TOUCHÉ grudzień 2012

Page 1

grudzień 2012


2|

Spowiedź Matki Naczelnej Minął już rok. Cały okrągły roczek. A ja patrzę rozanielona na jubileuszowy numer i rozczulam się niczym matka nad maleństwem, zdmuchującym swoją pierwszą świeczkę. Rodzicom zawsze wydaje się, że dzieci rosną zbyt szybko – w takich chwilach wspominają w myślach pierwsze słowo, pierwsze kroki i oczywiście sam moment narodzin. Przecież to było tak niedawno. No i chyba matka ze mnie kiepska, bo nawet nie pamiętam, z której myśli zrodziła się ta cała wydawnicza machina. Jestem pewna jedynie tego, że przyjechałam do Sandry Staletowicz na krakowską herbatę i coś zostało w sprawie projektu ustalone. I zabijcie mnie, ale nie wiem zupełnie, co to było. Gdzieś pomiędzy milionem pomysłów Sandra jako pierwsza powiedziała „femme nie znaczy fatale” – tak jakbyśmy miały się uchronić przed fatalnym początkiem. I udało się. Wielu znajomych wyraziło chęć pomocy przy projekcie. Zanim pierwszy numer TOUCHÉ ujrzał światło dzienne, studiowałam na czwartym roku w katowickiej Filmówce i tam właśnie, całkiem przypadkiem, wpadł mi w oko Friese. Nie wiem, co mi wtedy do głowy strzeliło, ale intuicyjnie mianowałam go redaktorem działu film/muzyka. Wierzcie mi lub nie, ale była to jedna z moich najlepszych decyzji. Po dziś dzień Friese zachowuje swój stanowczy ton wobec „podwładnych” (celowo w cudzysłowie), przez co trzyma swój dział w ryzach i dzięki temu ma czas, aby „po godzinach” (znów celowo) napisać mi w służbowym mailu zabawne „p.s”, które z TOUCHÉ niewiele ma wspólnego. Na okładce pierwszego numeru miał być Święty Mikołaj, a w efekcie wystąpiła Santa Domina, Aneta Władarz. Jako moja współlokatorka i wierna przyjaciółka, pojechała na sesję jedynie pomóc, a ja „wepchnęłam” ją przed obiektyw. Do dziś nie wiem, czy nie ma ochoty mnie za to zabić. W każdym razie, wciąż współpracuje z TOUCHÉ, choć w innym charakterze, bliższym jej kompetencjom i zainteresowaniom - pisze o filmach (i nadal ze mną mieszka, więc chyba nie jest źle!). Wydanie w formie portalu nam nie wystarczało. Pilnie potrzebny był layout, skład i łamanie każdego numeru w formie pdf – o tym przecież marzyliśmy. No i pojawiła się Ania Salamon. Znałam ją głównie z festiwali i imprez, więc uznałam, że to dobra podstawa (bo to zawsze jest dobra podstawa!) do rozpoczęcia owocnej współpracy. Ania zgadzając się nieśmiało zaznaczyła, że nie obiecuje, ile numerów będzie w stanie nam złożyć. Składa do dziś. Jeśli się nie mylę, to właśnie w styczniu napisali do mnie Ola i Rafał z Karamell Studio. Spodobał im się Magazyn, zaproponowali współpracę. Gdy dziś wspominam ich zgłoszenie, nie

mogę sobie wybaczyć, że nie pozwoliłam im na publikację od razu. Odczekali jedno czy dwa wydania, by dostać swoje pięć minut. Obecnie tworzą najlepsze okładki, od kilku numerów wzbogacone grafiką Dobrusi Rurańskiej. Właśnie, Dobruśka! Z początkiem marca dostałam od znajomej kontakt do młodej, ambitnej studentki ASP. Co następuje: tydzień później Dobrusia projektuje już dla nas pierwszy plakat (nigdy nie doczekał się publikacji) i pierwszą babeczkę - jedną z ikon, na pozór nie różniących się od reszty. Nagle dopada nas olśnienie, zauważamy uroczą grę słów i owa babeczka staje się znakiem rozpoznawczym TOUCHÉ. Marzec był intensywny. Założyłam firmę w Akademickich Inkubatorach Przedsiębiorczości i do dziś pamiętam dziwne uczucie wszechogarniającej ekscytacji (moja pierwsza firma!), przeplatanej z niepohamowanym przerażeniem, bo przecież nigdy nie byłam dobra w liczeniu pieniędzy czy liczeniu w ogóle (ocena z matematyki to mój mroczny sekret). Szybko okazało się, że nie będę musiała dużo liczyć. Na prowadzeniu czasopisma nie zarobiłam dotąd praktycznie ani złotówki. Ale ja się absolutnie nie skarżę. Nasza Redakcja liczy dziś około 40 osób (w tekście wymieniłam jedynie kilku z nich - choć pokłony należą się absolutnie wszystkim), każdy z nas biedny jak mysz, a mimo to nieraz zarywa nocki, by skończyć artykuł, dopracować zdjęcie czy na ostatnią chwilę napisać wstęp, bo jakoś tak wyszło (tak mi wstyd, amen). Przez ostatni miesiąc nie śpimy prawie wcale – zbliża się Jubileusz i dajemy z siebie wszystko. Czy to magia, pytam? Czy to możliwe, że ludzie w dzisiejszych czasach potrafią dawać z siebie wszystko, zupełnie nie oczekując wynagrodzenia? Może pod moim redakcyjnym stołem siedzi mały Skrzat i wypłaca im wszystkim honoraria, by zawsze im się chciało tak ochoczo pracować? Płaci słabo, bo nie zawsze się chce, przynajmniej mnie. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, ile razy rzucam tym wszystkim w kąt i się złoszczę. Tylko, że wtedy ten wcześniej wspomniany, nieszczęsny Skrzat wkracza do akcji, ciągnie mnie za ucho i mówi, że było warto. Podsuwa mi stopkę redakcyjną i każe przeczytać na głos cały, długi spis nazwisk. I wiecie co? Przepraszam się wtedy z komputerem (i ze Skrzatem), siadam do pracy i wiem, że on ma rację - warto czekać na kolejną świeczkę.

Z podziękowaniami dla całej Redakcji, Marta Lower Redaktor naczelna


|3

Spis treści wypiekarnia................................. 6

na grudzień.................................... 48

........ 10 wywiad z nim | Błażej Peszek ........ 16 jej punkt widzenia .................... 22 jego punkt widzenia ................. 24

kulturalnie z bristolu

wywiad z nią | Barbara Derlak

......................... 49

literatura szerokie horyzonty ............................ 50

in search of lost time ........................... 26

...................................... klasyka literatury ............................. teatr ........................................

Pokaz Chouette Vintage – fotorelacja ....... 30

sztuka

film

......................... 56 oblicza kobiecej twarzy ....................... 58 kobieta poszukująca .................. 60

fashion

52 53 54

uporczywość pamięci

.............................. 38 nowości ....................................... 40 analiza starego dzieła ......................... 42 w domowym zaciszu ......................... 44 on i ona w kinie

muzyka nowość

recenzje

.......................................

Kliknij: http://facebook.com/touchemagazyn

TOUCHÉ | grudzień 2012

psychologia końca świata nie będzie .......................... 62

ania krztoń rysuje

46

.................... 64


4|

Redakcja

MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca/promocja mlower@touche.com.pl

BARTOSZ FRIESE zastępca redaktor naczelnej redaktor działu film/muzyka bfriese@touche.com.pl

ANIA SALAMON dyrektor artystyczna layout/skład/łamanie asalamon@touche.com.pl

DOBRUSIA RURAŃSKA grafika/portrety/babeczki

DZIAŁ REKLAMY I MARKETINGU Basia Graczyk - bgraczyk@touche.com.pl (reklama) Patrycja Szczęsny - pszczesny@touche.com.pl (promocja) DZIAŁ GRAFIKI: Ania Krztoń, Ola Kwiecińska, Basia Maroń, Ania Pikuła, Kinga Tync DZIAŁ FOTO: Olga Adamska, Mateusz Gajda, Hania Sokólska, Karamell Studio, Roksana Wąs OKŁADKA: Foto: A. Kozub, R. Kwaśniak (Karamell Studio) Grafika: Dobrusia Rurańska Na okładce: Lilianna Graj (Fashion Color) dalszy opis na str 26 DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Dominik Frosztęga, Małgorzata Iwanek, Jakub Jaworudzki, Martyna Kapuścińska, Natalia Kosiarczyk, Iga Kowalska, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Monika Masłowska, Weronika Migdał, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Agnieszka Różańska, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Kasia Trząska, Aneta Władarz KOREKTA: Ewelina Chechelska, Aleksandra Kozub, Monika Masłowska STYLISTA: Ania Sowik STRONA INTERNETOWA: Adrian Pacała, Maciek Wojcieszak Wydawca: AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI ul. Piękna 68 | Warszawa 00-672 REDAKCJA TOUCHÉ – redakcja@touche.com.pl ul. Szarych Szeregów 30 | 43-600 Jaworzno

Opublikowane teksty, zdjęcia i ilustracje objęte są ochroną praw autorskich i nie mogą zostać naruszone przez osoby trzecie.


Czas na małe muffin show!

, Urodziny Magazynu TOUCHE

pora razem coś zmalować!

Gwiazda wieczoru: zespół Chilitoy

Konkursy, afterparty, dj set Michał Kolat

Oko Miasta Katowice, 20 grudnia, godz 20:30

Wstęp free! Śpieszcie się! Dla pierwszych 30 gości babeczki od Miss Cupcake gratis! Więcej na: www.touche.com.pl Partnerzy:

Patroni medialni:

www.e-slask.pl


6|

wypiekarnia

Wypiekarnia talentów WYPIEKARNIA TALENTÓW to miejsce dla Was i Waszych dzieł, Drodzy Czytelnicy. Publikujemy najciekawszą twórczość, promujemy kreatywność, pobudzamy wyobraźnię, stawiamy Wam coraz to nowe wyzwania w postaci inspirujących, choć nie zawsze łatwych, motywów przewodnich. Grudniowe wydanie jest szczególnie ważne, gdyż wiąże się z obchodzonym przez naszą Redakcję Jubileuszem (rok istnienia naszego pisma!), w związku z czym nadesłane prace wiążą się z tematami zegarów, upływu czasu i nawet końca świata – z przymrużeniem oka, rzecz jasna. Naczelna przy selekcji miała ciężki orzech do zgryzienia...

Tytuł: Arletta in Wonderland photo & art director: Dawid Markiewicz (www.dawidmarkiewicz.com) model: Arletta Dulak make-up: Magdalena Dulak assistant: Justyna Nocoń

TOUCHÉ | grudzień 2012


Prawdziwa Apokalipsa To jest koniec świata! – pierwszy raz usłyszałam od mamy, gdy okazało się, że sprawdzian z ułamków napisałam na jedynkę. Potem było już tylko gorzej, a mini apokalipsy posypały się lawinowo: porzucenie przez chłopaka – koniec świata, kolczyk w nosie – koniec świata po raz kolejny. Sprawy niewielkiej wagi nadymały się do rangi problemów nie do przejścia, co skutkowało niekończącym się, mentalnym odreagowywaniem i ucieczkami w rejony wyobraźni, niezagrożone zalewem kłopotów. Oczywiście potrzeba było lat, żeby przekonać się, że wcale nie czeka mnie sąd boży, a pejoratywne wartościowanie to raczej skłonności do paniki. Wiele czasu zajęło, by nauczyć się, że po złamanej ręce i stłuczonym kubku życie toczy się dalej, nie zwalniając ani na sekundę. Ba, podczas procesu dorastania udało się nawet przewartościować ów koniec, stanowiący od teraz ironiczny komentarz dla błahostek – a więc naprawdę lakier popękał mi na paznokciach? Cóż, chyba naprawdę niebo wali się nam na głowy! Spojrzenie trzeźwym okiem pomagało wielokrotnie wyjść z sytuacji, które wydawały się pozornie nie do przejścia. W pewnym momencie zaczęłam, za popularną ostatnio Paktofoniką, nucić rany rany, jestem niepokonany - bo nic nie było w stanie zachwiać poczucia własnej niezniszczalności. System działał - przez życie parłam jak nieustępliwy lodołamacz. I nagle ludzkość wieści mi kres. Ma być ostateczny i całkowity, wiadomo, koniec kalendarza Majów, apokalipsa etc. Podobno plotki, podobno pogłoski, ale zamieszanie i tak się zrobiło. Tak jak w roku 2000. Albo 1900. Albo setki innych razy – chyba nawet w czerwcu zeszłego roku przechodziliśmy przez coś podobnego. Powstały filmy. Planowane są imprezy z tej okazji. Muzyka inspirowana motywami apokaliptycznymi. Nikt już nie umie się doczekać. Jednym słowem – niezłe show! Jest już ciut niepoważnie, śmiesznie, kuriozalnie. Zdrowy rozsądek nie pozwala traktować tego dosłownie, bo czy przeginanie w drugą stronę ma sens? Teledyski, książki, filmy, publikacje – jest z czego wybierać. Może to i sposób na oswojenie irracjonalnego lęku przed końcem, końcem ogłaszanym zupełnie bezsensownie. Wobec mnogości tych wszystkich zjawisk jawi się nam wyraźnie całe kuriozum obecnej sytuacji – kiedy przed faktycznym końcem nie drżymy tak bardzo, jak przed końcem doświadczanym każdego dnia. Okazuje się, że więcej prawdziwości ma w sobie utracenie pracy, czy odprysk na lakierze samochodu niż przepowiednia sprzed kilku tysięcy lat (swoją drogą, o wysoce wątpliwym prawdopodobieństwie). Prawdziwe życie zwycięża, a Armagedon spowodowany przez abstrakcyjne siły zza kalendarza Majów odpada w przedbiegach. Koło się zamyka, wracamy do początku i szarej codzienności. Nikt mi nie powie, że ważniejsza jest apokalipsa w połowie miesiąca, niż popsute łącze internetowe. Martyna Poważa

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski.

bgraczyk@touche.com.pl

TOUCHÉ | grudzień 2012


wypiekarnia

il.Ania Pikuła

8|

Guzikowcy Pewnego dnia… No właśnie. Dlaczego tak wiele bajek rozpoczyna się od tych słów? Odpowiedź jest prosta. Wszystkie najwspanialsze historie czekają bowiem na swój wyjątkowy „dzień pewien”, w którym to zdarzyć będą się mogły. Tak też i ta bajka dniem pewnym zacząć się chciała. A dzień to był pewny siebie bardzo. Słońce na niebie w karty z chmurami grało, ptaki już na całego trasy koncertowe miały, a ludzie przez miasto w szalonym korowodzie mknęli. Jednak nie o słońce, ptaki i o ludzi tu chodzi, a o guzik. Mały zwykły guzik. No bo skąd właściwie guziki się biorą? Nikt się nad tym nie zastanawia, ponieważ guziki lubią być tak po prostu. Oprócz bycia tak po prostu lubią jeszcze się odpruwać i gubić. Tak też guziczym zwyczajem, przypadkiem od swojej planety odpruli się i pogubili strasznie nasi bohaterowie – Guzikowcy. A wszystko wyglądało tak… Mało kto wie, bo jest to informacja nader tajna, że nieopodal Ziemi, jeszcze jedna planeta wisi. Kształtu kuli nie ma, a z daleka olbrzymi placek przypomina, ale plackiem też nie jest. Na samym jej środku są za to dwie olbrzymie dziury, przez które kosmos widać. Uważać trzeba bardzo, żeby przez nie nie wypaść, bo w kosmosie łatwo, oj łatwo się zatracić. Na planecie tej właśnie Guzikowcy mieszkają. Posturę ludzi mają, lecz naturę guzikową iście. Hodują oni guzikowe drzewa i kury, co guziki znoszą. Zamiast opon w autach, talerzy w kuch-

niach i satelity na balkonach, guzików rzecz jasna używają. Ich ulubione zajęcia to zaś przyszywanie, zapinanie i rozpruwanie. I to właśnie stamtąd Ziemia pokłady guzików czerpie. Nasi bohaterowie – Guziolka, Guziskoczek i Guziks , wracając ze szkoły do domu, o czterodziurkowe guziki sprzeczać się zaczęli. Guziolka, że o dobry styl i nowoczesny wygląd dbała, cztery dziurki w guzikach za najnowszy krzyk mody uważała. Na co Guziskoczek z Guziksem zgodnie odrzekli, że dwudziurkowce bardziej praktyczne, i że tradycję większą posiadają. W dyskusji tej poważnej, tak się zajadle kłócili, że wielkich dziur na środku planety nie zauważyli. I tylko chwila to była, moment, gdy raptem, nagłym faktem, wypadek straszny stał się. Wszyscy troje przez dziury wypadli w kosmosie znalazłszy się bezkresnym. A, że Ziemia w pobliżu akurat była, bo na kolację u Księżyca z wolna się wybierała, mocno ich grawitacją przyciągnęła. Słońce właśnie z chmurami w karty przegrywając, vabank weszło, ptaki od śpiewu chrypki dostawały, a ludzie z korowodu dogasający marsz robili, gdy z nieba na trawę trzy dziwne punkty z hukiem spadły. Guzikowcy z przerażeniem się podnieśli, sprawdzając bacznie czy guziki na ubraniach całe. Potem rozglądać w koło się zaczęli niepewnie. Szybko swą sytuację nieciekawą pojęli. Guziolka w płacz, ba, w ryk przeraźliwy wpadła, Guziks zasępił się strasznie, a Guziskoczek śmiał się i skakał, parskał, aż mu guziki na kubraku posłuszeństwa odmówiły. Nie znając miejsca, ludzi i świata, czując się obco, bo nie u siebie wcale, Guzikowcy do domu drogę znaleźć chcieli. Jednak problem w tym cały, że Ziemia to kula, dziur z widokiem na kosmos nie ma, a i przyciąganie tu mocne jest bardzo. Schodów do nieba nikt nie wybudował, a do rakiety kosmicznej ich wpuścić nie chcieli. Tak też po dziś dzień bohaterowie nasi po Ziemi smętnie się błąkają, o powrocie na swą planetę marząc. Tysiąca sposobów na ucieczkę próbują, lecz każdy na fiasko spisany. Gubią za sobą guziki kolorowe i tym tropem przedziwnym idąc, można ich gdzieś napotkać. A, że światem jedna zasada rządzi, że każda bajka morał mieć powinna, zastanówmy się chwilę nad historii tej sednem. Tak to już w życiu naszym bywa, że moment przychodzi okrutny, który z beztroską, bajkową, guzikową krainą pożegnać się każe i zejść na ziemię namawia. I choć to często upadkiem się zaczyna, z dorosłością pogodzić się trzeba. Bo choć guziki wspomnieniem będą, nie mamy schodów do nieba. Emilia Korytnicka

TOUCHÉ | grudzień 2012


dział | 9

TOUCHÉ | grudzień 2012


wywiad z nią

TOUCHÉ | grudzień 2012


wywiad z nią

NIGDY NIE BĘDZIE KROPKI NAD I

Barbara Derlak (25l.) – wokalistka zespołu Chłopcy kontra Basia, studentka religioznawstwa i absolwentka kulturoznawstwa. Zaintrygowana ciemną stroną folkloru, zainspirowana tradycją, zafascynowana światem, który jest dla niej studnią bez dna. W muzyce odrzuca utarte schematy i bezpieczne reguły. Kiedy wychodzi na scenę – jest energią. Prowokuje konwencją, kokietuje formą, angażuje wyobraźnię odbiorcy. Ryzykuje, bo warto wygrywać. TOUCHÉ | grudzień 2012


12 |

wywiad z nią

| barbara derlak

Dlaczego wybór padł na religioznawstwo? Fascynują mnie światopoglądy, ich różnorodność. Ciekawe jest to, że studiując religioznawstwo nie wartościujesz żadnego spojrzenia na świat, nie twierdzisz, że jeśli ktoś wierzy w smoka tęczowego to znaczy, że jest w błędzie. Te studia w jakiś sposób dekonstruują to, co Ty masz w głowie. Wiele osób musiało zmierzyć się z własną głową. Z jakim wyzwaniem Ty się zmierzyłaś? Musiałam wyzbyć się pewnej… małomiasteczkowości. Każdy etap w życiu pokazywał mi, że są jeszcze inne drogi, które wcześniej albo z zasady negowałam albo – po prostu – nie miałam o nich pojęcia. Jeszcze wcześniej studiowałam kulturoznawstwo w Warszawie, dopiero później – religioznawstwo w Krakowie. Teraz jest w Tobie więcej Krakowianki czy Warszawianki, kobieto z Lubelszczyzny? Z każdego miasta wybieram to, co najbardziej przypada i duszy, i sercu. W Warszawie nauczyłam się radzenia sobie. W Krakowie uwielbiałam to, że zewsząd otaczałam się pięknymi miejscami. Nie wychodziłam poza krakowski rynek i Kazimierz – miejsca, które w największym stopniu działały na mój zmysł estetyczny. Dwa lata spędzone w Krakowie traktuję jak bajkę, a samo miasto pozostanie dla mnie absolutnie odrealnionym miejscem, w którym wydarzyły się niezwykłe rzeczy. Kraków porwał mnie i pięknem, i życiem, i tajemnicą. Dlaczego Kraków prowokuje do działania? Mnie sprowokował na pewno, ale nie wiem dlaczego (śmiech). Być może to Duch Opiekuńczy tego miasta, który każe szukać w nim artystycznych inspiracji, chociaż wielu się z tym nie zgodzi. Znam muzyków, którzy czują się tu ograniczeni. Mnie wyjazd do Krakowa zachęcił do zmian w życiu, rozpoczęcia czegoś od nowa. Wyjechałam z Warszawy bez znajomych, bez planu i bez pomysłu. Zaczęłam studia na religioznawstwie i zostałam dosłownie zalana nowymi informacjami, poglądami, inspiracjami… Pamiętam, że nawet pomysł na powstanie mojego zespołu pojawił się na jednym z wykładów. W Krakowie poznałam również ludzi, którzy pociągnęli

mnie w świat folkloru. Wszystko zaczęło się od stworzenia audycji radiowej Tradycja to jest coś ekstra , którą prowadziłam dość nieporadnie, bez większej wiedzy, na zasadzie powiedziałam, co wiedziałam. Później doedukowałam się – najpierw książki, a potem wyjazdy na wieś z ludźmi, którzy uczyli się melodii od najstarszych, wiejskich muzykantów. Kto po raz pierwszy porwał Cię na wieś? To był wrzesień, dwa lata temu. Porwałam się sama (śmiech), ale mieliśmy już zawiązaną, świetną ekipę pasjonatów muzyki tradycyjnej w Krakowie. To byli moi przyjaciele związani z kapelą Gdziebasy i grupą Piwnica Śpiewu Tradycyjnego. Bez tych ludzi, nie miałabym pojęcia o prawdziwym, żyjącym jeszcze folklorze i muzyce tradycyjnej czyli tym, co dzisiaj jest moim oczkiem w głowie. Powiedziałaś kiedyś, że polska bajka albo gawęda może być dla nas bardziej egzotyczna i surrealistyczna, niż dzieła z innych kręgów kulturowych. Jak najbardziej! Nasz smok wawelski to dla Ciebie egzotyka? Najciekawsze jest to, że my tak naprawdę nie znamy tych bajek… Dlatego prowokuję Cię wytartym symbolem krakowskiego folkloru. Smok wawelski faktycznie przeniknął do mainstreamu, stał się swojską, krakowską maskotką i trudno mówić o nim jako egzotycznej postaci. Ale ogromna ilość ludowych bajek jest w Polsce zupełnie nieznana. A przez to wciąż jest wiele do odkrycia. Każdy region w Polsce ma swój własny styl, swoją poetykę, gwarę. Obecnie zaczytuję się w bajkach śląskich, które uważam za bardzo egzotyczne. Na przykład? Jedna z moich ulubionych, to ta o czarnym mieście. Wędrowcy omijają miasto, które z daleka jest czarne, ponure i mroczne, bo sądzą, że zostało spalone. W rzeczywistości całe miasto pokryte jest czarną tkaniną, bo pogrążyło się w żałobie. W bajce pojawia się smok, który porwał królewnę, ale mnie najbardziej fascynuje motyw samego miasta – pod czarną tkaniną tętni życie, pulsuje krew ludzi, którzy czekają na lepsze czasy. W bajkach najbardziej

lubię nie tyle narrację, co niesamowite obrazy, które pojawią się w mojej głowie…

