatym klientom. W powieści Coelho podobną funkcję pełni Szwajcar Roger, który przyjeżdża do Rio de Janeiro, by roztaczać przed małolatami wizję wspaniałej pracy w centrum Europy. Maria, bohaterka Jedenastu minut, daje się zwieść piękną suknią oraz zapewnieniom życia w luksusie i, choć nie rozumie człowieka, bajerującego ją w obcym języku, podpisuje kontrakt i wyjeżdża poznać świat. Przecież zawsze o tym marzyła. Rozpoczyna pracę jako tancerka, ale w niedługim czasie brak pieniędzy zmusza ją (zachęca?) do przyjęcia posady w „Copacabanie”, przytulnym barze, do którego przybywa wyborowa klientela w poszukiwaniu „samotnych kobiet”. Postanawia, że skoro ma być prostytutką, to będzie w swym fachu najlepsza. Uczy się, jak odgrywać rolę Niewinnej Dziewczynki, Femme Fatale, a także Wyrozumiałej Matki. Poszerza wiedzę na temat zagadnień, które interesują jej kochanków. Wychodząc z założenia, że nie chce być ofiarą losu, odkłada pieniądze na bilet do domu, by po roku od przyjazdu do Genewy, wrócić do Brazylii i kupić tam ziemię. Jej profesja wydaje się być bułką z masłem w porównaniu do pracy, jaką opisuje Stanisławczyk. Coelho nie piętnuje sprzedawania ciała, przeciwnie. Maria pracuje wieczorami, spotykając się z trzema nadzianymi kolesiami. Ma czas, by chodzić na spacery, odwiedzać bibliotekę, czytać książki i uczyć się francuskiego, dlatego jej opowieść nie jest przytłaczająca, ba! nie jest nawet bulwersująca. Nierealne to trochę, zbyt cukierkowe. Dowodzi jednak, że o „najstarszym zawodzie świata” można pisać w wieloraki sposób.

TOUCHÉ | luty 2013

Którędy do punktu G? W każdej z tych książek bohaterowie poszukują miłości, rozkoszy i szczęścia, a prostytucja jest dla obu płci jedynie substytutem, niezaspokajającym głębszych potrzeb. Bohater powieści Márqueza, dzięki swojej urodzinowej panience, odkrywa w sobie coś, czego nigdy nie czuł. Leżąc obok jej nagiego ciała, nie znając jej imienia ani twarzy, po 90 latach poznaje, czym jest miłość (zauroczenie, potrzeba?), a to czyste, niewinne uczucie do śpiącej Delgadiny, budzi w nim energię do życia. Oto kupuje kwiaty i podarki, porządkuje dom, odmalowuje pokój, jeździ na rowerze, pisze miłosne listy i szaleje z tęsknoty, gdy ukochana znika i nie wie, gdzie ją odnaleźć. Jest świadom tego, że zostało mu mało czasu i chce przez chwilę kochać, choć nie mówi tego głośno, bo przecież facetowi nie wypada przyznawać się do słabości. Także bohater Dziewczyn zakochuje się w dziwce i, niestety, jest to kiepski wątek książki Stanisławczyk, bo Michał staje się nie do zniesienia (czy naprawdę zakochany facet jest aż tak ślepy i irytujący?). Wątek miłosny dużo lepiej wyszedł brazylijskiemu pisarzowi. Maria poznaje bowiem dwóch mężczyzn, którzy uczą ją różnych odmian erotyzmu. Jeden z nich – „klient specjalny”, Terence, pokazuje, jak osiągać rozkosz poprzez ból. Drugi, bogaty rozwodnik, malarz Ralf Hart, daje jej przyjemność mistyczną, a także orgazm płynący z miłości. Powieść, zaczynająca się w konwencji bajki („Była sobie raz prostytutka Maria”), równie słodko się kończy, gdyż bohaterka odnajduje swojego księcia i nic nie stoi na przeszkodzie, by żyli długi i szczęśliwie. Zaspokojenie czytelnicze? Każdą z wymienionych książek czyta się raz dwa (jakiż lotny temat!). Rzecz o mych smutnych dziwkach to gawędziarska opowieść o charakterze dość sentymentalnym, momentami zabawna, ale – w gruncie rzeczy – aż za lekka. Dzięki strategii reporterskiej Dziewczyny zrobiły na mnie większe wrażenie. Stanisławczyk potrafi zaciekawić, zbulwersować, zdenerwować, mówić rzeczowo o sprawach ważnych. Jednak książka kończy się nijak i w efekcie powieść „spływa” po odbiorcy. Brak tu momentów kulminacyjnych oraz filuterii językowej. Z kolei Coelho, jak to ma w zwyczaju, niepotrzebnie moralizuje i pewne rzeczy spłyca. Po cóż ten lukrowany happy end? Jego zmysłowość jednak się broni, a odwołania do egipskiej bogini Izydy, do de Sade’owskich tez o przekraczaniu granic i moralności, do pojęcia seksu sakralnego sprawiają, że książka (mimo niedociągnięć) jest mądrą opowieścią o ludzkiej intymności. Niemniej, dla osiągnięcia zaspokojenia czytelniczego proponuję dalej szukać dzieł, w których udana kreacja gejszy-marionetek będzie szła w parze z wysoką wartością literacką, bo póki co baraszkujemy tylko między udami dobrej prozy. Małgorzata Iwanek


52 | literatura | recenzja

Kto zabił dziadka Rubena? Au revoir, mr Grey

Zamieć śnieżna i woń migdałów, Camilla Läckberg

Nowe oblicze Greya , E.L. James

wyd. Czarna Owca, 2012

wyd. Sonia Draga, 2013

Tydzień do Świąt Bożego Narodzenia. Rodzinne spotkanie w pensjonacie na maleńkiej wysepce Valön. Wśród zaproszonych gości znalazł się Martin Mohlin, policjant, który przyjechał za namową dziewczyny, która chce się pokazać z jak najlepszej stronie na spędzie rodzinnym, tym bardziej że głowa rodu, Ruben Liljecrona, oprócz tego, że jest stary – i bardzo bogaty - to ciągle wywiera znaczący wpływ na pozostałych członków rodziny. Gdy nagle podczas kłótni wywołanej w trakcie świątecznej kolacji, Ruben gwałtownie umiera, Mohlin musi interweniować. Sprawa komplikuje się, gdy okazuje się, że nestor rodu został otruty. Na zewnątrz rozszalała się śnieżyca, uniemożliwiająca na dotarcie na stały ląd i ściągnięcie pomocy, linie telefoniczne zostały zerwane... A zabójca jest wśród nich... Zamieć śnieżna i woń migdałów to kryminalna nowela autorstwa pani Läckberg. Choć napisała ją ponad 6 lat temu, to w Polsce ukazała się dopiero w grudniu 2012 roku. Czyta się przyjemnie, lecz osoby, które miały już wcześniej w rękach powieści pani Läckberg od razu wyczują, że Zamieć śnieżna... była polem do szlifowania umiejętności pisarskich. Nie znaczy to jednak, że powieść, nowelka (opowiadanie?), jest zła, wręcz przeciwnie. Czyta się ją bardzo dobrze, napisana została w prosty, lecz zarazem klasyczny sposób, charakterystyczny dla powieści kryminalnych. Mnie osobiście w trakcie czytania tej pozycji, do głowy przychodziły skojarzenia z Morderstwem w Orient Expressie Agaty Christie oraz francuskim filmem 8 kobiet z 2002 roku. Wracając do Zamieci..., jest to książka do przeczytania w jeden wieczór, z lampką dobrego wina w ręku. Mamy w niej i suspens, i tajemnicę, i nagłe zwroty akcji – czyli wszystko to, co klasyczny kryminał posiadać powinien. Jest jednak jedna rzecz, do której przyczepić się niejako muszę. Chodzi o cenę. 29,90 zł. za tak skromną książkę to moim zdaniem trochę za dużo. Fakt, wydanie jest ładne, w twardej oprawie, lecz to mimo wszystko ciut za drogo, przez co nieco odstrasza potencjalnych nabywców. Ale od czego są biblioteki?

