TOUCHÉ maj 2012

Page 1

dział | 1

maj 2012

TOUCHÉ | maj 2012


2 | dział

TOUCHÉ | maj 2012


|3

Własny biznes bez ryzyka i wysokich kosztów – wypróbuj AIP! Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości to fundacja, dzięki której w całej Polsce powstało już ponad 4 000 firm, z czego na Śląsku przeszło 400. Aktualnie rozwija się ich ponad 1300, 140 w naszym województwie. Fundacja powstała w 2004, jako kontynuacja działalności Studenckiego Forum Business Centre Club i dziś jest jedną z czołowych organizacji studenckich, która funkcjonuje przy 31 najlepszych polskich uczelniach. Głównym celem organizacji jest promocja przedsiębiorczości wśród młodych ludzi oraz pomoc wszystkim, którzy chcą wystartować z własnym biznesem. Jedną ze śląskich firm powstałych w oparciu o program AIP jest Mishmash, zajmująca się sprzedażą wyselekcjonowanej odzieży używanej na własnej stronie internetowej (www.mishmashclothing.pl). Firma postała w 2010 roku, z połączenia wspólnej pasji i zainteresowań modą i fotografią jej założycielek - Magdaleny Rozkoszny i Barbary Muchy. Początkowo istniały tylko dwa działy (Ona, On), a z czasem pojawiały się kolejne. Obecnie oprócz odzieży sprzedają akcesoria do domu oraz wyroby hand made. Wchodzimy również we współpracę z fotografami i blogerkami. Mishmash to nie tylko miejsce gdzie można kupić coś oryginalnego, ale źródło inspiracji – mówią o swoim biznesie założycielki. W planach mamy również wprowadzenie autorskiej linii ubrań – dodają. Co w swojej ofercie proponuje AIP? Przede wszystkim początkujący przedsiębiorca nie musi zakładać własnej działalności gospodarczej – w innowacyjnym programie AIP działa on „pod skrzydłami” fundacji, posiada własną działalność, która funkcjonuje formalnie jako komórka organizacji, a w praktyce jest jego samodzielnym przedsięwzięciem. Za zryczałtowaną, comiesięczną opłatą 250 zł, klient AIP otrzymuje kompletny wachlarz narzędzi potrzebnych do realizacji marzeń w biznesie. W tej cenie może on

TOUCHÉ | maj 2012

korzystać z sieci biur Inkubatorów, w których ma pełny dostęp do infrastruktury (Internet, telefon i faks, narzędzia biurowe). AIP oferuje kompleksowy pakiet usług doradczych, prowadzenie księgowości nowej firmy, zapewnia obsługę prawną, pomaga w działaniach marketingowo – promocyjnych. Młodzi ludzie decydują się na skorzystanie z oferty AIP przede wszystkim dlatego, że fundacja ogranicza ryzyko młodych przedsiębiorców, które na dzisiejszym rynku jest bardzo wysokie. AIP dały nam możliwość prowadzenia własnej firmy ograniczając koszty do minimum, dzięki czemu miałyśmy szansę sprawdzenia czy pomysł odniesie sukces na rynku, nie podejmując większego ryzyka. AIP to świetne rozwiązanie dla tych, którzy mają dobry pomysł, ale przeraża ich biurokracja i skomplikowane formalności związane z założeniem firmy, a przede wszystkim jest to dobry sposób na sprawdzenie samego siebie – opowiadają założycielki internetowego sklepu Mishmash. Warto również wspomnieć o niematerialnych korzyściach wynikających ze współpracy z AIP. Organizacja ta skupia przedsiębiorców z całej Polski, co pozwala na nawiązanie kontaktów biznesowych w kraju, a także umożliwia wymianę doświadczeń. Fundacja organizuje również profesjonalne szkolenia (StartUp Training), pozwalające na zwiększenie kwalifikacji i kompetencji ich uczestników. Na Śląsku znajduje się kilka Inkubatorów, dwa w Katowicach (przy ŚWSZ im. gen. Jerzego Ziętka i Uniwersytecie Śląskim), w Bielsku- Białej, Cieszynie i Chorzowie. Jeśli masz pomysł na biznes albo po prostu chcesz się dowiedzieć więcej na temat AIP – zapraszamy! Szczegóły na stronie internetowej – www.aipslask.pl


4|

Marionetki „Zdaje im się, że robią, co chcą, a robią tylko, co im każe sprężyna, taka ślepa jak one…” – pisał Bolesław Prus w Lalce. Nie inaczej bywa w życiu. Ile razy zadawaliście sobie pytanie, czy Waszym pokręconym życiem steruje niezrównoważony psychicznie lalkarz? Uparcie wierzymy, że ktoś pociąga za sznurki i bardzo chętnie obarczamy go za wszelkie swoje niepowodzenia i porażki – bo przecież to takie oczywiste, że nie mieliśmy wpływu na zdarzenia, które miały miejsce w naszym życiu. Lubimy utwierdzać się w tego typu przekonaniach, bo jest to dla nas niezwykle wygodne. Ale dość leniuchowania! Pora na zmiany i chwilę zastanowienia nad dotychczasowym stanem rzeczy, bez względu na to, jak bardzo siła wyższa stara się wpływać na nasze decyzje. TOUCHÉ nie leniuchuje – powraca w tym miesiącu w nowej odsłonie. Artykuły na stronie pojawiać się będą w kilku częściach (polecam rzucić okiem na harmonogram), a wersja pdf zostanie wzbogacona o spore ilości grafiki i jeszcze lepsze zdjęcia. Oceńcie sami, czy długie tygodnie ciężkiej pracy się opłaciły – czekam na Wasze opinie: redakcja@touche.com.pl.

Marta Lower

redaktor naczelna

TOUCHÉ | maj 2012


|5

Spis treści

Piersi o tym piszemy

......................8 wywiad z nią | Gaba Kulka ..............10 wywiad z nim | Janek Mela ..............16 jego punkt widzenia .................22

Pociąg seksualny spada wraz z długością związku Kinsey Instytute: kobiety tracą zainteresowanie seksem w stałych związkach. Możliwe, że panie wybierają sobie mężczyzn ze względu na charakter, a nie seksapeal czy umiejętności seksualne. Mężczyźni natomiast nie mają takich tendencji. Może to oznaczać, że panowie parują się z kobietą, która nie tylko odpowiada im z charakteru, ale i z ciała - co czyni mężczyzn bardziej wybrednymi niż kobiety, ale nie zawsze. Zatem możemy uznać, że to kobiety są winne zdrady, bo mężczyzna nie rozgląda się za inną, dopóki nie słyszy nie mam ochoty częściej niż zdejmuj ubranie kochanie, bo przyszełd czas, na ciał miłowanie. Oczywiście, czasem powodem zdrady jest po prostu chemia lub ciekawość, ale częsty seks obniża prawdopodobieństwo puszczenia się, tak samo jak używanie prezerwatyw zapobiega ciąży.

jej punkt widzenia

fashion

...............................24 Street fashion .................................30 Jestem kasia ...................................31

Victorian Twins

film

..............................32 Nowości .......................................34 Analiza starego dzieła .........................36 W domowym zaciszu .........................38 On i Ona w kinie

muzyka

........................................40 Nowości .......................................42 Na maj .........................................44 Kulturalnie z bristolu .........................45 Zespoły

literatura

............................46 Recenzje ......................................48 Klasyka literatury .............................49 tatr | Recenzje .............................50 festiwal | Kino na Granicy ..............52 temat bieżący | Świat oczami Otaku...54 Szerokie horyzonty

psychologia

Udawany orgazm przejawem seksualnego idiotyzmu Kinsey Instytute odkrył, że 59% ludzi udawało orgazm przynajmniej raz w życiu. Według przeprowadzonych badań kobiety udają orgazm, ponieważ czują się znudzone, odczuwają dyskomfort lub są po prostu zmęczone. Badanie jednocześnie sugeruje, że po orgazmie stosunek się kończy, co czyni idiotami seksualnymi oboje partnerów. Jeśli kobieta musi udawać orgazm to nie oznacza, że partner jest nieudolny, lecz, że ona nie potrafi go nakierować lub wytłumaczyć, co sprawia jej przyjemność. Przekonanie, że każda kobieta dochodzi tak samo, jest takim samym przeświadczeniem jak to, że każdy chleb smakuje tak samo. Ponieważ nie każda osoba posiada wrodzony talent odnajdywania stref orgazmogennych u partnerów, ważne jest, by ze sobą rozmawiać o tym, co nas kręci. Wiele kobiet jednak boi się rozmawiać o swojej seksualności, przez co jedynym sposobem na orgazm staje się masturbacja, a udany seks jest tak odległy, jak lot na księżyc. Wibrator, który wygląda jak szminka W naszym świecie cieżko się rozmawia o seksie nawet z przyjaciółkami. O ile niektóre kobiety uwielbiają seks, o tyle życie towarzyskie czasem wymaga od kobiety, by wybrać się z koleżankami na tygodniowy wypad bez facetów, nie wspominając o wyjazdach służbowych. Kobieta ma prawo być wierna swojemu mężczyźnie, tak samo jak ma prawo do orgazmu, gdy go obok nie ma lub po prostu, ma prawo do dużego O. Dobrym rozwiązaniem w takich sytuacjach wydaje się być wibrator. By kobieta mogła uniknąć nieprzyjemnych rozmów z koleżankami z kółka różańcowego, na rynku pojawiły się sex zabawki, które wyglądają jak szminki. O ile Lipstick Vibe firmy Muffs & Cuffs, wygląda dokładnie jak szminka, o tyle Mia Lelo po otwarciu opakowania może się wygadać. Mia podobno ma przewagę, bo jest tak cicha, że możesz jej używać, gdy łóżko obok leży najbardziej pruderyjna koleżanka. A krzyk i głęboki oddech? No cóż, miałaś koszmar, że zmył ci się makijaż na pierwszej randce.

Eksperyment więzienny cz. 2.................56

............................58 Jesteś pijany jak Polak .......................60 sesja miesiąca ...........................62

EMIL SAMSON Lekkie pióro z zaostrzoną stalówką EmilSamson.com

Śmierć na życzenie

TOUCHÉ | maj 2012

Macie pytania na temat seksu? Piszcie: emilsamson@interia.pl


Redakcja

MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca/promocja mlower@touche.com.pl

ANIA SALAMON dyrektor artystyczna/layout/skład/łamanie asalamon@touche.com.pl

DOBRUSIA RURAŃSKA grafika

BARTOSZ FRIESE redaktor działu film/muzyka bfriese@touche.com.pl

DZIAŁ REKLAMY I MARKETINGU: promocja@touche.com.pl DZIAŁ GRAFIKI: Ewa Kania – skład,łamanie Kinga Tync – ilustracje (Jej punkt widzenia) Basia Maroń – ilustracje (Jej punkt widzenia) Ania Pikuła – ilustracje (Psychologia) Dagmara Lower – logotyp DZIAŁ FOTO: Olga Adamska, Mateusz Gajda, Karamell Studio, Hanna Sokólska, Roksana Wąs DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Małgorzata Iwanek, Martyna Kapuścińska, Cyprian Kawicz, Natalia Kosiarczyk, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Monika Masłowska, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Robert Pander, Maciek Pawlak, Agnieszka Różańska, Emil Samson, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Joanna Ślazyk, Kasia Trząska, Natalia Tarabuła, Aneta Władarz STYLIŚCI: Kasia Gorol, Ania Sowik WIZAŻ: Patrycja Kocot, Marzena Ślężyńska KOREKTA: Ewelina Chechelska, Monika Masłowska, Natalia Tarabuła STRONA INTERNETOWA: Adrian Pacała: adrian@touche.com.pl Autorką portretów jest Dobrusia Rurańska.


dział | 7

TOUCHÉ | maj 2012


8|

jej punkt widzenia

Ilustracja: Kinga Tync

Młodą wdową być

Na zewnątrz widać pomalowane paznokcie, nową bluzkę i grymas, który bardziej niż uśmiech przypomina szczerzące się kły. Tę niezrozumiałą dumę, bezczelną pozę, tarczę z gęsich piór. Ludzie myślą, że to tyle, co „nie podchodź”. I boją się - tak, mówią, że się boją tej dumy. I tego, że krzykniesz, że coś ci się podobać nie będzie lub podobać nie powinno. Ludzie mówią, że lepiej zachować dystans, bo w tym twoim spojrzeniu kryje się jakaś niechęć. A niechęć rozprzestrzenia się szybciej niż zaraza, chwyta za serce i podchodzi do gardła. Więc ty na złość wyginasz kąciki ust w dół, wyginasz, „bo tak masz”. Ludzie nie podchodzą, bo bardziej czują, niż wiedzą, że takie zbliżenia mogą boleć. Jeża się nie dotyka, „bo nie”. „Bo tak mieć” to jedna z gorszych rzeczy, którą tak naprawdę można posiadać. „Bo tak mieć” - uznawać za swoje, bez świadomości przyczyn: własnego drzewa genealogicznego i historii o Józefie. Bez Dymitriad i Okrągłego Stołu, bez smoczka, grzechotki i płaczu po nocach. Bez rozmów z ojcem i corocznego zdobywania Tarnicy. I, co gorsza, bez świadomości skutków. Bo

„tak mieć” to tyle, co nie dopuszczać możliwości zmian i czarnych bitew przyszłości, perspektyw stracenia wszystkiego i posiadania niczego. Mówię ci to, a ty wykrzywiasz twarz i nabierasz spokojnie powietrza w usta. Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że jesteś najbardziej zdystansowaną osobą, z jaką kiedykolwiek miałam do czynienia. Ale, że znam cię nieco lepiej, to besztam się po cichu, za to, że zawczasu nie ugryzłam się w język. A ty na to, że wcale tak nie myślisz, że ty wcale „tak nie masz” bo… „tak masz, że tak nie masz”. I zaczynasz śmiać się do rozpuku, a ja śmieję się razem z tobą, chociaż żadnej z nas tak naprawdę nie jest ani trochę do śmiechu. I mówisz: „nie bój się, te igły jeża to tyle co gęsie pióra. Te ostre, pomalowane paznokcie to obrona, a nie atak. A ta duma to tyle, co... strach. Boję się świata bardziej niż ty boisz się mnie”. Czujesz się kompletnie bezradna w tej całej swojej zaradności. Przerażająco spokojna na zewnątrz w tym ciągłym niepokoju w środku. Do cna zorganizowana i zaplanowana w tym nieżyciowym rozgardiaszu. Niepewność. Pozory. Neurotyczność. Mówisz, że niewiele osób to widzi, biorąc je za oczywisty stan rzeczy, a nie za coś, co może posiadać jakieś tam kolejne dno. Kogo to zresztą obchodzi. Zamykasz się więc w swoim przytulnym pokoju, tak ordynarnie przytulnym w samym centrum katowickiego postindustrializmu. Swój stan podsycasz szczyptą elektroniki. Pantha du Prince i Jon Hopkins, najchętniej w uszach w trakcie nocnych spacerów między buro - burymi zabudowaniami. Powroty do Fisza, Kayah i najważniejsze powroty - do Demarczyk, Kunickiej, Krajewskiego, Niemena. Tęsknisz za adapterem, który został w domu rodzinnym i za gramofonowymi płytami. A najbardziej w świecie to tęsknisz za początkiem XIX wieku i za wiktoriańską Anglią. Nigdy tam nie byłaś, tym bardziej nigdy nie byłaś tam na początku wieku XIX wieku. Choć bywasz tam czasem - w poezji Keatsa, Blake’a, Wordswortha, w powieściach sióstr Brontë, Jane Austen, Dickensa. I nie obchodzą cię wtedy te epidemie gruźlicy, ciemiężenie kobiet i cały ten purytanizm. I mam wrażenie, że urodziłaś się nie w tym czasie, co trzeba. Chcesz mieć krynolinową suknię. I swój dworek i własną wieś, a może i dwie. I najchętniej być młodą wdową. I ciągle powtarzasz, że to nie twoja wina, że zostałaś wychowana na bajkach o księżniczkach.