DO CIEMNEJ STRONY FOLKLORU SIĘGAM, BO PORYWA MNIE ŚWIADOMOŚĆ, ŻE MAMY TAKĄ MNOGOŚĆ NIEODKRYTYCH MOTYWÓW, BAŚNI, PIEŚNI…

I są tak mocno sugestywne… Sugestywne, a przede wszystkim… nasze. Bardzo dobrze czuję się z tym, że rzecz, którą uważam za majstersztyk i absolutne wyżyny kultury, pochodzi z naszego kręgu kulturowego. W swojej muzyce często dotykasz ciemnej, mrocznej strony folkloru. Dlaczego czerpiesz akurat z tego obszaru kultury ludowej, a nie z wzorzystych sukienek i czerwonych korali? Z tego również. Mam kilka lekkich, przyjemnych piosenek o dziewczynach, chłopcach i rumianych policzkach, ale absolutnie nie zamykam się na takie wątki. Do ciemnej strony folkloru sięgam, bo porywa mnie świadomość, że mamy taką mnogość nieodkrytych motywów, baśni, pieśni… Na poznanie ich wszystkich nie wystarczy mi życia. Nigdy nie będzie tej kropki nad i. Wydaje mi się, że każdego interesuje to, co nieznane. Nieznane czy zakazane? Tradycyjne, stare pieśni nie są zakazane, ale bywają zepchnięte do niepamięci. Pewnie dlatego, że nie mają szans na zaistnienie w folklorze scenicznym. Jeśli na scenę wyjdzie zespół pieśni i tańca, który będzie reprezentować Polskę śpiewając pieśń o kobiecie, która zabiła siódemkę swoich dzieci, a każde z nich pochowała w innym miejscu, i następnie porwał ją diabeł, który chciał usmażyć ją w smole… to będzie grono osób, które zareagują na to entuzjastycznie, ale mnóstwo ludzi stwierdzi, że nie utożsamia się z takim folklorem, nie chce mieć z nim nic wspólnego. Według

TOUCHÉ | grudzień 2012


wywiad z nią

mnie nie możemy udawać, że tej części kultury u nas nie było. Nie powinniśmy zaprzeczać temu, że nasza kultura ma też swoje ciemniejsze oblicze. Mimo to, takie motywy rzadko pojawiają się w tekstach folkowych zespołów. To zależy. Składy typu Kapela ze Wsi Warszawa albo Żywiołak, to zespoły, które lubują się w ciemnej stronie folkloru. U nich trudno doświadczyć folkloru biesiadnego, cepeliowego. Problem polega na tym, że tego undergroundowego klimatu nie ma w myśleniu o folklorze przeciętnego Polaka. Prawdziwy folklor, to folklor alternatywny? Prawdziwy folklor to faktycznie folklor alternatywny (śmiech). Mówimy o tym, rdzennym folklorze, który do dziś istnieje na wsiach i bardzo odbiega od folkloru scenicznego, stylizowanego. Jest to muzyka niespotykanie szczera, która wynika z potrzeby ekspresji. Niebywała rzecz. Nikt nikogo nie zmusza, żeby ćwiczył, czy występował. Po prostu

TOUCHÉ | grudzień 2012

- w momencie, kiedy już ugotowałam obiad albo nakarmiłam zwierzęta, lub mam zwyczajnie chwilę wolną albo jest mi smutno albo wesoło, to biorę skrzypce lub śpiewam. Dlatego, że to jest to, czego potrzebuję. Wróćmy do Twojego zespołu. Wspomniałaś, że pomysł na Chłopcy kontra Basia pojawił się na jednym z wykładów. Ten konkretny wykład był wyjątkowo inspirujący? No właśnie nie (śmiech). Nie padało nic interesującego, więc zaczęłam odpływać myślami w inne przestrzenie. Na marginesie notatnika zapisałam kilka nut i stwierdziłam, że zacznę śpiewać. Postanowiłam: będę śpiewać sama, po polsku, będę pisać piosenki, a moim centrum zainteresowania będzie muzyka tradycyjna. Napisałam kilka kawałków stylizowanych na utwory ludowe i doszłam o wniosku, że potrzebuję drugiej głowy, żeby ruszyć z całą mocą i wzajemnie się inspirować.

| barbara derlak | 13

I właśnie wtedy pojawił się Marcin – kontrabasista zespołu, prawda? Tak, poznałam go 29. listopada 2009. Zamieściłam ogłoszenie w Internecie, dostałam kilka odpowiedzi. Kiedy porozmawialiśmy przez telefon z Marcinem, nie miałam żadnych wątpliwości, że chcę z nim współpracować. Marcin ma bardzo fajny, kojący głos – rzadko odzywa się na koncertach, ale polecam po takim koncercie z nim porozmawiać. Czym przekonał Cię do siebie Tomek (przyp. red. perkusista zespołu)? Znam go od dziesięciu lat i jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Dobry przyjaciel nie zawsze jest dobrym muzykiem. Tomasz jest najlepszym przyjacielem i najlepszym perkusistą, jakiego mogłam sobie wyobrazić do mojego składu. Jak często chłopcy stają w kontrze do Basi? Chłopcy są bardzo często kontra. Wiem, że nie mają ze mną lekko i cenię, że potrafią tę kontrę neutralizować, kiedy trzeba.


14 |

wywiad z nią

| barbara derlak

Na jakich polach najczęściej się ścieracie? Na polu moich humorów, kaprysów, za które później mi jest głupio (śmiech). Poza tym, kiedy powstawała nazwa, chodziło o muzyczne spięcie. Ja jestem pasjonatką folkloru, a chłopcy kochają jazz, który zresztą obaj studiują. Często oni mają swoje tematy, a ja w tym czasie rozmawiam sama ze sobą. U styku tych muzycznych konfrontacji powstaje nasza rzecz. Kontra, ale jak najbardziej twórcza. Porozmawiajmy bliżej o tych Twoich mężczyznach, którzy stają w kontrze do Ciebie. Są dla mnie bardzo ważni, na co dzień jesteśmy dobrymi przyjaciółmi – spotykamy się, dzwonimy do siebie, robimy sobie prezenty na urodziny. Tak, robimy – nie kupujemy. Ja Marcinowi wyhaftowałam poduszkę, Marcin zrobił Tomaszowi rzeźbę, a od Tomasza kiedyś dostałam napisaną dla mnie piosenkę. To wszystko znaczy dla mnie więcej niż wypad na piwo z okazji urodzin.

To motywatorzy czy prowokatorzy? Czasami bardzo mnie irytują (śmiech) i wtedy mogę sobie powiedzieć: to ja założyłam ten zespół, więc zamilcz, ale mija chwila i zmieniam zdanie. To są mężczyźni, którzy mają w sobie ambicję, wielką pasję i wielki upór. To oni mnie temperują i zabraniają mi wykrętów typu: nie wymagaj ode mnie, bo nie jestem muzykiem. Mówią mi: zacznij nim być! Nie potrafisz śpiewać w ten sposób? To idź i się naucz. To oni zadają mi pytania: czy dzisiaj ćwiczyłaś? A wczoraj? A jak długo? Coś niebywałego intryguje mnie w naszych relacjach. Cały czas czuję, że mnie inspirują, mobilizują do działania. Czasami słyszę to też od nich. Mówią, że potrafię tak z nimi rozmawiać albo pokierować sytuacją, że czują w sobie energię, by działać. Wróćmy do waszej muzyki. Piotr Rąpalski pisał: to zespół, który lubi krew, łzy i śmierć. Ciekawa promocja… W naszych utworach krew, łzy i śmierć faktycznie się pojawiają, ale nie dlatego,

żeby epatować na siłę czymś ciężkim i mrocznym. Wręcz przeciwnie, staramy się to oswajać, przełamywać motywy np. śmierci, czymś zabawnym – są w naszych tekstach elementy komiczne, groteskowe, absurdalne, albo – co najmniej – dziwne. Wszystko po to, żeby pokazać, ze da się oswoić krew, łzy i śmierć , które tak często i z wielką swobodą występują w tekstach ludowych. Zaskoczył mnie Twój tekst o aniele stróżu, który nie dopilnował obowiązków ze względu na nadużycie alkoholu. Podejmujecie motywy wynoszone na piedestały – właśnie po to, żeby kilka wersów dalej złamać konwencję? Lubię czasami pisać tekst stylizowany na ludowy i przez pół piosenki udawać, że jest poważny, tradycyjny… a chwilę później zrobić taki zabieg, który w dawnym tekście na pewno by nie zaistniał, byłby nie do przyjęcia. Tak jest z pieśnią o Aniele Stróżu, który spoił się winem, ale też wiele innych.

TOUCHÉ | grudzień 2012


wywiad z nią

Jak komentuje was koncertowa publiczność? Bardzo różnie, zdarzały się komentarze dotyczące moich butów albo naszych instrumentów, ale wiele osób zwraca uwagę na teksty, mówi o wspomnieniach i obrazach, jakie pojawiły im się przed oczami. Ktoś przypominał sobie domek na wsi, ktoś bajki albo kołysanki, które śpiewała im babcia, wyliczanki o urywaniu główek ptaszkom itd. Wzruszyła mnie reakcja jednego mężczyzny, który kiedy usłyszał piosenkę „Wieczerza” wyszedł z koncertu, żeby zadzwonić do swojej żony. Piosenka jest o wiernej małżonce, która czeka w domu z kolacją (śmiech). To, co cenię w kulturze ludowej to to, że potrafi niesamowicie działać na wyobraźnię i życzyłabym sobie, aby i moja muzyka tak działała na słuchaczy. Twierdzisz, że najwięcej tekstów i pomysłów przywozisz ze spotkań z ludźmi, którzy od lat mieszkają na wsi i kultywują folkowe tradycje. Jak wyglądają takie spotkania? Są bardzo ciepłe, chociaż na początku okraszone dozą nieufności. Nie zawsze ci ludzie wiedzą dlaczego chcę ich odwiedzić, czy nie zostaną potraktowani jak jakiś ewenement kulturowy, czy nie przyjdę zrobić niekorzystnego w ich odczuciu zdjęcia i czy nie napiszę nieprzychylnego artykułu o życiu na wsi. W pierwszej chwili brakuje zrozumienia, że folklor, który dla nich jest czymś zwykłym i naturalnym – może fascynować kogoś, kto go nie zna. Kiedy zaczynamy się rozumieć – panie śpiewają, panowie grają. To jest muzyka, która im najbardziej w duszy gra i cieszą się, że mogą się nią z kimś podzielić. To są niesamowite, muzykalne spotkania, gdzie się wyciąga stosy śpiewników, gdzie jedna melodia wchodzi w drugą i nie ma czasu porozmawiać. Ale czasami, kiedy przyjeżdżam na wieś i się okazuje, ze ktoś nie ma ochoty śpiewać albo gorzej się czuje, nie kończę spotkania mówiąc: to może innym razem wpadnę z dyktafonem. Wtedy staram się po prostu pobyć z drugim człowiekiem. Zdarzają się rewizyty? Co czwartek organizuję z przyjaciółmi, w samym centrum Warszawy, przy rondzie de Gaullea spotkania z muzykantami ludowymi. Ostatnio był u nas pan Piotr Gaca – skrzypek, który pochodzi z Rdzowa na Radomszczyźnie. Ma

TOUCHÉ | grudzień 2012

osiemdziesiąt cztery lata. Jego brat Jan jest w podobnym wieku, ale nadal jest wspaniałym nauczycielem, ma wielkie grono fanów i uczniów z Warszawy, Krakowa, Gdańska, Olsztyna… I też chętnie bywa w Warszawie. Mimo zasłużonego wieku wielu może obydwu panom pozazdrościć energii i pasji.

W KULTURZE LUDOWEJ TO, CO IRRACJONALNE JEST WŁĄCZONE W ZUPEŁNIE PRZYZIEMNE, CODZIENNE ŻYCIE.

Jak Warszawiacy reagują na taką muzykę? Pan Piotr w miniony czwartek grał w Warszawie pół nocy. Stał przed tłumem tańczących ludzi, którzy nie pozwalali mu przestać grać. To było wspaniałe. Niesamowite, Warszawa tańczy przy folklorze… Oczywiście! Warszawa tańczy mazury, oberki, kujawiaki, chodzone, wiwaty. Pewnie też dlatego, że mnóstwo osób żyjących w Warszawie pochodzi z różnych części Polski. Każdy przynosi kawałek serduszka ze swojego regionu i dzięki temu są tu takie imprezy, gdzie tańczy każdy z każdym, gdzie nie ma podpierania ścian, czy odmawiania tańca. Kultura wymaga, żeby z każdym pięknie zatańczyć. Jak sobie radzą początkujący tancerze? Z prostymi tańcami świetnie, trudniejsze wymagają dużego doświadczenia i osłuchania się z muzyką. Na szczęście okazji do osłuchiwania się jest mnóstwo. Warto wspomnieć, że organizuje się różne tego typu taneczne inicjatywy np. festiwal Wszystkie Mazurki Świata w Warszawie albo potańcówki Stowarzyszenia To.pole w Krakowie. Kiedy zakładałaś zespół, Twoją ambicją było po prostu granie muzyki , która wyrasta z folkloru. Co teraz jest celem? Nagranie płyty. Jestem sentymentalna i chciałabym patrzeć na nią na półce (śmiech). Zrobiliśmy spore postępy, do końca roku chcemy zamknąć płytę, a promocję planujemy w okolicy lutego.

| barbara derlak | 15

Fascynują Cię dawne rytuały i ludowe zaklęcia. Zdarzają się ludzie, którzy nadal w nie wierzą? Tak, to niesamowite. Np. do dziś się nie zabija pająka, bo może spowodować to nieszczęście lub niepogodę. Podobnie parę osób wspomina skrzypce, które się same stroiły wisząc na ścianie, albo skrzypków, którzy czarcią mocą potrafili rozstroić instrumenty konkurentom. Innym razem słyszę historię o znachorkach, które ostrzem siekiery przepędzały u niemowląt Przestracha, albo historie o tym, jak to kogoś złapał Błąd, uniemożliwiając trafienie do domu. Fascynuje mnie to, że te opowieści i sądy są wypowiadane bardzo swobodnie, jakby były tak oczywiste jak to, że kupuje się węgiel na zimę. Okazuje się, że w kulturze ludowej to, co irracjonalne jest włączone w zupełnie przyziemne, codzienne życie. Jesteś przesądną kobietą? I tak i nie. Wydaje mi się, że nie wierzę w skuteczność zabobonnych praktyk, ale uważam je za wielce ciekawe. Zwłaszcza, że one też są częścią naszej kultury, są magiczne i odsyłają niekiedy do dawnych, tradycyjnych wierzeń, które tak bardzo mnie fascynują. Jeśli chodzi jednak o to, czy sama je wcielam w życie, to nie jestem w tym konsekwentna. Nie panikuję na widok czarnego kota, ale jeśli mam gdzieś zawiązać czerwoną wstążeczkę, żeby odwieść złe uroki – zrobię to i nie widzę w tym żadnego problemu. Rozmawiała: Justyna Skrzekut Foto: Mateusz Gajda

Serdecznie dziękujemy klubowi „Alchemia” w Krakowie (ul. Estery 5) za udostępnienie wnętrz do realizacji sesji.

http://www.alchemia.com.pl


wywiad z nim

TOUCHÉ | grudzień 2012


wywiad z nim

DAJCIE MI RZĄD DUSZ!

Błażej Peszek (ur. 1970) – polski aktor i reżyser teatralny. Absolwent, a obecnie również i wykładowca krakowskiej PWST. Związany był z Teatrem Słowackiego w Krakowie i Teatrem Nowym w Łodzi. Od 9 lat jego kreacje poruszają widzów Teatru Starego w Krakowie. Na swoim koncie ma również pojedyncze role filmowe.

TOUCHÉ | grudzień 2012


18 |

wywiad z nim

| błażej peszek

Boli Cię upływ czasu? Tydzień temu skończyłem 42 lata. I przeraziłem się, że jest to już około półmetka...

właśnie to kiedyś się skończy. Tak jak mówię – 42 lata, daj Boże, żeby to był półmetek! Daj Boże, żeby jeszcze drugie tyle!

Nieźle się zaskoczyłam, kiedy przeliczyłam to sobie przed rozmową (śmiech). W mojej świadomości czas dla Błażeja Peszka jakby nie istniał. Zdaję sobie sprawę z tego, że moje warunki fizyczne nie wskazują na mój wiek. Robię, co mogę, ale pesel jest niezmienny (śmiech). W związku z przeprowadzką wyrabiałem ostatnio nowy dowód i śmiałem się, że prawie wszystko się zmieniło. Prawie wszystko, oprócz obligatoryjnych danych i tych nieszczęsnych 11 cyferek.

Księga Psalmów przekonuje: “Miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesiąt; a większość z nich to trud i marność”. Jeśli to prawda, to jesteś już za półmetkiem, nawet jeśli jesteś mocny (śmiech). A ja znam wielu młodszych ludzi, którzy już cierpią z powodu różnych chorób i przypadłości, które nie powinny ich dotyczyć... Oby w zdrowiu do siedemdziesiątki! Robię, co mogę – przedwczoraj rzuciłem palenie!

Czemu Cię to tak przeraża? Boję się tego, co będzie potem. Nie mam gwarancji, że coś jest. A dobrze mi w tym życiu i nie chciałbym, żeby się za szybko skończyło. Na to, co po śmierci, nie ma dowodów. Można tylko wierzyć. W co? W wieczną szczęśliwość, czyli wieczną nudę? To dla mnie dziwna perspektywa.

Na miesiąc przed apokalipsą (śmiech)? Bawią mnie te wizje. Koniec świata trwa już od lat. To, co się dzieje na świecie – w społeczeństwie, w przyrodzie, już od dawna przyjmuje znamiona apokalipsy. Nie jest to jednak rewolucja. To raczej powolna, ale systematyczna i skuteczna ewolucja. Proroctwa Nostradamusa, różnych magów i szamanów, przewidywały już wiele końców świata. I oni w pewien sposób mieli rację, z tym, że nie będzie to krótkotrwałe wydarzenie. Słońce nie zgaśnie nagle. Przynajmniej nie w krótkim czasie. Na tej nagonce korzystają korporacje, politycy, media, showbiznes. Powstają apokaliptyczne filmy, reklamy. Biznes się kręci.

Upływ czasu z pewnością bolał Andrew Wyke’a – bohatera Twojego spektaklu Pojedynek – zabawa w detektywa. Parę dni temu w warszawskim Teatrze Polonia miała miejsce premiera tej sztuki. Przyszedł już czas na pierwsze refleksje? Walka dwóch facetów – starego z młodym, doświadczonego z mniej doświadczonym, ojca z synem, bogatego z biedniejszym – to pojedynek, który polega tu na tym, aby wymierzyć sobie karę za upokorzenie. A karą za upokorzenie jest upokorzenie. Refleksje w pracy z ojcem (Janem Peszkiem – przyp. red.) towarzyszyły nam zawsze, w tej również. A nawet nie tyle refleksje, co uświadamianie więzi, która nas łączy. Jesteśmy ojcem i synem, bliskimi sobie ludźmi. Taka współpraca może być tylko owocna.

Ale niektórzy w to wierzą. Nie wiedzą, że to jest zabawa. Tak jak mój ojciec – uważa, że Bóg jako taki nie istnieje, bo nie może się pogodzić ze złem, które go otacza i ludzką niesprawiedliwością. Z drugiej strony jednak jest niezwykle przesądny, funkcjonuje u niego pewna forma mistyczności. Wchodząc do teatru klepie po nosie rzeźbę Konrada Swinarskiego, dotyka obrazów, wychodząc z domu dotyka krzyża na drzwiach, a wychodząc za furtkę ogrodu – liści japońskiego drzewka, które tam rośnie. Dla jednych to forma wiary, dla innych puste zabobony. Ja na przykład do dziś się łapię na tym, że zdarza mi się unikać pęknięć na chodniku (śmiech). Ludzie wierzą w różne rzeczy. Niektórzy w zbliżający się wielkimi krokami koniec

Widziałam jedynie filmową adaptację scenariusza Shaffera z 2007 roku. Moją pierwszą refleksją było silne przekonanie, że relacja łącząca oboje bohaterów, musi być niesłychanie trudna do odegrania przez ojca i syna. Szczególnie, kiedy Wyke namawia Tindla do zamieszkania u niego w domu... Myśmy pojechali jeszcze ostrzej! Rzeczywiście, poszliśmy w erotykę, ale to nie stanowi clou tego przedstawienia. Po spektaklu podszedł do mnie pewien młody człowiek i powiedział, że nie wyobraża sobie tak daleko posunąć się z własnym ojcem w kwestii intymności. Moim zdaniem – im dalej, tym lepiej, tym ten cudzysłów znaczeń staje się silniejszy. Na im więcej jesteśmy w stanie sobie pozwolić, tym bardziej akcentuje-

To w co wierzysz? Na pewno nie w Boga z brodą latającego na chmurce. Wierzę w siłę, w energię... Na świecie istnieje jednak tyle zdumiewających rzeczy i to musiało zostać zaprojektowane przez jakiegoś fantastycznego architekta. Z drugiej strony tyle tu zła i łajdactwa, że trudno mi uwierzyć w to, że ten sam architekt mógł na to pozwolić. Mówię o najprostszych rzeczach! O synu koleżanki, który został zmieciony przez pijanego kierowcę. O koszmarnych chorobach, które niepostrzeżenie i niespodziewanie odebrały mi znaczną część rodziny. Mówię o międzynarodowych konfliktach, o polityce, o tym całym bagnie... Słyszałam taką teorię, że zarówno tego bagna, jak i piękna na świecie jest tyle samo. Ale to właśnie zło wydaje się być ciekawsze, głośniejsze, bardziej zauważalne. Dla mnie zdecydowanie ciekawsza jest ta druga część rzeczywistości pełna własnych odkryć, satysfakcji, spełniających się lub spełnionych marzeń. Albo i takich, które nigdy się nie spełnią. To wszystko jest w jakiś sposób podniecające. I żal mi, że

świata. I nie można im tego zabronić. Zdarzyło Ci się kiedyś chcieć cofnąć czas? W moim życiu miało miejsca wiele rzeczy, które się wydarzyły, a nie powinny. Biorę jednak zawsze pełną odpowiedzialność za to, co robię. Za swoje grzechy, czyny, winy. Nigdy nie chciałem cofać czasu, bo naprawa post factum zostawia przestrzeń na zmiany. Nie żałuję tego, co przeżyłem, czuję się w porządku wobec siebie. Nie uważam się za złego człowieka, a w lustro spoglądam ze spokojem.

TOUCHÉ | grudzień 2012


wywiad z nim

my grę, pozę, umowność. Gdyby zabrakło tej odwagi, spektakl miałby prawo być zdawkowy i podejrzany. A że Jan Peszek jest moim ojcem? Tego już nie zmienimy. I możemy tylko z tego korzystać. Widz przychodzi do teatru i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ogląda dwóch Peszków. My już nic na ten temat nie musimy grać. W innym układzie pewne kwestie mogłyby znaczyć zupełnie co innego, tymczasem tutaj – widz się śmieje à propos tego układu: ojciec – syn. To był Wasz kilkunasty wspólny spektakl, ale pierwszy – kiedy to Ty trzymałeś pałeczkę reżysera. Jak w takim układzie pracuje się z Janem Peszkiem? Bałem się, że będzie gorzej. Ojciec ma charakter despotyczny, lubi dyktować swoje zasady, poglądy i wersje. Tymczasem ustąpił mi w pracy nad tym spektaklem. Jako aktor był niezwykle pokorny. Jako człowiek i ojciec również (śmiech). Próbował nie narzucać mi swojego zdania i wizji. Próbował? Tak (śmiech). Nieraz musiał ugryźć się w język albo delikatnie podpowiadał swoje pomysły. Wiesz, obowiązkiem reżysera jest być otwartym na reżyserowanego aktora. Nie można bezkompromisowo kierować się własnymi pomysłami. Trzeba wysłuchać aktora i jego interpretacji, bo to one mają być wyrażane właśnie przez jego emocje. Moim zdaniem właśnie to jest najważniejsze w reżyserii. Podobno zdarzało Ci się mówić „nigdy więcej nie zagram z ojcem”! Skąd brały się takie myśli? Z tego despotyzmu ojca, kiedy on reżyserował spektakle. Ja też byłem wtedy młodszy, do tego dochodził synowski bunt. Górę brała czysto rodzinna relacja. To źle! Problemy urastały niekiedy do takich ekstremów, że współpraca na scenie przestawała mieć jakikolwiek sens. Ona wymykała się spod kontroli. A teraz? Teraz jest dużo lepiej, on odpuścił, ja odpuściłem. Każde kolejne sceniczne spotkania dają nam nowe

TOUCHÉ | grudzień 2012

doświadczenia, nieustannie uczymy się wspólnej pracy. Trzykrotnie spotkaliśmy się w układzie reżyser – aktor. A poza tym miało miejsce wiele partnerskich spotkań pod kierownictwem innych reżyserów. I to są układy fantastyczne. W pracy nad rolą kompletnie nie istnieją wtedy między nami konflikty na płaszczyźnie ojciec – syn. Wielokroć zostawaliśmy obsadzani w rodzinnych rolach. Na przykład u Jana Klaty w „Trylogii” gramy dwóch Radziwiłłów i nawet śpimy w jednym łóżku. U Wojtka Klemma ja gram Lucjusza Andronicusa, syna Tytusa Andronicusa, którego gra mój ojciec. Dla wielu reżyserów taki przydział ról jest naturalny i oczywisty. Jesteśmy rodziną i nie ma się co przed tym bronić. Dla mnie to właśnie unikanie tego mogłoby przybierać znamiona nieszczerości. Raczej nie można przyznać, że

| błażej peszek | 19

Jan Peszek jest dla Ciebie ojcem w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Oczywiście, że nie! Oprócz tego, że spotykamy się razem na scenie, to ojciec był moim wykładowcą w szkole teatralnej. Jest moim mistrzem! W wielu sytuacjach myślimy w inny sposób. On twierdzi, że jestem dojrzalszy od niego. A ja w to wierzę (śmiech). Jesteśmy partnerami w zawodzie i w życiu. Nie wiem z kolei, czy można powiedzieć o przyjaźni między nami. Przyjaźń to dla mnie dość podejrzane słowo. Ja nie mam przyjaciół. To kim są bliscy Ci ludzie, którzy Cię otaczają? To koledzy, znajomi, dobrzy kumple. Przyjaźń to dla mnie coś więcej niż miłość, bo jest niezobowiązująca. Żona nie może więc być i przyjaciółką? Może być... Ale skoro się kochamy, to po co mieszać w to przyjaźń? Mi-


20 |

wywiad z nim

| błażej peszek

łość ma kontekst erotyczny, chemiczny... To złożone zjawisko. Przyjaźń jest zdecydowanie prostsza, bezkompromisowa, czysta, pozbawiona jakichkolwiek podtekstów. To relacja 1:1, polegająca na totalnym zaufaniu i bezinteresowności... No i znajdź tu przyjaciela, który spełnia te wszystkie cechy! Wielokrotnie ocierałem się o przyjaźń. Na dzień dzisiejszy jednak, ktoś taki, jak przyjaciel, dla mnie nie istnieje. To nie jest moje nieszczęście – po prostu jestem bardzo wymagający. Zarówno w życiu, jak i na scenie.