Czytanie ostatniego tomu trylogii Pięćdziesięciu odcieni przypominało mi przejażdżkę kolejką górską. Momentami było ekscytująco, emocje rosły, lecz chwilę później napięcie spadało i robiło się po prostu sielankowo. Zbyt sielankowo. Ale od początku. Historia drugiego tomu kończy się ciekawie, wręcz kryminalnie: sabotaż Charlie Tango i ujście cudem z tej kraksy Christiana i Ros, wyrzucenie z wydawnictwa przełożonego Any, który wkrótce potem zaczyna wcielać w życie jakiś swój szatański plan. Wydawać by się mogło, że Nowe oblicze Greya będzie bezpośrednią kontynuacją tych wydarzeń. Nic bardziej mylnego. Zaczyna się bowiem nudno, zbyt słodko. Oto Ana i Christian stają się małżeństwem. Z retrospektyw dowiadujemy się, co zdarzyło się w międzyczasie: w trakcie przygotowań do ślubu oraz jak wyglądała ich podróż poślubna. Nic szczególnego. Zalatywałoby tanim romansem, gdyby nie wszechobecny seks, a jest go sporo. Jak zawsze. No, ale na tym polega fenomen tej serii. Jak wspomniałam na początku, w książce jest kilka momentów, które nie pozwalają na odłożenie powieści, ale aby do nich dotrzeć, trzeba się najpierw przebić przez ponad 300 stron opisów słodziutkiego pożycia małżeńskiego państwa Grey. Dopiero pod koniec książki akcja nabiera tempa, ale jak można się spodziewać, zakończenie jest spokojne i przewidywalne. Po przeczytaniu serii stwierdzam, że są to książki dla miłośników, a konkretnie fanek pana Greya, bo w końcu to o niego tu chodzi, nieprawdaż? Sam Pan Perfekcyjny nie zmienia się od momentu, kiedy poznaliśmy go w pierwszym tomie. Nadal jego odpowiedzią na wszystkie sytuacje życiowe jest gniew, który najczęściej kończy się „perwersyjnym bzykankiem”. Poznajemy tylko nieco szerzej jego przeszłość. Tutaj ciekawym zabiegiem autorki, było zakończenie książki dodatkiem „Poznajcie Szarego”, gdzie czytelnik ma okazję „zaglądnąć na drugą stronę lustra”. Można by powiedzieć, że teraz fanki szturmować będą kina, kiedy to pojawi się ekranizacja powieści pani E.L. James. No cóż, mnie wśród nich na pewno nie znajdziecie. Anka Chramęga

TOUCHÉ | luty 2013


literatura | klasyka literatury | 53

Zrozumieniu nie każda miłość jest przeznaczona

Lolita, Vladimir Nabokov Wydawnictwo Literackie MUZA S.A. (2012)

W tym numerze TOUCHÉ mam dla Was – kochani Czytelnicy – stosunkowo młodą pozycję (napisaną w latach 50. XX wieku), której tytuł zapewne nie raz i nie dwa dotarł do Waszych uszu. Jest to dosyć skandaliczna powieść – do tego stopnia, że sam autor – Vladimir Nabokov, bał się opublikować ją pod własnym nazwiskiem, żeby nie stracić piastowanej posady na amerykańskim uniwersytecie. Mnie samą również zapytano po co to czytam i co znajdę w tym ciekawego – przyznam, że nurtowało mnie to nim ujrzałam pierwszą stronę, pierwszego rozdziału, części pierwszej. Lolitę rozpoczyna wspomnienie głównego bohatera-narratora na temat jego pierwszej, młodzieńczej miłości do rówieśniczki.

TOUCHÉ | luty 2013

Dziewczę, wówczas 14-letnie, wywarło na nim niezatarte wrażenie. Prawdopodobnie głównie ze względu na swoje rychłe odejście ze świata żywych, na krótko po ich pierwszej miłosnej schadzce. Bohater, owładnięty smutkiem i tęsknotą, rozpoczął swoje długoletnie poszukiwania następczyni, którą odnalazł, będąc dobrze po 40-tce, w 12-letniej wówczas Dolores Haze. Dolores, Dolly, Lo czy też Lolita, to od samego początku dziewczynka, którą ciężko jest rozgryźć. W oparciu o jej relacje z matką, wydaje się być rozkapryszoną, nieusłuchaną, zepsutą pannicą – ale ciągle dzieckiem, z kolei w obliczu relacji z narratorem, zachowuje się nadzwyczaj swobodnie, beztrosko i prowokująco. Rozpoczynając swoją przygodę z Lo, spodziewałam się, że doświadczę historii podtatusiałego pedofila, obsesyjnie marzącego o majteczkach w wisienki biednej, wystraszonej uczennicy podstawówki, a tymczasem przeżyłam coś kompletnie mniej odstręczającego. Właściwie, chociaż samej trudno mi przyszło w to uwierzyć, jest to jedna z piękniejszych książek jakie czytałam. Owszem, narrator w dniu kiedy zobaczył Dolores przed domem pani Haze, popadł w zmysłowy obłęd, ale miał on wyraz bardziej konfesyjny niż diaboliczny. Lolita stała się dla niego w pełni ucieleśnieniem zewnętrznego piękna, które podziwiał z dnia na dzień, niczym artysta wychwalaną muzę. Jak sam przyznał, wystarczało mu jedynie stać z boku i podziwiać niechybnie przemijający okres jej perfekcyjnego nimfectwa. Sęk w tym, że Dolores Haze jest rozpaskudzoną, młodą damą. Lolita cechuje się wspaniałymi zabiegami literackimi, których jest tak wiele, że naprawdę trudno wspomnieć o wszystkich. Przede wszystkim autor pisząc o rzeczach dotyczących ludzkiej seksualności, które winny oko przeciętnego dorosłego przyciągnąć na dłużej, utrzymuje głównego bohatera w niewiarygodnie beznamiętnym nastroju. Jest to wręcz rzeczą niepojętą, by czytać wypowiedź mężczyzny zdegustowanego powabnymi, dorodnymi kształtami atrakcyjnej małżonki (których opis sprawia, że zazdrość zżera mi serce), a pąsowiejącego na widok niemytych ponad miesiąc włosów panny Dolores. Nabokov, charakteryzuje się tak czarnym humorem, że jest w stanie, w chwili nieszczęśliwego wypadku, którego ani bohater ani Czytelnik nie byli w stanie przewidzieć, porównywać głowę ofiary do zupy z części anatomicznych człowieka, co jest tak odrażające, że aż zabawne – przynajmniej w mojej opinii. Serdecznie polecam Lolitę, a w tak zwanym posłowiu przypomnę, że macie również, drodzy Czytelnicy, możliwość obejrzenia historii Nabokova na szklanym ekranie. Wyjątkowo rekomenduję aż dwie pozycje. Pierwszą, z końca lat 90. w wykonaniu Jeremy Irons’a, z miłym dodatkiem ciekawie brzmiącego akcentu Melanie Griffith i przyjemną dla ucha nutą Ennio Morricone; oraz drugą z początku lat 60. nagrodzoną m.in. Złotym Globem Lolitę Stanley’a Kubrick’a w wersji czarno-białej. Patrycja Smagacz