Natalia Sokólska

Czy ufna wiara w bajki może rzeczywiście wyrządzić szkody w późniejszym życiu? Napisz: nsokolska@touche.com.pl

TOUCHÉ | maj 2012


jej punkt widzenia

|9

Ilustracja: Kinga Tync

Data nieważności

Szanowna Unio Europejska, tu mówię ja, polska kobieta zostawiona. W liście niniejszym, pragnę uprzejmie prosić o wprowadzenie kodów kreskowych oraz skomunikowanych czytników. Kod taki, bogaty w informacje na temat danego osobnika, mogłabym prędko zeskanować mu z czółka i dzięki temu uzyskać wgląd w jego krańcową datę przydatności do spożycia. Być może wówczas łatwiej przeszedłby mi przez gardło. Wnioskuję o przejrzystą standaryzację i duże ISO, upatrując w takim systemie oznaczeń samych cudowności. Widząc, na ten przykład, na ulicy nadobnego młodzieńca, jako ta karta zbliżeniowa ściągnęłabym z niego niezbędne dane, rozpoczynając od daty ważności. Mężczyzna wyciskany jednodniowy zostałby skonsumowany zgodnie z przeznaczeniem i dla niemarnowania żywności. Trzymiesięczniak datowany na koniec wakacji nadałby się jak znalazł na zaspokojenie potrzeb rzędu niższego, nie tak znowu krótkoterminowego. Nad rocznym zastanawiałabym się nieco dłużej, bo to jednak jakaś forma inwestycji, lecz jeśli z gwarancją to wypas. Chłopców powyżej 24-ch miesięcy

TOUCHÉ | maj 2012

widziałabym wielce chętnie, pod rygorem podbitego serwisowania w razie jakiejkolwiek stwierdzonej awaryjności, także tej wynikającej z nieprawidłowego użytkowania. Wypalenia. Przetarcia. Użytkowaniem wieczystym przez zasiedzenie superzainteresowana może bym chwilowo nie była, lecz może kto inny by skorzystał? Skłonnam twierdzić, że taki system znacznie uszczupliłby liczbę wielu patologii społecznych, a może nawet wpłynąłby dodatnio na problematykę nad – oraz – niedodzietności? Przede wszystkim zasiałby natomiast w duszach ludzkich konsumencki spokój, którego mi braknie i widzieć go żądam. Odjechał mi bowiem książę mój na rumaku. Odpatataił się w galopie. Gdyby od zarania stało w rejestrze, że to tego dnia nasza przyjaźń przechodzi na L4 z podejrzeniem nowotworu, to pewnie bym się jakoś mądrzej przygotowała, ubrała wznioślejszą sukienczynę, wygłosiła mowę, pomna na czyjeś zasługi w rozpatatajenie mi żywota. A tu nic nie powiedzieli, nie było żadnego komunikatu wodociągów ani elektrowni, a przecież zabrakło, i wody życia, i energii, by trwać. Pozostały natomiast niezniszczalne ślady w formatach .doc, .jpg oraz nawet jakieś wysoce amatorskie .avi. Nieprzebrane tysiące tyijabajtów, nad którymi zostaję teraz ze swoją myszką sama. Co począć? Galerię aktualizować?Czy to już zbytnio melodramatyczne? Rzucić pogardę na wszędobylskie subskrypcje, okopać się blokadami niewidzialności? A może raczej zabezpieczyć próbki i oczekiwać na przyjście Sanepidu? Bo to jest przecież sprawa toksyczna, nie wiem, jakie tam mają procedury... Być może trzeba będzie nawet GOPRu, żeby mnie helikopterem ściągnął z wyżyn dramatu. Znikło mu się ot, a mnie ot jakoś prysnąć nie chce i wpływa to znacząco na narodowe PKB, PKP i HWDP, gdyż przeżywam wyjątkowo zamaszyście. Cierpi na tym z pewnością również mateczka Unia, a więc po raz wtóry apeluję: dajcie czytnik! Bo oto nadchodzą nowe czasy i nowe ludzkie oblicza, które próbuję nieudolnie oszacować w kategoriach jednomiliardowo dniowych. Jakże mam ci przyjacielu zaufać, jeśli i ty mi się jutro przeterminujesz? Czy odnajdę w sobie siłę, żeby kolejnego dnia wstać z łóżka, gdy i Tobie pojawi się na kalendarzu zdzieraku moja data nieważności? Bolę się i boję się, co to będzie, gdy się znowu przeliczymy we wzajemnym rozlubieniu właśnie teraz, gdy tak bardzo chciałabym niedoszacować. Dlatego też, droga Unio Europejska i wszyscy święci, najuprzejmiej proszę o pomoc i więcej zabaw logicznych na uczelniach wyższych, żeby choć na chwilę zająć ciało i umysł sudoku, zostawiając seppuku na kolejną, bardziej spektakularną okazję. Sandra Staletowicz

Oczekując na Państwa telegramy, depesze i faxy, uniżona: staletowiczowna@gmail.com


10 | dział

TOUCHÉ | maj 2012


wywiad z nią

RYZYKUJĘ, BO WIERZĘ, ŻE SIĘ UDA Gaba Kulka (ur. 1979) Polska pianistka, wokalistka oraz autorka tekstów. Swoją ścieżkę muzyczną rozpoczęła w 2003 roku. Szerszej publiczności znana dzięki krążkowi Hat, Rabbit (2009). Laureatka między innymi Nagrody Muzycznej Fryderyk (2009) oraz Nagrody Muzycznej Programu 3. Polskiego Radia Mateusz. 19 marca ukazał się jej kolejny krążek The Saintbox.

fotografie: Hanna Sokólska makijaż: Katarzyna Cywicka scenografia: Barbara Malinka TOUCHÉ | maj 2012

| 11


12 |

wywiad z nią

Jak mogłoby wyglądać Twoje życie teraz, gdybyś w pewnym momencie nie zdecydowała się na drogę muzyczną? Niektóre rzeczy zmieniłyby się diametralnie, inne – nieznacznie albo wcale. Na pewno malowałabym się jeszcze mniej, niż teraz, co jest prawie niemożliwe (śmiech). A tak na poważnie… Studiowałam Architekturę Wnętrz, po ukończeniu studiów pracowałam w zawodzie. Zestawiając moje obecne życie z życiem wielu moich bliskich znajomych i przyjaciół po architekturze, widzę, że nie różni się ono tak bardzo. Poza ilością czasu spędzanego w podróży. Nie da się ukryć, że ja niejako wygrałam los na loterii – znalazłam się we właściwym miejscu, o właściwym czasie i… we właściwym towarzystwie (śmiech). Dzięki temu mogę odczuć zdecydowanie więcej satysfakcji zawodowej, niż kiedykolwiek mogłabym poczuć jako wnętrzarz. A jeśli praca daje Ci satysfakcję, to jesteś zwycięzcą. Architektem wnętrz byłam kompetentnym, ale o powiedzmy… umiarkowanym rozmachu, jeśli chodzi o talent i artyzm (śmiech). Wydaje mi się, że lepiej śpiewam, niż projektuję wnętrza. A może chociaż przestrzeń, w której żyjesz na co dzień, urządziłaś według własnego smaku i gustu? Nie do końca! Coś jest w tym powiedzeniu, że szewc bez butów chodzi. Nierzadko zdarza się, że wnętrzarze mają na przykład od 7 lat kable od kinkietów wystające ze ściany. Choć na to nie ma reguły. Mi się udało rozplanować mieszkanie tak, jak to wymyśliłam. Mam jednak wiele rozwiązań, które kiedyś miały być tymczasowe i prowizoryczne, a tak się stało, że po prostu… tak zostały. Nie jest to przestrzeń idealna. Gdybym miała projektować ją od zera, na pewno wyglądałaby inaczej. A ja dodatkowo jestem okropną bałaganiarą, więc nawet jeślibym sobie zaprojektowała jakiś minimal, to zapewne bardzo szybko zniknąłby pod stosami płyt i książek. Moja przestrzeń… pewnie odrobinę świadczy o moim zawodzie, ale bynajmniej nie nieomylnie i zdecydowanie. Czyli nie zapewniłaś sobie przytulnego gniazdka? Jestem domatorem. Instynkt gniazdowania ogarnia mnie bardzo często. Szczególnie wtedy, kiedy wracam do domu po podróży. Wówczas w pierwszej kolejności rzucam bagaże w kąt i biorę się za porządki. Poświęcam temu dużo uwagi, w większości na marne. Chciałabym pozbyć się połowy rzeczy z mieszkania. Staram się robić

to systematyczne, żeby nie zarosnąć gratami – co nie jest w moim przypadku bardzo trudne. Miesiąc temu ukazał się Twój kolejny krążek – The Saintbox. Przyszedł już czas na pierwsze podsumowania? Już przed premierą podsumowałam, że to był dla mnie wyjątkowo interesujący rok. Po raz kolejny to nie ja stałam za sterem. Kapitanem okrętu był Olo Walicki. To on jest autorem większości dźwięków The Saintbox. Współpraca z Olem pokazała mi, że można się zżyć z albumem w bardzo dużym stopniu, nie będąc autorem każdej nuty. Można czuć się w pełni jego współtwórcą, pracując nad jego formą i brzmieniem – mieć świadomość, że bez ciebie byłby inny, chociaż kompozytorsko nie grasz pierwszych skrzypiec – to ogromna satysfakcja, ale też lekcja pokory. Ten krążek to dla mnie odkrycie nowej sfery współpracy. Poza tym – dostaliśmy sporo dobrych recenzji: Polityki, Przekroju, Dziennika Gazety Polskiej, wielu portali internetowych. Z drugiej strony mam wrażenie, że krążek został odebrany jako coś bardziej awangardowego, niż w rzeczywistości jest. To fakt – nie jest to prosty materiał popowy i rzeczywiście wymaga skupienia, ale to nie jest też odjechana awangarda bez krzty melodii. Saintbox ma być przeżyciem, niekoniecznie alienującym ludzi, którzy przywykli do moich piosenkowych działań. To logiczny album w całej chronologii tego, co robię.

„INSTYNKT GNIAZDOWANIA” OGARNIA MNIE BARDZO CZĘSTO. SZCZEGÓLNIE WTEDY, KIEDY WRACAM DO DOMU PO PODRÓŻY. A co ze słuchaczami? Docierają do mnie pozytywne komentarze. Myślę, że wiele osób słyszało singiel, a jesteśmy wyjątkowo ciekawi, jak przyjmą całość. To jest album który musi być przesłuchany w całości. W przeciwieństwie do chociażby Hat, Rabbit. Tam każdy kawałek był odrębną całością. Ktoś może mieć 3 piosenki z tego krążka, których słucha, a reszty nie ściągnął – i to wystarcza. A w przypadku Saintbox jest zupełnie inaczej. Żeby ułatwić dostęp do

całego materiału już wkrótce uruchomimy cyfrową wersję krążka, która będzie nieco tańsza. A nawet jeśli ktoś nie ma pieniędzy i miałby to sobie ściągnąć, to i tak będę bardzo nalegała na to, żeby słuchacze poznali kompletny album. Stanowi on zwartą strukturę, opowiada spójną historię. Nie jesteś rygorystyczna w kwestii autorskich praw majątkowych? W realizację The Saintbox zainwestowaliśmy z Olem z własnych kieszeni bardzo konkretne sumy, kolejne koszty poniósł nasz wydawca. Uważam, że jeśli chcemy się cieszyć dłużej jakąś płytą, uczciwie byłoby zapłacić za album. Chciałam tylko podkreślić, że jeśli ktoś KONIECZNIE chce ten album ściągnąć za darmo, bo nie ma 35 złotych, niech proszę ściągnie całość i posłucha w kolejności, bo to część naszej pracy i szkoda byłoby prezentować ten album w niepełnej formie. Bardzo dobrze rozumiem potrzebę przesłuchania całości przed decyzją kupna, staramy się temu sprostać. I cieszy mnie, jeśli mam odbiorców, nawet tych niepłacących – choć chciałabym by byli świadomi, że potrzebne są nam ich pieniądze, by nagrać i wydać kolejny album. To dość proste równanie, niech każdy ma szansę przetrawić je indywidualnie. Kiedy słuchałam Eulalii z The Saintbox momentami przechodziły mnie dreszcze. Takie właśnie emocje chcieliście wzbudzić? Eulalia rzeczywiście jest nieco wstrząsająca. Ten kawałek ma emocjonalne, kontrastowe skoki. Cieszę się, że tak to postrzegasz, że wzbudza to raptowne emocje. Ten utwór posiada melodramatyczny klimat starego kina… Który wzmocniony jest przez teledysk? Tak. Klip jest autorstwa Maćka Szupicy, który jest również odpowiedzialny za wizualizacje na naszych koncertach. Materiał koncertowy, choć spójny z płytą, nieco się od niej różni. Traktujemy je jako całościowe widowisko, zarówno wizualne, jak i dźwiękowe. Będziemy męczyć Maćka, żeby poza wizualizacjami koncertowymi pokazał jeszcze trochę swojego wielkiego macji. Będzie tego więcej! Zdecydowaliście się stworzyć krótszą wersję Eulalii. To ze względu na radiowy rygor? Rygor – to źle powiedziane. Musieliśmy podjąć decyzję. Mogliśmy albo wybrać piosenkę, która jest krótsza, albo którąś skró-

TOUCHÉ | maj 2012


dział | 13

cić. Z tym, że tych krótszych kawałków na tym albumie nie jest dużo. On ma w sumie jedynie 9 utworów, które operują zdecydowanie dłuższymi formami. Najbardziej zależało nam naEulalii. Ona w jakiś subtelny sposób zawiera w sobie kilka drogowskazów odnośnie tego, czego można się spodziewać na płycie. Uważam, że to idealny sposób na wprowadzenie słuchaczy w klimat krążka. Eulalia w oryginale trwa ponad 7 minut. Jasne, moglibyśmy to wysłać do radia, ale podejmując duże ryzyko, że nikt by tego nie grał.