TYLKO WTEDY MOJE BYCIE NA SCENIE MA SENS, KIEDY WIEM, ŻE WZBUDZAM EMOCJE U WIDZA. KIEDY WIEM, ŻE CZUJE ON DRESZCZE, GDY NA MNIE PATRZY.

Można mieć jednak wrażenie, że miałeś wytorowaną drogę przez pierwsze aktorskie zmagania. Wielu tak sądzi. Mój ojciec walczył o to, żeby to tak nie wyglądało. Tak mnie gnoił, że zdarzało się, że inni studenci prosili go o łaskę wobec mnie (śmiech). Mówili, że wiedzą, że on absolutnie mi nie pomaga, że nie jest moimi plecami, że mnie nie winduje. To był trudny czas pod tym względem – z jednej strony on mnie dręczył, z drugiej – zdarzali się ludzie, którzy byli przekonani, że jest mi lepiej. Musiałem ciągle udowadniać całemu światu, studentom, sobie i ojcu – że jestem dobry. Przyzwyczaiłem się do tych pytań i podejrzeń. I nie ma w nich nawet ziarna prawdy? Uważam się za sprawnego aktora. Takie mam sygnały od widzów, od kolegów. Masz rację, ostatecznie nie wiem jednak, jak jest naprawdę. Nie wiem, czy gdyby nie moje nazwisko, to czy ktokolwiek zwróciłby na mnie uwagę? Jakikolwiek dyrektor teatru? Może myśleli: “A zobaczmy,

co ten Peszek potrafi”? A to dawało mi szansę udowodnienia swoich umiejętności. Niektórzy mogą takiej szansy nie doczekać. Nie mogę się zaklinać, że nazwisko nic mi nie dało. Podejrzewam, że dało. „Życzliwi” zarzucali pewnie dodatkowo zarówno Tobie, jaki i 3 lata później Twojej siostrze Marii, że dostaliście się do szkoły teatralnej za pierwszym podejściem. A jakże! To jednak były inne czasy, było mniej kandydatów na jedno miejsce, niż teraz. Ja przeszedłem przez egzaminy “na granicy” przyjęcia. Anna Polony bardzo o mnie wtedy walczyła. Ojciec był w komisji jedynie jako obserwator, nie miał prawa głosu w mojej kwestii. Moja sytuacja, przez nazwisko, była wtedy co najmniej kontrowersyjna. Jedni się bali, że przyjmując mnie za pierwszym razem będą pomawiani o nadużycie, a drudzy - chcieli walczyć z tego rodzaju skamieniałym podejściem. Paręnaście lat temu mogliśmy zobaczyć Ciebie i Marię we wspólnych spektaklach, potem siostra zdecydowała się na drogę muzyczną. Nie marzą Wam się znów wspólne inicjatywy? Tydzień temu rozmawialiśmy na ten temat z ojcem! Po Pojedynku stwierdziliśmy, że dobrze nam się ze sobą współpracuje. Szczególnie, kiedy zniknęły między nami napięcia, a publiczność twierdzi, że efekt jest niezły. Zobaczymy, co napiszą panowie krytycy (śmiech). W każdym razie – chciałbym stworzyć coś wspólnie, to jednak bardzo złożona kwestia. Marysia znajduje się teraz w zupełnie innym wymiarze. Nie wiadomo, czy w ogóle będzie interesowała ją scena i aktorstwo. Wydała nową płytę, która jest dla mnie jakimś dziwnym światem. Zastanawiam się, czy miałaby ochotę myśleć w tym momencie o czymkolwiek innym.

Bartosz Sadulski, recenzent muzyczny z Onetu, uważa inaczej. Pisze: „Wielką szkodę uczyniła Maria Peszek tej płycie, opowiadając wszem i wobec o depresji swojej”. Czegokolwiek zauważalnego nie zrobisz, zawsze znajdą się ludzie, którym to się nie będzie podobać. Szczerze mówiąc, ja się za rzadko widuję z siostrą, nawet nie zarejestrowałem stanu, który ona określiła jako depresję. Poza tym wyjechała z kraju na pół roku i mieliśmy jedynie kontakt mailowy. Może to i dobrze - wydaje mi się, że z depresją człowiek musi poradzić sobie sam. Nie wierzę w uzdrowicielską moc psychologów. A wierzysz w moc zmian? Czasem trzeba się przewietrzyć! Właśnie jestem w trakcie przeprowadzki (śmiech). Zmiany pozwalają się zdystansować. Zostawić coś za sobą. Poważne zmiany czeka już z początkiem nowego roku Teatr Stary. Obecnemu dyrektorowi, Mikołajowi Grabowskiemu zarzuca się „obniżenie poziomu artystycznego i zmarginalizowanie aktorskich tuzów”... Kto mówi takie rzeczy!? Zacytowałam za artykułem Marty Paluch na stronie serwisu naszemiasto.pl. Takich opinii w sieci jest jednak sporo. To są bujdy. Przecież to właśnie Mikołaj Grabowski wprowadził do

Jak odebrałeś Jezus Marię Peszek? Przesłuchałem raz i się wystraszyłem. Przeraziła mnie ta płyta. Unikam jej. Ujawnienie informacji o chorbie tuż przed premierą było zabiegiem marketingowym? Nie wiem. Pewnie tak to zadziałało.

TOUCHÉ | grudzień 2012


wywiad z nim

Starego wszystkich młodych reżyserów, którzy zostaną po zakończeniu jego kadencji, to on wprowadził Jana Klatę. A kto grał w jego spektaklach? Właśnie same tuzy wykorzystywane są w najśmielszych inicjatywach! Po co zmiana dyrektora, jeśli wszystko jest w porządku? Po prostu odchodzi na emeryturę! Mój ojciec też jest już od 2 lat na emeryturze. Trzeba robić miejsce młodym! To właśnie Mikołaj Grabowski zaprosił Cię do Teatru Starego 10 lat temu. Nie jest Ci żal? Tak, on przyprowadził mnie ze sobą. W Starym jestem od początku jego kadencji, ale mamy za sobą już ponad 20 lat pracy scenicznej. Mikołaj Grabowski nigdzie nie wyjeżdża, jeszcze nie umiera, mam nadzieję, że dalej będzie współpracował z Teatrem.Nie wiem na razie, co zaproponuje mi Jan Klata. Jeśli będzie mi dobrze przy nowym dyrektorze, to nie widzę żadnego powodu, dla którego miałoby mi być żal. Jan Klata w swoich pacta conventa zakłada „prowadzenie teatru swoich czasów i bez rewolucji”. Bez rewolucji!? Tak, a dodatkowo chce „budować jakość przez badanie, co kryje się za hasłami naród, tradycja, sztuka”. Mam dziwne wrażenie, że to już dawno zostało zbadane.

Może chce przeprowadzić badania w inny sposób, ale nie mam pojęcia, co on kombinuje (śmiech). Mi się wydaje, że będzie rewolucja. On nawet specjalnie nie musi się starać – sam fakt jego pojawienia się w Starym jest już rewolucją. Nie boję się tego. Bardzo mu ufam. Klata jest fantastycznym artystą i na pewno kocha aktora. Wbrew opiniom i pozorom. Zauważyłam, że często odgrywasz wojownicze role – mężczyzn silnych zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nie męczą Cię już takie kreacje? One wciąż są dla mnie wyzwaniem! Obecnie w Tytusie Andronicusie gram Lucjusza, który na początku jest kompletnym niedołęgą życiowym. Przełom następuje dopiero potem – i rzeczywiście staje się wojownikiem, mścicielem rodziny. I widzisz, postacie, które odgrywam, są niejednorodne, choć rzeczywiście mają wojowniczy mianownik. Jestem obsadzany po warunkach, no ale po czym mam być obsadzany? Dlaczego miałbym robić coś wbrew swojej naturze? Nie mam kokieteryjnej potrzeby zagrania czegoś kompletnie z nią sprzecznego. To byłoby bez sensu. Zdarza Ci się jeszcze czuć tremę przed spektaklami? Zdarza mi się. Szczególnie w Oresteji Jana Klaty, gdzie gram Apollina. W tym spektaklu muszę być absolutnie perfekcyjny. Mam świadomość, że jeśli tam mi się powinie noga, to cały czar pryśnie. Nawet w moich najśmielszych wyobrażeniach, ciężko mi sobie wyobrazić nieperfekcyjnego Błażeja Peszka. Robię, co mogę, żeby być w tym jak najlepszy i najuczciwszy wobec widza. W teatrze jest jednak miejsce na pomyłki, zresztą widzowie chyba je lubią (śmiech). W zeszłym miesiącu rozmawiałam z Arkiem Smoleńskim, który powiedział mi, że w teatrze najważniejsze jest dla niego dostarczanie punktów odniesienia. Twój ojciec z kolei, w kontekście Wejścia Smoka, mówił o demitolgizacji. Co dla Ciebie jest najistotniejsze? Szukam tego poczucia, że kierujesz emocjami ludzi, którzy się na ciebie patrzą... Rządu dusz... „Dajcie mi rząd

TOUCHÉ | grudzień 2012

| błażej peszek | 21

dusz”! Tylko wtedy moje bycie na scenie ma sens, kiedy wiem, że wzbudzam emocje u widza. Kiedy wiem, że czuje on dreszcze, gdy na mnie patrzy. Nie chodzi tu jednak o podziw. O władzę? O władzę emocjami, ale to inny rodzaj władzy, niż ten, który możesz mieć na myśli. O to, że widz wchodzi w mój świat, a nie jest tylko obserwatorem. Na to żaden polityczny władca ci nie pozwoli (śmiech). Obserwowanie to dla mnie za mało. Widz powinien uwierzyć w ten świat, który kreuję na scenie. Ja danemu bohaterowi użyczam emocji, a z widzem się nimi dzielę. Dopuszczam go do mojego świata. Oddaję część własnej intymności. To chyba jakaś forma ekshibicjonizmu. Nie mówię: „widzu, widzu, mój bohater tak cierpi, przyjrzyj się”. Ja udzielam mu tego cierpienia, tych emocji. Widz nie może wyjść obojętny z teatru. Nie może powiedzieć „fajnie było”. Może być wściekły, ale musi poruszony. A Ty, kiedy jesteś wściekły? Kiedy krzyczysz poza teatralnymi deskami? Bardzo rzadko. Jeśli już krzyczę, to w środku, w sobie. To jest niezdrowe. Powinienem częściej krzyczeć i rzucać garami. A ja zawsze biorę winę na siebie. W obliczu nieporozumień i konfliktów w pierwszej kolejności zawsze zastanawiam się, co ja zrobiłem, a co mogło nie być w porządku. Naprawdę? Sprawiasz raczej wrażenie człowieka niepokornego... To moja broń. Nie chcę powiedzieć maska. Raczej zbroja. Ale nie narzekam na swoje życie! Ten wewnętrzny krzyk, przyjmowanie winy na siebie, ustępowanie pola, wynika z tego, że jestem otwarty. A ta postawa, którą rejestrujesz, też może być tego rezultatem. I nie mam depresji. Prę do przodu. Pewnie dlatego też tak się martwię, że życie mi ucieka. Szczególnie, skoro jak mówisz, mam czas tylko do siedemdziesiątki (śmiech). To jestem już niemalże w trzech czwartych! A potem to już tylko trud i marność... Rozmawiała: Natalia Sokólska Foto: Hanna Sokólska Dziękujemy Kamie Guzik za pomoc przy realizacji sesji.


22 |

jej punkt widzenia

Il. Ola Kwiecińska

Moje noce po siedemdziesiątce

„Starość wymaga godności i klasy, jak się tego nie miało za młodu to i na starość brak” – przeczytałam w komentarzu pod jednym z artykułów na temat nowej książki Krystyny Mazurówny. „Moje noce z mężczyznami” jej autorstwa wywołały niemałe zainteresowanie, nie tylko w środowisku krytyków literackich. W wywiadach, które przeprowadzam dla TOUCHÉ, zdarzało mi się pytać moje rozmówczynie o ich stosunek do starości. Specyfika takich rozmów polega na tym, że mogę pytać o rzeczy, na temat których nie mam bladego pojęcia, na które mogę, choć nie muszę mieć wyrobionego zdania. Co nie neguje jednak tego, że chcę, a nawet powinnam być do nich świetnie przygotowana. Tak to jest, że choć dziennikarz nie musi być omnibusem (a czasem się o tym zapomina), to powinien rzetelnie przestudiować dostępne informacje na dany temat (tu również niestety czasem się o tym zapomina – polecam [?] chociażby „kultowy” wywiad z Wojciechem Waglewskim dla Radia Koszalin). W każdym razie, to niesamowite uczucie, kiedy poznajesz czyjś punkt widzenia. To fascynujące przeżycie, kiedy dojrzewasz do tego, żeby zapytać się siebie samego: „jaki jest mój”? Przypomniałam sobie pewną ciepłą jesienną noc parę lat temu. Staliśmy wtuleni w siebie na balkonie. Chłopiec był bardzo ładny, a co więcej – zjawiskowo inteligentny. W szampańskich nastrojach rozmawialiśmy początkowo o gwiazdozbiorach, o których nie miałam bladego pojęcia, a potem o paru innych rzeczach. Nie muszę Wam raczej tłumaczyć, co może chcieć ładny chłopiec od ładnej dziewczyny w taką piękną gwieździstą noc. W niektórych przypadkach argumentacja jest niepotrzebna, ten chłopiec jednak argumentował. „Za kilkadziesiąt lat przypomnisz sobie tę noc i będziesz żałować. Skóra ci zwiotczeje, zrobią ci się zmarszczki i rozstępy i wory pod oczami”. Sama nie wiem skąd i dlaczego przyszło wtedy do mnie nagłe otrzeźwienie. „Wtedy też będę miała wokół siebie ludzi” - powiedziałam – „I ty na pewno nie będziesz jednym z nich”. Weszłam do mieszkania i już nigdy więcej, na jego szczęście, go nie widziałam.

Mojej Mamie zdarza się powtarzać, że starość to się Panu Bogu nie udała. Moja Babcia z kolei, bynajmniej nie była jeszcze po siedemdziesiątce, co więcej – jestem prawie pewna, że nie była nawet po sześćdziesiątce, gdy w jej pokoju zawisła kartka z cytatem z książki Whartona: „Kiedy przychodzi starość stajemy się dla dzieci zawadą, jednym z niepotrzebnych rupieci. Choć my je kochamy, choć one nas kochają”. Kartka obecnie wisi przed wejściem na strych, chyba już na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą, kto ją tam przewiesił. A ja i tak chciałabym sobie drzeć włosy z głowy i krzyczeć: Nie, Babciu! To nie tak! Starość może być piękna, ale często to ludziom nie udaje się jej takiej stworzyć! Pamiętamy o tym, że zdrowe jedzenie i sport może być gwarancją dobrego samopoczucia. Pamiętamy o tym, że dobre wykształcenie może być gwarancją dobrej pracy. Pamiętamy, że dobry chłopak może być gwarancją dobrego męża. Zapominamy, że dobre życie może być gwarancją dobrej starości. Bo starość, a właściwie wszystko, co związane jest z podeszłym wiekiem, ma swoje źródło znacznie wcześniej, niż na rok przed odejściem na emeryturę. I jakkolwiek kontrowersyjne wydawać się mogą poglądy i życie Krystyny Mazurówny, jedno jest pewne – zapracowała sobie na uczucie spełnienia po siedemdziesiątce. Ja tej pani zazdroszczę życia, którego fabuły nie powstydziłby się niejeden scenariusz filmowy. Zazdroszczę otwartości na zmiany. I gotowości na piękną starość. Jeśli i ja również chcę, żeby nie tylko moje dni, ale również noce po siedemdziesiątce były spełnione, to niech ludzie zarzucają mi wtedy, ile wlezie, że nie mam ani godności, ani klasy. W tym wieku można się już tylko z tego śmiać. Natalia Sokólska nsokolska@touche.com.pl

TOUCHÉ | grudzień 2012


jej punkt widzenia

| 23

Il. Dobrusia Rurańska

Rozważania wiejskiego kulturoznawcy

O chłopcze nieletni na umowie o zlecenie, płatnej z dołu bądź nigdy - miej litość. Nie udźwignę już ani uloteczki więcej. Oko me kolejnego afisza nie zdzierży. Jeszcze jedna pamiątka z celulozy po tobie, Który Na Tableta zarobić chciałeś oraz po Nich, Którzy Chyba Nie Zdali Do Kolejnej Klasy Z Marketingu W Szkole Podstawowej, ośmioletniej – i zginę. Rozjedzie mnie walec informacji i pozostawi, rozjechaną taką, pod gablotą wszystkiego. Wszystkiego najlepszego, na co oczywiście nigdy nie uda mi się dotrzeć. W dzisiejszych rozważaniach o szczęściu, tłem jest miasto królewskie, a głównym protagonistą- taka moja jedna koleżanka, bo… mam taką koleżankę, która ma pewien problem. Otóż, myślę, to znaczy, ona myśli, że żyje w mieście, które ją omija. Gdziekolwiek pójdzie, zawsze pozostaje miejsce, w którym jej nie ma, przez co narasta w niej pewien rodzaj frustracji, znany jedynie tym z Państwa, których dusza humanistyczna bądź libacyjna zwykła była nękać potrzebą kolekcjonowania rozlicznych wrażeń. Co dzień przegląd, co tydzień – festiwal, co godzinę – wernisaż, premiera, a do tego slam i potańcówka. A ty żyj, jednostko kultury i sztuki głodna, gdy ci już nawet z lodówki wyskakuje newsletter. I krzyczy, że znowu chcąc sobie posiedzieć na tyłku bądź podłubać w nosie, popełniasz wielkie zaniedbanie wobec retrospektywy azerbejdżańskiej kinematografii, ignorujesz performance paradygmatu per formatywnego. Nie ma ciebie na odczycie w sprawie postulatu oraz liście w obronie jakiegoś gratu? Przygasa, oj, przygasa twój status kultury znawcy i eventu bywcy, a każda sekunda poświęcona choćby myśli o wykonaniu czynu artystycznie niegodnego zsyła na ciebie jeszcze głębszą klęskę kalendarzowego nadurodzaju. Wszak nie da się, nie ma jeszcze takiego systemu operacyjnego samego siebie, który umożliwiłby bycie wszędzie, a gdy nie bywam, to nabywam tylko poczucia niebytu. I całkiem słusznie myślę, to znaczy, myśli ta koleżanka, że gdzieś tu występuje pewien szczególny rodzaj tragizmu polegający na przeroście podaży w stosunku do czasu, który się nam jakoś nie darzy. Nie rozciąga się jak gumka. Jeśli chcesz w siebie wpakować siedemnaście azerbejdżańskich filmów za czterdzieści złotych na przestrzeni czterdziestu ośmiu godzin, nie

TOUCHÉ | grudzień 2012

wepchniesz już biennale ryciny oraz wernisażu popłuczyny. Niedasizm. Wyobraźmy sobie, jakże więc musi być uciążliwe dla wspomnianej koleżanki obcowanie ze wspomnianym panem, który w poszukiwaniu chleba i igrzysk przybył do miasta królewskiego i ku realizacji obu swych celów jął pracować w dziale marketingu, wykonując robotę papierkową z mnogością delegacji. Magister ulotkarz. On popycha ludności ulicznej ulotki, klei, wiesza, roznosi oraz wydaje, a jej się już w kieszeni milion ulotek przewraca. Zidentyfikowała już 73 wydarzenia, na których się nie zaloguje. A jakby tego było mało, podążając za wyrafinowanymi ekonomicznie radami opublikowanymi w felietonie Staletowiczówny w miesiącu ubiegłym, zaoszczędziła 30 złotych i zagubiona jest pośród plakatów, świstków i gratisów, jak je wydać? Jak żyć-pyta ona, upatrując w autorze autorytetów wszelakich. Olać-odpowiedziałby autorytet, gdyby takowym był. A potem wylogować się ze wszystkich autorytarnych zagrabiaczy ludzkiej uwagi i przyjąć za swą Czerwoną Księgę pewien internetowy magazyn o muffinkach i kobietach, który w całej muffinkowości chce nawijać dla Was, Panie i Panowie, swoją zajawkę o świecie, w którym wcale nie trzeba się tak bardzo kulturoznawczyć. Wystarczy go przez kolejny rok czytać i żyć.