54 | teatr | recenzja

Uratuj, uratuj, uratuj

fot. Bartosz Maz, źródło zdjęcia: www.teatropole.pl

Jest też monolog genialnej Grażyny Misiorowskiej. Nie jest w nim ani kobietą, ani mężczyzną, a raczej po prostu... człowiekiem. Mówi o ranach, które pochodzą ze stereotypów, z przekonania, że mamy kochać tak, jak inni, myśleć jak inni, cierpieć jak inni. Mówi: Ja nie rozumiem, ja czuję. I już mnie to nie boli. Ona zdaje się być jedyną z nich wszystkich, która nie potrzebuje ratunku. Ona wie, że człowiek może ocalić się tylko sam. Mamy też parę kochanków i znowu tę samą historię pod tytułem: Uratuj mnie! Marta Nieradkiewicz i Dawid Ogrodnik tworzą coś tak ładnego, że pozostaje tylko malować nad nimi tęczę . Ona jeździ na wózku, on podnosi ją i pozwala poczuć się niczym Dancing Queen. Karmią się złudzeniami. Ale wszystko, co ładne, zaczyna powoli cuchnąć i się rozpadać. Ona chce od niego wszystkiego, ale czego on potrzebuje od niej, skoro jedyne, na co go stać to: Co chciałabyś robić? A może chcesz się gdzieś przejść? Ona go pyta o pragnienia, takie wielkie, nie zwykłe zachcianki, ale On jest tylko zużytym produktem swoich czasów, niezdolnym odczuwać tak silnie, niezdolnym tak mocno pokochać. I chociaż wolałabym nie, to jednak płaczę i się śmieję. I chociaż wolałabym to robić jak nikt nie widzi, to jednak czuję intymną obecność pozostałych widzów i boje się, że to zauważą. Czuję się tak bardzo ludzka i słaba, wszystkie kotłujące się we mnie głęboko uczucia zaczynają wypływać na wierzch mojej świadomości. I wiem, że jestem tylko wyjałowionym dzieckiem tych gównianych czasów, niedokończonym i mało praktycznym. Dzieckiem, które chciałoby się wreszcie dowiedzieć tego, czego nie wiedzą nawet dwie starsze panie w jednej ze scen spektaklu: po co żyjemy? po co cierpimy? po co kochamy? Chciałabym wiedzieć kto, do cholery, wymyślił Boga i dlaczego tak, jak jeden z bohaterów sztuki, chciałabym czasem mu zwrócić bilet, bo droga jest brzydka, a pociąg nie chce się zatrzymać. Bracia i Siostry nie dadzą Ci, Widzu, żadnej odpowiedzi. Poruszą za to milion istotnych kwestii, o które zapytujesz siebie przed snem. Będą próbować pozbawić Cię też dwóch złudzeń: Nikt Cię nie ocali, a miłość nie zwycięża wszystkiego. Jesteśmy zagubieni, ale jedynym ratunkiem jest pogodzić się z tym i wziąć za rękę swój strach. Iga Kowalska

Bracia i siostry Teatr im. Jana Kochanowskiego w O polu

Siadam i nagle zaczyna się dziać. Ludzie się ruszają, coś cicho i niewyraźnie do siebie mówią. Nie wiem, co ich łączy, ani kim są. Wyglądają na bezdomnych, szalonych, są dziwnie ubrani, żyją niby obok siebie, ale nie razem. Widzowie zaczynają rozglądać się po sali ze znudzonym wyrazem twarzy. Po co tu jestem? - przechodzi mi przez myśl. Ale za chwilę się dowiem. Za chwilę poczuję pięć razy mocniej. Zaboli mnie i ukoi. Za chwilę będzie wszystko. Całe życie. W trzy godziny. Bohaterowie w pewnym momencie przestają być oderwanymi od siebie elementami. Następuję przybliżenie, poznajemy ich związki rodzinne, emocjonalne, cielesne. Poznajemy małżeństwo, których dziecko umarło. On mówi do Niej kocham cię tyle razy, że przestaje to cokolwiek znaczyć, mówi bardziej, jakby chciał przekonać siebie. Ona nie może pogodzić się ze śmiercią syna. Inna żona już dawno nie kocha męża. Rozpaczliwie próbuje poczuć cokolwiek i prosi obcego mężczyznę, by ją dotykał, dusił, pragnął. Chce dać mu siebie i oczekuje od niego ratunku. Zadaje mu pytanie, które dobrze opisuje ten słodko - gorzki smutek zauroczonej: Będziesz dla mnie każdym? Ale on nie potrafi jej ocalić. Kolejny mężczyzna też mówi o miłości. Zapewnia o niej dziwnie tańczącą kobietę, z którą prowadzi śmieszną grę chodząc wokół sceny. Ale czy miłość nie jest śmieszna? Słowo kocham pada tak wiele razy, że rozcieńcza się, tanieje i traci znaczenie. Staje się zużytą szmatą do podłogi, staje się kocykiem z misiami, pod który chcemy wsadzić wszystkie śmieci tworzące teraźniejszość, która nikomu się tutaj nie podoba. Rzeczywistość, gdzie wszyscy są zgubieni.

TOUCHÉ | luty 2013


teatr | recenzja | 55

Nikt się nie śmieje

fot. Greg Noo-Wak,, źródło: www.wteatrw.pl

Z. Michalska), jak i wyzuty z poczucia winy pasjonat psów (Piotr Łukaszczyk), Ten Niemiec (Maciej Tomaszewski), czy cała reszta indywidualności, w które wcielał się, doskonały pod każdym względem, artystyczny zespół wrocławkiego teatru. W sposób brawurowy przedstawili złożoność charakterów i bojaźń przed rewizorem, spędzającą sen z powiek. Przestrzeń sceny została kompletnie zapełniona przez kreacje aktorskie, bo pomijając magiczną konstrukcję ścian – pogłębiającą płaszczyznę; podobno specjalnie stworzoną na potrzeby tego spektaklu, scenografia jednak była ograniczona. Aktorzy (i ich charakteryzacja) sprawili, że właściwie nie wiadomo na kim zawiesić oko. Najczęściej przyciąga je jednak Tomasz Schimscheiner i wcale nie dziwi fakt, że Agata Duda-Gracz często angażuje go do swoich przedstawień. Postać Bobczyńskiego w jego wydaniu jest hipnotyzująca. Duda-Gracz z pewnością nie należy do grona reżyserów konserwatywnych, nie boi się śmiałych interpretacji, a propos - warto także zwrócić uwagę na jej najnowszą sztukę - Ja, Piotr Rivière, skorom już zaszlachtował siekierom swoją matkę, swojego ojca, siostry swoje, brata swojego i wszystkich sąsiadów swoich... Ta reżyser wykazuje się niebywałą heroicznością i najprawdopodobniej nie odczuwa strachu przed krytyką, nawet gdy pozbawia Gogola najważniejszych słów i znamiennej „niemej sceny”, ale tym samym udowadnia, że wydźwięk może pozostać taki sam, mimo tego, że nie pojawiają się sławetne kwestie: - „Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!” Rewizor według Bobczyńskiego nie jest jedynie prowincjonalnym szyderstwem i odrobinę mocniej niż Gogol ukazuje lęk przed inwigilacją, formalizmem, władzą. Jeszcze bardziej obnaża absurdalność ludzkich zachowań w kryzysowych sytuacjach, powierzchowność i obcesowe symulanctwo. We wrocławskim wydaniu jest bardziej dramatem niż komedią. Asia Krukowska