ZAWARTOŚCIĄ FAL RADIOWYCH ZACZĘŁA RZĄDZIĆ MATEMATYKA. NIEWIELE JEST STACJI, KTÓRE POLEGAJĄ NA AUTORSKICH ZABIEGACH LUDZI, KTÓRZY TAM PRACUJĄ. A SZKODA.

Albo wyciszał po 3 minutach i 20 sekundach... Albo na minutowym wstępie wszedł jeszcze z prognozą pogody (śmiech). A my nie chcieliśmy do tego dopuścić. Wpadłam więc na pomysł, żeby zrobić autorski skrót tej piosenki. Znaleźliśmy miejsca, w których dałoby się pociąć Eulalię i złożyliśmy ją w alternatywnej kolejności. I tym samym zrobiliśmy skrót, który nie wymagał od nas artystycznego kompromisu. Ta wersja została natychmiast zaakceptowana. I to właśnie do tej wersji został nakręcony teledysk. W taki sposób każdy może się przekonać, że to ma sens – również w tej krótszej, singlowej wersji. Ciekawi mnie to, dlaczego w eterze nie ma miejsca na delektowanie się dłuższymi kawałkami… Miejsce jest, ale wyłącznie w audycjach autorskich. To efekt szeregu zmian. Przede wszystkim mechanizacji procesu emisji muzyki: zależności od playlisty w komputerze, testowania kawałków przez telefon po 10–15 sekund. Z tego wyciągają średnią, przeliczają, kalkulują. Zawartością fal radiowych zaczęła rządzić matematy-

TOUCHÉ | maj 2012

ka. Niewiele jest stacji, które polegają na autorskich zabiegach ludzi, którzy tam pracują. A szkoda. Bo jeśli ktoś preferuje maszynę losującą w wyborze utworów, to może w odtwarzaczu włączyć opcję shuffle. Albo wejść na portal, który automatycznie tworzy playlistę z hasłem wywoławczym. Może przesycenie takimi serwisami sprawi, że radio odbiegnie od tego typu wyboru muzyki. Może to, że żywy człowiek będzie siedział po drugiej stronie mikrofonu stanie się super atutem radia, stanowiącym jego przewagę nad portalami muzycznymi. A na antenie znajdzie się więcej miejsca na autorskie audycje. A Ty, którą z wersji Eulalii wolisz? W kontekście tego, o czym przed chwilą rozmawiałyśmy, to jasne. Dłuższa, albu-

mowa wersja Eulalii jest wersją – matką. Tam jest pełen tekst, pełna wersja muzyczna. I to ma sens, ale tylko i wyłącznie w kontekście całej płyty. Gdyby wyrwać ją z kontekstu, to odbiór dłuższej wersji bez towarzystwa całego albumu może być dosyć… problematyczny. Saintbox całkiem niedawno ujrzał światło dzienne. Tymczasem Ty, lada dzień, wylatujesz na miesiąc do Tajwanu. Nie będzie to promocyjny samobój tej płyty? Doświadczenie z Hat, Rabbit pokazało mi, że niekoniecznie. Tamta płyta ukazała się w maju, a trasa promująca ją miała miejsce dopiero w październiku. Bywają artyści, którzy muszę zrobić trasę koncertową i promocyjną niemalże w dniu premiery płyty. Saintbox natomiast to krążek, który


14 |

wywiad z nią

musi najpierw wsiąknąć w świadomość ludzi. Dopiero potem my będziemy mogli podjąć dodatkowe działania. Na razie mieliśmy 2 koncerty, w lecie będzie kilka kolejnych. W pełni skoncentruję się na tym dopiero jesienią. Co Cię pcha na ten koniec świata? Zaproszenie! Niestety nie na koncert. Będę gościnnie udzielać wykładów skierowanych do młodych ludzi, dotyczących pisania i nagrywania piosenek. Jestem tym absolutnie przerażona! Nie powinnam jednak zapeszać. A ja myślałam, że pisania tekstów nie da się nauczyć, że to trzeba czuć… W pewnym sensie nie da się nauczyć ani pisania piosenek ani pisania tekstów - ale można spróbować dać ludziom narzędzia, którymi zbudują swój własny warsztat muzyczny. Ja nauczyłam się przez słuchanie – i w tę stronę chciałabym ich kierować – żeby zaczęli słuchać ze zrozumieniem. Wtedy możliwościom nie ma końca… Uczysz się mandaryńskiego przed podróżą do Tajwanu? To wykracza poza moje umiejętności językowe (śmiech). Kiedy byliśmy na Tajwanie w zeszłym roku, okazało się, że porozumienie się jest niezwykle problematyczne. Na przykład zamawiasz zupę, pokazujesz na krewetkę, a dostajesz smażony ryż z jajkiem. Przeciwwagą do tego jest mentalność ludzi z Tajwanu. Są przemili, niesamowicie uczynni, przychyliliby ci nieba, tylko, że… nie wiedzą, czego od nich chcesz (śmiech). Więc na przykład z radością zaprowadzą cię w miejsce, o które pytasz. Z tym, że okazuje się, że tobie chodziło o zupełnie inne miejsce. Ale tam człowiek nie zginie – wystarczy, że wyglądasz na zagubionego, a już pojawiają się przy tobie 3 osoby, które bezinteresownie proponują pomoc. Może uda Ci się zaaranżować jakiś koncert podczas pobytu? Rozmawiałam z organizatorami, że jeżeli już tam będę, to bardzo chętnie zagram w ramach zaproszenia. Tam jest stworzona przestrzeń dla gościnnych artystów. Mam już zabukowany jeden solowy koncert na terenie kampusu uniwersyteckiego. Za granicą też masz słuchaczy? Za granicą nie działam intensywnie koncertowo. Natomiast staram się, żeby wszystkie moje płyty tam dostępne. Kiedy rozpoczynałam drogę muzyczną 10 lat temu, wystartowałam z intensywną bazą słucha-

czy zagranicznych. Oni byli odbiorcami moich pierwszych demówek, zamieszczanych na forach. Czuję więc odpowiedzialność wobec angielskojęzycznej części mojej publiczności. Trochę ją zaniedbuję – rzadko zamieszczam np. statusy po angielsku na Facebooku. Chociaż wiem, że powinnam. To jest drobna, ale bardzo charakterystyczna i entuzjastyczna grupa odbiorców. Bo jeżeli jesteś czyimś fanem na taką odległość, to znaczy, że ci naprawdę zależy. Czyli masz grupę swoich fanów za granicą, jesteś zapraszana na zagraniczne seminaria, znaczna część Twoich piosenek jest w języku angielskim… Nie kusi Cię czasem wyprowadzka z Polski? Na jakiś czas mogłabym się wyprowadzić, ale raczej nie na stałe. W tym momencie w to wątpię. Choć odnajduję w sobie instynkt obieżyświata, lubię wracać do domu. Kiedy wyjeżdżam, okazuje się, że istnieje cała masa instynktów i odnośników, które łączą mnie z rodzinnym krajem. Trudna jest konieczność tłumaczenia komuś kontekstów kulturowych, historycznych, nawet popkulturowych… To dosyć męczące. Jeśli już rozmawiamy o podróżach… Znajdujemy się teraz w Rydułtowach, gdzie przed chwilą zagrałaś koncert. Raczej nie spodziewałam się, że przyjedziesz tu limuzyną wysadzaną brylantami. Zaskoczyło mnie jednak to, że trasę z Warszawy pokonałaś pociągiem. Limuzyna została w domu (śmiech). Kiedy na koncert jedzie nas więcej, to możemy sobie pozwolić na wynajem busa. Podróż pociągiem tymczasem jest dla mnie przejawem luksusu. To jest możliwe tylko i wyłącznie wtedy, kiedy mam koncerty solo. Wiesz, kiedy na miejscu jest fortepian, wystarcza jedna walizka, ukulele, parę płyt na sprzedaż, książka do czytania – to prawdziwa wygoda. Podróże samochodem są bardziej męczące, drogi są zatłoczone i nie zawsze jest bezpiecznie. Pociągi, jak się okazuje, też nie do końca są bezpieczne, ale przynajmniej mam świadomość, że to jest ode mnie totalnie niezależne. Podróżując pociągiem czuję się wolna. Wolna? Środki transportu publicznego nie są dla Ciebie męczące pod kątem Twojej rozpoznawalności? W ogóle nie mam z tym problemu. Czasem tylko ktoś się do mnie uśmiechnie w metrze. Komunikacja miejska jest wspaniała. Może poza sezonem przeziębieniowym. Jak ktoś na mnie kaszlnie, to ja muszę odwołać koncert, i pozamiatane (śmiech).

Masz na swoim koncie współpracę z wieloma muzykami. Stawiasz na jakość emocjonalną, czy muzyczną wspólnej twórczości? Przede wszystkim na emocjonalną. Chociaż trudno jest zapewnić sobie komfort emocjonalny, kiedy widzisz, że muzycznie ktoś do ciebie kompletnie nie pasuje. To działa też w drugą stronę – możesz pracować z bardzo utalentowanym ludźmi, ale kompletnie nie móc się z nimi dogadać osobiście. Wtedy jest dramat. Najlepiej po prostu mieć utalentowanych przyjaciół – na co nie narzekam.

NIE DA SIĘ NAUCZYĆ ANI PISANIA PIOSENEK ANI PISANIA TEKSTÓW – ALE MOŻNA SPRÓBOWAĆ DAĆ LUDZIOM NARZĘDZIA, KTÓRYMI ZBUDUJĄ SWÓJ WŁASNY WARSZTAT MUZYCZNY.

Jest ktoś na muzycznym rynku światowym, z kim chciałabyś zagrać? Tak! Danny Elfman! Tylko, że on… nie gra koncertów. Ale mógłby napisać dla mnie muzykę. A na rynku polskim? Tak! Daniel Elfman (śmiech)! A tak na poważnie… Dużo osób nie lubi mówić o swoich preferencjach współpracy, żeby jej nie skreślić wcześniej, niż w ogóle mogłaby zostać nawiązana. Z drugiej strony, może jeśli to ujawnię, to ktoś to przeczyta i zadzwoni… Powiem tak: w najbliższym czasie chciałabym się skupić na osobistym rozwoju, własnym pisaniu. Przez ostatnie 2 lata nie robiłam nic innego, poza współpracą z innymi muzykami. Było to fantastyczne przeżycie. Teraz nadszedł jednak moment, kiedy wypadałoby zwinąć żagle i skupić się na własnym materiale. Nadszedł na to czas. Myślę, że to będzie następna płyta. Chyba, że do Polski przyleci Danny Elfman (śmiech)… Teksty, które piszesz, są dla mnie niesamowite. Z przymrużeniem oka – ale nie wesołkowate. Głębokie – ale nie

TOUCHÉ | maj 2012


dział | 15

natchnione. Jak wygląda Twój proces twórczy? Każdemu zdarza się napisać jeden dobry tekst na kilka słabych. Trzeba pisać, skreślać, pisać, gumować. Ponieważ zwykle piszę tekst razem z muzyką, nie filtruję moich tekstów. Jeśli coś pasowało do muzyki, to zostawało. Chyba, że coś było naprawdę głupie, to próbowałam znaleźć zamiennik. Rzadko słowa powstają osobno. Gdybyś przeczytała moje teksty, czarno na białym, to jak na dłoni widać, że mają one dużo dziur. Może dzięki temu, że moje teksty powstają razem z muzyką, mogą być przekonujące. Czym jest dla Ciebie ryzyko? Nie jestem typem ryzykanta – cenię sobie spokój ducha. Staram się unikać sytuacji, które wymagałyby dramatycznych posunięć. Kiedy mam podjąć decyzje, mające znamiona ryzyka, to spowodowane jest to pozytywnym myśleniem, wiarą w to, że się uda. Jeśli podejmuje jakieś długofalowe ryzyko, to przez brak możliwości przewidywania przyszłości. Ale ten rodzaj ryzyka przecież każdego dotyczy. A Saintbox? Tak, można patrzeć na to, jako na nieco ryzykowny projekt muzyczny. Wiadomo, że nie jest i nie będzie hitem list przebojów. I nigdy nie miał nim być. Niektórzy mogą postrzegać to jako ryzyko. Ja nie myślę w ten sposób. Widzę to tak: chcieliśmy stworzyć taką, a nie inną płytę. I mam nadzieję, że nie przepadnie ona jak kamień w wodę, tylko coś dobrego się wydarzy. Raczej wynika to z mojego optymizmu, a nie z ryzykanctwa. Życzę Ci w takim razie jak najwięcej takiego optymizmu!