Oczekując na jubileuszowe wyrazy szacunku, Wasza Sandra Staletowicz staletowiczowna@gmail.com


jego punkt widzenia

| odważnie o wszystkim

O grzybkach, oposach i maśle orzechowym

il. Basia Maroń

24 |

Grudzień to czas świąt, pojednań i sylwestrowej libacji. Z tym, że w świetle przekonań o rychłym końcu świata 21 grudnia 2012, owe atrakcje tym razem mają nas ominąć. Wpadniemy w koniunkcyjno-grawitacyjny clusterfuck, naszą kochaną planetę czeka przebiegunowanie (magnetyczny clusterfuck), uderzy w nas tajemnicza Planeta X (planetarny clusterfuck) czy po prostu spłonie choinka i świąt nie będzie (clusterfuck tradycyjny). A może czeka nas wybuch Supernowej, atak kosmitów lub globalne załamanie gospodarki? Niemniej najbardziej przerażającą opcją i tak wydaje mi się ta promowana przez New Age. Wyobraźcie sobie: zajść ma ogólna odmiana w ludzkich sercach i wejdziemy w nową, złotą erę miłości (nie ma to zbyt wiele wspólnego z ideą końca świata, ale wiecie – New Age). Koniec okrutnych dowcipów o mniejszościach, koniec filmów na YouTubie z ludźmi robiącymi sobie krzywdę, koniec nieuprzejmości, arogancji, cynizmu i sarkazmu. Prawdopodobnie koniec mojej błyskotliwej kariery w Touché. Zachęcam jednak do zaniechania wszelkich aktów histerycznej paniki. A to dlatego, że wszelkie dociekania na temat przełomowości roku 2012 opierają się tylko na trzech źródłach: na końcu kalendarza Majów, niedokładnych obliczeniach astronomicznych oraz ludziach, którzy jedli grzybki (naprawdę). Wiem, że dla osób o pewnym specyficznym wyposażeniu umysłowym, argument z cywilizacją Majów może wydawać się rozsądny, ale zastanówmy się nad tym. To jedna z wielu, wielu kultur, jakie rozsiadły się na Ziemi – dlaczego nie przywiązujemy takiej wagi do kultury, której kalendarz się NIE KOŃCZY 21 grudnia 2012? Och, nie wiem, np. naszej? Właściwie to niemal każdej innej. Tzn. nasz kalendarz też się kończy, ale wiecie, co wtedy robimy – kupujemy następny. A teraz przygotujcie się, bo to może rozsadzić wasze umysły: z tego co wiemy, Majowie zrobiliby to samo – w ich świadomości cykle Długiej Rachuby powtarzały się już wcześniej, a zakończenie danego cyklu było przede wszystkim okazją do kolosalnej biby. Wi-

dzicie, nie różnimy się tak bardzo. Także teoria o wielkiej kosmicznej koniunkcji jest grubymi nićmi szyta. Owszem, Słońce ma jakoś teraz przekraczać galaktyczny równik, ale – pomijając fakt, że nikt za cholerę logicznie nie tłumaczy, dlaczego miałoby to być ważne – to i tak nie do końca potrafimy wyznaczyć gdzie on dokładnie jest i pewnie przekroczyliśmy go już w 1998 roku… Natomiast w związku z aktywnością słoneczną możemy mieć kłopoty z polem magnetycznym Ziemi, ale gorszy pod tym względem ma być rok 2013, więc problemy z komórkami, GPS-em i telewizją satelitarną dopiero przed nami. I jeszcze pozostaje – moja ulubiona – Planeta X, zwana także Nibiru, która ma w nas znienacka przypierniczyć. Bo wiecie… Planety są jak skradające się oposy - niezapowiedziane potrafią ugryźć w tyłek i nikt nigdy nie wie, że nadchodzą. Podobnie nie grozi nam wybuch supernowej, bo wszystkie odpowiednio duże gwiazdy (potrzeba większej niż nasze kurduplowate Słońce) są za daleko i w tym rytmie można uspokajać się, co do każdej innej katastrofy – już było i nic się nie stało/będzie, ale nikt nie wie kiedy i pewnie nie dożyjemy/ktoś zjadł zdecydowanie za dużo grzybków. W tym zestawie atak kosmitów wydaje się najsensowniejszą opcją. Kosmici to nie przelewki, a fakt że wredne zielone stwory będą nam chciały zepsuć gwiazdkę ma w sobie pewną przerażającą logikę. Załamanie gospodarki zaś grozi nam tylko wtedy, gdy zbyt wielu idiotów uwierzy w apokaliptyczne groźby i postanowi w uroczą środę 21 grudnia wysmarować się masłem orzechowym, by biegać nago po ulicach i spełniać swoje najskrytsze fantazje przetrzymywane specjalnie z myślą o takiej okazji. Kamil Lipa ksiaze.kam@gmail.com

TOUCHÉ | grudzień 2012


jego punkt widzenia

| błazenada | 25

il. Basia Maroń

Wskazówki w dłoń

Czas nie goni nas. A raczej wręcz przeciwnie - to my gonimy za czasem, z coraz większym uporem maniaka. Szacowana długość doby preferowanej przez nas, czasowo zagonionych i wciąż bez czasu, wynosi pomiędzy 25 a 27 godzin. Aż strach pomyśleć co by było, gdyby taką dobę można by otrzymać powiedzmy na czas nieokreślony. Bo jasnym jest przecież, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i prędko pojawiłaby się konieczność dodania kolejnych kilku godzin. A może by tak barbarzyńsko zlać dwie doby w jedną? Od razu, szast prast i czterdzieści osiem godzin nasze, a noc pośrodku wykorzystajmy na trzecią zmianę. Jak pysznie! A skoro na czas przyszedł czas, to warto wspomnieć o nieosiągniętych dotychczas podróżach w czasie. Nie ma chyba bardziej wdzięcznego marzenia człowieka od przeniesienia się do zamierzchłej przeszłości lub w świetlaną przyszłość. Prawie każdy śni ukradkiem, żeby znów znaleźć się w czasach, gdy co rano gnał do prowincjonalnej podstawówki w Paździerzowicach. Tam zimą, stara nauczycielka od maty cierpiała na coraz to nowe ataki kaszlu przypominającego koklusz, wzniecając przy tym tumany kredowego pyłu i miotając się ze wściekłości przy tablicy z ułamkami. To tam, nigdzie indziej, latem spędzało się słodkie chwile na ławkach przed szkołą, w promieniach słońca podszczypując dziewczyny z 2C, te co miały być najlepszymi żonami – nigdy nimi nie zostały. Mało kto w ukryciu nie snuje marzeń i nie podróżuje do chwil za lat naście, kiedy na koncie co miesiąc pojawia się odpowiednia ilość kafli do życia godnego, a jak przyjemnego! Wakacje smakują Seszelami i pachną Monako, a nie szmatą do wycierania szklanek w dusznym barze. W lipcowy wieczór, w sierpniowy wieczór i pół września na deser, bo potem poprawki i nie ma czasu na pucowanie szklanek. To tam w świetlanej jest pies wyścigowy i wóz rasowy, a może nawet na odwrót. Dom pod dużym miastem lśni nowością i soczysty wkoło ma ogród z huśtawką dla córki/syna, niepotrzebne skreślić. A nie stroni od emocjonalnej przeszłości,

TOUCHÉ | grudzień 2012

kto nie chciałby zamiast tej burej Elki, co chociaż wierna, to nudna była, wybrać rozchichotanej Karoliny, usta soczyste, krok gibki i ten uśmiech, cały Wydział Mechaniczny wywalał gały i zacinał się, jak ją widzieli na korytarzu. Która z młodych menedżerek, nie życzy sobie szeptem, żeby dziesięć lat wcześniej jednak pojechać na Sylwestra do Krynicy zamiast pójść na nudną imprezę do Staszka. Może wtedy to przystojny kolega Zośki (Franek chyba?) kołysałby teraz wózek, miast tego niedojdy Staszka. Ten Sylwester taki udany był ponoć, a i te ławki takie wygodne pod szkołą były. Karolina podobno męża ma z zagranicy, z Niemiec czy coś, a ona ten uśmiech to miała taki... że nie wiadomo jak go wyrazić literami. A za kilka lat to chciałabym mieć już te certyfikaty wszystkie, i te papiery z konsulatu no i pracę jakąś znośną. Żeby czas był na kino też, bo teraz to rzadko chodzę, jakoś nie ma kiedy, tak mało czasu mam. Może gdyby doba była dłuższa o kilka godzin? Nic tylko gonię z jednego miejsca w drugie, ani kiedy odsapnąć ani się z spotkać z kim. Terminy gonią jak szalone, tylko te testy i wizytacje, a wszystko na wczoraj, jednak w tej szkole to tak fajnie miałam, jak stara Goliczkowa, tak kaszlała od tej kredy to żeśmy przecież piali ze śmiechu, ale kiedy to było, tyle czasu minęło. A na tym Wydziale Mechanicznym, ładne dziewczyny były, jedna taka zwłaszcza, aż strach był się za nią oglądać czasem. Czas na puentę moi mili. Wskazówki w dłoń, jest przecież tyle do zrobienia. Nie wczoraj i nie jutro. Dziś.

Jakub Jaworudzki jesterjames@wp.pl


26 |

fashion

IN SEARCH OF LOST TIME

Fotografie: A. Kozub, R. Kwaśniak (Karamell Studio) Modelka: Lilianna Graj (Fashion Color) Stylizacje: Justyna Polska Wizaż: Klaudia Muszer Fryzura: Monika Korek (Czarna Róża Art) Biżuteria: Glitter

Miejsce wykonania zdjęć: Hotel Pałac Kotulińskich (www.palackotulinskich.pl), serdecznie dziękujemy.

TOUCHÉ | grudzień 2012


fashion

TOUCHÉ | grudzień 2012

| 27


28 |

fashion

TOUCHÉ | grudzień 2012


fashion

TOUCHÉ | grudzień 2012

| 29


30 |

fashion

TOUCHÉ | grudzień 2012


fashion

TOUCHÉ | grudzień 2012

| 31


32 |

fashion

TOUCHÉ | grudzień 2012


fashion

TOUCHÉ | grudzień 2012

| 33


34 |

fashion

| fotorelacja

Pokaz Chouette Vintage w Pięknografii

Śląsk coraz bardziej rozpieszcza pod względem wszelakich imprez skierowanych do wielbicieli mody. Katowice serwują takie modowe wydarzenia jak Modny Śląsk czy Silesia Fashion Day. Również Bielsko-Biała nie pozostaje w tyle, jeżeli chodzi o organizację eventów poświęconych modzie, czy też powiązanych z nią. Kolejnym miastem, które nie ustępuje kroku w walce o dobrą pozycję na mapie ciekawych modowych wydarzeń na Śląsku, jest Zabrze. To właśnie tam, 24 listopada, w niezwykle klimatycznej przestrzeni butiku kryjącego się pod nazwą Pięknografia, miał miejsce pokaz najnowszych dwóch kolekcji marki Chouette Vintage, autorstwa Łukasza Waszkiewicza. Pierwsza z nich, to kolekcja ubrań vintage, w zestawieniach proponowanych przez Łukasza na jesień i zimę, w której miłośnicy tego stylu na pewno znajdą coś dla siebie. Druga z kolei to kolekcja na sezon wiosna/lato 2013, jak zwykle obfitująca w jeans ręcznie farbowany oraz solidnie potraktowany ćwiekami – to właśnie styl charakterystyczny dla Chouette Vintage. Nie jest to zresztą pierwszy pokaz Łukasza, ma on ich na swoim koncie już kilka, a kolejne jego projekty głośno mówią, że nie powiedział on jeszcze ostatniego słowa w dziedzinie remaking’u ubrań. Pokazy młodych i zdolnych projektantów to już w zasadzie chleb powszedni dla Pięknografii. Pozostaje więc czekać na kolejne, równie ciekawe eventy organizowane w tym miejscu. Póki co zostawiam Was z fotorelacją z pokazu marki Chouette Vintage. Anna Sowik Fotorelacja: Sabina Bilska – sabinabilska.com

TOUCHÉ | grudzień 2012


TOUCHÉ | grudzień 2012


36 |

fashion

street fashion Edyta Kogo mamy tym razem? Edytę – maturzystkę, której głowa jest teraz najbardziej zaprzątnięta nauką. Nie zmienia to jednak faktu, że ma również głowę nie od parady, jeżeli chodzi o wygląd. Jak sama przyznaje, ostatnimi czasy najchętniej nosi swetry po babci, uwielbia również wszelakie bluzki z kołnierzykami. Tę zieloną koszulę pożyczyła od brata. Edyta ma na sobie ciemnozielony płaszcz z Bershki, spodnie w pastelowym odcieniu różu marki Vero Moda, sztyblety zakupione w Decathlonie oraz plecak pochodzący z sieciówki Six. Nie wiem jak Wam, ale mnie bardzo podoba się to połączenie ciemnej, zgniłej zieleni z pudrowym różem – buduje całkiem miły kontrast. Do tego jasny plecak z motywem kwiatów, sprawnie dopełnia look. Wszystko w subtelny sposób wzajemnie się równoważy, tworząc harmonijną całość, gdzie wszystkie elementy stroju egzystują ze sobą w zgodnej symbiozie. Ciemne, spokojne barwy przeplatają się z odświeżającą dawką pasteli – brzmi deserowo. Jestem zdecydowanie na tak!

Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: http://przebierankipannyanki.blogspot.com/ http://www.maxmodels.pl/laff_vintage.html

TOUCHÉ | grudzień 2012


fashion

Strój domowy nie musi być nudny i brzydki! Liczy się wygoda, to wiadomo, ale możemy przy okazji mieć na sobie naprawdę ładne ubrania. Przykładem takich rzeczy są ubrania marki Oyshoprzeurocze wzory, materiały miłe w dotyku a same ubrania niezwykle wygodne. Moim faworytem jest sweterek z dużym króliczkiem i kapcie-owieczki.

Kasia Gorol Znana w Sieci jako Jestem Kasia. Studentka germanistyki i języka szwedzkiego, kochająca modę, zakupy i zabawę w stylistkę własnej osoby. Wraz ze swoimi stylizacjami często widywana na jednej z najpopularniejszych stron modowych na świecie: http://lookbook.nu/user/63384-Kasia-G/ Kasię znajdziecie również na jej stronie internetowej http://www.fashionsalade.com/jestemkasia/ oraz innych portalach: http://www.facebook.com/JestemKasiaBlog http://www.formspring.me/Kasiica http://www.bloglovin.com/blog/2384316#

| 37


38 |

film

| on i ona w kinie

On i Ona w kinie Buntownicy z powodem

Chuligani /Neds Data premiery: 23.11.2012 (Polska), 09.10.2011 (Świat) Scenariusz i reżyseria: Peter Mullan Zdjęcia: Roman Osin Obsada: Connor McCarron (John McGill), Marianna Palka (Beth), Joe Szula (Benny), Steven Robertson (Pan Bonetti) Dystrybucja: SPInka Czas trwania filmu: 2 godziny, 4 minuty

W poprzednim miesiącu, obejrzałem wraz z Elizą Internat – film, który w założeniu miał być horrorem, historią o mrocznych czeluściach ludzkiej duszy, a okazał się tanią, śmieszną bzdurą. Wierni Czytelnicy cyklu On i ona w kinie wiedzą zapewne, że nasza ocena filmu była krytyczna i – delikatnie rzecz ujmując – nie polecaliśmy wyjścia do kina na seans. Nie piszę o tym bez kozery, bowiem Chuligani, dramat w reżyserii Petera Mullana, bardziej mnie przestraszył aniżeli horror epatujący sztuczną krwią. Nigdy nie byłem związany z żadnym ulicznym gangiem (i zapewne nigdy nie będę!), zazwyczaj miałem wzorowe zachowanie (chociaż, co jest moim osobistym dramatem, raz mi się noga powinęła), a na świadectwie widniały nienajgorsze oceny. Nie potrafię zatem, w żaden sposób, utożsamić się z John’em McGill’em, głównym bohaterem filmu Chuligani. Wstrząsająca, niebezpieczna momentami przypowieść (i używam tego słowa z pełną świadomością) Mullana, jest wyjątkowo uniwersalna, skonstruowana wielozdaniowo i globalnie – w każdym państwie istnieją zagrażający społeczeństwu, młodzi gniewni. John McGill, w obawie przed drwiącymi z niego kolegami, zaprzestaje nauki, która była dla niego sposobem na walkę z przytłaczającą codziennością i wstępuje do młodzieżówki jednej z band. Podczas seansu kilkakrotnie zamykałem oczy i to nie dlatego, że film wywoływał we mnie znużenie, ale jako, że jestem zagorzałym pacyfistą, napawał lękiem. Jednak oprócz walk ulicznych, które zdecydowanie zdominowały film i wydłużyły go do granic możliwości, istotniejsza dla mnie była relacja pomiędzy głównym bohaterem, a jego ojcem, którego wypowiadanych słów nie zapomnę przez długi okres czasu. Reżyser i jednocześnie scenarzysta operuje oczywistościami – zło rodzi się już w procesie wychowania, socjalizacji. Młodzi przejmują wzorce z domu. Kiedy John McGill do krwi bije swojego ojca, nie mam ochoty go zganić za ten paskudny czyn. To jego akt rozliczenia się z dzieciństwem, strachem, upokorzeniem wyniesionym z domu. Chuligani to przykład dobrze zrealizowanego i zagranego, trzymającego w napięciu dramatu, który pozostawia widza w zadumie nad kondycją młodzieży, edukacji i wpływu wychowania na egzystencję. Rozczarowujące, przeintelektualizowane zakończenie w pewnym stopniu banalizuje całą historię. Maksymalne i niepotrzebne przedłużenie niektórych scen może wprowadzić pewnego rodzaju chaos, ale Chuligani bronią się przede wszystkim frapującą opowieścią. Bartosz Friese

TOUCHÉ | grudzień 2012


| 39

Piersi o tym piszemy

Chłopcy z przedmieścia Idąc do kina na seans filmu Chuligani, spodziewałam się kalki takich produkcji jak Hooligans czy Football Factory, a więc kolejnego filmu o brutalnych, nieokrzesanych, młodych wyspiarzach. Dostałam natomiast film stworzony z odrobiną finezji, niepowielający schematów i zmuszający do refleksji. I choć, jak podkreślasz, Bartoszu, scenariusz dzieła Petera Mullana jest dość przewidywalny i mówiąc kolokwialnie, Ameryki nie odkrywa, sprawia, że po wyjściu z kina nachodzą widza smutne i mieszane uczucia. Osobiście nie odbieram Chuliganów jako produkcji wstrząsającej. Być może jestem niedelikatna, lecz sceny przemocy w filmach nie robią już na mnie większego wrażenia, szczególnie jeśli chodzi o rodzaj agresji typowo męskiej, nieco bezsensownej, nad którą unosi się ciężka chmura, złożona z nadmiaru testosteronu. Co do gangów, również nie udało mi się do żadnego należeć (chyba, że zaliczymy do gangu fanklub Spice Girls z lat młodości). To, co jednak zaniepokoiło mnie najbardziej, to problematyka, która jak widmo zbliżać zaczyna się do polskich realiów. Mamy tu do czynienia, oczywiście, z innym rodzajem patologii, jej podłoże wydaje się być jednak przerażająco znajome. Nie jest odkrywczym stwierdzenie, że agresja rodzi agresję. Nikogo nie dziwi więc wielopokoleniowa potrzeba przemocy, występująca w rodzinie głównego bohatera. John McGill (Connor McCarron) miał być jednak dzieckiem, które przywróci honor rodzinie alkoholika, upodlonej kobiety i młodocianego degenerata. Dobrze zapowiadający się, wzorowy uczeń już w szkole napotyka niestety na pierwsze kłopoty. Chcąc nie chcąc, w okresie wakacyjnym, tuż przed rozpoczęciem trzeciej klasy, wpada w złe towarzystwo, wiedziony instynktem niemal naturalnym, jakby po prostu miał to we krwi. Obserwujemy nagłą, diametralną zmianę postawy bohatera. Jego dalsze losy to bijatyki i krwawe bójki. Dramaturgii dodaje sytuacja rodzinna Johna. Sceny z ojcem (fenomenalna rola samego Mullana) faktycznie przyprawiają o dreszcz. Film kończy się niczym piękna, naiwna, biblijna przypowieść, w której kat i ofiara w jednej osobie napotyka swoją własną ofiarę, która prowadzi go na drogę ku nawróceniu. I szczerze powiedziawszy, zakończenie Chuliganów wprawiło mnie w osłupienie. Na pewno jest to dzieło, które na długo zapadnie Wam w pamięć. Jeśli jednak pragniecie odprężyć się w kinie po ciężkim dniu, radzę wybrać inną pozycję. A ja muszę dojść do siebie.

TOUCHÉ | grudzień 2012

Eliza Ortemska

Święta (nie)polskie Początek okresu iście jesiennego już dawno za nami, a tym samym mamy za sobą uroczystości, bez których trudno wyobrazić sobie listopad. Bynajmniej nie mam tu na myśli Święta Niepodległości – niczego mu nie ujmując, zasługuje na osobny komentarz. Zwłaszcza po corocznych marszach prawdziwych Polaków i prawdziwych patriotów. Chcę natomiast zwrócić uwagę na uroczystość, która przywędrowała do nas zza Oceanu. Jako, że o nowych, świeckich tradycjach słyszeliśmy już dawno temu, między innymi w słynnym filmie Stanisława Barei, niech nikogo nie dziwi fakt, że nowe obyczaje trafiają na podatny grunt. Mam na myśli oczywiście popkulturowe, barwne i jednak trochę kiczowate Halloween, zyskujące coraz więcej zwolenników. Jako, że występuje ono obok jednego z ważniejszych świąt w kalendarzu naszych uroczystości – Święta Wszystkich Świętych, budzi kontrowersje u bardziej konserwatywnych obserwatorów. Nie chcę stawać tu po żadnej ze stron tego sporu, ale jasnym jest, że Halloween zdecydowanie wygrywa ze swoją kolorową oprawą i atmosferą tajemnicy. Dzieciaki dopiero za kilka lat zrozumieją, że warto raz w roku poświecić chwilę czasu na wspominanie bliskich, którzy odeszli. Teraz chcą się bawić, nie wińmy ich za to, przecież wszyscy byliśmy kiedyś dziećmi. Nic w tym dziwnego, że najmłodsi z większą chęcią przebierają się za różne, przerażające postacie niż odwiedzają krewnych na cmentarzach. Listopad więc można chyba uznać za miesiąc zadumy, a tegoroczna refleksja może zatem dotknąć tematu, w jaki sposób pozwolić istnieć nowemu obok starego, bez zbędnych kolizji. Warto dodać, że sama formuła świąt się zmienia, przybierając atrakcyjniejszą formę. Stawiając pytanie: kto przynosi prezenty pod choinkę? otrzymamy co najmniej kilka różnych odpowiedzi. Oczywiście najwygodniejsza z nich to: Św. Mikołaj! ( w takim razie robi to dwa razy?), który w niektórych częściach kraju przyjmuje pseudonim Gwiazdora. Co kraj to obyczaj, nie zapomnijmy przy tym o Dziadku Mrozie. Ważne, żeby świętować godnie, w końcu niektóre rzeczy robimy tylko od święta. Koniec polskiego kina oddalony Zwiastowano już niejednokrotnie koniec polskiej kinematografii, za każdym razem bezowocnie. Nawet zarzut, że tworzymy jedynie patetyczne dzieła, oparte na tragicznej historii narodu, na przemian z bezdennie głupimi komediami, okazuje się bez pokrycia. Tę ostatnią teorię podważa zdecydowanie obraz Leszka Dawidowskiego pt: Jesteś Bogiem, okrzyknięty najlepszym, polskim filmem bieżącego roku. Najlepszy czy nie, konkurencja mu nie dorównuje, a nie myślę tu na szczęście o Bitwie pod Wiedniem. Jak się okazuje, film o fenomenie polskiego hip - hopu budzi coraz większe kontrowersje, rzekomo wypaczając obraz jednej z drugoplanowych postaci. Paradoksalnie, taki zarzut może dziełu przysporzyć jeszcze większej popularności, chociaż rzesze młodych ludzi, w bluzach z kapturami i w luźnych spodniach, ciągle wypełniają sale kinowe. Martwi jedynie fakt, że oddali się premiera Jesteś Bogiem na DVD. Sprawdzi się jednak powiedzenie, że zakazany owoc kusi najbardziej. Póki co, jak donosi jeden z serwisów informacyjnych, poleceniem sądu, przed filmem zostanie wyemitowane oświadczenie, że obraz godzi w dobry wizerunek niektórych z występujących w nim postaci. W każdym razie, warto go zobaczyć póki jeszcze jest w kinach, oddając to, co boskie. Jakub Jaworudzki


40 |

film

| nowość

W objęciach manipulacji

Mistrz/The Master Data premiery: 16.11.2012 (Polska), 01.09.2012 (Świat) Scenariusz i reżyseria: Paul Thomas Anderson Zdjęcia: Mihai Malaimare Jr. Obsada: Joaquin Phoenix (Freddie), Philip Seymour Hoffman (Dodd), Amy Adams (Peggy), Laura Dern (Helen) Dystrubucja: Gutek Film Czas trwania filmu: 2 godziny, 24 minuty

Bywa, że po seansie filmowym człowiek czuje się, jakby dostał obuchem w głowę. Przy tym nie do końca jest pewien, czy właśnie doświadcza mitycznego katharsis, czy to po prostu niezręczność spowodowana niezrozumieniem obejrzanego filmu. Oko ostrożnie wędruje w lewą, następnie w prawą stronę; inni widzowie zatopieni w kinowych fotelach spoglądają w ekran z bliżej niezidentyfikowanym wyrazem twarzy. A więc nie tylko ja czuję to dziwne skołowanie i niepewność. Weterani II wojny światowej nie mają łatwego życia. Doskonale wie o tym Freddie (Joaquin Phoenix), który targany wspomnieniami wraca do kraju bez żadnego pomysłu na siebie, a tym bardziej planu na dalsze życie. Po wojnie pozostało mu jedynie złamane serce, skłonność do nadużywania alkoholu i niekontrolowana agresja, a to wszystko okraszone brakiem seksualnego spełnienia. Kolejno podejmowane prace, kolejne przelotne romanse, kolejne puste butelki – tak mija Freddiemu czas, aż do momentu, kiedy po jednej z libacji trafia na statek Lancastera Dodda (Philip Seymour Hoffman). I tu pojawia się pytanie: kim jest Dodd? Wybawcą? Oszustem? Mesjaszem? Wiadomo o nim tyle, że za cel postawił sobie stworzenie podwalin nowego ruchu

duchowego, nazywanego Sprawą – silne skojarzenie do postaci L. Ron Hubbard’a, założyciela Kościoła Scjentologicznego, jest jak najbardziej uzasadnione. Do tego człowiek ten ma niespotykaną umiejętność jednania sobie ludzi, a wygłaszane przez niego mowy wprawiają w zachwyt, powodując bezgraniczną wiarę w każde słowo – mamy więc przepis na idealnego przywódcę sekty. Rozpoczyna się proces uwodzenia. Freddie oddaje się swojemu Mistrzowi ufając, że poprowadzi go za rękę jak ojciec, którego nigdy nie miał. Dodd przygniata swojego ucznia intelektem i za sprawą umiejętnej manipulacji stopniowo uzależnia go od siebie. Nie jest to jednak relacja jednostronna – sam Dodd okazuje się być w jakiś sposób zafascynowany usposobieniem Freddiego: jego żona słusznie zauważa, że ten tajemniczy, niezbyt inteligentny, kierujący się pierwotnymi żądzami włóczęga inspiruje Mistrza. A jak powszechnie wiadomo, uzależnienia w ostatecznym rozrachunku pozostawiają spustoszenie, co wkrótce i w tej historii będzie miało swoje potwierdzenie. Paul Thomas Anderson stawia przed widzem zadanie trudne i wymagające. Ten film nie jest łatwy w odbiorze. Akcja prowadzona jest nierówno: genialne, niemal wbijające w fotel momenty wprawiają w osłupienie i pobudzają apetyt na więcej, by za chwilę reżyser wprowadził senność, rozdrażnienie, uczucie ciężkości. Chwile te wynagradza jednak genialny (mistrzowski chciałoby się rzec) Joaquin Pheonix. Proszę państwa – czapki z głów, mamy przed sobą aktora przez wielkie A. Philip Seymour Hoffman, nie pozostając w tyle, kreuje postać silną i bezwzgledną. Razem tworzą absolutnie niezwykły duet, a ich relacja nie do końca zrozumiała, nie do końca odkryta, stanowi dla mnie sedno filmu. Ich balansowanie na krawędzi sprawia, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć finału. I tak naprawdę nieważne, czy to lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku czy rok dwutysięczny – przekaz jest ponadczasowy, ponieważ film obnaża najbardziej skrywane prawdy o człowieku: od pierwotnych pragnień, przez poczucie wyobcowania, na poszukiwaniu wyższej siły skończywszy. Bo tak naprawdę, kto z nas nie chciałby poznać odpowiedzi na najważniejsze pytania ludzkości? Czy nie jest tak, że w którymś momencie życia każdy z nas potrzebuje silnych ramion swojego własnego mistrza? I trzeba tylko uważać, by jego objęcia nie okazały się objęciami manipulacji. Kasia Trząska