Rewizor według Bobczyńskiego, Wrocławski Teatr Współczesny

Gogol wypatroszony i przemielony - i to nie pierwszy raz. W dodatku, po raz kolejny, przez Agatę Dudę - Gracz (wcześniej na warsztat został wzięty Ożenek), która zrewoltowała komedię rosyjskiego dramaturga i wprowadziła ją na inny tor. Tak samo, jak u rosyjskiego pisarza, mieszkańcy prowincji dowiadują się o przybyciu tytułowego rewizora, pewnej osobistości, która ich skontroluje. Owo „wyogogolenie” miało miejsce między innymi z przemieniowania postaci mało znaczącej, na głównego bohatera. I w ten sposób jawi nam się on - Bobczyński. Neurotyczny, a jednocześnie bezbarwny autochton. W pierwotnej postaci po prostu obywatel, który wszem i wobec obwieszcza, że rewizor jest już w miasteczku, że zaraz swój początek będzie miała lustracja, której tak wszyscy się obawiają. Już za późno jest na rachunki sumienia, żale za grzechy, mocne postanowienia poprawy i zadośćuczynienia. Wszystkie szwindle ujrzą światło dzienne. Mieszkańcy tracą zmysły i już sami nie wiedzą, kim będzie owy lustrator, a być może jest nim znerwicowany Bobczyński? Ewidentnie zakrawa na niego, lecz ciągle nie można wyzbyć się przeświadczenia, że tak właściwie każdy jest swoim własnym, prywatnym rewizorem... Rewizorem jakże różnokształtnym, ponieważ miasteczko wyróżnia się niezwykłym wachlarzem osobowości. Wszyscy inni, wszyscy barwni, a jednak zespoleni niepokojem... rodzina Horodniczego (Krzysztof Kuliński) - jego ekstrawertyczna żona (niezwykła rola Eweliny Paszke – Lowitzsch) i lekko postrzelona córka (ujmująca w tej roli, Katarzyna

TOUCHÉ | luty 2013


56 | sztuka

fot. www.realdoll.com; model Michelle

Zabawa w seks

W październikowym numerze TOUCHÉ pisałam o „Dollfie” – lalkach kolekcjonerskich, tworzonych na podobieństwo rzeczywistych postaci, o zbliżonych do ludzkich rozmiarach i fizjonomii. Mowa była o tym, jak ludzie je kupują i się do nich przywiązują, kompletując ich garderobę, dbając o makijaż, układając włosy, traktując je jak miniaturowych towarzyszy, z którymi można mile (choć w ciszy) spędzać czas. Jak się jednak okazało, temat ten bynajmniej nie został przeze mnie wyczerpany. Dollfie nie stanowią ostatecznej postaci lalek, biorąc pod uwagę zarówno rozwiązania technologiczne, wizualne, jak i dotykowe. Oto bowiem przede mną otwarta została strona internetowa https:// www.realdoll.com, pełna lalek o wiele bardziej… rozwiniętych od Dollfie. Temat ten związany jest z nieodłącznym pytaniem, które pojawia się niemal zawsze w dyskusjach dotyczących sztucznych partnerów – mianowicie, czy obdarzane uczuciem kawałka sztucznego tworzywa, uformowanego na kształt ludzkiej postaci, można tłumaczyć nadal strachem przed samotnością, naturalną potrzebą towarzystwa drugiego człowieka (!), czy może zacząć już traktować podobne zachowania jako obraz pewnego zachwiania rzeczywistości i zaburzenia psychiczne? Produkcja RealDolls rozpoczęła się w 1996 roku. Początkowy zamysł autora Real Doll, Mat’a McMullen’a, nie przedstawiał lalek jako przedmiotów, mających na celu zaspokojenie seksualne potencjal-

nych klientów. Jak sam mówi w jednym z wywiadów, traktował lalki raczej jako rodzaj interaktywnej rzeźby, bądź artystycznego i wykonanego z większą dbałością o szczegóły manekina. Pojawił się również pomysł, aby lalki były po prostu powiększoną wersją Barbie, która wzbudzałaby zainteresowanie odwiedzających posiadacza zabawek. Miały wzbudzać wątpliwość, czy oto na kanapie siedzi żywa osoba, czy manekin. Zarzeka się mówiąc, iż prototyp lalki wykonywany był bez podtekstów seksualnych - te jednak szybko zrodziły się wśród klientów McMullena. Po kilkunastu mailach, zawierających prośby, by lalki zostały wzbogacone o możliwości zaspokajania więcej niż tylko estetycznych pragnień, Mat zdecydował się wdrożyć w życie projekt RealDoll, jako zabawki erotycznej. I to bardzo drogiej zabawki. „Do produkcji RealDoll używamy technologii wykorzystywanej w Hollywood do efektów specjalnych. Lalki posiadają plastyczny szkielet, który pozwala ustawiać je w różnych pozycjach. Każdy model wykonany jest z mieszanki najlepszych gum silikonowych, aby uzyskać wrażenie dotyku prawdziwego ciała. Dodatkowo, lalki dostosowane są do potrzeb klienta - można modyfikować twarz, proporcje ciała, kolor włosów...” – jak widzimy, przed potencjalnym klientem otwiera się ocean możliwości. Nawet najbardziej wymagający, przyszły nabywca RealDoll, może skonstruować swoją, nową partnerkę, zgodnie z najekscentryczniejszymi poleceniami własnej wyobraźni. Poszczególne części ciała lalek są wymienne, dzięki czemu, gdy użytkownikowi znudzi się wyraz twarzy niemej towarzyszki, może po prostu tę twarz... wymienić (swoją drogą, sam proces wymiany wydał mi się mocno niepokojący). Jako zabawka czysto seksualna, RealDoll w XXI wieku właściwie

TOUCHÉ | luty 2013


sztuka | 57

nie wzbudza kontrowersji. Niektórzy nazywają ją ulepszoną wersją dmuchanej lali. To, co skłaniać może do przemyśleń, to relacje dużo bardziej emocjonalne, nawiązywane z RealDoll. Coraz częściej zdarza się bowiem, że klienci w lalkach się zakochują i traktują je jak swoje realne (i żywe!) partnerki. Teoretycznie pozostajemy w granicach rozsądku – posiadacze lalek powtarzają, że są świadomi tego, iż ich partnerki nie słyszą ich i nie czują, tłumacząc swoje postępowanie faktem, że tak jest po prostu wygodniej. Nie wypada to jednak przekonująco dla osób obserwujących zjawisko z boku. Wyobraźmy sobie bowiem scenkę: przechadzamy się któregoś pięknego, letniego wieczora po parku, w pewnym momencie spostrzegając siedzącą na kocu, zakochaną parę. W czułych objęciach, mężczyzna szepcze do ucha partnerce miłe słowa, podaje jej owoce, trzyma za rękę. Im bliżej jednak się znajdujemy, dociera do nas, że coś w tym obrazku nie pasuje, coś wykracza poza znany nam kanon. I wreszcie, wyobraźmy sobie naszą minę, gdy podchodzimy na tyle blisko, by zauważyć, że piękna dziewczyna o długich włosach to martwy przedmiot. Manekin. Podgrzewany. Lalki sadza się na wózkach inwalidzkich i chodzi z nimi na spacery, na randki. Zawsze wysłuchają. Nigdy nie denerwują się, gdy za późno wróci się do domu. Nie jedzą. Nie krzyczą. Nie płaczą. Zawsze są gotowe na seks. Wielu posiadaczy RealDolls tłumaczy, że w całym swoim życiu nie mieliby szans, by spotkać się z równie piękną, żywą kobietą. A trzeba przyznać, że lalki wykonywane są z wyjątkowym poczuciem estetyki. Idealne ciało, piękna twarz, to rzeczywiście spora zachęta, szczególnie dla osób faktycznie samotnych. Czy jednak nie powinien skłaniać do refleksji fakt, że zaczynamy żyć w świecie, w którym łatwiej jest zbudować związek z martwym przedmiotem niż z żywym człowiekiem, gdy taki związek zaczyna być traktowany jako bardziej wartościowy? Związek to zaiste bardzo cenny, koszt RealDoll oscyluje bowiem w granicach od 6 do 10 tysięcy (!) dolarów, a każda kolejna zmiana, elementy garderoby itp. to kolejne koszta. Niemniej jednak nie trzeba pisać, przynosić kwiatów, ani specjalnie wysilać się, by zdobyć zainteresowanie sztucznej ukochanej. Paradoks polega na tym, że ci sami mężczyźni, którzy tłumaczą przygodę z RealDoll ucieczką od wszelkiego rodzaju zobowiązań, sami wpadają w pułapkę, zaczynając żywić do lalek prawdziwe uczucia. I naprawdę walczyć o ich uwagę. Lalki spełnić mogą najbardziej wyuzdane, seksualne fantazje. I to nie tylko męskie, bowiem równym zainteresowaniem cieszą się lalki imitujące mężczyzn. Również podgrzewane. Oprócz wspomnianej przeze mnie strony https://www.realdoll. com, oferującej sprzedaż RealDolls, znaleźć możemy je także w innych miejscach w Sieci, takich jak http://www.wickedrealdoll.com czy w serwisach http://www.amazon.com, czy http://www.dhgate. com. Powstało już także kilka filmów dokumentalnych, przybliżających historie posiadaczy lalek. Najpopularniejszy z nich, to projekt zrealizowany przez telewizję BBC, o nazwie Guys and Dolls, dostępny między innymi w serwisie https://www.youtube.com. Refleksję pozostawiam Wam, drodzy Czytelnicy, sama będąc lekko zszokowaną tym, co zobaczyłam. I choć wiele prawdy jest w powiedzeniu, że wszystko jest dla ludzi, nadal chyba jednak nie wszystko, co ludzkie (lub prawie ludzkie), nie jest mi obce.