Rozmawiała: Natalia Sokólska

TOUCHÉ | maj 2012


16 | dział

„NIEMOŻLIWE” NIE ISTNIEJE, „NIEMOŻLIWE” TO WYMÓWKA Jan Mela (23 l.) Polarnik, podróżnik, najmłodszy zdobywca obu biegunów w ciągu jednego roku. Założyciel Fundacji Poza Horyzonty, laureat wielu znaczących nagród m. in. Człowiek Bez Barier. Ponad to – student psychologii, zapalony autostopowicz, wprawny łowca staroci, okazjonalny eksperymentator kulinarny. Kreator możliwości. Generator zaskakujących pomysłów. Dziesięć lat temu, w wyniku wypadku stracił rękę i nogę. Jednak twierdzi, że niepełnosprawność to wymówka, a życie trzeba smakować.

fotografie: Mateusz Gajda TOUCHÉ | maj 2012


dział | 17

TOUCHÉ | maj 2012


18 |

wywiad z nim

Słuchasz starego, polskiego rocka w dobrym wydaniu? Powiedzmy z lat 80., 90… Pewnie, że tak! Uwielbiam to! Na przykład TSA…

nie zabiera bardzo dużo energii. Poza tym każdy z nas jest zakryty wieloma warstwami ciuchów, na twarzach mamy kominiarki, do tego jeszcze czapki i gogle, więc trzeba by się drzeć.

IRA? Też – jak najbardziej. W ogóle klasyka polskiego rocka to jest coś kapitalnego! Niestety od tego się odchodzi, a szkoda…. Muszę przyznać, że nie jestem w stanie znieść audycji czołowych, komercyjnych stacji radiowych. W ogóle nie pojmuję tej muzyki, irytuje mnie i wkurza, nie potrafię jej „wchłonąć”. Pamiętam, jak w zeszłym roku byliśmy na wyprawie w Beskidzie Niskim – przez dwanaście dni odcięci od wszystkiego, również od muzyki. Kiedy wracaliśmy, już robiłem plany, czego sobie posłucham: a może zapuścimy Floydów, TSA, a może IRĘ – coś konkretnego.

Jak wyglądało przygotowanie do tej wyprawy? Przygotowanie to rzeczywiście był długi proces - półtora roku i w tym czasie musieliśmy przygotować się przede wszystkim kondycyjnie. Reszty nie da się przewidzieć, to jest zawsze jedno wielkie zaskoczenie. Nie da się poczuć jak to jest w minus trzydziestu stopniach, inaczej niż będąc w tych minus trzydziestu stopniach.

IRA ma taki dobry kawałek „Zdobyć świata szczyt” – pamiętasz? Tego nie kojarzę… Zdobyć świata szczyt/albo przeżyć jeden dzień/ zapamiętać sny i zrozumieć jeden z nich/ten jeden najważniejszy wielki sen/ ten jeden opowiedzieć im… Zastanawia mnie, o czym myśli facet, który zdobywa „świata szczyt” – dosłownie. Myśli o bardzo różnych rzeczach. Przed wyprawą na Biegun Północny wybierałem sobie takie co lepsze „kąski myślowe”, różne tematy, które będę rozważał w czasie drogi. Tak naprawdę taka podróż na biegun to jest jedna wielka pielgrzymka. Wstajemy rano, obieramy kierunek, który się raczej nie zmienia, bo jest to stale północ. Idziemy, idziemy, idziemy… Jak długo szliście na biegun? Dziesięć dni. Zupełna monotonia. Podróż w głąb siebie – pełna myśli i emocji. To było tak, że trzeciego dnia musiałem sobie myśleć rano – cholera, czym tu teraz zająć głowę, o ważnych rzeczach już pomyślałem, o tych średnich też i co teraz. Nie rozmawialiście z Markiem (przyp. red. Marek Kamiński – podróżnik, polarnik, towarzyszył Jaśkowi w wyprawie) w trasie? Podczas drogi człowiek jest tak bardzo na niej skupiony, tak mocno wychłodzony i zmęczony fizycznie, że wtedy mówie-

Teraz, kiedy myślisz „Arktyka”, co widzisz? Symbol. Ta wyprawa na biegun była dla mnie symbolem „możliwego” albo niemożliwego”. To była próba dokonania tego niemożliwego, zawstydzenia ludzi. Pokazania im - jeżeli wy, którzy z taką pewnością stwierdzaliście, że tego się nie da zrobić, teraz widzicie, że jednak się da - to co to znaczy niemożliwe? „Niemożliwe” to wymówka, która siedzi w głowach wielu ludzi i sprawia, że im się wydaje, że czegoś tam w życiu nie mogą zrobić. Jeżeli to słowo się wyrzuci – można wszystko… Bo niemożliwe nie istnieje… Nie. Po Arktyce zdobyłeś Kilimandżaro nazywane „dachem Afryki”. Dlaczego wybrałeś akurat Afrykę? Chodziło o temperaturową równowagę, po -30 stopniach na biegunie? (śmiech) To w ogóle nie były moje plany. Ja jestem wielkim szczęściarzem. Życie cały czas serwuje mi pewne możliwości, a ja staram się z nich korzystać. Mimo że wiele straciłem, to cały czas dostaję okazje do robienia świetnych rzeczy. Wiem, że do mało kogo te okazje przychodzą w tak jasny sposób. Marek Kamiński, który pyta: stary, idziesz na biegun czy nie? Albo Anna Dymna, która dzwoni i mówi: słuchaj, może chciałbyś pójść na Kilimandżaro? To ona zaproponowała Ci tę wyprawę? Tak. Początkowo to nie były moje plany i nie brzmiało to tak łatwo. To nie ja stwierdziłem, że zrobię to czy tamto, tylko ludzie, którzy mnie tym pozarażali.

Z pomysłem Kilimandżaro zadzwoniła do mnie Ania Dymna, której fundacja zorganizowała tę wyprawę. To była dla mnie oferta… Nie do odrzucenia. Zdecydowanie. Kto był w ekipie? Dziewięć osób – trzy osoby poruszające się na wózkach, dwie chodzące o kulach, Kasia, która straciła obie ręce, Piotrek, który stracił płuco w wyniku raka, niewidomy Łukasz…

PRZED WYPRAWĄ NA BIEGUN PÓŁNOCNY WYBIERAŁEM SOBIE TAKIE CO LEPSZE „KĄSKI MYŚLOWE”, RÓŻNE TEMATY, KTÓRE BĘDĘ ROZWAŻAŁ W CZASIE DROGI.

Jak to jest technicznie możliwe, że ludzie na wózkach zdobywają Kilimandżaro? Piotrek, Jarek i Angelika są w różnych sytuacjach. Piotrek i Jarek stracili nogi w wyniku porażenia prądem, ale obaj mają bardzo silne ręce, zresztą są sportowcami. Angelika choruje na zanik mięśni. Przez chorobę cały organizm jest bardzo słaby. W trudniejszych momentach wyprawy trzeba było wieźć ją na tzw. „noszach alpejskich”, które z założenia służą w wysokich górach do zwożenia osób, które wymiękną. My używaliśmy ich, by wyjść wyżej. I z każdym krokiem być bliżej celu? Tak, chociaż nie zawsze celem jest szczyt. Wyprawa na Kilimandżaro to było dla mnie zauważenie drugiego człowieka. To, z jakim nastawieniem ja wyruszyłem na tę wyprawę, a z jakim wracałem, to są dwa różne światy. Zobaczyłem tam coś, co nazywam „żonglerką organów” (śmiech) i to jest po prostu kosmiczne. Zobaczyłem, że ten człowiek na wózku, mimo że nie pojedzie sam, może być „oczyma” tego, który nie widzi, a tamten z kolei może przecież pchać wózek i ra-

TOUCHÉ | maj 2012


wywiad z nim

zem tworzą genialny zespół mimo swoich niepełnosprawności, a może nawet dzięki nim. Tam nie potrzeba było nikogo więcej. Kilimandżaro było zupełnie inną wyprawą niż ta z Markiem Kamińskim. Wyprawa na bieguny była w pewnym sensie egocentryczna. Tam poszukiwałem siebie, wyzwania, przygody. To ja coś zrobię, udowodnię, pokażę. Potem zrozumiałem, że takie wyprawy mogą coś znaczyć dla innych ludzi. Zobaczyłem, jak wielu ludzi potrzebuje zwykłej nadziei, przykładów. Odkryłem, że wcale nie muszę dużo mówić, ja po prostu pokazuję, że da się zrobić wszystko. To prawda, że właśnie na Kilimandżaro zdecydowałeś, że założysz Fundację Poza Horyzonty? Tak, spotkałem tam Piotrka, z którym na początku prowadziliśmy fundację. Robiliśmy razem kilka większych wypraw – Elbrus, później El Capitan w Stanach. Pracowaliśmy razem przez rok, potem nasze drogi się rozeszły, bo każdy miał inne cele. Dla mnie bardziej spektakularną wyprawą będzie zebranie ekipy niepełnosprawnych lub osób z domów dziecka, które na co dzień nie wierzą w siebie i pójście gdzieś w polskie góry, by dać im moż-

TOUCHÉ | maj 2012

| 19

liwość przeżycia życiowej przygody, niż zdobycie samemu kolejnego szczytu tylko po to, by móc się podpisać „Jan Mela – tu byłem”. Teraz skupiam się na mniejszych wyprawach, które większej ilości osób dają możliwość przeżycia czegoś wyjątkowego.

to jest Twój wybór. Niepełnosprawność to jest problem, ale to też wymówka. Stary, masz wybór. Chcesz siedzieć na dupie i nic nie robić, to siedź, proszę bardzo. Ale ja chcę, żebyś wiedział, że to tylko i wyłącznie Twój wybór. Jeśli chcesz żyć w pełni – zobacz – można.

Mam wrażenie, że działając w Fundacji pokazujesz ludziom jak żyć „z całej siły” czasami – jak żyć „po resecie”, na nowo, od początku. A czego Ty – uczysz się od nich? Uczę się strasznie dużo! Dla mnie to, ze mogę się z kimś podzielić moim życiowym doświadczeniem, jest przede wszystkim nadawaniem temu doświadczeniu sensu. Częścią mojej pracy w Fundacji jest zwykły kontakt z ludźmi – w szkołach, szpitalach, domach dziecka, czasem nawet w poprawczakach i więzieniach. Wtedy najważniejszym narzędziem jest moje życiowe doświadczenie i dzięki temu mam niezbite argumenty. Przychodzę do szpitala, odstawiam cyrk, czasem robię sobie jaja z rożnych rzeczy, żeby pokazać, że można mieć dystans do siebie, do tego kim się jest i jakim się jest. Pokazuję jak wygląda proteza, że da się na niej skakać, biegać, wspinać. I to są pewne konkrety. Mówię: stary,

Chciałabym teraz usłyszeć coś na temat Maratonu Nowojorskiego, w którym wziąłeś udział. Pobiegać dla kondycji – w porządku, ale żeby od razu brać udział w jednym z największych maratonów na świecie? To kolejna szalona historia, zwłaszcza, że nigdy nie lubiłem biegać (śmiech). Skąd pomysł na tak kosmiczne przedsięwzięcie? No to po kolei. Jakiś czas temu w Fundacji Poza Horyzonty stworzyliśmy coś takiego, co się nazywa „Jasiek Mela Team”. To grupa biegaczy, która prowadzi Jacek Pawlikowski, świetny gość i nasz przyjaciel, który przebiegł masę maratonów na całym świecie, a jakiś czas temu stwierdził, że chętnie się tym z kimś podzieli i zaczął biegać z takim niewidomym Jurkiem. Biegali, trenowali, osiągali świetne wyniki. I pojawiła się myśl, żeby wziąć udział


20 |

wywiad z nim

w maratonie w Nowym Jorku. Udało nam się załatwić specjalne wejściówki… Czy Ty jesteś facetem, który potrafi załatwić absolutnie wszystko?! Sam nie, ale pracuję ze świetnymi ludźmi. Przez pracę w fundacji czuję, że wszystko da się załatwić. Kiedy trzeba działać, znajdują się pomocni ludzie. Gdybym wiedział, że musze załatwić nie wiem… np. koncert TSA, IRY, czy jakikolwiek inny – daję głowę, że bym to załatwił. Każdego człowieka da się przekonać i wszystko da się zrobić. Wróćmy do maratonu… Chłopaki rzucili pomysł – Jasiek, może byś pobiegł z nami. A ja bez zastanowienia – wiecie, że nie lubię biegać, więc nie ma mowy. Potem, myślałem nad tym co powiedziałem i stwierdziłem, że w sumie to może być nowe wyzwanie – właśnie dlatego, że nie biegam, że mnie to męczy i jestem w tym po prostu kiepski. Ale może by chociaż spróbować? No i się zaczęło. Trenowaliśmy z Jackiem codziennie – z rana – siłownia, bieżnia, basen, później do pracy, a potem po południu bieganie w terenie i tak przez pół roku. Jak długo leczyłeś zakwasy po pierwszym treningu? Po pierwszym, to ja powiedziałem: ooo nie, jak tak jest po 4 kilometrach, to nie da się przebiec 42! Jacek wytłumaczył mi, że po prostu trzeba się przyzwyczaić i faktycznie. Początkowo planowałeś przebiec tylko kilka kilometrów, finalnie – pokonałeś całą trasę i dotarłeś do mety. Cieszę się, że się udało, kolejne doświadczenie, które pokazuje, że się da. Co masz teraz w planach? „Przemierzyć konno Mongolię” nadal aktualne? Tak, ale moja ukochana zabroniła mi jechać zanim nauczę się dobrze jeździć konno. Ja jestem wariat i choć ona też, to trzyma mnie w ryzach. Dlatego skupiam się na innym – chcemy wybrać się razem w podróż dookoła świata, w dłuższą wyprawę, przez różne miejsca na świecie. Podczas swoich podróży widziałeś wiele fantastycznych, niezwykłych rzeczy. Ale powiedziałeś, że to, co było najbardziej niezwykłe – to ludzie. Opowiedz mi o tym. Wiesz, tak naprawę wszystko, co w życiu robię, co mnie pasjonuje… sprowadza się

właśnie do ludzi. Podróże i oglądanie tego, jak żyją ludzie w różnych miejscach świata. Ludzie, którzy choć teoretycznie różni, są jednak bardzo podobni lub wręcz tacy sami. Psychologia i znowu – gdzieś w kawiarni lubię obserwować, podglądać ludzi, którzy rozmawiają, pary, które się kłócą lub zaręczają i zastanawiać się, dlaczego zachowują się tak, a nie inaczej. Kinematografia – ludzie i sztuka, dzięki której można kreować świat. Fotografia – znowu, próba uchwycenia, wyrażenia emocji czyjąś twarzą, widokiem albo abstrakcją.