TOUCHÉ | grudzień 2012


film

| nowość | 41

Łyżka dziegciu w narodowej beczce miodu

Pokłosie Data premiery: 19.11.2012 Scenariusz i reżyseria: Władysław Pasikowski Zdjęcia: Paweł Edelman Obsada: Maciej Stuhr (Józef Kalina), Ireneusz Czop (Franciszek Kalina), Jerzy Radziwiłowicz (Proboszcz), Danuta Szaflarska (Zielarka) Dystrybucja: Monolith Films Czas trwania filmu: 1 godzina, 47 minut

Recenzowana przeze mnie w poprzednim numerze Obława, to przykład dość radykalnej prezentacji drugiej wojny światowej w narodowym wydaniu. Stanowi bowiem rysę na nieskazitelnym portrecie polskiego żołnierza - akowca. Dziś, po dwudziestu latach nieobecności, na ekrany kin powraca Władysław Pasikowski, który filmem Pokłosie do wojennego antałku dorzuca kolejną łyżkę dziegciu. Narracja prowadzona jest na dwóch osiach czasowych: pierwsza – współczesna, ta którą widzimy na ekranie, to relacja między dwoma skłóconymi braćmi. Kiedy Franciszek po latach emigracji odwiedza Józefa w ich rodzinnym domu, na jaw wychodzą wzajemne pretensje i nieporozumienia. Spoiwem braterskiej więzi staje się jednak konflikt z mieszkańcami wsi, którego powodem jest zniszczona przez Józka lokalna droga. Okazuje się, że skrywa ona historię, którą przez lata mieszkańcy wsi starali się zatuszować… Tutaj pojawia się druga warstwa narracji. Składają się na nią

TOUCHÉ | grudzień 2012

wojenne losy wioski oraz jej mieszkańców, które wraz z braćmi odkrywamy krok po kroku. Dowiadujemy się, że owa droga, wyłożona została tablicami grobowymi żydowskich rodzin, zabitych tu podczas niemieckiej okupacji. Pasikowski nie stosuje retrospekcji. Wszystko, co rozgrywa się w wojennej przestrzeni, zostaje nam przekazane wyłącznie poprzez słowo. Język bohaterów oraz naturalistyczne opisy przemawiają do widza na tyle mocno, że wizualizowany obraz staje się bolesnym bękartem wyobraźni. Reżyser pokazuje nam jednostkę uwikłaną w skomplikowane relacje rodzinne, społeczne i kulturowe. Każda z nich konstruuje tożsamość człowieka. Dlatego tak ważny dla Józefa jest szacunek do przodków i ich grobów. Stanowią one bowiem pokłosie ich niegdysiejszego istnienia. Symboliczne znaczenie tytułu odnajdujemy także w innych wątkach filmu. Kamienne tablice odkopane przez Józefa i wystawione na jego polu to pokłosie okrutnej zbrodni, dokonanej przed wielu laty. Nasza postawa moralna stanowi pokłosie zasad, którymi kierowali się i których nauczyli nas rodzice. Kiedy okazuje się, że zostały zbudowane na fałszywych przesłankach, łamie się szkielet naszej osobowości. Tajemnica przeszłości, którą odkrywają bracia sprawia, że Józef traci swą tożsamość oraz dotychczasowe wartości. Film trzyma w napięciu od pierwszej chwili. Akcja rozwija się dynamicznie, ukazując niespodziewaną prawdę. Fabuła mimo, że zakorzeniona w polskiej historii i mentalności, nie stanowi prostej kalki kulturowej. Wręcz przeciwnie – jest próbą odmitologizowania etosu Polaków jako Sprawiedliwych wśród narodów. Dlatego niektórym tak ciężko przełknąć tę historię… Trudno wyobrazić sobie mocniejszy powrót Pasikowskiego. Niegdyś szokował Psami, dziś szokuje Pokłosiem. Pokazuje, jak ważna dla nas samych jest nasza historia. Podobnie jak Obława zwraca uwagę na niejednolitość postaw ludzi, uwikłanych w wojenną rzeczywistość. Pokłosie jednak nie daje rozgrzeszenia, nie usprawiedliwia zbrodni i zdrady. Film rodzi wiele dyskusji, w których zarzuca mu się fałszowanie rzeczywistości oraz antynarodowe przesłanie. Tym bardziej uważam, że jest to obraz szczególnie istotny dla rodzimej kinematografii. W czasach, gdy nie ogranicza nas cenzura, a martyrologia nie porywa, nie bójmy się wielowymiarowości! Oczywiście nie ma podstaw, by doszukiwać się odniesienia do faktycznie zaistniałych sytuacji – film to przecież tylko fikcja, sprawnie opowiedziany kryminał. Mimo to pamiętajmy, że w wojennych okolicznościach rolę ofiary i oprawcy dzieli bardzo cienka granica. Agnieszka Różańska


42 |

film

| analiza starego dzieła

Lepszego końca świata nie będzie!

Choć scenografia wydaje się dość pretensjonalna, kosztowała sporo pracy reżysera i jego współpracowników: Janusza Sosnowskiego (scenografa) oraz Jerzego Łukaszewicza (operatora). Niski budżet zmobilizował twórców do kreatywnych rozwiązan - wyklejania dekoracji kolorową folią, zamiast użycia farby, czy specjalnego sposobu oświetlania wnętrz w celu uzyskania jak najlepszego wrażenia.

Seksmisja (1984)

Reżyseria: Juliusz Machulski

Rok 2044. Z hibernacji budzą się dwaj mężczyźni. W trakcie ich sennej absencji wybuchła wojna nuklearna. Świat, jaki dotąd znali, odszedł w zapomnienie. Zdani tylko na siebie muszą zjednoczyć siły, by wspólnie przetrwać w trudnych warunkach, w rzeczywistości, w której panują zupełnie nowe reguły... kobiece reguły. Powyższy opis nie jest zapowiedzią najnowszej, amerykańskiej serii zrodzonej z połączenia gatunków comedy & science fiction, a rodzimą produkcją z roku 1984, znaną chyba większości polskich rodzin - mowa tu oczywiście o Seksmisji Juliusza Machulskiego. O ile starsze pokolenie zachwyciły w tym filmie przede wszystkim walory komediowe i dalece posunięta satyra na rządy komunistyczne, młodsze pokolenie nie do końca dostrzega geniusz autora, wieszczący przejęcie władzy opartej na systemie patriarchalnym przez wyzbyte cielesnych potrzeb, wojujące feministki. I popełnia tym samym ogromny błąd, gdyż ta futurystyczna wizja nie tak dalekiej przyszłości wcale nie jest całkowicie nieprawdopodobna – wszak wiadomo, iż kobieta niekoniecznie zawsze jest tą słabszą płcią. Wracając jednak do filmu – wybudzeni ze snu Maks i Albert ku swemu przerażeniu odkrywają, iż z powodu błędu naukowców męskie geny uległy całkowitemu unicestwieniu, a rządy nad światem przejęły kobiety. Co więcej, wydaje się, że przedstawicielki nowego świata nie tęsknią za potomkami praojca Adama, traktując ich jako „brakujące ogniwo w ewolucji pomiędzy nimi samymi, a małpami”.

Dorodne dziewoje, żyjące w podziemnym świecie to zawzięte wojowniczki, które bez trudu potrafią obezwładnić niepokornych samców z przeszłości. To sfeminizowane społeczeństwo żyje w strukturze kastowej, na czele której stoi Jej Ekscelencja – zawzięta Matka Założycielka o wyjątkowo nieurodziwej aparycji. W niższej kaście znajdują się kobiety-naukowcy, dalej podporządkowane im pracownice, następnie umundurowane przedstawicielki służb ochronnych, w końcu robotnice. Jest też grupa buntowniczych dekadentystek, ukrywających się głęboko w tunelach. Przybycie dwóch mężczyzn do tego świata zaburza sztywne zasady panujące w tej postnuklearnej rzeczywistości. Owa „zaraza, której na imię mężczyzna” rozprzestrzenia się w podziemnych korytarzach, siejąc postrach i powodując liczne omdlenia. Panująca nad tą krainą Liga Kobiet postanawia rozprawić się z samczymi archetypami i poddać ich procesowi naturalizacji, co dla Maksa i Alberta oznacza utratę czegoś więcej, aniżeli tylko męskiego honoru. Unicestwienie jest dla bohaterów nie do przyjęcia, więc odważni nosiciele ostatnich genów swojego gatunku postanawiają w bohaterski sposób zapobiec zagładzie – opracowują plan ucieczki. „Lepszego końca świata nie będzie” – chciałoby się sparafrazować słowa nieocenionego poety Czesława M. (mężczyzny – a jakże!). Apokalipsa serwowana przez Machulskiego wydaje się być prawdziwym lekarstwem na kobiece migrenowe bóle głowy, których przyczyną są oczywiście faceci. Koniec nieprzespanych nocy, wylanych łez, rozstrojonych nerwów – upadek mężczyzn to wyzwolenie się kobiet z destrukcji i zgubnej emocjonalności. Co

TOUCHÉ | grudzień 2012


film

więcej, przedstawicielki nowej generacji to niewiasty pozbawione zahamowań, wynikających z kulturowo narzuconego przymusu zakrywania swego ciała. W futurystycznym świecie wszystkie damy bez oporów pozbywają się wierzchnich odzień, nieabsorbowane szowinistycznymi uwagami czy niestosownymi komentarzami. Jednak widać szczęście nie może wiecznie trwać, a że kobiety lubią komplikować sobie życie, ulegają urokowi mężczyzny, doprowadzając tym samym do powrotu starego (nie)ładu. Choć postapokaliptyczny świat feministek Machulskiego nie zdołał pobić konkurencji w kategorii efekty specjalne, jak można nie rozczulić się nad tekturowo -plastikową scenografią i frywolną grafiką komputerową, zapożyczoną z kultowej gry dla dzieci. Niezaprzeczalne brawa należą się natomiast Henrykowi Kuźniakowi, autorowi muzyki do filmu. Energetyczny jazz grany w „gnieździe dekadentyzmu” czy elektroniczne brzmienie jako tło scen pościgowych, doskonale nadają klimat futurystycznej rzeczywistości. Jak wiele filmów powstałych w czasach PRL, tak i Seksmisja nie uchroniła się przed srogą ręką cenzury. Filmowi zarzucano naśmiewanie się z władz, co spowodowało wycięcie kilku scen. Również feministki, zwłaszcza te, wywodzące się z amerykańskiej socjety, zbojkotowały film, oceniając go jako „szowinistyczny, faszystowski i antyfeministyczny”. Sam Machulski przyznał, iż przedstawicielki dwóch odrębnych frakcji: Archeo i Genetix miały uosabiać bezmyślną, homogeniczną masę, charakterystyczną dla systemu totalitarnego. Wyznaniem tym z pewnością nie zyskał sympatii żeńskiej części publiczności. Mimo kontrowersji, związanej z treścią, Seksmisja stała się filmem znanym na całym świecie, zyskując w Polsce tytuł Komedii stulecia. Aneta Władarz

| analiza starego dzieła | 43

Choć scenografia wydaje się dość pretensjonalna, kosztowała sporo pracy reżysera i jego współpracowników: Janusza Sosnowskiego (scenografa) oraz Jerzego Łukaszewicza (operatora). Niski budżet zmobilizował twórców do kreatywnych rozwiązan - wyklejania dekoracji kolorową folią, zamiast użycia farby, czy specjalnego sposobu oświetlania wnętrz w celu uzyskania jak najlepszego wrażenia.

Nowyje Amazonki – pod takim tytułem film był udostępniany publiczności w ZSRR. Seksmisja to parodia systemu totalitarnego, w którym jednostki są bezrefleksyjnie podporządkowane władzy, a ta wykorzystuje swoją pozycję do nieustannego inwigilowania społeczności, tłumiąc wszelkie przejawy buntu.

Sceny ukazujące zbuntowane, ociekające grzechem, podziemne miasto, kręcone były w kopalni soli w Wieliczce. Dzięki filmowi popularność obiektu znacząco wzrosła.

TOUCHÉ | grudzień 2012


44 |

film

| w domowym zaciszu

Magiczny koniec cywilizacji

Melancholia Data premiery: 27.05.2011 (Polska), 18.05.2011 (Świat) Scenariusz i reżyseria: Lars von Trier Zdjęcia: Manuel Alberto Claro Obsada: Kristen Dunst (Justine), Charlotte Gainsbourg (Claire), Kiefer Sutherland (John), Alexander Skarsgard (Michael), Cameron Spurr (Leo) Dystrybucja: Gutek Film Czas trwania filmu: 2 godziny, 10 minut

Czarny ekran. Cisza. Nagle docierają do mnie dźwięki preludium opery Richarda Wagnera Tristan i Izolda, a przed oczami naprzemiennie jawią się obrazy osób, miejsc i planet. Ich niezwykle powolna ekspozycja w połączeniu z wyrazistą muzyką początkowo budzi zachwyt, by z czasem przerodzić się w niepokój. W Melancholii brak jest wizji typowych dla katastrofy, są raczej jej oniryczne zapowiedzi, które Lars von Trier ujawnia już w początkowych sekwencjach filmu. Pierwsza część opowieści duńskiego reżysera, będąca swego rodzaju prologiem, to historia, której głównym ogniwem jest Justine (rewelacyjna rola Kirsten Dunst) – panna młoda, zmierzająca z mężem Michaelem na wesele organizowane w rezydencji swojej siostry Claire (równie wspaniała rola Charlotte Gainsbourg) i szwagra Johna. Nowożeńcy są szczęśliwi i swobodni, nie szczędzą sobie czułości. Jednak to tylko pozory. Z dala od zgiełku przyjęcia, od ludzkiego wzroku, uśmiech Justine niknie, a ona sama zdejmuje maskę, którą nakazały jej nosić dobre obyczaje. Jest chaotyczna, wykracza poza ustalone reguły, szukając swojego miejsca, azylu chroniącego

ją przed całym światem. Profanuje twory kulturowe jak małżeństwo czy rodzina, nie doceniając starań siostry i zdradzając męża na własnym ślubie. Za nic ma bogactwo, prestiż i własną pracę, nie przejmuje się zdaniem innych, co dobitnie uzmysławia swojemu szefowi. Usilnie dąży do alienacji, woląc pozostawić cywilizację, do której reguł nigdy się nie podporządkuje. Bohaterka czuje silną więź z naturą, bez trudu odczytuje jej znaki, nie boi się, czeka na to, co nieuniknione, bowiem zdaje sobie sprawę, że nie ma najmniejszego wpływu na przyszłe wydarzenia. Zupełnie inaczej reżyser kreuje postać Claire, na której skupia się druga odsłona filmowej opowieści. Jako przedstawicielka racjonalizmu nie wierzy ona w przepowiednie siostry o zderzeniu planety Melancholii i Ziemi, które miałoby unicestwić życie we Wszechświecie. Jednak stała opieka nad pogrążoną w depresji Justine i jej zachowanie, zaczynają budzić w Claire wątpliwości, oraz narastający strach, który z czasem przerodzi się w histerię i totalną niemoc. Rozum okazuje się najsłabszym ogniwem. Duński reżyser dzieląc swoją opowieść na części chciał uwypuklić różne postawy wobec świata, przeprowadzając swoiste studium ludzkiej psychiki. I choć jej początek staje się z czasem drażniący, a momentami nieco przerysowany, doszukuję się w tym celowego zabiegu reżysera, który chce maksymalnie skontrastować odczucia widza przygotowując go na drugą część, znacznie intensywniejszą, naładowaną emocjonalnie, magiczną, ale budzącą wewnętrzny lęk. Nie sposób zapomnieć o doskonale dopracowanej warstwie wizualnej Melancholii. Manuel Alberto Claro zaczarował widza baśniowymi obrazami, niczym dziełami wystawionymi w galerii sztuki, które zawierają w sobie nutę innego, nieco mrocznego świata. Lars von Trier, podobnie jak malarze należący do stowarzyszenia prerafaelitów, stworzył realistyczne wizje, niepozbawione jednak symboli i ukrytych treści. Choćby scena, w której Kirsten Dunst w sukni ślubnej płynie na powierzchni wody między roślinnością, od razu przywołuje na myśl postać Ofelii z obrazu Johna Everetta Millaisa, szekspirowskiej bohaterki, rozdartej pomiędzy dwa bieguny. Swoista poezja zaklęta w obrazie. Dzięki zastosowanej estetyce, powolnemu budowaniu napięcia, plastyczności połączonej z niepokojącymi dźwiękami muzyki Wagnera, dzieło filmowe przekazuje ładunek emocjonalny i prowokuje do przeżywania, a nie jedynie przypatrywania się. W melancholii tkwi jego siła. Magdalena Kudłacz

TOUCHÉ | grudzień 2012


Info Kulturalne Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski. 5–13 grudnia 5 Międzynarodowy Festiwal Boska Komedia w Krakowie Od 5 grudnia w stolicy Małopolski prezentowane będą najlepsze, polskie sztuki teatralne. W najmłodszym, krakowskim teatrze Łaźnia Nowa, który znajduje się w Nowej Hucie, można będzie obejrzeć wiele nowatorskich spektakli – wśród nich m.in. Burzę w reżyserii laureatki Paszportu Polityki, Mai Kleczewskiej, graną na co dzień w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Oprócz tego warto także wybrać się na sztukę Poczekalnia. O, wyreżyserowaną przez Krystiana Lupę. Trzy lata temu został on doceniony przez międzynarodowe środowisko teatralne, otrzymując Europejską Nagrodę Teatralną. Szczegółowe informacje na temat biletów i repertuaru dostępne są na stronie: http://www.laznianowa.pl. 7–16 grudnia 12 Międzynarodowy Festiwal Filmowy Watch Docs. Prawa Człowieka w Filmie 7 grudnia rozpocznie się jeden największych na świecie festiwali filmowych, poruszających tematykę praw człowieka. Organizatorzy wybrali blisko 90 filmów z całego świata, które zaprezentowane zostaną w ciągu dziesięciu festiwalowych dni. Rok 2012 jest szczególny, ponieważ po raz pierwszy projekcje odbędą się równolegle w dwóch miastach: Lublinie (7–10 grudnia) oraz w Warszawie (7–16 grudnia). Jednym z kluczowych punktów tegorocznej imprezy jest też retrospektywa twórczości irańskiego reżysera, Jafara Panahiego. Zostanie również przyznana nagroda WATCH DOCS, ufundowana przez Stowarzyszenie Filmowców Polskich. W 2013 roku, objazdowa część festiwalu zawita aż do 40 polskich miast. Więcej na www.watchdogs.pl 14 grudnia 2012 w Warszawie Koncert zespołu Yeasayer. Koncert grupy Yeasayer odbędzie się w warszawskim klubie Basen. Zespół przyjedzie do naszego kraju w ramach promocji swojego trzeciego albumu Fragrant World. Oprócz muzyki, określanej przez sam zespół mianem Middle Eastern – psych – snap – gospel, na koncercie można spodziewać się zupełnie nowej scenografii, przygotowanej specjalnie na tę trasę przez The Creators Project. Muzycy podkreślają, że podczas pracy nad nowym albumem, szczególny wpływ miała dla nich twórczość Aaliyah i Davida Bowiego. Iga Kowalska

bgraczyk@touche.com.pl TOUCHÉ | grudzień 2012


46 |

muzyka

| nowość

Remedium na masowe Święta

Sufjan Stevens Silver & Gold: Songs for Christmas, Vols. 6-10 Wytwórnia: Asthmatic Kitty Premiera płyty: 13.11.2012

Niektórzy z nas nie wyobrażają sobie Bożego Narodzenia bez wieczoru spędzonego przed telewizorem, w towarzystwie zadziornego chłopca, broniącego domu przed włamywaczami. Większość twierdzi przy tym, że to nowy rodzaj tradycji, oraz, że nie ma Świąt bez Kevina, bo przecież Święta bez Kevina to nie Święta. To samo można chyba powiedzieć o muzycznych heroldach Bożego Narodzenia, do których bez wątpienia należy kultowy już utwór Last Christmas grupy Wham! Piosenki tego typu, lansowane przez wszystkie stacje radiowe i centra handlowe, atakują nas zewsząd wraz z nadejściem grudnia. Dlatego wszystkich znudzonych i zmęczonych tradycyjną świąteczną atmosferą, kreowaną przez popularne przeboje sprzed lat, zapraszam do zapoznania się z nowym wydawnictwem Sujfan Stevensa zatytułowanym Silver & Gold, na które składa się pięć mini albumów z piosenkami o tematyce świątecznej, nagranymi przez muzyka w latach 2006-2012. Silver & Gold to już druga świąteczna kompilacja w dorobku artysty. Pierwsza, zatytułowana po pro-

stu Songs for Christmas, została wydana w 2006 roku nakładem Asthmatic Kitty i – podobnie jak obecna – składała się z pięciu mini albumów, tyle że nagranych między 2001–2006 rokiem. Jak przystało na świąteczny pakiet znajdziemy tu obfitość, mnogość i bogactwo treści muzycznych. Silver & Gold zawiera zawrotną liczbę pięćdziesięciu ośmiu utworów różnej długości, co pozwoli Wam wypełnić muzyką długie przedświąteczne wieczory. W dodatku całość materiału jest bardzo różnorodna – na płytach usłyszymy i utwory instrumentalne, i śpiewane przez Stevensa, jak również takie, które zostały wykonane przy udziale innych artystów. Wśród piosenek zgromadzonych na Silver & Gold znajdziemy zarówno tradycyjne kolędy czy „świąteczne standardy” w nowych odsłonach, jak i autorskie utwory Sufjan Stevensa, napisane z okazji Bożego Narodzenia. Całe wydawnictwo przesiąknięte jest mieszanką folkowo-świątecznego klimatu, co z pewnością okaże się niemałym plusem dla wszystkich szukających wytchnienia od melodii pokroju Misteltoe And Wine czy All I Want For Christmas Is You. Uwagę zwracają przede wszystkim autorskie piosenki Stevensa. Warto dobrze wsłuchać się w teksty, bowiem ich często przewrotny charakter skłania do głębszego namysłu, jak w przypadku utworu I’m Santa’s Helper, który w całości opiera się na powtarzanym kilkukrotnie wersie: I am Santa’s helper, you are Santa’s slave. Polecam bliżej przysłuchać się również takim piosenkom jak Christmas In The Room czy Christmas Unicorn. Jeśli chodzi o nowe odsłony tradycyjnych kolęd i „świątecznych standardów” na miejsce na podium zdecydowanie zasługuje klimatyczne wykonanie Ave Maria Schuberta, które pozbawione patetycznej otoczki, nabiera ciepłego i swojskiego charakteru. Poza tym do gustu przypadły mi także nastrojowa Coventry Carol, Auld Lang Syne czy Holly Jolly Christmas. Nie pozostaje mi już chyba nic innego jak polecić to wydawnictwo muzyczne wszystkim szukającym ucieczki od świątecznych hitów z radiowych rozgłośni oraz tym, którzy po prostu szukają jakiejś odmiany. Jeśli chodzi o mnie, to stworzoną przez Sufjan Stevensa kompilację Silver & Gold osobiście traktuję raczej w kategorii intrygującej ciekawostki. Z pewnością niejednokrotnie będę do niej wracać, bo nie brakuje na niej utworów, które po prostu mnie urzekły, ale prawda jest taka, że nawet przy całej sympatii jaką darzę tego artystę, jakoś nie wyobrażam sobie Świąt Bożego Narodzenia bez Franka Sinatry i Bringa Crosby’ego śpiewających wspólnie White Christmas. Wszystkiego Świątecznego! Martyna Kapuścińska

TOUCHÉ | grudzień 2012


muzyka

| nowość | 47

Spacer po prochach klasyków

HEY Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan Wytwórnia: Supersam Music Premiera płyty: 06.11.2012

Dwudziestolecie istnienia grupy Hey zobowiązuje do nagrania dobrego albumu. Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan nijak ma się do łatki płyty na dwudziestolecie istnienia grupy, bo ani tu fajerwerków, ani serpentyn, i do miana dobrego albumu też nijak. To nie jest tak, że nie znam się na muzyce i nie znam się na spółce Nosowskiej i Krawczyka. Obcuję z nimi od momentu poczęcia. Od płyty Fire śledzę ich poczynania. Aż do dzisiaj. Nosowska zawsze kojarzyła mi się z klasą samą w sobie i tą babką, która podpisuje swoim nazwiskiem samo dobro narodowe. Bo Fryderyki, bo płyta N/O, bo krążek 8 i te doskonałe utwory. Tym razem odrzucam daleko od siebie Hey i ich nowy album. Bo po co mi to? To taki trochę „tarantinowski” smok pożerający własny ogon. Słucham tekstów i jakby Nosowska „szła po prochach klasyków” - jak śpiewa w jednym z numerów. A w tym przypadku inspiruje się samą sobą i prawdę pisząc, absolutnie mnie to nie przekonuje. W żadnym calu nie utożsamiam się z tym, co wygłasza na Do rycerzy…. I prawdę pisząc po raz wtóry – zawiodłem się.