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski.

Eliza Ortemska el.ortemska@gmail.com

bgraczyk@touche.com.pl TOUCHÉ | luty 2013


58 | kobieta poszukująca

Nadmiłość

il. Jul Pataleta

Jednego nie przewidział Bóg w swoim przykazaniu miłości – oddzielnego paragrafu na ludzi pokracznych, cuchnących, pomylonych i złych. Na ulicach, dworcach, w więzieniach i szpitalach codziennie pojawiają się jednak szaleńcy, którzy od miłowania bliźniego nie uznają wyjątków.

Po pierwsze Hipokrates Maturzysta pyta na forum, czy warto iść na medycynę. Studenci ochoczo odpowiadają mu, przeliczając zmarnowane godziny swojego naukowego życia na walutę przyszłych zysków. Z zastrzeżeniem, że kasy fiskalne w gabinetach – o ile przejdą w ustawie – mogą całkowicie podważyć sens ich działalności zawodowej. Gdzieś w trakcie dyskusji cichutko przebija się głos idealistki z Łodzi, która próbuje przeforsować humanistyczny argument niesienia pomocy ludziom. Lekarz jednak człowiek – jeść i pić musi, a mając na względzie długość stanu żerowania na rodzicach - finansowa samodzielność jest zrozumiałym marzeniem. Prestiż samego zawodu każe nam w dalszym ciągu kojarzyć z nim przystojnego pasażera samolotu, ofiarującego swoją pomoc przy omdleniu na pokładzie. Ileż traci widok starszej kobiety, przyjmu-

jącej brudnych, zawszonych bezdomnych w podziemiach dworca? Wydaje się jednak, że to tutaj właśnie realizuje się prawdziwy humanizm i próba „wyrównania” człowieczeństwa – wykształcony, doświadczony i zamożny człowiek pochyla się nad drugim, który zupełnie zatracił już ludzkie cechy. Taka jest rzeczywistość Lekarzy Nadziei – polskiej organizacji dobroczynnej, która od prawie 20 lat, borykając się z ograniczeniami polskiego prawa zapewnia bezpłatny dostęp do opieki medycznej wszystkim, których ułomny system służby zdrowia wyparł za margines. Rocznie z ich pomocy w 3 miastach w Polsce korzysta 12 130 osób. W stowarzyszeniu jako wolontariusze działają lekarze różnych specjalizacji, żaden z ośrodków nie zatrudnia pełnoetatowego personelu. Najczęściej diagnozują zapalenia dróg oddechowych, zatrucia pokarmowe, niedożywienia, anemię, owrzodzenia, zwyrodnienia, pasożyty i choroby zakaźne. Nieobcy jest im HIV, brud i smród. Pojawiają się ze swoją misją w miejscach, o których być może zapomniał Bóg. Niejednokrotnie za swoją dobroczynną pracę nie słyszą nawet zwykłego, ludzkiego dziękuję – ich pacjenci funkcjonują daleko poza granicami naszej kultury społecznej i przypuszczalnie nie stawiają losowi wielkich wymagań. Lekarze Nadziei natomiast przy kolejnych okazjach powtarzają ze smutkiem, że władza nad ludzkim zdrowiem leży obecnie w rękach polityków i ekonomistów. Szczęśliwie dla tysięcy bezdomnych i ubogich – podążając za ideałami Hipokratesa, pragną sami stwarzać sieć stosunków społecznych, których nie potrafią w pełni zorganizować nawet najbardziej wydolne ekonomicznie kraje świata. Po drugie Bóg Zwykliśmy twierdzić, że dobroczynność powinna być wzruszająca, efektywna i podnosząca na duchu. Przyklejone serce WOŚP lub blady uśmiech nieuleczalnie chorego dziecka to prawdziwy kompres dla serca. Są jednak problemy i sytuacje znacznie mniej kojące. Więzienie to miejsce, w którym czasoprzestrzeń zagina się. Kryminalne wczoraj zatrzymało się na szumiącym kratami dziś, które zdaje się nie mieć końca. Próbując dotrwać do szczęśliwego, wolnego jutra, z którym być może i tak nie będą umieli sobie poradzić, więźniowie próbują różnych form socjalizacji. W polskich więzieniach pomagają im psychologowie, edukatorzy, katoliccy kapłani oraz buddyjscy wolontariusze z Wrocławia. Działają w imię miłującej dobroci, która jest dla nich aktywnie działającą siłą. Dzięki podejmowanym przez nich wysiłkom życiowe ścieżki innych osób stają się łatwiejsze i lepiej przysposobione do celu, jakim jest przezwyciężenie nieszczęścia i osiągniecie najwyższej błogości - oświecenia. W przypadku kontaktu z osadzonym nie chodzi jednak o wielkie gesty i słowa. Liczą się drobne, konkretne działania. Pracują od 2004r., kiedy to jeden z więźniów zwrócił się do władz swojego ośrodka karnego, z prośbą o umożliwienie mu praktykowania buddyzmu. Nieco ekscentryczna prośba dotarła jednak z powodzeniem do grupy buddystów, którzy w wołaniu osadzonego usłyszeli wielką, ponadreligijną potrzebę pracy z człowiekiem i dla człowieka. Materia ludzka jest w tej sytuacji również bardzo niewdzięczna, trudna i wymagająca. Więźniowie mocno przyswajają sobie zasady funkcjonowania wewnątrz