PRACUJĘ ZE ŚWIETNYMI LUDŹMI. PRZEZ PRACĘ W FUNDACJI CZUJĘ, ŻE WSZYSTKO DA SIĘ ZAŁATWIĆ. KIEDY TRZEBA DZIAŁAĆ, ZNAJDUJĄ SIĘ POMOCNI LUDZIE.

Jakie są Twoje fotografie, obrazy? Co pokazują? Jak pokazują? Nigdy nie rozumiałem malarzy, którzy malują martwą naturę. Cholera, każdy przecież widział miskę z owocami, czy z czymś tam innym (śmiech). Jeśli już mają zdolność, żeby coś stworzyć, to po cholerę tworzyć coś, co już jest? Niech pokazują to, co odległe, komponują, mieszają, tworzą niebieskie słonie, których nie ma albo lewitującą wodę. Abstrakcjonista z Ciebie. Zdecydowanie tak, kiedy już próbuję wziąć w rękę pędzel, to wychodzą mi jakieś abstrakcje. Niebieskie słonie na przykład? Na przykład (śmiech). Jesteś znany z tego, że robisz wiele niestandardowych rzeczy. Podobno jakiś czas temu kupiłeś sobie maszynę do szycia i uszyłeś designerską koszulę. Czyżbyś planował karierę kreatora mody? (śmiech) Kreatora mody nie, już samo słowo moda mnie odraża!

Komercjofobia? Chyba tak. Niezmiernie wkurza mnie to, kiedy ktoś coś mi pakuje do łba. Nie mam telewizora. Wyrzuciłem go dwa lata temu przez okno, kiedy akurat mieszkałem w takiej kamienicy, w której miałem śmietnik za oknem. To była wielka radość! Co Cię bezpośrednio do tego motywowało? Nic. Impuls chwili. Mam takie jedno cudowne wspomnienie z dzieciństwa, kiedy stoję na podwórku razem z tatą, mając może dziesięć lat, przed jakimś zepsutym telewizorem kineskopowym. Tata podaje mi młotek i pyta mnie, czy chcę go rozwalić. Pewnie, że go rozwaliłem! Ale nie wiedziałem wcześniej o tym, że kineskop ma w środku próżnię. Następuje implozja i to szkło, które pęka, od razu zasysa się do środka. To było tak metafizyczne przeżycie… No po prostu bomba! Wiedziałem, że muszę jeszcze kiedyś rozwalić jakiś telewizor. To jest najbardziej… niestandardowe hobby o jakim słyszałam (śmiech). Na razie mam za sobą mało tych telewizorów, ale zamierzam dorzucić więcej (błysk w oku). Lubujesz się w starociach, kupujesz, zbierasz, kolekcjonujesz. Jak wygląda Twój pokój? Wygląda jak muzeum w czasie remontu. Tyle, że w muzeum wszystko jest ładnie wyeksponowane, podpisane i odkurzone. A u mnie to jest tak, jakby taki worek z rzeczami z muzeum wysypać na podłogę i to się postawi, to się przyczepi, a jeśli już nie ma miejsca – to na ścianę. Kiedyś pewien psycholog powiedział mi – pokój odzwierciedla to, jak człowiek jest w środku posprzątany. Wtedy się tak strasznie wkurzyłem i mówię: nie stary, to nie może być prawda! A co tam konkretnie masz? Głównie sprzęt foto- video, przede wszystkim projektory filmowe, stare taśmy, kamery. To są rzeczy, które najbardziej mnie kręcą. Jest też przedwojenny wentylator, replika amerykańskiego karabinu maszynowego… Opowiedziałeś mi już jak się zdobywa kilkutysięczniki. Teraz porozmawiajmy o tym, jak zdobywa się kobiety… Nie znam nikogo, kto by to sobie zaplano-

TOUCHÉ | maj 2012


wywiad z nim

wał, na zasadzie – dzisiaj zdobędę kobietę swojego życia, poszedł na imprezę i po prostu ją zdobył. Ba! Oczywiście, że to znacznie bardziej skomplikowane, ale… ponawiam pytanie. Jak się to robi? Ja swoją ukochaną Anię poznałem na obozie survivalowym, gdzieś pod Olsztynem, prawie cztery lata temu. O, kurcze kawał czasu. Ja w ogóle mieszkałem i studiowałem w Łodzi. I podobno to dla kobiety przeprowadziłeś się do Krakowa. Prawda czy pogłoska? Zdecydowanie prawda. Po roku na odległość, regularnym autostopie północ-południe, chciałem być bliżej. Nasze wzajemnie zdobywanie się miało różne etapy… Mówisz bardzo ogólnikowo, konkrety proszę (śmiech). Były romantyczne niespodzianki? Jasne, że były! Rzeźbiłem jak bóbr, co by tu zrobić… Słyszałam o listach miłosnych na papierze toaletowym i wannie pełnej galaretki i kisielu. Zawsze wychodziłem z założenia, że w miłości trzeba tę drugą osobę zaskakiwać. Można zrobić cokolwiek, żeby jakoś ją zaszokować – hej! Stara, kocham Cię! Na

TOUCHÉ | maj 2012

papierze toaletowym, na czekoladzie – pomysłów jest wiele. Moja Ania zaskakuje mnie czymś cały czas i przez to możemy się wzajemnie odkrywać bardzo długo. Mam nadzieję, że przez całe życie. Czym Ania Cię zaskakuje? Wszystkimi swoimi wariackimi pomysłami! Jeśli powiedziałbym jej: kochanie, budujemy rakietę, nie zapytałaby jak większość ludzi: po co Ci rakieta? Zapytałaby, gdzie możemy dostać części do tej rakiety (śmiech). Zaskakuje mnie tym, co dla mnie zmienia – chociażby uczy się gotować, a to nigdy nie było jej mocną stroną. Uważam, że najważniejsze jest to, żeby się dla kogoś starać, zmieniać się, chociaż trudno jest zmienić siebie tak od środka. Ona zmienia dla mnie bardzo dużo i ja to widzę. Zresztą zmieniamy się oboje. Bez niej nie potrafiłbym tak wiele w sobie zmienić. To dzięki niej często się uśmiecham. Na co od zawsze zwracałeś uwagę poznając kobiety? Dla mnie najfajniejsze jest to, kiedy ktoś jest jak najbardziej… intrygujący. Są ludzie, którzy na pierwszym spotkaniu wykładają karty na stół i myślisz: co za gość, taki niezwykły, niesamowity, robi tyle rzeczy, ale znasz kogoś tydzień, miesiąc, rok i nagle widzisz, że on stoi w miejscu. A innym razem poznajesz kogoś i krok po kroku do-

| 21

stajesz więcej i więcej… Ktoś Ci nie mówi: wiesz co, zajebiście maluję. Przychodzisz do jego domu i mówisz: stary, znamy się rok, a Ty mi nie mówiłeś, że świetnie malujesz. On odpowiada: bo nie pytałaś. Najbardziej intryguje mnie to, kiedy kobieta jest taka… wciągająca. W dużej mierze tajemnicza? Tak! Tajemnicza i w jakimś stopniu… nieosiągalna, ale na pewno powinna mieć to „coś” w oczach, coś, czego nie da się określić. Nie chodzi mi tu o żaden kolor czy tusz do rzęs. W oczach jest coś takiego… co od razu nas przekonuje, co sprawia, ze wiem, ze to może być ta osoba. Marek Kamiński powiedział kiedyś, że marzenia są jak plany biznesowe – trzeba sobie je rozpisać i realizować. Brzmi bardzo prosto. To my decydujemy, kiedy te marzenia się zaczynają. Ale żeby wygrać, trzeba zagrać. Warto co jakiś czas zadawać sobie pytania. Wątpliwości są w życiu potrzebne. Czy ja w ogóle chcę być na tych studiach? Czy ja w ogóle kocham tę kobietę? Te pytania są potrzebne, żeby świadomie odpowiadać sobie – tak. To jest dokładnie to, czego chcę. To, czego potrzebuję.

rozmawiała: Justyna Skrzekut


22 |

jego punkt widzenia

| mężczyzna niefanatyk

Słowa Mężczyźni muszą uważać na to, co mówią. Parę wieków temu, pewien niemiecki astronom, niejaki Nikolaus Kopernikus, w dziele swojego życia usilnie próbował przekonać wszystkich ówczesnych, że to nie oni, tylko ta, to pojawiająca się, to znikająca za horyzontem żarówka jest pępkiem wszechświata. Nie udało się. Książka trafiła na listę dzieł zakazanych, a on sam za karę został Polakiem. Nie tak znowu dawno temu, gorącym tematem we wszystkich środkach zmasowanego przekazu była inna zakazana lista. Kopernikiem naszych czasów został poseł Biedroń, dla którego parlamentarne sformułowania okazały się być językowym grzęzawiskiem. Niewinne na pozór wyrażenia, jak elekcja, pozycja czy ustęp, w ustach (tfu!) jegomościa nabierają rumieńców, kojarząc się co najmniej niedwuznacznie. Odpowiednia komisja szybko poradziła sobie z utworzeniem listy słów zakazanych dla jedynego otwarcie waginosceptycznego posła w naszym parlamencie. Oprócz w/w słów obejmuje również rozliczne związki (tfu!) frazeologiczne. Otóż poseł Biedroń nie może pochylić się nad problemem, zawiesić ani głosu, ani tym bardziej swojego członkostwa w partii. Nawet pomimo tego, że leży to w jego interesie. Marzeniem ściętej głowy jest dla niego składanie projektu ustawy do laski marszałkowskiej. Biedak nie może nawet przeprosić i powiedzieć, że się przejęzyczył. Bo niby z kim? Na antypodach powyższego przykładu znajdują się komentatorzy sportowi (w końcu każdy sport, który nie jest łyżwiarstwem figurowym, nie jest dla gejów odpowiedni). Słuchani przez miliony i łapani za każde słówko również nie mają łatwego życia. W ferworze żywiołowego relacjonowania nawet tak z pozoru bezpiecznej dyscypliny jak kajakarstwo muszą mieć się na baczności, by nie narazić kibiców tego sportu (o ile takowi istnieją) na zaczerwienienie, kiedy usłyszą padające z telewizorowego głośnika „jeszcze tylko trzy ruchy i Włoszka będzie szczęśliwa”. O przesączonym homoskojarzeniami kolarstwie przez wzgląd na sympatię nie wspomnę, bo przecież wszyscy wiedzą, że każdy z członków (tfu!) peletonu jest „cudownym dzieckiem dwóch

pedałów”. Takie kwiatki powodują gruźliczy rechot po drugiej stronie ekranu, ale siedzący na kanapie z piwem w ręku i podrygujący rytmicznie brzuchami kibice (raczej nie kajakarstwa, a już na pewno nie łyżwiarstwa), wcale nie mają się lepiej. W swoim zwykłym życiu, zwykły mężczyzna, zwyczajnie też musi uważać. Wszystko dlatego, że faceci nie są stworzeni do mówienia rzeczy miłych. Ich ustawienia fabryczne nie przewidują używania słów powszechnie za takie uważanych, a nawet jeśli się przełamią i postanowią coś takiego powiedzieć, to muszą uważać komu i kiedy. Nie mogą powiedzieć kumplowi w szatni, że dobrze pachnie, bo zrazu zostanie wzięty za kolarza. Nie może powiedzieć kobiecie przy śniadaniu, żeby podała mu sól, bo może się przejęzyczyć i powiedzieć, że jest szmatą i zmarnowała mu życie. Wyższym poziomem wtajemniczenia jest natomiast artykułowanie wyrazu rozpoczynającego się od „koc” ,a kończącego się na „ham”. Występując samodzielnie owe wyrazy brzmią zupełnie niewinne, jednak w połączeniu ze sobą tworzą mieszankę, która przez gardło przechodzi ciężej niż mięsny jeż przez jezdnię. Ze względu na tak ekstremalne warunki mężczyźni dostosowali się w drodze ewolucji do ograniczenia pozytywnych emocji do niezbędnego minimum. Dzięki temu przedstawiciele płci niekoniecznie brzydkiej są znakomitymi brzuchomówcami - pozytywne emocje wyrażają gdzieś pod nosem, dusząc słowa w żołądku razem z żeberkami i zasmażaną kapustą. Wszak wyrażanie uczuć poprzez niewyrażanie uczuć to męska rzecz.