TOUCHÉ | grudzień 2012

Od samego początku nuży mnie dźwięk tyreminu (rodzaj instrumentu bezdotykowego) i czuję jakby nie grali tego dojrzali muzycy, ale początkujący, nieudolny „zespolik alternatywny”. Taki polski Radiohead. A jeszcze, odnośnie tego tyreminu – według mnie jest go tutaj za dużo. Reszta aranżacyjnie „ujdzie w praniu” – jak zwykła mawiać moja rodzicielka. Świeczki na torcie są. Brakuje mi jednak tych gitar z poprzednich płyt. Rozumiem, że zespół rozwija się, ale żeby tak całkowicie usunąć gitarę? Zrzucić ją na dalszy plan? Znajdziemy tutaj trochę trip-hopu z Bristolu, czyli lekkie podpięcie się pod brzmienie Portishead, ale czy to takie nowatorskie? Wszystko już było, a Hey’owi się najwyraźniej pomysły skończyły. Ad personam zaznaczę - problem tkwi w tym, że pełnoprawnym członkiem zespołu powinien być Marcin Macuk – ten odpowiedzialny za Hey Unplugged, UniSexBlues czy Grandę Brodki. Macuk z Hey’em ścierał się wielokrotnie i wychodziły z tego rzeczy porządne. Te najbardziej doceniane. Najwartościowsze. Do rycerzy, do szlachty… hitem nie będzie. Szybko się o tej płycie zapomni. Ucieszą się natomiast tylko mieszkańcy Wieliczki, bo pierwsza piosenka na płycie to właśnie Wieliczka – akustyczna ballada, będąca chyba najlepszym utworem, niestety nudzącym słuchacza po dwóch minutach i kończącym się jakby niemrawo. Przejrzałem też Internet w poszukiwaniu ciekawostek. Natknąłem się na YouTube na cykl impresji w postaci krótkich filmów, stworzonych przez członków zespołu w zaciszu domowym lub miejskim. Gorąco polecam zobaczyć te etiudy, bo odwracają one poniekąd uwagę od muzyki. W jednej „impresji” znajdziemy Kasię Kowalską. Na longplayu mamy też Gabę Kulkę. Ale czy to wystarczy? Mam wrażenie, że Hey doświadczył kryzysu wieku średniego. Dwadzieścia lat razem. Może przejawia się tu niechęć celebrowania i właśnie dlatego wyszła im pierwsza zmarszczka w postaci tej płyty? Tego nie wiem i reinterpretuję intencje starając się znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia. Przekonany jestem, że to chwilowy spadek formy i płyta ta powstała trochę na siłę. A może to artystyczna ekspresja tego, co siedziało im w środku, ale ten nieszczęsny Macuk nie pozwolił im wcześniej przetrzeć tak eksperymentalnych szlaków w polskiej muzyce? Zanim sięgniesz po ten album – proszę – wejdź na wspomniany YouTube i posłuchaj muzyki na kanale Hey. Zdecyduj wtedy. Nic pochopnie. Ja lekko żałuję i odrzucam w kąt Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan, bo ani to potrzebny mi klimat, ani przy gościach nie puszczę. Dominik Frosztęga


48 |

muzyka

| na grudzień

Czas zaklęty w muzykę

The Weeknd House of Balloons Wytwórnia: XO Premiera płyty: 21.03.2011

Jeśli rozmawiam o czasie, trwaniu, greckim Chronosie, który podobno wszystko widzi i ujawnia, to w myślach kumulują mi się wizje przemijania Haruki’ego Murakami’ego, zegar jako główny motyw powieści Po zmierzchu przywołanego przeze mnie autora, obracające się wskazówki i nielinearność godzin i dat w filmach Wong Kar-Wai’a, a przede wszystkim widok z tarasu mieszkania mojej koleżanki, (który według mnie jest filmowym kadrem w czystej, zmaterializowanej postaci) ukazujący wiecznie dynamiczną drogę szybkiego ruchu, most, latarnie i ogromny, miejski zegar, rażący neonowym światłem odbijającym się od szyb samochodów. Ilekroć go podziwiam, nieubłaganie zastanawiam się nad sensem wszystkiego dookoła, nad samym sobą, nad istotą, funkcją, esencją czasu i nie tylko. Mistrzowskie ujęcie już mamy. Brakuje tylko ścieżki dźwiękowej, która swoim charakterem dodałaby uroku całej tej scenerii. Stojąc, kilkanaście dni temu, na „magicznym” tarasie wiedziałem już, że w jubileuszowym wydaniu magazynu Touché, czas Państwu (i mnie również) umilać będzie The Weeknd i jego perfekcyjna

płyta pt.: House of Balloons, która swoją ulotnością może stawać w szranki z efemerycznością czasu. The Weeknd to projekt ukrywającego się pod pseudonimem wokalisty, kompozytora, artysty. Tworzył remiksy utworów takich piosenkarek jak Lady Gaga czy Florence Welch. I abstrahując od tego, co sądzę o muzyce Lady Gagi, to Marry the Night przetworzone przez syntezator i zaaranżowane (praktycznie od podstaw) przez Abel’a Tesfaye’na, (bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko) przyciąga i magnetyzuje. Ten nietuzinkowy człowiek odciął się od znanych wytwórni, masowości, zabijającej jego zdolności i możliwości popkultury. Za pośrednictwem Internetu otworzył swoją własną wytwórnię o nazwie XO, co ułatwiło mu produkowanie takiej muzyki, pod którą się w pełni podpisuje, z którą się utożsamia, która przekazuje to, co w jego podświadomości jest najistotniejsze i najciekawsze, a zapewniam Was, drodzy Czytelnicy, że ma on wiele do zaproponowania. House of Balloons to skromnie wydana, bardzo ascetyczna płyta. Dziewięć bogatych stylistycznie i instrumentalnie utworów powoduje, że czas (chociaż na chwilę!) zatrzymuje się. Pierwszy utwór – High For This – wywarł na mnie tak ogromne wrażenie, że w stanie wewnętrznego letargu, schopenhauer’owskiej wręcz nirwany, pozostałem do ostatniej, zarazem najbardziej dekadenckiej piosenki na płycie pt. The Knowing. Tesfaye ma niesłychaną zdolność do mieszania, tasowania gatunków muzycznych. Porusza się w obrębie różnych poetyk w sposób niemal doskonały, a jednocześnie artystycznie wyważony. Nie ma tutaj miejsca na próby, błędy czy poszukiwania. To płyta skończona, dopracowana w każdym, nawet najdrobniejszym elemencie. Z racji tego, że wokalista silnie inspiruje się kulturą hiphopową, jego muzyka bazuje na samplingu, czyli wykorzystywaniu poszczególnych części cudzych utworów i poddawaniu ich obróbce komputerowej. To nie lada sztuka, ażeby z linii melodycznej znanego hitu zbudować „nową jakość” nijak mającą się do oryginału. Tajemnicze, pełne niedzisiejszej estetyki, czasami mroczne kompozycje, skłaniają do refleksji, nie pozwalają o sobie zapomnieć, są skażone mistycznym piętnem, dzięki czemu The Weeknd skazany jest na sukces. I wyrok ten nie podlega apelacji. Druga piosenka z tracklisty płyty House of Balloons nosi tytuł What you need? I jeśli kiedykolwiek Abel Tesfaye zapytałby się mnie, czego potrzebuję, odpowiedziałbym: „Jak najwięcej Twojej muzyki”. Bartosz Friese

TOUCHÉ | grudzień 2012


muzyka

| kulturalnie z bristolu | 49

Dance me to the end of love… czyli Leonard Cohen na celowniku

Ladies and gentleman, mam ogromną przyjemność zdać Wam relację z koncertu, który od bardzo dawna był jednym z moich największych marzeń. Chyba potwierdza się reguła, że trzeba uważać o co się prosi, bo marzenia się spełniają i to w całej okazałości! Ale do rzeczy… Wembley Arena i moja skromna osoba miały okazję zobaczyć występ mistrza w pełnej krasie. Leonard Cohen, bo to o nim mowa, uświetnił mój wieczór (żywot, a może i całą wieczność) swoim pełnym magnetyzmu i tajemniczości koncertem. Leonard Norman Cohen urodził się w 1934 roku w Montrealu (Kanada). Już od najmłodszych lat wiązał swoją przyszłość z poezją i muzyką, zaczynając od gry na gitarze akustycznej, a później na klasycznej. Jego talent pisarski został doceniony w 2011 roku, kiedy to otrzymał hiszpańską nagrodę The Prince of Asturias Awards za wybitne osiągnięcia w literaturze. Sylwetka Cohena jest jednak niewątpliwie bardziej kojarzona z muzyką i tekstami piosenek, które artysta sam komponuje. Na szczyt kariery muzycznej wyniosła go, skomponowana w latach sześćdziesiątych, piosenka o tajemniczej Suzanne. Debiutancki album artysty ukazał się w 1967 roku i nosił skromny tytuł Songs of Leonard Cohen. Jak się jednak okazało, skromna nazwa kryje za sobą geniusz muzyczny wszechczasów. Album nie zniknął z amerykańskich i angielskich the album charts przez ponad rok. Po rozpoczęciu trasy koncertowej w 1970 roku, świat zorientował się z jak wielkiego formatu artystą ma do czynienia. Do dnia dzisiejszego Cohen wydał dwanaście albumów studyjnych, najnowszy z nich ujrzał światło dzienne w styczniu tego roku. To właśnie płyta Old Ideas stała się głównym powodem trasy koncertowej artysty. Czterdzieści cztery lata od wydaniu swojego pierwszego albumu, popularność artysty w ogóle nie zmalała, co więcej, Cohen zdobył rzeszę nowych wielbicieli, którzy gotowi są oddać ostatniego pensa za bilet wstępu na jeden z jego występów. Muszę przyznać, że koncert w londyńskiej Wembley Arena okazał się ogromnym zaskoczeniem dla wszystkich fanów. Pierwotnie miał się on odbyć na festiwalu Hop Farm w Kent, jednak z niewyjaśnionych przyczyn miejsce koncertu zostało zmienione na dwa tygodnie przed wyznaczoną datą. Łut szczęścia, a być może przeznaczenie, sprawiły, że w poszukiwaniu informacji o nowym albumie artysty, natrafiłam na wzmiankę o zmianie lokalizacji występu. Dalsze wydarzenia potoczyły się w piorunującym tempie: był to najszybszy zakup biletu koncertowego jakiego dokonałam w życiu, a uczestnictwo w tym koncercie stało się moim osobistym to be or not to be. Obeszło się bez strat w ludziach, najbardziej ucierpiała jednak na tym moja karta kredytowa… Chociaż chwileczkę?! Przecież marzenia nie mają ceny! Bez zająknięcia i dodatkowych wyjaśnień uznaję to wydarzenie za najlepsze i najważniejsze w 2012 roku. Zapewne zastanawiacie się jaki na scenie jest sam artysta,

TOUCHÉ | grudzień 2012

w końcu 78 lat to sędziwy wiek. Potrzeba nie lada odwagi, aby zdecydować się na live show. Cohen zaskoczył wszystkich zgromadzonych fanów; wigor i energia jakie przepełniały artystę były wprost niewyobrażalne i godne pozazdroszczenia, oh boy! Dzięki temu mogłam utrzeć nosa wszystkim złośliwcom, którzy stwierdzili, że artysta nie zaśpiewa więcej niż kilka utworów. Moi drodzy, koncert trwał przeszło trzy godziny i zakończył się potrójnym bisem, oklaskom nie było końca. Każdy wyszedł z ogromnej sali jakiś inny, odmieniony, ośmielę się powiedzieć, że lepszy i napełniony spokojem. Cohen po raz kolejny udowodnił, że o sprawach ważnych i trudnych można mówić i śpiewać z zadziwiającą lekkością, najważniejsze, aby we wszystko co się robi wkładać serce. Artysta kazał nam czekać na krążek Old Ideas przez osiem lat. Kolejny raz udowodnił jednak, że nie liczy się tempo wydawania nowych płyt, a ich głębia i zawarta w nich timeless message. Utwory znajdujące się na ostatniej płycie artysty bez wątpienia nawiązują do upływającego czasu i ludzkich słabości, tak jak w Going Home, gdzie artysta przyznaje, że przemijający czas nie oszczędził także jego. Najistotniejsze są jednak ponadczasowe wartości, które każdy z nas przekazuje innym ludziom. Amen czy Come Healing dotykają skomplikowanych kwestii fearless closure, gdzie podmiot liryczny ze spokojem przyjmuje upływ czasu i wszystkie jego konsekwencje. Po raz kolejny artysta udowodnił, że wers z Tower of Song jest prawdą, gdyż he was born with the gift of a golden voice. To właśnie jego oryginalny, głęboki, zachrypnięty głos doskonale uzupełnia muzyczne akordy, nadając całości ujmujący i tajemniczy charakter. Koncert Leonarda Cohena okazał się najlepszą bedtime story dla publiczności zgromadzonej na Wembley Arena i zapewne niejedna zagubiona dusza została ‘uleczona’. Osobiście chciałabym rzec w tę dżdżystą, londyńską noc… Leonard, you are my man! Remember, the old ideas may be the best you ever had! Magdalena Paluch


50 |

literatura

| szerokie horyzonty

Śmierć pod choinką gdy inni przy choinkach, kominkach, w wytwornych strojach przygotowują się do powitania Nowego Roku. Z zimna kuca między domami i stara się ogrzać płomieniem zapałek, a marząc o cieple, wspomina babcię, która zabiera ją do nieba… Podobnie w książce W zwierciadle, niejasno Josteina Gaardera po Cecylię Skotbu przybywa anielski wysłannik, próbujący oswoić ją z nieuleczalną chorobą. Po obu stronach lustra Jak to jest jeść, dotykać, czuć różne zapachy i rozpoznawać dźwięki? Co czujesz i co dzieje się w twojej głowie, gdy myślisz, zapominasz oraz wytężasz umysł, by coś sobie przypomnieć? Jak pisze Gaarder, aniołowie nie mają zmysłów i pozbawieni są możliwości doświadczania świata. Oni znają tajemnicę nieba, my – nieodgadnioną przez nich zagadkę świata i przeżywania dni w sposób namacalny. Dlatego chora Cecylia, spotykając Ariela, wypytuje go o życie w niebie, a on uzmysławia jej, jakie szczęście ją spotkało, że mogła dorastać na ziemi, czego on nigdy nie zasmakuje. Dziewczynka, mająca za sobą chemioterapię, lawiruje między jawą a snem, między rozmową z rodziną, a spotkaniem z łysym aniołem bez skrzydeł. Zdumiewa ją, jak wiele dane było jej przeżyć. Po raz ostatni ogląda bożonarodzeniową choinkę i już tylko potęgą świadomości zjeżdża na nartach oraz sankach. To nie my przychodzimy na świat, lecz świat przychodzi do nas. Urodzić się znaczy tyle, co dostać cały świat w prezencie. Czasami Bóg, zrezygnowany, rozkłada ręce i mówi do siebie: „Zdaję sobie sprawę, że to i owo mogłoby wyglądać inaczej, ale cóż, stało się, przecież nie jestem wszechmogący”. Książka W zwierciadle, niejasno przyprawiona jest nutką filozofii i mistyki. Jak twierdzi jej bohater Ariel, Stwórca nie wszystko do końca przemyślał, konstruując świat, tak jak my nie jesteśmy pewni, czym będzie narysowana przez nas postać. Powiastka autora Świata Zofii urzeka delikatnością, mądrością i humorem. Bo jak może się dogadać dziewczynka z aniołem, który jest tylko bytem stworzonym z myśli, który nie ma ciała i nie może czuć tego, co ona? Cecylia znajduje się na granicy istnienia, na tafli lustra, które za życia odbija sylwetkę, a po śmierci pozwala zobaczyć to, co niewidzialne. Wszystko jest możliwe

Żyli długo i szczęśliwie... Czyżby? Od małego musimy Bohater książki Magdy Papuzińskiej na imię ma Jaś, ale mama narewidować bajkowe iluzje. Są też jednak książki dla zywa go Żółwikiem. Jest podobny do kaktusa, bo trzeba go podlenieletnich, które nie łudzą, ale ukazują, że pierwsza wać, wskutek czego rośnie. Nie umie się poruszyć, nie mówi, ale gwiazda, zamiast zabłysnąć, może z nieba spaść (po- – wbrew przekonaniom większości – rozumie wszystko, co się donoć wówczas ktoś wędruje do nieba), a wybijający okoła niego dzieje. Widzi, słyszy, umie czytać, liczyć i z dziećmi uczy noworoczną północ zegar, zatrzymać bicie serca. Ot, się arytmetyki, a także budowy zdania. Od urodzenia powtarzano, taki prezent w Boże Narodzenie. że niebawem umrze, ale w mikołajki obchodzi 13 urodziny i wciąż Czy można na tle idyllicznego, świątecznego rozpasania mówić o chorobie i śmierci dziecka? Dość wspomnieć o Dziewczynce z zapałkami Hansa Christiana Andersena. W śnieżną noc sylwestrową włóczy się po mieście niewinna istota, z gołą głową i boso, podczas

chce żyć. A przecież gdy się czegoś pragnie, wszystko jest możliwe. Narrator opowieści doświadcza świata za pomocą wzroku, słuchu i myśli. Dorosłym może się wydawać, że chore dziecko cierpi, bo wszystko zostało mu odebrane i nie może żyć tak, jak oni. Tymczasem chłopiec dowodzi, jak bardzo można radować się z drobnostek – z odgłosu kroków i czułego dotyku Marianny, ze zbliżają-

TOUCHÉ | grudzień 2012


literatura

cej się wiosny, z kaktusa i papugi, a przede wszystkim z uśmiechu spotykanych ludzi. Wyznaje: Czasem, kiedy siedzę tak jak teraz, na moim wózku przed blokiem w słoneczne, upalne popołudnie i patrzę na przechodzących ludzi, zmęczonych po pracy, to żal mi ich. Tak rzadko się uśmiechają, chociaż przecież mogą się uśmiechać. Ja, gdybym mógł, to śmiałbym się bez przerwy na głos. Jaś mądrzejszy jest od innych. Zna wszystkich w okolicy i martwi się o nich – o panów z elementu, o czarownicę - trucicielkę kotów, o rodziców wreszcie, którzy przez niego się rozeszli. Tata zaczął pić, mama straciła pracę, rozdzieliło się rodzeństwo. Ale on nie poddaje się troskom, lecz zachwyca każdym (niełatwym przecież) dniem. Jest pełen emocji, choć nie może ich w żaden sposób okazać. Żałuję czasami, że nie mogę powiedzieć, przekazać im wszystkim, jak bardzo się cieszę, że żyję, że jestem. Dlatego, gdy mama z Pawłem zabierają go nad morze, gdzie ma okazję poczuć słoną wodę i gorący piasek, nieważne jest to, że słabnie, że w jego głowie nasilają się kolorowe krążki, powodujące ból. Niewiele trzeba do szczęścia. Bajka o złotym dziecku Gdy jest się zamożnym, szczęśliwym w małżeństwie, gdy ma się harmonijnie poukładane książki na półce i pokój dla dziecka niczym książęcy pałac, nic nie może zburzyć misternie ułożonego planu. A jednak, w życiu Adama i Ewy pojawia się Marysia z zaawansowanym zespołem Downa. Szok, rozpacz, bunt, poczucie niesprawiedliwości – oto, co spotyka rodziców, oszukanych przez Gorszego Boga. Podczas gdy matka czuje się w obowiązku zaopiekować dziwnym stworzeniem, ojciec umywa ręce, oddala się, zamyka w sobie. Tymczasem Myszka, bohaterka Poczwarki Doroty Terakowskiej, przypomina Jasia – jak on ma bogate życie wewnętrzne, cieszy się, że żyje i żałuje, że nie może tego wyrazić. Rodzice stopniowo dojrzewają, ale na pokonanie negatywnych uczuć i odnalezienie piękna potrzebują czasu. Czasu, którego być może ona nie będzie miała. Istotnie złotym, wymarzonym dzieckiem była Miriam – dziewczyna, która przez 14 lat sprawiała ludziom tylko radość. Aż pojawił się złośliwy guz móżdżku i werdykt: 50% szans na wygraną z rakiem. Odtąd zaczęły się naświetlania, chemioterapia. Matka zrezygnowała z pracy i by poradzić sobie z problemem, zaczęła pisać Listy do Miriam. Pożegnanie matki z córką (to autentyczna opowieść autorstwa Lutgard van Heuckelom). Walka z chorobą trwała 4 lata i przez ten czas nastolatka musiała nauczyć się wszystkiego od nowa – jak chodzić, liczyć, czytać, jeździć na rowerze. Wróciła do szkoły, zaangażowała się w działalność organizacji młodzieżowych, zamarzyła o pracy w krajach Trzeciego Świata, jeździła na obozy językowe i kolonie. Mimo że wizyty w szpitalach stały się chlebem powszednim, nie traciła radości, pozytywnego myślenia, energii. Lekarz jednak zdiagnozował przerzuty w obrębie szpiku kostnego kręgosłupa i nowe guzy w mózgu. Miriam po raz kolejny traciła wszystko, co miała. Listy do Miriam pełne są emocji – żalu, ale również bezgranicznej miłości oraz nadziei mimo złych przeczuć. Dla mnie Twoja śmierć była objawieniem, bo dzięki Tobie przerastaliśmy samych siebie. Dzięki Tobie staliśmy się lepsi: czulsi, spokojniejsi, łagodniejsi. Obu-

TOUCHÉ | grudzień 2012

| szerokie horyzonty | 51

dziłaś w nas to, co drzemało. Nadawałaś światu nowy wymiar. Dzięki Tobie wszystko powracało na swoje miejsce. Odkrywałaś przed nami tajemnicę – wyznaje jej matka. Dziwny, umykający prezent Książek, poruszających podobną tematykę, jest więcej i również one kierowane są zarówno do dzieci, młodzieży, jak i do dorosłych. W Pozłacanej rybce Barbary Kosmowskiej dojrzewająca bohaterka jest zdana na rozwód rodziców, pojawienie się nowej partnerki taty i chorobę małego braciszka, nazywanego Jaszczurką. Także w Jeżycjadzie Małgorzaty Musierowicz istnieje wątek dziewczynki z nowotworem (Język Trolli), która zaprzyjaźnia się z Józinkiem (jednym z potomków Borejków). Trolla chodzi (tak jak inne dzieci) do szkoły. Różni się jedynie tym, że nosi na głowie zielony kapelusz, do którego przyklejone są sztuczne włosy, że czasami jest jej słabo i w efekcie musi wyjechać do Niemiec na leczenie. Bohater innej książki - Oskar (Oskar i Pani Róża Erica Emmanuela Schmitta) jest już tylko zdany na szpital i jeśli chce czegoś jeszcze doznać w życiu, musi się pospieszyć. Przeżywa egzystencję w błyskawicznym tempie, co dzień starzejąc się o dekadę. W tym czasie poznaje, co to przyjaźń, miłość, radość, ból i wiara w Boga. Dzięki Pani Róży, wolontariuszce, która pomogła mu pogodzić się z tchórzliwością rodziców, a także „ożenić” z Peggy Blue i napisać listy do Pana Boga, nie lęka się śmierci: Właściwie nie boję się nieznanego. Tylko trochę szkoda mi tracić to, co znam, bo życie to taki dziwny prezent. Na początku się je przecenia: sądzi się, że dostało się życie wieczne. Potem się go nie docenia, uważa się, że jest do chrzanu, za krótkie, chciałoby się niemal je odrzucić. W końcu kojarzy się, że to nie był prezent, ale jedynie pożyczka. I próbuje się na nie zasłużyć. Śmierć dziecka to drastyczny temat, zwłaszcza w bajecznej, grudniowej aurze. Ale może właśnie teraz warto sięgnąć po literaturę, która pomaga się z nim oswoić? W Kaloszach szczęścia Andersena wróżka zostawia ludziom niezwykłe obuwie, dzięki któremu mogą być tym, kim chcą i znaleźć się w wymarzonym miejscu oraz upragnionym czasie. W efekcie „najszczęśliwsze” chwile okazują się koszmarem. Drzewko z baśni Choinka, marząc wciąż o lepszym życiu, gardzi teraźniejszością i tylko z perspektywy czasu dostrzega, że kiedyś było wspaniale. Książki o Jaszczurce, Żółwiku, Oskarze czy Myszce uczą cieszyć się każdym dniem – tak jak kwiat lnu z baśni Len, radujący się, że jest potrzebny jako piękna roślina, a następnie płótno, bielizna, papier i opał. Historie o osóbkach, które dopiero zaczęły życie, a już muszą je kończyć, nie są pesymistyczne. Śmierć, jaką otrzymują pod choinką, jest tylko przejściem do krainy szczęśliwości, która - w przeciwieństwie do ziemskiej - nie przemija. To pobudzająca, pełna uczuć lektura dobra na sielankowe, beztroskie wieczory, dlatego kończąc ten po trosze moralizatorski wywód, zacytuję jednego z bohaterów: Codziennie patrz na świat, jakbyś oglądał go po raz pierwszy… i tak, jakbyś widział go po raz ostatni, bo nic nie trwa wiecznie.