TOUCHÉ | luty 2013


kobieta poszukująca | 59

i wiedzą, na jakich dobrych pobudkach warto pogrywać. Dlatego też buddyści oferują więźniom znacznie więcej niż skoncentrowane na poszukiwaniu wewnętrznego spokoju medytacje. Do więzień chodzą, a także piszą. Wierzą, że sama relacja osadzona w innej niż więzienna strukturze, pozwala kryminalistom odnaleźć w sobie chęć do życia w normalnym, funkcyjnym społeczeństwie. Chcą być szczególnie blisko tych, którzy po wielu latach odzyskują wolność i jako ofiary niepozbawionego wypaczeń systemu resocjalizacyjnego nie potrafią w sensowny sposób przystąpić do żmudnej odbudowy swojej rzeczywistości. Zauważyli, że byli więźniowie mają bardzo konkretne, choć nieoczywiste potrzeby – nie chcą wychodzić do ludzi, bo wstydzą się wybrakowanych uśmiechów, po latach odsiadki często niedowidzą. Nie radzą sobie z urzędniczą biurokracją i zarzucają przez to próby skorzystania z teoretycznie dostępnej im pomocy. Nie wiedzą, gdzie i po jakie wsparcie mogą się zgłosić, co potęguje ich osamotnienie. Dlatego też grupa wolontariuszy w kilku miastach kraju dobrowolnie poświęca im swój czas, wiedzę oraz umiejętności. Prawnik cierpliwie tłumaczy i odpowiada na pytania. Prowadzi do urzędu, poprawia kołnierzyk poszarzałej koszuli. Pomoc więźniom to jednak nie wyłącznie domena buddyjska – podążając za nauką Chrystusa, także młodzi chrześcijanie przychodzą do osadzonych z dobrą nowiną. Program, który jedna ze wspólnot prowadzi w podkarpackim więzieniu, zakłada również, że spośród samych recydywistów uda się wyłonić kolejnych wolontariuszy, skłonnych do własnej, bezinteresownej pracy na rzecz kolejnych potrzebujących. Jak się okazało, do tematu nieopłaconej, dobrowolnej pracy więźniowie podchodzili z dużą rezerwą – w pojęciu osoby osadzonej nie ma miejsca na tego typu hippisowskie ekstrawagancje. Wolontariusze cierpliwie jednak opowiadają i tłumaczą. Ostatecznie najbardziej przemawiają za nimi czyny. „To, że się odważyli przychodzić i siedzieć z takimi parszywiakami jak my” - mówi Janusz.

sposób, traktując swoją pracę raczej jako normę, niż chwalebny wyjątek. O dzieciach mówi, że są kochane, być może mając na myśli ich urok, dobroć i słodycz. Kochany to jednak dosłownie obdarzony miłością - w tym przypadku przekazywaną cierpliwym tonem, długim i żmudnym tłumaczeniem zadania, czasem i obecnością. Gdyby samochody można było ładować bateriami miłości, które tak wielu ludzi przenosi codziennie z miejsca na miejsce, ropa zupełnie przestałabym nas interesować. Szczęśliwie dla wszystkich, nowe paliwo wydaje się być niewyczerpalne.

Sandra Staletowicz

Pomagasz, wspierasz, działasz? Opowiedz o sobie i ludziach, którym niesiesz pomoc staletowiczowna@gmail.com

TOUCHÉ | luty 2013

il. Jul Pataleta

Po trzecie Człowiek Dzieci z takich dzielnic niczym specjalnym nie różnią się od swoich rówieśników z dobrych domów. Próbują naśladować ten sam styl ubioru, słuchają takiej samej muzyki i gdyby chodziły często do kina, z pewnością wybierałyby popularne wśród miejskich dzieciaków tytuły. Zapóźnia je tylko ciężar nieprzyjemnych doświadczeń, który wydarzył się w ich rodzinach i to właśnie przez obserwowany alkoholizm, biedę, bezrobocie być może za 5, 10 lat, powtórzą błędy rodziców zamiast wyfrunąć świat. Szczęśliwie dla tego pokolenia, w większości miast działają od kilkunastu lat różne komórki pomocowe, najczęściej zakładane przez ludzi, którzy zobaczyli problem i postanowili pogrozić mu palcem, biorąc się do roboty. Karmią, ubierają, edukują – można odnieść wrażenie, że przejmują w zasadzie funkcje rodziny i z o wiele większym powodzeniem socjalizują małych, pogubionych ludzi. W kolejnych projektach i wnioskach jako swój główny kapitał wykazują pracę wolontariuszy. Nie sposób przeliczyć na pieniądze roboczogodzin, które studenci i aktywiści zdecydowali się spędzić z dzieciakami. Jedna z wolontariuszek wszystkie pytania o sens i treść działań podejmowanych w fundacji socjoterapeutycznej zbywa w obojętny


60 | psychologia

il. Hain&Krztoń

Co nas kręci, co nas podnieca

Mechanizm seksualnej podniety, że to tak elektryzująco ujmiemy, został w naturze zaprojektowany w dość prosty i sensowny sposób. Przeważająca większość populacji zaspokaja swoje potrzeby seksualne w sposób tradycyjny, który służy nie tylko przyjemności, ale i reprodukcji. Mężczyzn zazwyczaj podniecają powabne kształty kobiet, a tym z kolei miękną kolana na widok ich boskich ciał! I tak to się kręci od setek lat. Jednakże źródłem podniecenia, by nie było tak nudno, nie musi być jedynie płeć przeciwna jako taka. Mogą to być niezwykle sytuacje czy przedmioty, które pewnym osobom pomagają w osiągnięciu podniecenia i spełnienia seksualnego. Witamy w świecie parafilii!

Gdy wiedziony/a ciekawością przekroczysz już próg bram, za którymi rozciąga się długa, szeroka i fascynująca kraina parafilii, zadziwi Cię najpewniej to, iż podniecać może niemal wszystko. W-s-z-y-s-t-k-o. Wiele rzeczy czy sytuacji, które pojawiły się teraz w Twojej głowie, zostały już uprzednio sklasyfikowane. Może mały eksperyment? Pomyśl o czymś szalonym, o czymś, co mogłoby Cię podniecić w alternatywnej rzeczywistości... Może mrówki? Formikofilia. A może nos jakiegoś przystojniaka? Nasofilia. Pieluszki? Autonepiofilia. A może przed Twymi oczyma ukazały się „poruszające się obrazki”? Piktofilia. Jeśli nie odnalazłeś/aś terminu, który korespondowałby z Twoim wyobrażeniem, nie świadczy to o tym, iż Twoja wizja seksualnych praktyk jest zbyt szalona, ale jedynie o tym, iż najprawdopodobniej po prostu nie możesz znaleźć tego terminu, bądź jeszcze nikt go nie wprowadził. Zapewne jest jednak ktoś taki