Gejowy Marucha

Czułe słówka prosimy kierować na adres: miesiecznik.lowiecki@gmail.com

Ilustracja: Basia Maroń

TOUCHÉ | maj 2012


jego punkt widzenia

| odważnie o kobetach | 23

Poturbowany i półprzytomny myślałem tylko o jednym, desperacko próbując sięgnąć do kieszeni spodni oraz tkwiącego w niej telefonu. Byłem uwięziony w… bo ja wiem, zniszczonym samochodzie, który zmuszony byłem wyprowadzić z toru kolizyjnego z… przebiegającym w poprzek drogi szopem praczem i uderzyć w... a niech to, drzewo (bo to był las, gdzie mieszkają szopy pracze). Wyciekająca benzyna dyktuje pośpiech, udaje mi się znaleźć komórkę, wykręcam numer mojej przyjaciółki/dziewczyny/matki i dzwonię. Sygnał, sygnał. Sygnał. Sygnał… Sygnał… Samochód się zapala. Zawsze chciałem skończyć jako brykiet. Można wprawdzie zapytać, dlaczego u diabła nie zadzwoniłem po straż albo pogotowie. Można, ale cicho tam, staram się budować pełną dziur narrację. Można też zapytać, dlaczego w mojej nieszczęśliwie powypadkowej głowie zrodził się pomysł, by zadzwonić w takim położeniu do kobiety. I to jest dobre pytanie! Bo oczekiwać, że droga naszemu sercu przedstawicielka płci ślicznej wygrzebie na czas telefon z otchłani swej torebki to przykład logiki pourazowo wstrząśniętej (niezmieszanej). Albo myślenia godnego nagrody Darwina. Pewnie obu. To właśnie o torebkach będzie kolejna odsłona comiesięcznej dawki marudzenia. Czy mogłem wziąć na warsztat stereotyp bardziej oklepany? Jasne, przecież tyle ich i jeden lepszy od drugiego! Ale tek serio – ten ma coś w sobie i zajmuje szczególne miejsce w moim smoliście czarnym sercu. Przyznacie mi rację, gdy przypomnicie sobie, jak to ostatnio było, kiedy ktoś poprosił was o przekazanie kluczy do domu. Czy też samochodu. Albo tego tajnego pomieszczania, gdzie trzymacie zakutych w lateks niewolników (o wszystkim wiem!). Problem nie polega jednak tylko na tym, że coś w tych przenośnych, czarnych dziurach (chyba) jest i to tylko kwestia czasu, iż kiedyś (lada dzień) uda Wam się to znaleźć. Zabawniejsze jest, że znajdować się tam może wszystko i to bez większej świadomości właścicielki. Poczynając od świstków, paragonów, karteczek z ważnymi informacjami po naprawdę ważne dokumenty, zaświadczenia, orzeczenia o dobrowolnym wyzbyciu się organów. Chusteczki w różnym stanie zużycia i skupienia. Biżuteria, błyskotki, pudry, kremy, ogólnie pojęta chemia i narzędzia kosmetyczne, narzędzia tynkarskie (ale to chyba te same). Portfele, portmonetki, pojemniczki – zawierające wszystko, oprócz pieniędzy, które błąkają się luzem. Broszki, gumki, wsuwki, wpinki, przypinki, spinki, podpinki - panny wybaczą, ale po prostu brak mi słów. Dosłownie, po prostu brak mi odpowiedniego słownictwa na to wszystko! A skąd wiecie, że nie macie pasażerów na gapę. Skąd możecie wiedzieć, czy ekosystem damskiej torebki nie skrywa pasożytów żerujących na miotających się po odmętach tic tacach, mentosach i pokruszonych ciasteczkach? Może pewnego dnia szukając włochatej szczoty do przypudrowania noska traficie na włochatego szopa pracza z brudnym noskiem, bo ów puder zjadł? Bo może istnieją szopy pracze, które mieszkają w torebkach? Proste życie mężczyzn uczy, że może być inaczej, moje drogie. Wszystko nosimy w spodniach, w efekcie nie mamy przy sobie

TOUCHÉ | maj 2012

Ilustracja: Basia Maroń

O wypadkach, szopach i otchłaniach torebek

nic niepotrzebnego. Mamy komórkę do poszpanowania przed kolegami, mamy otwieracz do piwa. Tyle, kropka. A w spodniach zostaje wciąż tyle miejsca, że i dzikiego zwierzaka tam zmieścimy.

Kamil Lipa

Czy znajdzie się odważna Czytelniczka pragnąca podyskutować? Przyjmuję wyzwanie i czekam: ksiaze.kam@gmail.com


24 |

fashion

VICTORIAN twins

foto: Karamell Studio stylizacje: Patrycja Plesiak wizaż, fryzury: Marzena Ślężyńska modelki: Klaudia i Sonia Żogała

Zdjęcia zrealizowano w Cafe Pogoń w Sosnowcu

TOUCHÉ | maj 2012


dział | 25

TOUCHÉ | maj 2012


26 | dział

TOUCHÉ | maj 2012


dział | 27

TOUCHÉ | maj 2012


28 | dział

TOUCHÉ | maj 2012


fot. Piotr Cichy (piotrcichy.com)

dział | 29

Patrycja Plesiak Projektantka mody, która swoją pasję rozwija na studiach w Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, na Wydziale Tkaniny i Ubioru. Założycielka Studia Mody PP Design. Na swoim koncie ma pięć kolekcji prezentowanych na międzynarodowych konkursach dla projektantów tj. Off Fashion. Ma za sobą dwa autorskie pokazy. Kolejne trzy kolekcje można było zobaczyć w Białej Fabryce w Łodzi. Premiera najnowszej kolekcji Victorian, prezentowanej na łamach magazynu TOUCHÉ, odbędzie się podczas wydarzenia The Look Of The Year w Łodzi, w ramach pokazów Premiere Runway. Każda ze stworzonych kolekcji jest inna – projektantka lubi zaskakiwać swoich klientów. Nie lubi banału i monotonii. Stara się, aby zakładany projekt nie był tylko ubraniem, ale powodem dzięki któremu kobiety odnajdują w sobie prawdziwe piękno i seksapil. Projekty są najwyższej jakości, zarówno pod względem szycia, jak i materiałów. Przywiązuje uwagę do perfekcyjnego krawiectwa. Wybiera najlepsze gatunkowo materiały: jedwabie, wysokiej jakości dzianiny, kaszmir. Daje to pewność, że rzecz, którą sprzedaje, reprezentuje wysoką jakość, a klientkom zapewnia pełną satysfakcję z zakupu. Oferuje sprzedaż modeli z kolekcji (do obejrzenia na stronie internetowej www.patrycjaplesiak.com ) lub na profilu na Facebooku. Wkrótce ubrania z metką PP Design będzie można zakupić w autorskim sklepie internetowym Patrycji Plesiak. Istnieje również możliwość złożenia indywidualnych zamówień sukni wieczorowych i koktajlowych na miarę. Styl PP Design jest oryginalny, unikatowy i niezwykle kobiecy. Ilość pracy włożonej w każdy projekt może także wskazywać na ich luksusowość.

TOUCHÉ | maj 2012


30 |

fashion

street fashion Laura Debiut działu Street Fashion rozpoczyna Laura, studentka filozofii., która lubi łączyć stare z nowym, chętnie też kupuje w secondhandach, co widać w jej stylizacji. Laura ma na sobie białe rurki oraz buty z lumpeksu. Marynarka i torebka zaś pochodzą z Zary. T-shirt zakupiony został poprzez internet. Dużo bieli w tym zestawie, lecz wzory na koszulce, torba i piękne, ciemne włosy przełamują tę lawinę jednego koloru .Niech Was nie oburza ta reklamówka w jej ręku, Laura jest świeżo po zakupach w secondhandzie.

Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: http://przebierankipannyanki.blogspot.com/

TOUCHÉ | maj 2012


fashion

Wszystkie elementy stroju pochodzą z Second-handu. Jestem urodzoną lumpiarą, uwielbiam wyszukiwać najlepsze perełki za śmieszne grosze. Mam pewność, że raczej nie spotkam osoby tak samo ubranej. W tej stylizacji postawiłam na biel i powstał niemalże total white look, który jest ostatnio bardzo modnym trendem.

Kasia Gorol Znana w Sieci jako Jestem Kasia. Studentka germanistyki i języka szwedzkiego, kochająca modę, zakupy i zabawę w stylistkę własnej osoby. Wraz ze swoimi stylizacjami często widywana na jednej z najpopularniejszych stron modowych na świecie: http://lookbook.nu/user/63384-Kasia-G/ Kasię znajdziecie również na jej stronie internetowej http://www.fashionsalade.com/jestemkasia/ oraz innych portalach: http://www.facebook.com/JestemKasiaBlog http:// www.formspring.me/Kasiica http://www.bloglovin.com/blog/2384316# .

TOUCHÉ | maj 2012

| 31


32 |

film

On i Ona w kinie O przyjaźni bez granic

„Nietykalni” / „Intouchables” Data premiery: 13.04.2012 (Polska), 23.09.2011 (Świat) Scenariusz i Reżyseria: Olivier Nakache, Eric Toledano Zdjęcia: Ludovico Einaudi Obsada: Francois Cluzet (Philippe), Omar Sy (Driss), Anne Le Ny (Yvonne), Audrey Fleurot (Magalie) Dystrybucja: Gutek Film Czas trwania filmu: 1 godzina, 52 minuty

Nie mam poczucia humoru. Z natury jestem malkontentem i nihilistą. Jeśli się już z czegoś śmieję, to jest to błahostka, której większość ludzi w ogóle nie rozumie. Dlatego z pewnością siebie rozsiadłem się w fotelu kinowym, z nieodłączonym przekonaniem, że Nietykalni – komedia, która podobno zachwyciła aż dwadzieścia pięć milionów widzów - mnie w ogóle nie ruszy, nie przysporzy uśmiechu, ani tym bardziej pulsacyjnego śmiechu. Moi Drodzy, myliłem się… Nietykalni to prostolinijna, ale jednocześnie niebanalna historia przyjaźni nawiązującej się pomiędzy Philippem - sparaliżowanym, bogatym przedsiębiorcą, a jego opiekunem, Drissem, który do willi i salonów, trafił z ciemnej, szarej, niebezpiecznej ulicy. Opowieść, co istotne, oparta jest na autentycznych wydarzeniach i przygodach. Dwie z pozoru niepasujące do siebie monady, przyciągają siebie bardziej, aniżeli te zbieżne i pokrewne. Charakterystyczny, ekstrawagancki sposób bycia Driss’a imponuje spragnionemu szaleństwa i normalnego życia, milionerowi. Film Oliviera Nakache i Erica Toledano nie epatuje wyświechtanymi sloganami. Przez pryzmat komicznych, ale i wzruszających sytuacji, twórcy przedstawiają losy fascynujących postaci. Zabawne dialogi i skecze nie mają jedynie na celu rozbawienia podatnej na komizm publiczności. One przede wszystkim powinny dotrzeć w głąb człowieka, uwypuklić wiarę w ludzi drzemiącą w każdym z nas, nauczyć tolerancji. Bezpretensjonalność filmu to także zasługa genialnego aktorstwa. Francois Cluzet (Philippe) jest zarówno żartobliwy, jak i melancholijny w swoim przekazie, natomiast pełen pozytywnej energii Omar Sy w roli Drissa (aktor uhonorowany został Cezarem za tę kreację) zaprezentował całe spektrum swoich aktorskich możliwości, dzięki czemu jego postać to idealny przykład “człowieka z sąsiedztwa”. Francuska komedia ma jeszcze jeden, ogromny atut – w sposób skromny i bez patosu, dostarcza wigoru, owocnie nastraja, powoduje, że chociaż po wyjściu z kina, człowiek patrzy na otaczający go świat przez różowe okulary. Nietykalni to swego rodzaju przypowieść o bezinteresownej dobroci, pięknej przyjaźni, wreszcie afirmacji życia, bo ono w rzeczywistości jest piękne, Moi Drodzy, i basta! Zapewniam Was, Drodzy Czytelnicy, jeśli pod moim nosem pojawił się uśmiech, bardzo szczery i wieloznaczny, na Waszych (mam nadzieję w pełni optymistycznych) twarzach zagości niewymuszony atak radości! Eliza, teraz Twoja kolej… Widziałem, jak ocierałaś chusteczką łzy. Ze śmiechu, czy wzruszenia?!

Bartosz Friese

TOUCHÉ | maj 2012


dział | 33

Leczniczy uśmiech Muszę przyznać, uroniłam kilka łez. Tym razem, na szczęście, nie były to łzy rozpaczy nad upadającą kinematografią, lecz wzruszenia, spowodowanego odbiorem historii podanej nam przez twórców Nietykalnych w jakże piękny i bezpretensjonalny sposób. I faktycznie, zwykle melancholijni, po wyjściu z kina zmieniliśmy się na chwilę w niepoprawnych optymistów. Nie jest to zwykły komediodramat. Olivier Nakache wraz z Ericem Toledano przenieśli w filmowy świat historię niebanalnej przyjaźni dwóch mężczyzn, która wydarzyła się naprawdę. Philippe (Francois Cluzet), światły humanista, wrażliwy na sztukę i piękno, otoczony jest ludźmi pełnymi współczucia. Zamknięty w swym zredukowanym do minimum świecie, przechodząc z rąk jednych opiekunów w kolejne, coraz bardziej pogrąża się w rozrastającym się w nim wewnętrznym smutku i frustracji. W końcu, wśród kandydatów na nowego potencjalnego pracownika pojawia się niejaki Driss (Omar Sy), były więzień, utrzymujący się z zasiłków dla bezrobotnych, pochodzący z jednej z biedniejszych dzielnic Paryża. Przypadek sprawia, że oto łączą się losy dwóch zupełnie odmiennych postaci. Co mogą zaoferować sobie wzajemnie przedstawiciele tak skrajnie różnych światów? Historia pokazuje, że dużo więcej, niż moglibyśmy się tego spodziewać. Film w niezwykły sposób łamie bariery, przez które zdominowany został współczesny nam świat. Napawa optymizmem, przypominając widzowi o często zapominanych przezeń wartościach, przywraca wiarę w szczerość relacji międzyludzkich i piękno bezinteresownej przyjaźni. Wielką rolę w Nietykalnych odgrywają kreacje aktorskie głównych bohaterów. Uhonorowany Cezarem za rolę Drissa Omar Sy zaraża z ekranu ciepłem, śmiechem i szczerością, tworząc wraz z Francois Cluzet’em wprost doskonały duet. Chemia między aktorami sprawia, że historia Philippa i Drissa staje nam się bliższa. Doskonałe dialogi i lekki, inteligentny humor na długo zapadną w pamięci każdego widza. Moim zdaniem to jednak, co stanowi największą wartość filmu, to mądrość jego przekazu. Nietykalni otwierają nam bowiem oczy na to, o czym często zapominamy, brnąc w smutek i szarość dnia codziennego. Przywracają tym samym wiarę w ludzi, a więc tych, którzy nawet w najgorszych chwilach naszego życia mogą wywołać uśmiech na naszych twarzach. Zgadzam się z Tobą Bartoszu i polecam Wam, Drodzy Czytelnicy, Nietykalnych. Z całego serca!