Małgorzata Iwanek


52 |

literatura

| recenzja

Christian Grey powraca

Śmierć w oczach

Ciemniejsza strona Greya, E.L. James

Pod cyprysami, Michael Koryta

wyd. Sonia Draga, 2012

wyd. Sonia Draga, 2012

Przyznam się, że z początku z rezerwą podchodziłam do kontynuacji „lekko” popieprz... hmmm, pokręconej historii znajomości Pana Idealnego, czyli Christiana Greya z młodą i naiwną Anastacią Steele. Mając w pamięci pierwszą część greyowskiej trylogii, tj. Pięćdziesiąt twarzy Greya, spodziewałam się seksu i tylko seksu w jego raczej bardziej perwersyjnych odsłonach. Ale – dzięki bóstwom – spotkało mnie pozytywne rozczarowanie. Głównie dlatego, że w drugim tomie nareszcie coś się dzieje. W Ciemniejszej stronie Greya seksu nadal jest dużo, może mniej pikantnego niż w poprzedniej części, a bardziej „waniliowego”, jak go określa wielokrotnie autorka książki, lecz nie zmienia to faktu, że w każdym rozdziale „zaliczyć” można kilka scen erotycznych. Bez sensu byłoby się jednak tego uczepić, bo w końcu seks stanowi podstawę książki. Za to chcę zwrócić uwagę na pojawienie się wątku innego niż erotyczny, co w mojej opinii pozytywnie wpłynęło na fabułę powieści. Przede wszystkim dlatego, że Ciemniejsza strona Greya nie nudzi, a wręcz przeciwnie, wciąga. Tak, trudno mi się do tego przyznać i sama się sobie dziwię, gdyż po lekturze pierwszej części, byłam do kolejnych tomów nastawiona sceptycznie. Dlatego też pojawienie się wątku sensacyjno-kryminalnego w Ciemniejszej stronie Greya traktuję jako dar niebios. Za to duży plus i podziękowania dla autorki. Niestety, nadal są smaczki, które denerwowały mnie już w trakcie czytania części poprzedniej. Przede wszystkim akrobatyczne ewolucje wewnętrznej bogini Anastacii, Greyowskie wypowiedzi typu „Dojdź dla mnie, maleńka” oraz całe mnóstwo powtórzeń. Denerwujące są bardzo, ale widocznie taki jest styl pisarski autorki, może kogoś innego w jakiś sposób uszczęśliwiają, mnie na pewno nie. Nie chcę zdradzać fabuły 2. tomu powieści. Na zachętę napiszę tylko, iż opowiedziane zostało całkiem sporo faktów z przeszłości Pana Idealnego, co rozjaśnia jego obraz i pozwoliło poznać część z jego mrocznych demonów przeszłości. Jak już wspomniałam, Ciemniejsza strona Greya jest mocno wciągająca i na pewno z niecierpliwością będę czekać na kolejny, ostatni już tom serii Pięćdziesiąt odcieni szarości.

Arlen Wagner posiada niezwykły, lecz przerażający dar - potrafi przewidzieć rychłą śmierć przypadkowych ludzi, którą zwiastuje biały dym w ich oczach. Gdy dostrzega go wśród współpasażerów pociągu i ostrzega ich przed grożącym niebezpieczeństwem, zostaje potraktowany jak osoba niespełna rozumu. Wierzy mu tylko młody chłopak, Paul, który za jego namową wysiada z pociągu. Obaj docierają do odległego o kilka kilometrów Pensjonatu Pod Cyprysami. Wkrótce okazuje się, iż wszyscy pasażerowie zginęli w wypadku kolejowym. W tym samym czasie do Arlena i Paula docierają informacje o zbliżającym się huraganie, który pustoszy wybrzeże Florydy. Jedynym schronieniem okazuje się być pensjonat, którego historia jest równie tajemnicza i intrygująca, jak jego właścicielka – Rebbeca Cady. Trudno ostatnimi czasy znaleźć dobry thriller. Większość z nich skupia się albo na zawiłej fabule, albo na bardzo krwawej akcji. Rzadko który z nich jest w stanie naprawdę wciągnąć czytelnika w opisywaną historię. Panu Korycie jednak się to udało, i to rewelacyjnie. Dla mnie, jako czytelniczki, podstawą dobrego thrillera jest przede wszystkim fabuła. W przypadku książki Pod cyprysami jest ona bardzo dobrze poprowadzona, nie ma w niej przesady. Przede wszystkim jest nieskomplikowana, lecz zarazem obfitująca w nagłe zwroty akcji, przez co trudno jest się od niej oderwać. Plus mroczna atmosfera, pełna napięcia i wręcz wiszącego w powietrzu zagrożenia. To musiało się udać! Dużego smaczku powieści dodaje zawarty w niej wątek paranormalny, który stanowi główną oś fabuły książki. Skonstruowany jest w sposób lekki i intrygujący, co dodatkowo zachęca do dalszego czytania. Im bliżej końca książki, tym częściej czytelnik zadaje sobie pytanie, czy możliwość przewidzenia śmierci innych osób to dar czy raczej przekleństwo? Spoglądając w lustro można przecież zobaczyć przepowiednię śmierci we własnych oczach... I co wtedy?

Anka Chramęga

TOUCHÉ | grudzień 2012


literatura

| klasyka literatury | 53

Fantastyczne roz-czarowanie

Alicja w Krainie Czarów Lewis Carroll Wydawnictwo: Buchmann, 2010 Kraina czarów – kraina dziwów, długi stół nakryty porcelanową zastawą w kwiaty, rodem z kredensu babci Jadwisi*, szalony z nazwy i obycia jegomość w pokaźnym kapeluszu, czarny charakter w postaci szpetnej kobiety, biały królik z zegarkiem, blondwłosa dziewczynka w niebieskiej sukience i czarnych lakierkach czy też Johnny Depp, Helena Bonham Carter i Anne Hathaway – każda z nas kojarzy różne formy Alicji w Krainie Czarów, od tej animowanej po najnowszą – filmową z 2010 roku. Alicja w Krainie Czarów czy też Przygody Alicji w Krainie Czarów – jak brzmi właściwe tłumaczenie tytułu powieści - liczy sobie

TOUCHÉ | grudzień 2012

wcale nie mało lat. Wydana po raz pierwszy w XIX wiecznej Anglii od tamtego czasu przetłumaczona została na wiele języków, w tym na polski. Mnie wpadło w ręce jedno z tych najbardziej znanych – jak się później dowiedziałam – najlepszych tłumaczeń, a mianowicie przekład Macieja Słomczyńskiego. Zaszczycono mnie wersją opatrzoną wstępem, który zgłębiłam. Tłumacz informował w nim, że oprócz przekładu na język ojczysty, chciał zachować formę powieści, jaką posługiwał się autor – wierzę, że mu się to udało, toteż nie sięgałam po wersję oryginalną, zaufałam rodzimemu tłumaczeniu. Zdaję sobie sprawę, że moja rubryka dotyka tytułów klasycznych, często wychwalanych i wynoszonych na piedestał od lat. W związku z tym krytyka nie zawsze przychodzi mi łatwo, ale Czytelniczko, wierz lub nie, gdyby nie obecność obrazków, ilustrujących wydarzenia w książce, nie byłabym w stanie pojąć fabularnych epizodów serwowanych mi przez autora. Alicja w krainie czarów okazała się być niezwykle rozczarowującą pozycją. Główna koncepcja fabuły nie jest zła, jest to dosyć osobliwy motyw o dziewczynce, która wpada do króliczej nory, popija różne zmniejszająco – zwiększająco – wydłużająco – kurczące mikstury i rozmawia ze zwierzętami, z którymi dotychczas człowiekowi nie dane było konwersować. Pomysł ciekawy, rzec można porywający, tak dziwny, że aż intrygujący, gdyby tylko autor umiał go lepiej sprzedać. Uważam, że twórca Alicji całkowicie nie podołał w kwestii tworzenia nastroju - opisy scen są wręcz niedostrzegalne. Czytelnik przemierza stronę za stroną tylko i wyłącznie z czystej ciekawości co można było jeszcze wymyślić, a nie na zasadzie podróży, w której razem z bohaterką wnika w świat dziwów i czarów. Historia opowiadana jest w sposób tak suchy, że przywodzi mi na myśl zasady rozwiązywania zadań matematycznych – o ironio! Dużo w życiu przeczytałam i wiem, że istnieją książki, które można czytać w starym Ikarusie, w zatłoczonej klasie pełnej wrzeszczących nastolatków, czy w towarzystwie radia bądź telewizji. Żadne ze wspomnianych przeze mnie czynników zewnętrznych nie mają wówczas wpływu na czytającego – świat zamiera, zanika, zwyczajnie przestaje istnieć, a wszystko to za sprawą talentu autora w budowaniu klimatu historii. Niestety, Alicji do tego zbioru nie wliczam. Alicja… to jedna z tych powieści, którą winniśmy zgłębiać w nieskazitelnej ciszy i wynika to ze wspomnianych przeze mnie nieudolności autora w tworzeniu wciągającego środowiska wewnętrznego powieści, oraz zawiłości fabuły jaką wymyślił. Ewentualnie mogłabym polecić ją miłośniczkom klimatu z krainy czarów oraz osobom dobrze czytającym w języku angielskim – być może oryginalna wersja jest w stanie wprowadzić Czytelnika w świat dziwów i fantazji. Wszystkich pozostałych odsyłam do ekranizacji filmowych, które przedstawiają znacznie ciekawszy obraz niż książka. * - imię przypadkowe, serdecznie pozdrawiam wszystkie Jadwigi. Patrycja Smagacz


54 |

teatr

| recenzja

Obrazoburcze kazirodztwo

Europejska Witryna Teatralna w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego Czy można zakochać się podczas przedstawienia o miłości kazirodczej? Podczas spektaklu, gdzie jedną z najlepszych scen jest obmierzłe odgryzanie języka? Czy można zakochać się podczas dramatu, który wywołał obyczajową wojnę, został zakazany i jest kontrowersyjny nawet w czasach nam współczesnych? Owszem, można. W aktorach i grzeszącej progresyjnością, śmiałej interpretacji. I pod warunkiem, że jest to inscenizacja londyńskiego teatru Cheek by Jowl, który z okazjii swojego, europejskiego tournee

przez dwa popołudnia gościł na deskach śląskiego teatru. O silnych uczuciach, które poruszyły moje wnętrze świadczył ucisk w klatce piersiowej i drżenie kolan, które towarzyszyło mi jeszcze długo po powrocie do domu. Niezmienna sceneria dziewczęcego pokoju uderza intensywnym, krasnym kolorem. Drzwi do łazienki pozostają złowieszczo otwarte. Na środku wielkie łóżko w kolorze krwi, karmazynowe meble, szkarłatne materiały, wiśniowe dodatki. Sumplementem do całości są postery popularyzujące krwisty serial True Blood, a także plakaty z melodramatów. Czerwień bijąca ze sceny nie może świadczyć o niczym dobrym i z pewnością nie jest zwiastunem arkadii. Dramat, który John Ford miał czelność popełnić w wieku XVII, opowiada o miłości siostry i brata. O umiłowaniu i namiętności, która nie powinna mieć racji bytu między rodzeństwem. Giovanni zatracił się w uczuciu do swojej siostry i nie próbuje z nim walczyć. Oboje postradali zmysły i oddali się pożądaniu. Cielesności wstydliwej, nieprzyzwoitej. Oddali się uczuciu, które nie prowadzi do idylli, a jest jedynie prologiem tragedii, w której drugie skrzypce grają targana namiętnościami wdowa, mężczyźni zadurzeni w Annabel, jej przyszły mąż, niania, ojciec nieszczęśników i zaklinający tę miłość duchowny. Kontrowersyjny jest nie tylko temat sztuki, ale także sposób ukazania młodego mężczyzny, którego Ford nie szykanuje, nie przedstawia jako potępieńca, a wręcz odwrotnie. Giovanni ma dobrą, pragnącą szczęścia duszę, jednak wydarzenia prowokują go do zadania pokuty... Ze sceny kipi pięknie ubrany, skandaliczny grzech. Pięknie ubrany, ponieważ mimo tego, że powoduje obrzydzenie, wybitny reżyser Declan Donnellan postarał się o dostarczenie widzom także wielu innych emocji. Wywoływane są one przez elementy czarnej komedii czy thilleru. Wszystko niezwykle spójne, udekorowane muzycznymi, tanecznymi wstawkami i scenami zapierającymi dech w piersiach. Uwspółcześnione dramaty już nikogo nie dziwią, przecwinie – zadziwiają te, w wydaniu klasycznym. Właściwie bardzo trudno jest zaskoczyć współczesnego widza. Przecież wszystko już widzieliśmy. Ordynarność scen, golizna, agresja, nudząca ckliwość, rozniecenie silnych emocji – na wszystko jesteśmy przygotowani. Ja nie byłam przygotowana. Nie byłam przygotowana na kontakt z Cheek by Jowl – grupą, która słynie ze swych nowatorskich interpretacji. Nie byłam przygotowana i zakochałam się w plastyczności, świadomości i poruszającej autentyczności aktorów. Przedstawienie angielskiego teatru zmusza do niebywałego wysiłku emocjonalnego i powoduje wewnętrzne rozchwianie, mimo tego, że na scenie panuje równowaga. Harmonia. Idealny kompromis stateczności i ruchliwości. Odważne, a równocześnie wstrzemięźliwe sceny. Delikatna i zaskakująca brutalność, pełna wyczucia. Łechcąca i niewulgarna nagość. Sceny niezwykle dobrze wyselekcjonowane i wysublimowane. Pozwalające na pojawienie się całego wachlarzu emocji. Wspaniałe przedsięwziecie, po któym pozostaje wrażenie, że już nic nigdy nie będzie takie same...

Asia Krukowska fot. Manuel Harlan (źródło www.cheekbyjowl.com)

TOUCHÉ | grudzień 2012


teatr

| recenzja | 55

Neonowy Jezus, czyli cholernie dobra szopka

Teatr Rozrywki w Chorzowie Jesus Christ Superstar Widziałam je dobre trzy razy. Przedstawienie o intrygującym tytule: Jesus Christ Superstar, w chorzowskim Teatrze Rozrywki. Spektakl – a właściwie rock – opera w dwóch aktach. Trzy razy. Zadziwiające, bo mogłabym równie dobrze oglądać ją na okrągło i jestem przekonana, że za każdym razem byłabym tak samo zachwycona, tak samo wzruszona i tak samo zaskoczona. Tak samo zafascynowana tym, w jak mocny sposób można opowiedzieć historię Jezusa Chrystusa, wtłaczaną nam przecież do głów przez

TOUCHÉ | grudzień 2012

rodziców i katechetów od dzieciństwa. I nieważne: wierzysz czy nie wierzysz. Prawda czy fikcja? Co za różnica! Jesteśmy przecież w teatrze. Magia trwa! Jako osoba wychowana w wierze chrześcijańskiej (choć już niewierząca), początkowo podchodziłam do tego musicalu z dużym dystansem. Bo jak ktokolwiek śmiałby nazywać Jezusa Superstar?! Mówiono mi, że to Syn Boży, który miał umrzeć za grzechy ludzkości i zginąć na krzyżu w męczarniach, a tymczasem ktoś wpada na pomysł zrobienia z męki przedstawienia muzycznego – jakby tego było mało – w stylistyce rockowej. I to nie wczoraj, tylko już w latach 70. Przecież to jakaś szopka! Tak. Cholernie dobra szopka. Przede wszystkim: muzyka. Napisana przez Andrew Lloyd Webbera, kompozytora takich musicalowych hitów jak Koty, Upiór w Operze, czy Evita. W chorzowskim Teatrze Rozrywki nad warstwą muzyczną czuwał natomiast Jerzy Jarosik. Chwała mu za to. I chwała jego orkiestrze. Libretto (oryginalnie stworzone przez Tima Rice’a) mamy tutaj w przekładzie Wojciecha Młynarskiego i Piotra Szymanowskiego. Przychodzi mi do głowy słowo: rewolucja. Jezus ( Maciej Balcar) wykreowany zostaje na kogoś w rodzaju idola, gwiazdy rocka, na którego widok szaleją tłumy i mdleją kobiety. A do tego wszystkiego, umiera na neonowym krzyżu. Ale nie wmawia się nam istnienia ideału: nieskalanego, bez wad i grzechów. Za to na każdym kroku przypomina się, że jest on tylko człowiekiem: wątpiącym, poszukującym i błądzącym. Złorzeczącym i krzywdzącym tych, którzy go kochają. A co więcej: takim, który budzi w kobietach więcej niż przyjazne uczucia. Może to dzięki tym cechom tak nas pociąga? Może dlatego zdaje się być nagle tak bardzo podobny do nas? Poza tym, Drogi Czytelniku – kiedy usłyszysz śpiew Marii Magdaleny (Maria Meyer), czy Judasza (genialny Janusz Radek), zaczynasz tę dwójkę lubić. Ba, zaczynasz ich wręcz rozumieć, a co gorsza: współczuć im. Tak, będziesz współczuł (za przeproszeniem) dziwce oraz komuś, kogo imię od dwóch tysięcy lat jest symbolem zdrady. Ale to nie wszystko. Zaczniesz również użalać się nad postacią Poncjusza Piłata (Andrzej Kowalczyk)! Stwierdzisz nawet (o, zgrozo!), że może to nie jego wina, że może gdyby nie ci wszyscy źli ludzie wokół niego, to ta cała, okrutna egzekucja, ten lincz, ta masakra, wcale nie miałyby miejsca? A co za tym idzie: nie narodziłaby się Superstar, nie mielibyśmy kogo czcić, kogo uwielbiać, nikt nie pociągnąłby za sobą tłumów. A Mick Jagger pojawił się przecież dopiero 1943 lata później. Zapomnijcie o lekcjach religii, zapomnijcie święte obrazki, całowane z nabożną czcią przez nasze babcie. Zapomnijcie o świętościach i nieskalanych ideałach. Bo one nie istnieją, moi drodzy. Bo za słowem Superstar kryje się... człowiek – ze wszystkimi swoimi słabościami, ograniczeniami i wariactwami. Jesteśmy ludźmi, do jasnej cholery. Wszyscy. Iga Kowalska


56 |

sztuka

Uporczywość pamięci

Gdyż nie ma większej rzeźni niż pamięć Tomasz Jastrun

Jest rok 1931. W Port Lligat dochodzi wieczór. Salvador, siedząc przy kuchennym stole odczuwa lekki ból głowy. Spogląda na leżący przed nim talerz z częściowo zjedzoną kolacją. Na chwilę przerywa spożywanie posiłku, by wpatrywać się w powoli roztapiający się ser camembert. Gala krząta się. Po skończonym posiłku, jak każdego wieczora, udaje się do swej pracowni, by jeszcze raz przed snem spojrzeć na rozpoczęty obraz. Krajobraz katalońskich skał Cap Creus wciąż pozostaje niepełny. Nadal brakuje mu elementu paranoiczno - krytycznego, który wprawiłby widza jednocześnie w zakłopotanie i zachwyt. I tak oto nagle mistrz doznaje olśnienia. Supermiękkość.

Miękkie zegary. Oto rozpoczął się proces tworzenia jednego z najbardziej rozpoznawanych arcydzieł malarstwa XX wieku. Gdy gotowy obraz ujrzała Helena Diakonova, rzec miała jedno zaledwie tylko zdanie: Kto to raz zobaczy, nigdy już tego nie zapomni! – miała rację. Uporczywość pamięci (hiszp. La persistencia de la memoria) widział każdy. I nawet ci, którzy nie zdają sobie sprawy, spod czyjego pędzla wyszło na świat to arcydzieło, kojarzą leniwie rozpływające się zegary, spoczywające na tle hiszpańskich skał. Ponadto jest to jedno z niewielu dzieł, które w tak ogromnym stopniu wdarło się w popkulturę. Uporczywość pamięci znaleźć możemy niemal na wszystkim. Kubki, tapety, długopisy, plakaty, reprodukcje, pocztówki, znaczki, kolczyki, obudowy na komórki, a nawet zegary, stylizowane na miękkie, to dopiero początek wyliczanki. Nie stanowi to

TOUCHÉ | grudzień 2012


sztuka

jednak ujmy, bowiem Avida Dollars (anagram imienia i nazwiska malarza stworzony przez Andre Breton’a, mający podkreślić skłonność Dalego do komercjalizacji swojej sztuki i produkowania jej wyłącznie dla celów majątkowych, którego notabene sam artysta wcale się nie wstydził – przyp. E.O.), gdyby wciąż żył, najprawdopodobniej byłby zachwycony swym nieustającym i opierającym się upływowi czasu sukcesem. Surrealizm zawdzięcza Dalemu duży procent swego rozgłosu. Duży do tego stopnia, że wielu ludzi, słysząc słowo surrealizm, słyszy jedynie: Salvador Dali. Jego sława często przyćmiewała bowiem dokonania reszty surrealistów, co w połączeniu z ekscentrycznym, nieraz zahaczającym o szaleństwo sposobem bycia, nie przysparzało mu zbyt wielkiej ilości przyjaciół w towarzystwie. Nie da się ukryć, że jako jeden z nielicznych stworzył on jednak dzieła, które mimo upływu lat wciąż pozostają aktualne i wciąż stanowią nierozwiązaną zagadkę znaczeń zgromadzonych w ludzkiej podświadomości. Sam Dali bardzo często w interpretacjach swych obrazów podkreślał, że nawet on nie dostąpił przyjemności poznania do końca wszystkich zgromadzonych w nich kontekstów i symboliki. Niewątpliwym plusem tej sytuacji jest fakt, iż pozostają one wciąż otwarte na interpretacje. Dlaczego zatem spośród tych wszystkich, absolutnie niepowtarzalnych dzieł wciąż przykuwa naszą uwagę najbardziej ten jeden? Na czym polega fenomen obrazu, na którym czas rozpływa się na naszych oczach niczym rozgrzany camembert? Tematyka obrazu wiąże się z tym, czego każdy z nas w końcu doświadcza. W którymś momencie uzmysławiamy sobie namacalność czasu, jego nietrwałość i wreszcie nasze od niego całkowite uzależnienie. Odkrywamy znaczenie czasu, jako niemego sprzymierzeńca śmierci. W końcu napotykamy na pamięć – naszą walizkę wspomnień, naszą jedyną dokumentację minionego czasu. Supermiękkość polega tu na egzystencjalnym upłynnieniu empirycznych doświadczeń. Gdy oglądamy Uporczywość pamięci, jako pierwszą dostrzegamy postać, lub raczej zdeformowaną pozostałość po postaci, spoczywającą na pustkowiu. W kontekście całej twórczości Dalego możemy domyślać się, że jest to jego autoportret (obecny także między innymi na obrazie zatytułowanym Miękki autoportret) – bolesny, rozpływający się pod ciężarem równie bezlitośnie rozpływającej się hipostazy czasu – zegara miękkiego niczym camembert. Drugi z zegarów bezwładnie zwisa z gałęzi obumarłego częściowo, oliwnego drzewa, trzeci – zgrabnie dopasowuje się do kształtu uformowanej w bryłę gliny. Pierwsza mucha zaczyna już odprawiać na nim swój danse macabre. Czwarty, jedyny, niepodległy płynności zegar spoczywa obok, zamknięty, pożerany przez rój mrówek, symbolizujących w twórczości Dalego rozkład, śmierć i gnicie. To, co pozostaje w całym krajobrazie nienaruszone, to skały Cap Creus, widniejące w oddali. One jako jedyne oparły się czasowi. I to one stanowią tytułową uporczywość pamięci. Wielu z nas, świadomie bądź nieświa-