TOUCHÉ | luty 2013


psychologia | 61

na świecie, kto ma wyjątkowo miłe wspomnienia ze słodkim „sam na sam” z Twoim wyobrażeniem. Łyczek teorii O parafilii możemy mówić wówczas, kiedy upośledza ona podtrzymywanie uczuciowo-erotycznego związku między ludźmi, a pojawienie się określonych sytuacji bądź przedmiotów, staje się jedynym źródłem, jak i warunkiem, pełnego zaspokojenia seksualnego. Parafilie dzielimy na trzy duże kategorie: (a) podniecenie seksualne oraz preferencje dotyczące przedmiotów nieosobowych, do których zaliczamy fetysze i transwestytyzm; (b) podniecenie i preferencje seksualne oscylujące wokół cierpienia oraz upokorzenia, czyli sadyzm i masochizm; (c) podniecenie seksualne i preferencje dotyczące niedobrowolnych partnerów, do których zalicza się molestowanie dzieci, podglądactwo (strzeżmy się szatni publicznych!), ekshibicjonizm (strzeżmy się ciemnych skwerków!), a także skatologię telefoniczną (strzeżmy się nieznanych numerów!). Słowem wytłumaczenia, ostatnia z przytoczonych parafilii umożliwia osiągnięcie odpowiedniego podniecenia seksualnego poprzez toczenie obscenicznych rozmów telefonicznych. Współczujemy telefonom zaufania. W przybliżeniu istoty, jak i niezwykłości owych zaburzeń posłużę się dwoma przykładami parafilii, z których przynajmniej ten pierwszy będzie dobrze znany damskiej, nieszczęsnej części, użytkowników komunikacji miejskiej. Ocieractwo Ocieractwo to inaczej frotteuryzm, toucherizm, frottgage. Sposób zaspokojenia seksualnego ocieraczy jest jednym z najbardziej powszechnych i stosunkowo najmniej zbadanych typów parafilii. Głównym powodem tego jest to, iż kobiety nękane przez tego typu „adoratorów” uciekają w popłochu, nie zgłaszając sprawy dalej, natomiast sami ocieracze rzadko trafiają do seksuologów po pomoc. Ich zachowanie w stosunku do kobiet przybiera bardzo zróżnicowaną formę. Jako że z ocieractwem łączą się często także inne parafilie, jak np. fetyszyzm ubioru, pośladków czy piersi, różne elementy ciała stają się dla nich wyjątkowo atrakcyjne podczas prób zaspokojenia swojego popędu. U większości dochodzi wówczas do erekcji członka. Pewna grupa ocieraczy, pocierając penisa ręką oraz wykonując ruchy biodrami, wyobraża sobie stosunek seksualny z niczego nieświadomą panią z tramwaju. Niektórzy osiągają wówczas orgazm, a poprzez częściowe obnażenie się, mogą brudzić kobiety nasieniem. Niektórzy natomiast utrzymują swój stan podniecenia i dopiero w domu kontynuują pobudzanie, doprowadzając się do radosnego finału. Kobiety, które poczynają zdawać sobie sprawę z tego, iż stają się obiektem tego typu praktyk, szybko zmieniają miejsce w autobusie, wysiadają na najbliższym przystanku bądź swoją gwałtowną reakcją wymuszają takie zachowanie na ocieraczu. Co zaskakujące, literatura opisuje także przypadki kobiet, które nie tylko pozytywnie postrzegały tego typu zachowania seksualne, ale wręcz podsycały w ocieraczach poziom podniecenia. Tak radośnie beztroskie, pełne tolerancji reakcje kobiet na dewiację ocieracza, mogą nieść dla niego bardzo duże następstwa. Uprawomocniają jego zachowanie oraz wzniecają coraz to śmielsze wyobrażenia. Ocieractwo może być dla nich wstępem, rodzajem dojrzewania do odbycia z partnerką normalnego stosunku – wówczas ich praktyka zaczyna powoli zanikać w miejsce bardziej dojrzałych zachowań seksualnych. Niektórzy natomiast muszą stale pocierać się o part-

TOUCHÉ | luty 2013

nerkę, by utrzymać podniecenie, stąd ich parafilia powoduje znaczne spustoszenie w tradycyjnym modelu współżycia. Większość mężczyzn dotkniętych frotteuryzmem mieści się wieku 15-25 lat, choć oczywiście zdarzają się także osoby starsze. Duża ich grupa jest zlękniona poprzez wizję kontaktu z kobietami, posiada ubogie doświadczenia seksualnie z nimi bądź ich zupełny brak. Wylegają na ulice, co oczywiste, głównie w sezonie letnim. Ozolagnia Ten typ parafilii, spokrewniony z fetyszyzmem, jest jedną z najrzadziej spotykanych form zachowań seksualnych. Oznacza ona silną reakcję na bodziec zapachowy partnera, bez którego niemożliwe jest osiągnięcie podniecenia seksualnego. Bodźcem zapachowym może być woń wydzielana przez narządy płciowe partnera czy jego gruczoły potowe, a także, co najbardziej chyba zrozumiałe dla ogółu społeczeństwa, boski zapach perfum bądź dezodorantu. Dla osób dotkniętych ozolginią, sam stosunek seksualny może nie istnieć, choć mogą się go podejmować, przy czym to nie on doprowadzi do osiągnięcia orgazmu. Wiele osób obdarzonych zostało przez naturę niezwykłym zmysłem powonienia, stąd sygnały odbierane ze środowiska przez tego typu receptory pociągają ze sobą szczególne reakcje. Uwarunkowanie się reakcji na zapach może być pozytywne lub negatywne. Na przykład, poprzedni partner pewnej kobiety kojarzył jej się z zapachem taniej wody kolońskiej, stąd zapewne zależnie od rozwoju tego związku, może ona preferować tego typu afrodyzjak u swoich obecnych partnerów lub go odrzucać. Takie zachowanie może ulec usztywnieniu. Jakie są przyczyny ozolginii, które rozważane są przez naukowców? Przede wszystkim jest to pierwsze doświadczenie erotyczne, które staje się swego rodzaju pierwowzorem, stale oddziałującym na człowieka. Rozwój ozolginii może mieć także związek z erotyzacją człowieka w kierunku bodźców zmysłowych. Oznacza to, iż rozwój erotyczny pewnych osób nie obejmuje takich bodźców jak osobowość partnerów czy pewne podniecające praktyki seksualne, a jedynie skupia się na pewnym bodźcu zmysłowym, co prowadzi do niepełnego rozwoju tej sfery. To zaburzenie preferencji seksualnej może być także wynikiem uszkodzeniem ośrodkowego układu nerwowego czy choroby nowotworowej. W poszukiwaniu pomocy Zaburzenia preferencji seksualnych podlegają leczeniu, jednakże jest to długi proces, obejmujący wiele metod, takich jak przyjmowanie leków obniżających popęd seksualny (hormonalnych, psychotropowych), poddawanie się metodom treningowym pod okiem specjalistów oraz udział w terapii indywidualnej lub grupowej.

Natalia Kosiarczyk

Bibliografia: Zbigniew Lew-Starowicz, Seksuologia sądowa, Wydawnictwo Lekarskie PZWL, Warszawa 2000 M. Seligman, E. Walker, D. Rosenhan, Psychopatologia, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003


62 | psychologia

Pedo (full) of love

Czym jest pedofilia - każdy wie. Zdecydowana większość z nas przyjęła postawę odrzucającą zachowania, cechujące pedofilię. Jednocześnie jednak swój głos w tym temacie zabierają osoby, stowarzyszenia, grupy dyskusyjne, a nawet wydawnictwa, które operując pojęciami MIŁOŚCI I BLISKOŚCI, wykreowały dość kuriozalną ideologię (fundament nowej rewolucji seksualnej?), wokół nie mniej nowoczesnego pojęcia „POZYTYWNA PEDOFILIA”. Podoba Wam się ten pomysłowy oksymoron?

Pedofilia, według klasyfikacji chorób ICD-10, jest zaburzeniem preferencji seksualnej, cechującym się utrwaloną lub dominującą skłonnością do aktywności seksualnej z dzieckiem lub z dziećmi w wieku przed dojrzewaniem. Sprawca ma co najmniej 16 lat i jest co najmniej 5 lat starszy od dziecka lub dzieci. Natomiast DSM IV (klasyfikacja zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego) ujmuje pedofilię jako parafilię cechującą się takim kryterium, jak występowanie przez co najmniej 6 miesięcy fantazji lub zachowań seksualnych związanych z aktywnością seksualną z dziećmi przed okresem pokwitania. To, co wiemy o pedofilach, odsłania niechlubny obraz dorosłego zazwyczaj mężczyzny, który wykorzystuje zaufanie, ewentualną nieumiejętność odmawiania, nieświadomość, a przede wszystkim naturalną seksualność dzieci, w celu własnego seksualnego zaspokojenia. Intencją jest tutaj przede wszystkim spełnienie swojej potrzeby. Często z użyciem siły, przemocy i manipulacji. Właśnie z takim wizerunkiem pedofila walczą pedofile lepszego gatunku.