TOUCHÉ | maj 2012

Eliza Ortemska


34 |

film

| nowość

Życie to jest show

„Życie to jest to” / „La Chispa de la vida” Data premiery: 13.04.2012 (Polska), 16.12.2011 (Świat) Reżyseria: Álex de la Iglesia, Scenariusz: Randy Feldman Zdjęcia: Kiko de la Rica Obsada: José Mota (Roberto Gómez), Salma Hayek (Luisa Gómez), Blanc Portillo (Mercedes), Juan Luis Galiardo (Burmistrz), Fernando Tejero (Johnnie), Manuel Tallafé (Claudio) Dystrybucja: AP Manana Czas trwania filmu: 1 godzina 35 minut

Media mają niewyobrażalną moc, a każdy z nas – widzów – ulega im praktycznie na każdym kroku. Jeszcze większą siłę oddziaływania posiada reklama. Ogromne billboardy wiszące na budynkach namawiające do kupna nowego proszku do prania, ulotki rozdawane na ulicach kuszące dogodnymi warunkami pożyczki, czy wkładane pod wycieraczki samochodów informacje o promocjach u pobliskiego mechanika. Chwytliwe slogany, kolorowe obrazki przykuwające uwagę, znane utwory przekształcone w celu skutecznego wypromowania produktu. W taki sposób rysuje się obraz współczesnego świata konsumpcjonizmu, którego jesteśmy nieodłączną częścią. Życie jest jak telewizja. Każda sekunda ma istotne znaczenie. Dlatego uwielbiamy brać czynny udział we wszystkim, co nas otacza. Nie byle czym, rzecz jasna. Każdy musi być na bieżąco, każdy musi wiedzieć jak najwięcej. Jednak gdy zabraknie show, wówczas schodzi się w cień codzienności. Przełknięcie gorzkiej prawdy o rzeczywistości nie wszystkim przychodzi z lekkością. Główny bohater filmu hiszpańskiego reżysera Álexa de la Iglesia, Roberto Gómez (José Mota) jest świadomy wielkiej mocy telewizji. Postanawia ją wykorzystać, nawet w momencie, delikatnie ujmując, niesprzyjającym jego sytuacji. Roberto jako bezrobotny specjalista do spraw reklamy od dłuższego czasu nie może znaleźć pracy. Mimo swego wieloletniego doświadczenia i chwytliwego sloganu dla Coca-Coli,

poszukiwania za każdym razem kończą się niepowodzeniem. Stale wspierany przez żonę Luisę (Salma Hayek) po kolejnej nieudanej próbie podjęcia pracy, postanawia spełnić marzenie ukochanej kobiety i przywrócić wspomnienia z miesiąca miodowego. W tym celu wybiera się do małego hoteliku, na którego miejscu, ku zdziwieniu Roberto, znajduje się muzeum z wykopaliskami starożytnego amfiteatru. Nieszczęśliwy traf sprawia, że bohater ulega wypadkowi na terenie znaleziska. Spadając z miejsca budowy ląduje na żelaznym rusztowaniu, a wystający z niego pręt wbija się w jego głowę. W jednej chwili bezrobotny nieudacznik staje się centrum zainteresowania wszystkich mediów i idealnym materiałem na zarobienie fortuny, z czego sam pragnie skorzystać. I nie jest to bynajmniej przejaw chciwości z jego strony. Roberto to mąż pragnący spełnienia marzeń żony, ojciec dbający o jak najlepszą przyszłość dla swoich dzieci, mężczyzna, którego godność nie pozwala na pozbawienie rodziny stałych dochodów, specjalista w dziedzinie reklamy, umiejętnie sprzedający nawet własne niepowodzenie. Roberto to człowiek, jak każdy z nas, którego życie, mimo potknięć i problemów, warte jest znacznie więcej niż walizka pełna dolarów. Reżyser, wyzbywając się nadmiernego patosu, ukazał dramatyczną kondycję współczesnego pojmowania człowieczeństwa oraz moralności, a to wszystko dzięki umiejętnie zastosowanym wątkom komediowym. Gra symbolami wyostrza przejawiającą się w trakcie całego filmu ironię, podkreślając gorzką prawdę o życiu. Ciekawa, dość nietypowa i momentami absurdalna fabuła doskonale obrazuje świat współczesnych mediów, kryzysu gospodarczego oraz wszechobecnej publiczności i poczucia bycia obserwowanym z każdej strony, niczym w Panoptikonie. Chciwość, pazerność, znieczulica, egoizm i żądza bogactwa to cechy, jakimi przesiąknięta jest nasza cywilizacja. My, widzowie, niczym publika w starożytnym amfiteatrze wnikliwie i z ciekawością obserwujemy wydarzenia, jakie dzieją się w centrum, nawet jeśli są one drastyczne i bolesne. To właśnie prawdziwy obraz świata. My chcemy patrzeć. Chcemy show. Magdalena Kudłacz

TOUCHÉ | maj 2012


film

| nowość | 35

Przeżyjmy to jeszcze raz

Titanic 3D Data premiery: 13 kwietnia 2012 (Polska), 6 kwietnia 2012 (Świat) Reżyseria: James Cameron, Scenariusz: James Cameron Zdjęcia: Russell Carpenter Obsada: Kate Winslet (Rose DeWitt Bukater), Leonardo DiCaprio (Jack Dawson), Billy Zane (Caledon Hockley), Kathy Bates (Molly Brown), Frances Fisher (Ruth DeWitt Bukater), Gloria Stuart (starsza Rose DeWitt Bukater) i inni Dystrybucja: Imperial Cinepix Czas trwania filmu: 3 godziny 14 minut

Wyreżyserowany przez Jamesa Camerona z wielkim rozmachem Titanic w krótkim czasie podbił serca milionów widzów na całym świecie, stając się jednym z najbardziej dochodowych filmów w historii kina. Co więcej, to drugi po Ben-Hurze (1959r.) film, któremu Amerykańska Akademia Filmowa przyznała aż 11 statuetek Oscara. Jak dotąd udało się to jeszcze tylko Władcy pierścieni: Powrót króla (2003r.). Historia zakazanej miłości Rose i Jacka rozgrywająca się w 1912 roku na pokładzie feralnego statku jest Wam zapewne doskonale znana. Ona – nieszczęśliwa arystokratka zaręczona z bogatym przemysłowcem. On – kochający wolność i swobodę prosty chłopak. Oboje podróżują Titanicem ku wybrzeżom Stanów Zjednoczonych. Ich przypadkowe spotkanie nieoczekiwanie przeradza się w uczucie. Rose u boku Jacka odnajduje siebie, upragnioną miłość i poczucie bezpieczeństwa, jednak wspólne szczęście nie trwa długo. W wyniku intrygi narzeczonego głównej bohaterki, Jack zostaje oskarżony o kradzież diamentu i zamknięty w areszcie na jednym z dolnych pokładów statku. Tej samej nocy uchodzący za niezatapialny Titanic tonie po zderzeniu z górą lodową. W obliczu katastrofy Rose decyduje się zaryzyko-

TOUCHÉ | maj 2012

wać życie, by uratować ukochanego. Wraz z nim pozostaje na pokładzie tonącego statku. A wszystko to zostaje przedstawione widzowi we wspomnieniach dobiegającej kresu życia Rose, która powraca do wydarzeń sprzed lat za sprawą rysunku odnalezionego przez znanego poszukiwacza skarbów we wraku Titanica. Z okazji setnej rocznicy zatonięcia jednego z najsłynniejszych statków pasażerskich w dziejach ludzkości, Titanic po piętnastu latach wraca na ekrany kin odmieniony, bo w trójwymiarowej wersji. To nie pierwszy taki przypadek. Ostatnimi czasy światowe kina raz po raz przeżywają wielki powrót kultowych tytułów odnowionych cyfrowo lub za pomocą technologii 3D. Rozczarują się jednak Ci, którzy wybierają się do kina na Titanica w 3D z ciekawości, oczekując za sprawą trzeciego wymiaru podwójnej dawki wrażeń. Z pewnością w historii kina znalazłoby się kilka filmów, które dzięki trójwymiarowemu obrazowi mogłyby zyskać na atrakcyjności podczas oglądania. Jednak dzieło Jamesa Camerona raczej do nich nie należy. Zastosowane w filmie efekty 3D oczywiście są widoczne, ale głównie w postaci trójwymiarowości bohaterów pojawiających się na ekranie. Poza tym oglądając ten film oko wprawnego widza z pewnością dostrzeże pojawiające się kilkukrotnie niewyraźne fragmenty, które choć nie wpływają w znacznym stopniu na komfort oglądania, niektórym mogą wydać się drażniące. Pomimo tego, zadowoleni z seansu powinni wyjść przede wszystkim Ci, którzy do kin wybiorą się ze względu na sam film, a nie zastosowaną w nim technologię 3D. Najbardziej zaskakującą dla widza, który po raz kolejny postanowił popłynąć w rejs z Titanicem, może okazać się chwila, w której nagle uświadomi sobie, że mimo oglądanych po wielokroć powtórek telewizyjnych, niektóre fragmenty filmu po prostu umknęły jego pamięci. Spoglądając na dzieło Camerona od tej strony, fabuła Titanica wydaje się być na tyle atrakcyjna i absorbująca dla widza, że misternie skonstruowane efekty 3D schodzą na drugi plan. Jednoznaczna ocena Titanica 3D nie przychodzi łatwo. Zastosowana w filmie technologia 3D nie wywiera zbyt wielkiego wrażenia. Nie ulega jednak wątpliwości, że Titanic to film warty uwagi, zwłaszcza jeśli ma się okazję zobaczyć go na dużym ekranie. Osobiście nie żałuję tych trzech godzin spędzonych w kinie. Brak zachwycających efektów trójwymiarowych niespecjalnie mi przeszkadzał, choć fani nowinek technologicznych mogą czuć się zawiedzeni.

Martyna Kapuścińska


36 |

film

| analiza starego dzieła

Grzeszne życie w Luizjanie

Jest dom, tam daleko w Nowym Orleanie Nazywają go Domem Wschodzącego Słońca Stał się ruiną dla wielu biednych dziewczyn I dla mnie, o Boże, jestem jedną z nich Gorące, amerykańskie Południe było ulubionym miejscem akcji dramatów Tennessee Williamsa. Miejsce to szczególnie upodobał sobie dla ukazania historii miłości, niezaspokojonych pragnień, nienawiści, zagubienia i nieujarzmionych emocji. Po Kotce na gorącym, blaszanym dachu przyszedł czas na kolejną opowieść o pasji i namiętnościach, która podobnie, jak poprzedniczka, wywołała wielkie emocje wśród widzów. Wystawiany na scenie dramat, cieszył się ogromną popularnością na Broadwayu. Sukces ten spowodował przeniesienie historii autorstwa Williamsa na szklany ekran w 1951 roku przez reżysera Elia Kazana i wywołał natychmiastowe uznanie wśród widzów i krytyków. Sceny i dialogi owego filmu stały się tekstami kultury, wielokrotnie wykorzystywanymi i przetwarzanymi aż po dzień dzisiejszy. Odpowiedzialnością za sukces należy obarczyć także w znacznej mierze aktorów, odgrywających główne role, m.in. Vivien Leigh i Marlona Brando. Film ten nominowany do Oscara, zagarnął aż cztery statuetki, z czego trzy za doskonałe kreacje aktorskie. Mowa tu oczywiście o filmie Tramwaj zwany pożądaniem, w którym dzikość i pierwotne instynkty przeplatają się ze światem delikatnym, subtelnym, nieskażonym kłamstwem czy okrucieństwem. Jednak wraz z biegiem akcji na tym idyllicznym obrazie zaczynają pojawiać się szpecące go rysy, które odkryją prawdę i obnażą obłudę, w której egzystują bohaterowie.

Film ten, to historia przede wszystkim Blanche DuBois – niemłodej już, aczkolwiek wciąż przyciągającej męskie spojrzenia, egzaltowanej damy, która przyjeżdża w odwiedziny do swej siostry i jej męża do Nowego Orleanu. Dama z wielką gracją wsiada do tramwaju o uroczej nazwie Pożądanie, by potem przesiąść się do Cmentarzy, wysiąść na Polach Elizejskich i zmierzyć się z obcą sobie rzeczywistością. Dobrze urodzona, ceniąca luksusy bohaterka jest zdziwiona widokiem mieszkania siostry. Zaniedbana kamienica, mieszcząca się przy robotniczej, zatłoczonej ulicy nie wywołuje pozytywnych uczuć, a okoliczni mieszkańcy wzbudzają podejrzenia neurotycznej panny DuBois. Dodatkowo elegantka pechowo nie zastaje pani domu. Zmuszona jest udać się do kręgielni, gdzie jej siostra Stella kibicuje namiętnie swemu mężowi podczas jego rozgrywki. Blanche od pierwszej sekundy spotkania ze Stellą zasypuje ją mnóstwem informacji, uwag, pytań (nie dając sposobności do odpowiedzi), żalów i ciągłych pretensji. Natomiast jako dygresje stosuje ciągłe dopominanie się o komplementy na temat swojego wyglądu. Zachowuje się przy tym w sposób przesadny, afektowany. Gdy Stella dowiaduje się o upadku rodzinnej posiadłości sióstr, chce poznać przyczyny zaistniałej sytuacji, jednak panna DuBois odbiera to jako atak i przyjmuje rolę ofiary, cierpiętnicy. Zapewnia siostrę, iż walczyła do końca o odzyskanie rodzinnej ziemi, oddając wszystkie swoje pieniądze i dobra, co miało doprowadzić ją do załamania i utraty zdrowia psychicznego. Poirytowana jej histerycznym zachowaniem, Stella zamyka się w łazience, zostawiając Blanche samej sobie. Wtedy do domu wraca mąż młodszej siostry – twardo stąpający po ziemi, lubią-