TOUCHÉ | grudzień 2012

domie, może identyfikować się z obrazem katalońskiego mistrza. Subtelność środków, z których korzystał Dali, otwiera pole interpretacyjne, odwołujące się do ludzkiej podświadomości. Ta natomiast otwiera kolejne pola znaczeniowe, gdyby połączyć ją z ludzką pamięcią. Pamięć, jako aspekt całkowicie podlegający czasowi, często ulega przekształceniu pod jego wpływem. Bywa więc, że obraz zachowany w naszej głowie łączy się z podświadomym pragnieniem tego, jak powinno wyglądać wspomnienie, z uporczywym pragnieniem zmiany rzeczywistości na naszą korzyść. Sami wpadamy zatem w pułapkę czasu. Nasze wspomnienia, nasza pamięć, są miękkie, ulegają zjawisku supermiękkości, powolnie przypominając kształtem zegary z obrazu Dalego. Dlatego, im dłużej wpatrujemy się w Uporczywość pamięci, tym większy zaczyna ogarniać nas niepokój. Tak oto, ostatecznie sami stajemy się miękkim zegarem. Sami stajemy się ulepionym z gliny monolitem, na którym czas pożerany jest przez mrówki, na którym muchy odprawiają taniec śmierci, na którym drzewa próchnieją, zmieniając się powolnie w chrust. Motyw przemijalności w sztuce, exegi monumentum, stanowi centrum wielu interpretacyjnych rozważań. Podobnie moglibyśmy potraktować Uporczywość pamięci, stawiając Dalego w miejscu artysty, który czas pokonał, którego sztuka stanowi wieczne świadectwo jego niegdysiejszego bytu, pomnik trwalszy niż ze spiżu. Gdy jednak zastanowić się nad Uporczywością... dłużej, dostrzec można jej tragizm. Oto mamy bowiem do czynienia z pamięcią o nas samych, z naszą własną pamięcią, która stanowi pewnik przeżytego przez nas, dotychczasowego życia, naszej przeszłości. Mamy jednak do czynienia również z pamięcią zgoła inną – z pamięcią o artyście, o geniuszu, który zrewolucjonizował sztukę, który rozświetlił swym blaskiem najbardziej przełomowy nurt w sztuce XX wieku, surrealizm, który wreszcie sportretował swoją własną śmierć fizyczną, swoje rozpłynięcie się na obrazie spoczywającym dziś na naszych kubkach, zeszytach i ołówkach. Oto patrzymy na truchło Salvadora Dali, namalowane przez żywego Salvadora Dali, po którym została nam zaledwie (lub aż!) jego sztuka. I pamięć. Eliza Ortemska

| 57


58 |

sztuka

- dodatek | wystawy

Oblicza kobiecej twarzy

Wystawa obrazów Małgorzaty Suwalskiej, Wiedeń 23.11.2012r Prace Małgorzaty Suwalskiej, które oglądać możemy podczas wystawy zatytułowanej “Noc za dnia”, stanowią świadectwo siły młodej (choć nie niewinnej), surrealistycznej i – przede wszystkim – kobiecej wyobraźni. Jak podkreśla sama artystka, portrety kobiet, znajdujących się na jej obrazach, nie są malarskim urzeczywistnieniem marzeń sennych, wpisują się jednak w dogmat szeroko pojętego surrealizmu. To zaś oznacza, że podobnie jak inne portrety surrealistyczne, prace Suwalskiej odwołują się w sposób naturalny do pokładów ludzkiej, a w tym przypadku konkretnej, kobiecej nieświadomości. Twarze portretowanych kobiet są enigmatyczne, zmieniające się w trakcie następujących po sobie pór mijającego dnia. Z innym obliczem zetkniemy się więc o poranku, z zupełnie innym wieczorem. Tendencja jest jednak zauważalna – wraz ze zbliżającą się nocą, w wizerunkach kobiet uwidaczniają się mroczne, symboliczne hipostazy pokładów ludzkiej psychiki. Wśród surrealistów, znany z wyjątkowych i tajemniczych portretów kobiet był Paul Delvaux. Ich hipnotyzujące oblicza skwitowane zostały niegdyś przez Paul’a Eluard’a słowami, jakoby „pozostawiono je ich przeznaczeniu, które polega na tym, że nic o sobie samych nie wiedzą”.1 Kobiety Suwalskiej zdają się całkowicie zaprzeczać temu stwierdzeniu. To ich twarze i melancholijne, półprzymknięte, cierpiące oczy komunikują nam siłę i pewność zgromadzonych przez nie doświadczeń. Doświadczeń, które eksponowane są od wnętrza do zewnątrz, które symbolicznie uświadamiają nas o sile charakteru każdej z nich. Artystka zręcznie odzwierciedla przy ich pomocy poszczególne

stany psychiczne, z jakimi zmaga się często kobieca podświadomość. Demoniczność obrazów zdaje się narastać wraz ze zbliżającą się nocą. To bowiem “nocne” portrety wyzwalają największe pokłady emocji – wprowadzają widza w przestrzeń oniryczną, często jednak koszmarną. Mamy więc do czynienia z kobiecością pokrzywdzoną, nieświadomie pozostającą w sferze sennego koszmaru, stale jednak ów koszmar pokonującą. Każdej z postaci nadany został jej własny, energetyczny potencjał, za którym kryje się niezwykła historia sportretowanej jednostki. Siła kobiet Suwalskiej przejawia się także w ich postawie. Pozorna obojętność, z jaką znoszą otaczającą je rzeczywistość skonfrontowana zostaje tu z ogromem sił natury, pod której kontrolą wciąż pozostają. To natura wyzwala w kobietach pokłady namiętności, żywioły, które stopniowo budują ich charaktery. Małgorzacie Suwalskiej udaje się natomiast schwytać owe namiętności i wraz z farbami przelewać je na płótno. Wystawa “Noc za dnia” podzielona została na cztery bloki tematyczne: poranek, południe, wieczór oraz noc. W każdym z nich znajdziemy obrazy wyzwalające inny rodzaj energii. Rankiem pozostawać będziemy w sferze pozornego bezpieczeństwa, kryjącej w sobie jednak pierwszą dawkę niepokoju. Południe wyzwoli tłumione pokłady emocji. Wieczór wprowadzi nas w przestrzeń symboli, pozwoli uwolnić się skrywanym w nas siłom natury, by te mogły następnie całkowicie zdominować senny świat nocy. Tak przebyta podróż skłoni widzów, a szczególnie kobiety, do ponownego przeanalizowania własnych pokładów nieświadomości. Małgorzata Suwalska swą sztuką udowadnia bowiem, że skrywane w nas często emocje mogą przerodzić się w potężną siłę naszej sztuki. Ponieważ ostatecznie wszyscy jesteśmy surrealistami. Eliza Ortemska 1 Passeron Rene: Surrealizm. Przeł. E. Romkowska. Warszawa 2002, s156.

TOUCHÉ | grudzień 2012


| 59 dział | 59

Śląskie ugryzione z siedmiu stron Projekt „7,7,7” Współpraca 7 fotografów, 7 pisarzy, przy stworzeniu 7 obrazów miast Województwa Śląskiego okiem strangera i to dosłownie, gdyż artyści przyjeżdżali z m. in. z Rosji, Szwecji, Izraela, Niemiec, Holandii, Francji, USA, Wielkiej Brytanii czy Laosu. Ich zadaniem było poczuć klimat danego miasta w ciągu miesiąca. Każde z miast istniało dla nich dokładnie w tym momencie w jakim się znajdowali i tylko wtedy. Ten czas zamknięty w ich pracach mówi o przeszłości miasta, opisuje teraźniejszość i wybiega w przyszłość. Projekt zorganizowany przez Instytucję Kultury Ars Cameralis we współpracy z Fundacją Dokumentalistów „Picture-This/Opowiedz-to” właśnie stawia pierwsze kroki. Koniec roku to początek przygotowań do planowanej na 2013 rok publikacji i wystawy. Portretowane miasta to Katowice, Częstochowa, Tarnowskie Góry, Pszczyna, Chorzów, Sosnowiec i Bielsko-Biała. Czy ujrzenie własnego miasta okiem obcokrajowca pozwoli dostrzec barwy wśród szarej codzienności? Czy pokaże anioła, którego mijamy w drodze do pracy/ szkoły, nawet na niego nie spoglądając? Całkiem możliwe, bo na co dzień patrzymy, ale nie widzimy.

Weronika Migdał

Lâm Duc Hiên (Laos) – Pszczyna

Wartość Twojej reklamy jest dla nas bezcenna

bgraczyk@touche.com.pl


60 |

kobieta poszukująca

Kobieta znajdująca rozerwaniu pomiędzy kolejnymi pasjami mogła zupełnie się zatracić. Szczęśliwie każde, kolejne szaleństwo zostawiało w Marcie konkretny ślad.

Gdyby każda z nas choć raz w życiu odważyła się złożyć w całość swoje pasje, talenty, chęci i własne ograniczenia, świat mógłby być o wiele piękniejszy. A przynajmniej – mielibyśmy już w kioskach z prasą wiele pozycji takich jak Touché. Rozdarcia Pięć lat temu na portalu społecznościowym, którego nikt nie chce już pamiętać, ze zdjęć Marty Lower spoglądała zdeterminowana i zadziorna brunetka. Zawsze w rozległym towarzystwie, usadowiona centralnie pośrodku wielkich na swoją ówczesną miarę wydarzeń, gromadziła energię i katalizowała już wtedy wokół siebie twórczość. O swoją w zasadzie nie musiała się martwić – zawsze pozostawało coś, co domagało się swojej sceny w kolejnym scenariuszu. W kontrze do artystycznych, dosyć chłodnych stylizacji zdjęć, przedstawiać zaczynała się jednak od głośnego, serdecznego śmiechu, nieco ciszej dodając, że spełnia się jako reżyserka. Oraz pisarka. Oraz posiadaczka psa. Artystka, pasjonatka, miłośniczka. Nie było chyba pola kreacji, na którym nie miałaby, bądź nie chciałaby mieć już doświadczeń. Podobno bała się odbierać telefony, ale nie ustawała w esemesowaniu, ciągle w jakiejś sprawie. Nie bała się natomiast ludzi – wielkie nazwiska i małe zbiegi okoliczności nie stanowiły dla Marty większego wyzwania – w każdej sytuacji potrafiła przebić się przez tłum ze swoim prostym i skutecznym komunikatem. Jestem Marta Lower i być może kiedyś będziesz mógł mi pomóc - jednak nigdy nie jednostronnie. W obliczu wszystkich tych zdarzeń, jedynym logicznym wyborem wydawał się katowicki Wydział Radia i Telewizji, na którym młodzi ludzie od lat spotykają się pod pretekstem tworzenia wielkiego kina. W efekcie wyłaniają się spośród nich uznani twórcy, kreatorzy i liderzy. Reszta natomiast w dorosłym życiu gubi się gdzieś pomiędzy projektami z przypadku, a projektami z konieczności. Tak samo mogło być z rudą (zmiana) dziewczyną z Jaworzna. W ciągłym

Przemalowywania Powiadają, że ludzką duszę można przeczytać, zaglądając między innymi do miejsc, w których żyje. Jaworznicki pokój Marty pamięta przeróżne stany i czasy. Bywało intensywnie, rock’n’rollowo, w pełni zdarzeń i czerwieni. Aż nagle pojawiała się potrzeba spokoju, oczyszczenia, spojrzenia gdzieś w przestrzeń, upieczenia babeczek... Małe wnętrze zamieniało się w pensjonarski buduar. Pozostawał w nim jednak jakiś niepokój, niewydobyta energia tworzenia. Wybuchały w ten sposób rzeczy skrajnie różne – niezbyt chętnie wspominana dziś przez samą Martę książka, pierwsze próby reżyserskie, producenckie i językowe. Na głowie chętnie peruki, okulary, rękawiczki i przebieranki. W życiu zdarzało się jej popadać w wielkie nic, absolutnie podważać swoją sytuację i w lekkim marazmie oczekiwać na dzień powstania. Nigdy nie tkwiła jednak w tym stanie zbyt długo – wraz z falą nowego zapachu, kolejną porą roku, poznanymi ludźmi i zdobytymi doznaniami nadchodził początek nowej, małej rzeczywistości. Do dziś estetycznie określa się gdzieś na styku Lewisa Carrola i Tima Burtona, zachowując w sercu wielki sentyment dla azjatyckiej kreski i muffinowych cudów. W efekcie wszystkich tych zawirowań, okraszonych wielką fascynacją dla wirtualnej tożsamości oraz relacji w cyfrowym świecie, uzyskaliśmy Martę w dzisiejszej postaci – uspokojoną i dzielnie kroczącą po swoje, redaktor naczelną, która potrafi nie tylko ująć w garść tak wielkie przedsięwzięcie, jakim jest wydawanie gazety. Ośmiela się także sięgać dalej, spoglądać wyżej. Co dzień, nad horyzontem, malują się przecież piękne rzeczy. Muśnięcia Ciężko odnaleźć konkretny moment narodzin idei Touché. Osobiście pamiętam długie rozmowy, pieczołowite projektowanie każdego kawałka i solidną walkę z technologią, która jako jedyna nie chciała zupełnie dać się jej uwieść. Touché tworzyło się w głowie Marty w zasadzie od zawsze. Ze strzępów rzeczywistości, wielkich szczęść oraz jeszcze większych zranień. Z nut inspiracji, gorących pasji i niespełnionych marzeń. A przede wszystkim z potrzeby podzielenia się z kobietami swoim pojmowaniem piękna. To właśnie kobiety stanowią w pojęciu Marty bardzo ważny pierwiastek świata. Jako jedna z nich od zawsze z zaciekawieniem obserwowała to, jakie są i skąd bierze się ich energia. Prywatnie każdy problem przyjmuje z tak charakterystycznym dla siebie, uprzejmym wkurzeniem i dyskutuje tylko do momentu, w którym piłka jest jeszcze w grze. Później poszukuje kolejnych dróg i nie zraża się zamkniętymi drzwiami, skoro do sforsowania są jeszcze okna. Jak mówi Bartosz Friese, od począt-

TOUCHÉ | grudzień 2012


| 61

ku obecny przy powstawaniu Touché, umiejętnie walczy o to, co dla niej ważne, nie spoczywa na laurach, dojście do celu to jej osobiste credo. Dzięki wielkiemu, prywatnemu zaangażowaniu i umiejętności zebrania wokół siebie osób o podobnym kierunku spoglądania, po roku nikt nie ma wątpliwości, czyim magazynem jest obecnie Touché. Dotknięcie Marty odczuwalne jest w każdym calu pisma. Kolejne motywy, szczególnie widoczne na sesjach zdjęciowych jak i inspirujący bohaterzy wywiadów są całkowicie touche. Są Martą. Każdy z nich wydaje się idealnie skrojony do przemówienia jej słowami w warunkach jej scenografii.

Pochwal się tym, co najcenniejsze

Nieustawania Ten, niespotykany w polskiej rzeczywistości stygmat autorskości, stanowi w jej przypadku wielki atut pisma. Zaświadczyć mogą o tym wszyscy, którzy od roku pracują z nią nad kolejnymi numerami. Dzięki przyjętym przez Martę praktykom zarządzania, kilkadziesiąt różnych i podążających za zupełnie innymi zegarami czasoprzestrzennymi ludzi, jednoczy się, by tworzyć finałowy produkt wysokiej jakości. Jako redaktor naczelna robi wszystko, aby w każdej, zarówno miłej jak i niechlubnej sytuacji ustawiać się na równi ze swoimi ludźmi. Każdy sukces i porażkę usiłuje przekłuć na doświadczenie zbiorowe, budując dzięki temu poczucie odpowiedzialności i dumy, z pełnionej przez młodych dziennikarzy i artystów misji. Istnienie takowej wydaje się być z perspektywy tego roku niekwestionowanym faktem – ze świecą szukać pasjonatów, którzy byliby skłonni, w przypływie kontrolowanego szaleństwa systematycznie tworzyć coś, zupełnie bezinteresownie. Nikt z nich nie zatraca się jednak w znużeniu i poczuciu bezsensu – wskazując na własną pracę oraz szczerze doceniając wkład pracy wszystkich osób, Marta wytwarza wokół Touché szczególną atmosferę misji. Magazyn jako produkt wolnego rynku co dzień musi walczyć o atencję kolejnych grup czytelników. Nie jest to proste w przypadku non - profitowej działalności. Ale jednak, głównie dzięki energii Marty, już niedługo będziemy mogli obserwować kolejne zdecydowane posunięcia w ekspansji magazynu. Jak mówi Friese, dzięki zgromadzeniu cech takich jak ogromna determinacja, wierność własnym przekonaniom i umiejętność negocjacji, możemy spodziewać się, że magazyn będzie rozwijał się pomyślnie w wyznaczanym przez głównodowodzącą kierunku. Jest we mnie dużo wiary, że dla statku Marty, każdy wiatr okaże się pomyślny. Dla wszystkich kobiet zaś, jej historia będzie stanowiła silnie motywujący argument w wielkiej walce, każdego dnia toczonej z samą sobą, na drodze do poszukiwania własnego miejsca. Jeśli nie umiesz wybrać jednego, zasiądź wszystkie. I dotknij szczęścia.

Sandra Staletowicz Foto: Olga Adamska Na zdjęciu: Marta Lower Zdjęcie zrealizowano w Miss Cupcake przy ul. Sokolskiej 9/2 w Katowicach - www.misscupcake.com.pl

bgraczyk@touche.com.pl TOUCHÉ | grudzień 2012


62 |

psychologia

Końca Świata nie będzie W latach 50. XX wieku planeta Clarion wysyła tajną wiadomość dotyczącą unicestwienia Ziemii przez wielką powódź. Informację tę, nadawaną z kosmosu, otrzymała Marian Keech, kobieta w średnim wieku, zamieszkująca teren Stanów Zjednoczonych. Wielka powódź miała obrócić w wodny pył wszystko poza samą Keech oraz grupą najbliższych jej osób. Mieli zostać uratowani przez specjalnie na tę okazję wysłane latające talerze. Brzmi zabawnie? Zaręczam, że sytuacja wydawała się naprawdę tragiczna, dlatego proszę Czytelników o zachowanie należnej temu powagi. Kosmiczny wyrok został wydany na 21. grudnia. Marian rozpoczęła daleko zakrojone przygotowania do tej podniebnej wycieczki, nie wszystko jednak poszło tak jakby tego chciała…

Marian musiała mieć naprawdę duży dar przekonywania, ponieważ jej wizja przyciągnęła do niej pewną grupę zwolenników. Nie była ona specjalnie liczna, jednak w pełni przekonana o racji Keech, co zaowocowało wspólnymi przygotowaniami na nastanie nieodwołalnego końca. Dotyczyły one głównie „ostatecznego rozwiązania” pewnych kwestii ziemskich. Jako, że na innych planetach mogą nie być uwzględniane nasze preferencje zawodowe, niektórzy z przyjaciół Marian zrezygnowali z dotychczasowego miejsca zarobku. Należy nadmienić, iż z oszczędności i posiadłości również – wszak miejscówki na latających talerzach nie przewidywały nadbagażu. Mówiąc „nadbagaż”, mamy także na myśli współmałżonków. I tak, trwając w zawieszeniu, czekali oni na grudniowe niebiańskie znaki… Przerwijmy na chwilkę w tym miejscu tę frapującą historię i przyjrzyjmy się bliżej teorii, która pozwoli nam zrozumieć zachowanie Marian i jej zwolenników. W służbie samooceny Potrzeba zachowania wysokiej samooceny, tak bliska nam wszystkim, stanowi jeden z podstawowych czynników, który w sposób znaczący wpływa na nasze zachowanie – robimy wiele, by ją utrzymać możliwie jak najdłużej. A to, jak wiadomo, nie jest zadaniem prostym. W ciągu naszego życia często zdarzają się nam porażki, postępujemy niewłaściwie, niemoralnie czy najzwyczajniej głupio. W takich sytuacjach zazwyczaj czujemy

narastające w nas napięcie, subiektywnie przykre uczucie. Jego powodem są docierające do nas informacje bądź angażowanie się w aktywności, które stoją w sprzeczności z tak mozolnie wypracowanym przez nas obrazem samego siebie, jako osoby rozsądnej czy przyzwoitej. Owo opisywane tu poczucie dyskomfortu, spowodowane sprzecznością między pewnymi elementami poznawczymi, takimi jak myśli, uczucia, przekonania czy wiedza o czymś, jest nazywane dysonansem poznawczym, a twórcą tej koncepcji jest Leon Festinger. Nie należy się spodziewać, że każda sytuacja, w której owe elementy będą niezgodne, wywoła u nas duży dysonans poznawczy, z którym trudno przyjdzie nam sobie poradzić. Dysonans zazwyczaj pojawia się wtedy, gdy nasze przekonanie dotyczące tego, kim jesteśmy, stoi w opozycji do tego, co robimy – a to, trzeba przyznać, jest już poważna sprawa. Jest wówczas duże prawdopodobieństwo, iż nasza dobra samoocena może posypać się jak domek z kart. Papieros z filtrem Zilustruję to zjawisko na przykładzie wypowiedzi osób palących papierosy. Jak powszechnie wiadomo, palenie papierosów jest czymś w rodzaju „podtruwania”. Papierosy powodują raka i choroby serca. Palenie zabija. Wszyscy znamy te slogany, palacze także. Dlaczego zatem nie porzucą tego nałogu? Wielu z nich nie potrafi. Jednakże znaczna część spośród nich stara się jakoś

zracjonalizować swoje zachowanie. Wszyscy w mojej rodzinie palą, a jeszcze nikt nie zachorował. Naukowcy nie są do końca przekonani, co powoduje raka. Filtr papierosa zatrzymuje większość szkodliwych substancji. Palę, bo lubię. – te zdania słyszymy niemalże tak często, jak hasła profilaktyczne. Dla osób niepalących wydają się one naiwne. Jednakże silnie przeżywany dysonans poznawczy wymaga natychmiastowej redukcji poprzez zaprzeczanie, zniekształcanie, wyolbrzymienia czy wymyślanie coraz to bardziej wyszukanych usprawiedliwień. Próba udowodnienia samemu sobie, iż jest się porządnym i mądrym człowiekiem, może angażować tak bardzo i uruchamiać tak wiele racjonalizacji, że zachowanie owej osoby oglądane z boku przez obserwatorów, może wydawać się nieracjonalne. Można nawet żartobliwie powiedzieć, iż osoba dotknięta silnych dysonansem, nie cofnie się przed niczym, by go zminimalizować. I tak od strony teoretycznej; jak można to zrobić? Istnieją trzy sposoby redukcji dysonansu poznawczego: (a) zmiana naszego zachowania – zmieniamy zachowanie w ten sposób, by było one zgodne z dysonansowym elementem poznawczym, tak aby nie było tu żadnej sprzeczności; (b) poprzez uzasadnianie naszego zachowania - ten sposób jest mniej rygorystyczny, polega na zmianie jednego z elementów poznawczych tak, aby był bardziej zgodny z zachowaniem, które reprezentujemy;

TOUCHÉ | grudzień 2012


il.Ania Pikuła

| 63

(c) poprzez uzasadnianie naszego zachowania – trzeci sposób skupia się wokół dodawania nowych elementów poznawczych, które zgodne są z zachowaniem, a także je wspierają. W oczekiwaniu na koniec świata Po rysie teoretycznym, czas na dalszy ciąg historii. Zatrzymaliśmy się w momencie, gdy grupa wyznawców czekała na przylot latających talerzy. Psychologowie społeczni, L. Festinger, H. Riecken oraz S. Schachter, postanowili na własne oczy zobaczyć, jak zareaguje ta grupa zapaleńców na wieść o tym, iż na koniec świata trzeba będzie poczekać nieco dłużej niż początkowo przypuszczali. W tym celu, przeniknęli do owej grupy, stosując tzw. obserwację uczestniczącą; wg nich ludzie skupieni wokół Marian Keech byli łagodnie usposobionymi ludźmi, tworzącymi zamkniętą społeczność, której nie zależało na rozgłosie czy idei nawracania innych niemających pojęcia, co w najbliższym czasie spotka naszą planetę. Prasa poczęła interesować się Marian, ale odmawiano komen-

TOUCHÉ | grudzień 2012

tarzy w tej sprawie. 20. grudnia wszyscy byli należycie przygotowani do opuszczenia Ziemi i oglądania jej z orbity. Marian otrzymała przekaz, że dokładnie o północy mają po nich przylecieć latające talerze. Zatem czekali. O dziwo, dla grupy wyznawców teorii Keech, pełne napięcia oczekiwanie przekroczyło północ. „Zegar na pewno spieszy”, mówiono. Czekano nadal. Jednakże cztery godziny później to wytłumaczenie bardzo straciło na wartości. Zgromadzonych ogarnęła rozpacz (pragnę przypomnieć, iż przygotowując się do tego odlotu, owi ludzie stracili cały swój dobytek!). Na ratunek pospieszyła Keech, która otrzymała kolejny kosmiczny przekaz! „Oszczędzono zagładę naszej planety z powodu niezłomnej wiary garstki żarliwych wyznawców”. Tak, to oni byli tymi wybawicielami! Radość i ulga nastała! Jednakże biorąc pod uwagę ich straty, ta informacja nie miała tak dużej siły, by pokonać rodzący się w nich dysonans poznawczy. Ko(s)miczne gwiazdy Pamiętacie tę zamkniętą na innych grupę?

Zapomnijcie o nich. Dysonans poznawczy sprawił, że stali się niezwykle towarzyscy i medialni. Skontaktowali się z telewizją, radiem, prasą, rozgłaszając swoje idee. Starali się jak największą liczbę ludzi przekonać do swoich poglądów. Dlaczego? Dlatego, iż większa grupa podzielająca Twój pogląd to większa subiektywna pewność, iż ma się rację. Poprzez dodawanie nowych elementów wspierających ich teorię, redukowali swój wysoki lęk. Tak głupio byłoby się przed samym sobą przyznać, iż właśnie zaprzepaściło się dobytek swojego życia oraz relacje z najbliższymi w imię kosmicznych, latających talerzy, prawda? Natalia Kosiarczyk Bibiliografia: Elliot Aronson, Psychologia Społeczna: serce i umysł, Zysk i S-ka, Poznań 1997


64 |

ania krztoń rysuje

TOUCHÉ | grudzień 2012


ania krztoń rysuje

TOUCHÉ | grudzień 2012

| 65


66 |

ania krztoń rysuje

TOUCHÉ | grudzień 2012


ania krztoń rysuje

TOUCHÉ | grudzień 2012

| 67


68 |

ania krztoń rysuje

TOUCHÉ | grudzień 2012


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.