TOUCHÉ | luty 2013


il. Ola Kwiecińska

psychologia | 63

Pozytywna pedofilia, pojęcie będące samo w sobie paradoksem, to powiedzmy, niezłe i rozbudowane wytłumaczenie na kontakty seksualne z dziećmi, jednocześnie nadające im nowe, lepsze znaczenie. Fajna pedofilia jest preferencją fajnego pedofila, który ma właściwie dobroczynny wpływ na dziecko, gdyż kocha je, otacza opieką i bliskością. Ponadto jest prawdziwym przyjacielem dziecka, a jego funkcją jest również edukacja i wychowywanie. Brzmi znajomo, prawda? Postawa łudząco zbliżona do rodzicielskiej… Poza jednym – opisany przyjaciel dziecka ewentualnie - ale naprawdę ewentualnie i od czasu do czasu - współżyje z dzieckiem dla obopólnej przyjemności i w ramach dowodu miłości. Fajowy pedofil wychodzi z założenia, że jest lepszy od patologicznej rodziny i domu dziecka, dlatego też potrafi tak zadbać o interesy dziecka, by nawet wczesne kontakty seksualne nie były dla niego krzywdzące. Jest też zwolennikiem poglądu, że każdy ma prawo kochać tak, jak chce. Przede wszystkim jednak podkreśla, że kocha i jest kochany, a to właśnie uczucie przepełniającej go miłości do dziecka jest jego główną motywacją. Pedofil w służbie dziecka, walczy także o jego umysłową i seksualną emancypację, a także uwolnienie pozytywnej energii rozwojowej, poprzez zaangażowanie w partnerskie obcowanie seksualne. W niedawnym czasie można było natrafić na strony internetowe, propagujące dobrą pedofilię i poświęcone w całości temu zagadnieniu. Nietrudno zgadnąć, że założycielami byli klawi pedofile. W Polsce strony takie jak Piotruś Pan i Mały Książę szokowały swoim świeżym spojrzeniem na pedofilskie skłonności. Witryny te, korzystając z zagranicznych serwerów, co jakiś czas przenosiły swą lokalizację, utrudniając tym samym ich znalezienie. Żadna z nich nie zawierała materiałów jednoznacznie pornograficznych, co czyniło ją – powiedzmy – odporną na policję i tego typu sprawy. Jednak był czas, kiedy strony miały wysoką pozycję w wyszukiwarkach i z łatwością trafiały na nie dzieci, szukające np. opracowań lektur szkolnych! No bo proste – Piotruś Pan i Mały Książę. Pewnie każdy rozumie, o co z dużym prawdopodobieństwem chodziło… Rewolucyjny przekaz był kierowany raczej do dzieci i młodzieży, a nie do dorosłych, których założyciel jednej ze stron nazwał zresztą fanatycznymi obrońcami praw dziecka, owładniętymi psychozą strachu i homofobii. Same witryny zawierały wiele treści kierowanych bezpośrednio do dzieci; na przykład porady, jak uchronić dobrego wujka pedofila przed niesłusznym więzieniem. Można było zapoznać się także z kodeksem dobrego pedofila (jeden z punktów traktował o pytaniu dziecko o zgodę na zamieszczenie jego zdjęć w internecie - esencja partnerstwa?). To, co mnie samą zastanowiło, kiedy dowiedziałam się o istnieniu pojęcia pozytywna pedofilia, była niedbałość i mała siła przebicia tej nazwy. Co to w ogóle za pomysł, by dodać przedrostek pozytywna do nazwy parafilii (jednoznacznie źle kojarzonej), kiedy chce się dokonać jakiejś swoistej rewolucji i ewolucji moralności? Skoro dobrzy pedofile chcieli ocieplić swój wizerunek, przebić się ze swoimi poglądami i zapewnić o swej czystej miłości, powinni co najmniej postarać się o dobry nagłówek... Pozytywna pedofilia brzmi marnie i wzbudza raczej oburzenie, a w najlepszym wypadku uśmiech politowania. Tylko, że to jest właśnie

TOUCHÉ | luty 2013

sednem sprawy! Pozytywna pedofilia nadal zakłada współżycie z dzieckiem i zainteresowanie nim, jako obiektem seksualnym. Mimo, że jest pozytywna, nadal jest pedofilią, czyli zaburzeniem seksualnym. Tak więc propagatorzy jej słonecznego obrazu nie odżegnują się od zainteresowania seksem. Nie mieli więc dużego wyboru, jeśli chodzi o nazwę swojego statusu. Zapewniają tylko, że w odróżnieniu od złych pedofilów, nie używają przemocy i manipulacji, a współżycie jest wcześniej uzgadniane i ze wszech miar sympatyczne. Warto uściślić – przeciwstawianie dobrej pedofilii ku jej złej odmianie jest z gruntu mylne, gdyż każde zachowanie pedofilne jest traktowane jako przemoc wobec dziecka. Podkreślmy tutaj jednoznacznie, że decyzja o współżyciu, może być z pełną odpowiedzialnością podjęta jedynie przez dorosłego. Dziecko nie ma kompetencji, ani obowiązku rozumienia konsekwencji swoich czynów i wyborów. Zdanie to podzielają nie tylko psychologowie; nie bez powodu nieletni odpowiadają w sądzie na innych zasadach, niż dorośli. Opiera się to na założeniu, iż małoletni nie zawsze są w stanie - ze względu na brak doświadczeń, niewiedzę, niedojrzałe mechanizmy psychiczne i poznawcze – przewidzieć wszystkich konsekwencji powziętych czynów, tym samym nie mogą wziąć pełnej odpowiedzialności za swoje decyzje. Wyklucza to więc pojęcie winy za podjęte zachowanie. A propagowanie dziecięcej emancypacji, uwolnienia jej seksualnej energii i uznania pełni jego praw jest w zasadzie zaprzeczeniem tychże praw. Bo – jak już wyżej wspomniano – dziecko ma prawo do niewiedzy. Natomiast ma prawo także ufać, że każde zachowanie dorosłych jest dla niego dobre i nie zaburza jego optymalnego rozwoju. Seks dziecka z dorosłym nie jest normą, co potwierdza ujęcie tego procederu zarówno w terminach prawniczych, jak i psychiatrycznych. Wyobraźmy sobie zresztą, jakie jest zakończenie tej pięknej historii o miłości dziecka i pedofila. Bajka ta kończy się stosunkowo szybko. Pewnie wtedy, gdy dzieciak zdmuchnie szesnastą świeczkę na torcie, albo i wcześniej. Może wtedy, gdy młodej urosną piersi i nabierze tkanki, a młody zmężnieje i zarośnie. Czy wtedy miłość ulatnia się jak kamfora, a dzieciak traci przyjaciela? Czy może dobry wujaszek nadal jest mentorem, tylko niańczy też innego malucha? Pedofile nie podają zakończenia. Widocznie fabuła tej słabej historyjki zmierza donikąd... albo interpretacja jest dowolna. Kamila Mroczko Bibliografia: Bonnet G., Perwersje seksualne, GWP, Gdańsk 2006., Pużyski S., Wciórka J., Klasyfikacja zaburzeń psychicznych i zaburzen zachowania w ICD-10. Badawcze kryteria diagnostyczne, Vesalius, Warszawa 1998., http://prawo.vagla.pl/node/6168., http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,3305860.html.


64 | dział

TOUCHÉ | luty 2013


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.