TOUCHÉ | maj 2012


film

cy męskie wypady do baru i profilaktyczne, podwórkowe bójki - Stanley Kowalski. Scena poznania dwójki bohaterów okraszona jest pewną dawką erotyzmu, prezentowaną przez Stanleya, niebezpiecznie zbliżającego się do swej szwagierki, dominującego nad nią swą siłą, drapieżnością. Z drugiej zaś strony mamy pozwalającą na tę dominację Blanche, która zalotnie trzepocząc rzęsami, flirtuje z mężem siostry. Nagła seksualność, wytworzona między dwójką bohaterów szybko ustępuje miejsca niechęci i nieufności Kowalskiego względem irytującej go panny DuBois. Mężczyzna podejrzewa szwagierkę o oszustwo i krętactwo w sprawie majątku sióstr, a prowadząc własne śledztwo, natrafia na informacje, które rujnują kłamliwy wizerunek wrażliwej i eleganckiej nauczycielki o romantycznej duszy. Dodatkowo Blanche ciągle przedłuża swój wyjazd, co denerwuje cholerycznego, brutalnego Stanleya. W domu państwa Kowalskich wybuchają ciągłe awantury, a miłość młodych małżonków przyjmuje postać niekończących się pretensji i agresywnych działań. Warto tu podkreślić doskonałą grę Marlona Brando i Kim Hunter. Genialna współpraca aktorów pozwoliła na wytworzenie na ekranie niesamowicie pociągającego, choć burzliwego związku, w którym wielkie uczucie i namiętność w przysłowiową sekundę przeradza się w kłótnię i doprowadza do granicy, której przekroczenie może wiele kosztować. W przypadku tych dwojga, każda kolejna awantura kończy się jednak miłosnym pojednaniem, po którym wszystko wraca do normy. Przynajmniej na pewien czas. Któż przecież mógłby oprzeć się żarliwym przeprosinom i błagalnym krzykom półnagiego, zniewalającego w swej roli Brando? Jednak aby nie odpłynąć w marzenia, należy wrócić do postaci Blanche DuBois. Spragniona uczuć kobieta zaczyna uwodzić przyjaciela rodziny Kowalskich – Mitcha (Karl Malden). Jest on nieprzeciętnie delikatnym, wrażliwym i pełnym ogłady gentlemanem, zdecydowanie różniącym się od Stanleya i innych wspólnych znajomych, zamieszkujących okolicę. Mężczyzna ujmuje pannę DuBois swym niezaprzeczalnym czarem i urokiem osobistym. Jednak za każdym razem kiedy próbuje się do niej zbliżyć, kobieta odtrąca go brutalnie, nie podając mu przyczyny swego zachowania. W końcu zmuszona do wyznania prawdy, wspomina swą młodzieńczą miłość, której losy zakończyły się tragicznie, za co bohaterka nieustannie się obwinia. Zrzucając ciężar tych słów, Blanche postanawia zacząć nowe życie u boku Mitcha. Na drodze do jej szczęścia staje Stanley, który dowiedziawszy się o niechlubnej przeszłości szwagierki – romansie z młodocianym uczniem, usunięciu z posady nauczycielki i korzystaniu z uprzejmości miłych gentlemanów w podrzędnych hotelach – informuje o tym swego przyjaciela. Ten, pod nieobecność Kowalskich wpada do ich mieszkania i upokarza Blanche, dając jej do zrozumienia, jak bardzo się nią brzydzi. Kiedy Stanley wraca ze szpitala jako świeżo upieczony ojciec, zastaje siostrę Stelli tańczącą po pokoju w sukni balowej i z błyszczącą tiarą, wpiętą we włosy. Radosna Blanche opowiada mu o swoim szczęściu, spowodowanym otrzymaniem od dawnego ukochanego propozycji wypłynięcia jachtem na Karaiby. Rozanielona kobieta oddaje się swym fantazjom. Pląsając pośród urojonych marzeń, zaczyna gubić się w wykreowanej przez siebie rzeczywistości, co wykorzystuje Stanley, obnażając ułudę jej świata. Dochodzi między nimi do awantury, która kolejny raz przybiera postać seksualnej gry. Różnicą jest jednak postawa Blanche. Nie odgrywa już ona słodkiej, zalotnej i zawsze uległej damy. Wpada za to w dziki szał, rozbija butelkę i kieruje się w stronę Kowalskiego z zamiarem ataku. Napięcie narasta, Blanche rzuca

TOUCHÉ | maj 2012

| analiza starego dzieła | 37

się z bronią na Stanleya, w którego oczach widać drapieżność. Kamera pokazuje szamotaninę bohaterów w odbiciu lustra. Emocje sięgają zenitu, kiedy nagle lustro pęka, a w jego odbiciu widać niewyraźną sylwetkę kobiety z odchyloną bezwładnie do tyłu głową. W następującym po tej scenie obrazie spokojna, jak zwykle zaaferowana swoim wyglądem Blanche przygotowuje się do podróży z byłym kochankiem. Nie wie, że mężczyzna pukający do drzwi mieszkania Kowalskich ma zabrać ją do zakładu psychiatrycznego. Kiedy kobieta domyśla się prowokacji, wycofuje się do wnętrza mieszkania, próbując uciec. Stanley łapie pannę DuBois, która jeszcze bardziej histerycznie wyrywa się z jego objęć. Reakcja kobiety w odniesieniu do sceny jej kłótni z Kowalskim można interpretować jako próbę ucieczki ofiary od swego oprawcy, a uprzednią scenę jako symboliczne ukazanie gwałtu. Nie wiadomo jednak czy ten czyn miał faktycznie miejsce, czy też znerwicowana kobieta uroiła go sobie, pogłębiając się w swej chorobie. Ciekawostką jest, że podczas realizacji filmu reżyser dokonał ciekawego zabiegu, polegającego na umieszczeniu na planie przenośnych ścian mieszkania Kowalskich, które z każdym kolejnym ujęciem ustawiane były coraz bliżej siebie, zmniejszając tym samym przestrzeń, w której rozgrywa się akcja. Pomysł ten miał na celu pokazanie postępującej choroby psychicznej Blanche, która z biegiem akcji, popada w coraz większą histerię. Czuje się osaczona, zniewolona, zakleszczona w pułapce. Warto dodać, że cała przestrzeń pokazana w filmie – dom Kowalskich, ulica, sąsiednie kamienice to strefa ubóstwa, przestępczości, patologii. Brudne, szare ulice i odrapane budynki to mroczna przestrzeń, która idealnie komponuje się z rozsiewającym się mrokiem w duszy bohaterki filmu. Tramwaj zwany pożądaniem wywołał wiele kontrowersji wśród zachowawczej, konserwatywnej części miłośników kina. Pokazał podły, ponury świat klasy robotniczej, w którym twardą ręką rządzą mężczyźni, a kobiety pozostają w ich cieniu, nie mając prawa do wyrażania własnego zdania i decydowania o sobie. Ich światem rządzi rutyna. Po kłótniach, krzykach i desperackich ucieczkach, wracają do swoich mężczyzn, pokornie akceptując ich pijaństwo, bicie, poniżanie czy zdradę. Choć tej rzeczywistości daleko do ideału, to jednak zachowana jest w nim swego rodzaju moralność i szczerość. Zostaje to znacząco podkreślone przy zderzeniu tego świata z mocno przerysowaną, idylliczną krainą wyższych sfer i jej reprezentantką, panną DuBois – wrażliwą, infantylną, słabą kobietą, pragnącą nade wszystko uwielbienia i nieustannego kultywowania jej piękna. Cudowna jest scena, w której Blanche zarzuca swej siostrze, iż ta żyje w świecie, w którym prym wiodą pierwotne żądze i pragnienia. Sugeruje, że cała dzielnica jest skażona tymi prymitywnymi uczuciami, co oddaje nawet nazwa kursującego po ulicach tramwaju. Stella z ironicznym uśmiechem pyta siostrę czy ta kiedykolwiek nim jechała? Pytanie to może podsumować cały wizerunek Blanche, która mówi o pożądaniu, namiętności w nacechowany pejoratywnie sposób, a sama prawdopodobnie nigdy w swym życiu nie zaznała tych uczuć, uciekając do świata marzeń, ideałów, niemożliwych do spełnienia.

Aneta Władarz


38 |

film

| w domowym zaciszu

Satyra na amerykański sen

„American Beauty” Data premiery: 11 lutego 2000 (Polska), 8 września 1999 (Świat) Reżyseria: Sam Mendes, Scenariusz: Alan Ball Zdjęcia: Conrad L.Hall Obsada: Kevin Spacey (Lester Burnham), Annette Bening (Carolyn Burnham), Mena Suvari (Angela), Thora Birch (Jane Burnham) Dystrybucja: United International Pictures Czas trwania filmu: 2 godziny, 2 minuty

Na zakończenie dwudziestego stulecia rynek filmowy zafundował widzom prawdziwą ucztę kinomana. W oscarowym menu na rok dwutysięczny znalazły się takie propozycje jak: Szósty Zmysł, Zielona Mila, American Beauty czy Matrix. Najwięcej nagród zdobył obraz autorstwa Sam’a Mendes’a – American Beauty, który zgarnął także tę najważniejszą statuetkę: za najlepszy film. Mimo że w kwestii artystycznej Oscary mogą budzić pewne wątpliwości, to tezy, iż American Beauty jest arcydziełem kinematografii, moim zdaniem, nie trzeba udowadniać. Tematem filmu mogłoby być codzienne życie typowej amerykańskiej rodziny, mieszkającej na typowym amerykańskim przedmieściu, starającej się zachować pozory „amerykańskiego snu”. Jednak już na początku dowiadujemy się, że ta fasada normalności przeżarta jest jadem i wzajemną nienawiścią. Prezentowane postaci uwikłane są w szereg własnych kompleksów i frustracji. Główny bohater, a zarazem narrator opowieści – czterdziestodwuletni Lester Burnham, przechodzi kryzys wieku średniego. Jest zmęczony rolą nieudacznego ojca i męża, wciąż spychanego na drugi

plan. Jego despotyczna żona Caroline, to zgorzkniała bizneswoman, którą pochłania własna kariera i społeczne konwenanse. Ich córka Jenny jest zagubioną nastolatką, pozbawioną zrozumienia i uwagi rodziców. Obie kobiety gardzą Lesterem, traktując go jak bezużyteczny element. Główny bohater postanawia przerwać ten spektakl pozorów. Przechodzi ewolucyjną regresję: zaczyna palić trawkę, dbać o tężyznę fizyczną, rzuca pracę i zatrudnia się w sieci fast food’ów. Jednym słowem wraca do czasów młodzieńczej beztroski, myśląc, że tylko w ten sposób może osiągnąć pełnie szczęścia. Rezygnuje z roli „milczącego” członka rodziny; zaczyna spełniać swoje pragnienia i głośno wyrażać swoje niezadowolenie. Motorem napędowym do zmiany Lestera jest szesnastoletnia Angela – przyjaciółka jego córki, która budzi w mężczyźnie seksualną fascynację. Przez cały film przewijają się sensualne obrazy, w poetycki sposób ukazujące erotyczne fantazje głównego bohatera, które weszły już do kanonu filmowych scen miłosnych. Czerwone róże stanowią wizualny leitmotiv obecny w różnych momentach akcji. Mało kto wie, że tytułowe „American Beauty” to nazwa gatunku róży, który w swoim czasie był niezwykle popularny w Ameryce. Kwiat wyjątkowo piękny, o intensywnym zapachu i klasycznej budowie. Jednakowoż trudny w uprawie i podatny na choroby. Taka jest także iluzja „amerykańskiego snu”, obnażana w filmie Mendesa. To, co powierzchownie piękne, często jest tylko fasadą dla tego, co „zgniłe” od środka. Co daje szczęście i gdzie znaleźć piękno? To pytania, na które odpowiedzi szukał Lester i z którymi widz musi się uporać po obejrzeniu filmu. Mimo że główny bohater zostaje zabity w wyniku niedopowiedzenia, zakończenie tej historii trudno uznać za tragiczne. Chwilę przed śmiercią Lesterowi udaje się odnaleźć szczęście; podobnie jak bohater Alchemika (P. Coelho) dostrzega, że skarby, których tak uporczywie szukał, cały czas miał przed oczyma. Sam Mendes stworzył film ironiczny i zabawny, a zarazem refleksyjny i smutny. Bez zbędnego moralizowania pokazał powierzchowność ideałów i zgubność bezsensownej pogoni za szczęściem. Podważył amerykański mit podmiejskiej, rodzinnej sielanki. Film trafnie oddaje dominujące frustracje współczesnego społeczeństwa. Doskonała obsada aktorska, a w szczególności kreacja stworzona przez Kevina Spacey’a, zachęca do poznania historii głównego bohatera. Kiedy po przeszło dziesięciu latach od premiery, ponownie sięgam po American Beauty, wiem, że z każdą kolejną projekcją odkrywam inną prawdę, bogatszą o nowe emocje i refleksje.

Agnieszka Różańska

TOUCHÉ | maj 2012


dział | 39

Info Kulturalne Na rozpoczęcie kulturalnego sezonu letniego, proponuję uczestnictwo w pierwszym weekendzie czerwca (29.05-01.06)w II YAF. Co to jest? II YAF to skrót od Young Art. Festival, w którym absolwenci artystycznych uczelni śląskich organizują corocznie jednodniową imprezę lokalną. W tym roku uczestnicy dostaną 2 dodatkowe dni artystycznych przeżyć w prezencie. Hasłem przewodnim imprezy jest „too young to die” . Te 3 majowo- czerwcowe dni zapowiadają się naprawdę niezwykle wyczerpująco stymulujące dla wszystkich osób głodnych wrażeń kulturalnych. Impreza będzie oscylowała wokół artystów w szerokim tego słowa ujęciu, którzy przedwcześnie odeszli. W planach są m.in. pokazy filmów dokumentalnych, koncerty oraz spotkania autorskie i wiele innych. Wisienką na torcie będzie wystawa- niespodzianka! Już nie mogę się doczekać i odliczam dni do czerwca, a wszystkim naszym Czytelnikom z całą odpowiedzialnością polecam spędzenie tego czasu z II YAF.

................................................... Czerwcowym kulturalnym wyzwaniem dla młodych fascynatów sztuką jest wzięcie udziału w 4. ArtBoom Festiwal Kraków, który ma miejsce w dniach 15-29 czerwca. Dzięki wolonatariackiej pracy przy tym przedsięwzięciu, uczestnicy mogą nabyć ciekawe doświadczenia w kontakcie ze sztuką i jej twórcami z kraju i zagranicy. Ponadto, wszyscy wolontariusze otrzymają pisemne zaświadczenie o uczestnictwie. Naprawdę warto!

................................................... Totalną bombą kulturalnych przeżyć jest druga edycja Królewskich Arkad Sztuki, trwająca aż 37 dni! Od 13 sierpnia do 18 września można uczestniczyć w całym wielobarwnym wachlarzu sztuk artystycznych. Nie zabraknie wśród nich: tańca, muzyki, przedstawień teatralnych oraz baletowych. Każdy miłośnik sztuki znajdzie tam dla siebie coś wyjątkowego. Warto dzielić ostatnie wspomnienia wakacji z aktorami Teatru Usta Usta, zespołem II Tempo, który będzie można podziwiać 10 września oraz wieloma innymi. To jedyne w swoim rodzaju takie wydarzenie, dlatego też uważam, że grzechem byłoby nie wziąć w nim udziału. Mnie na pewno tam nie zabraknie!

TOUCHÉ | maj 2012

Monika Masłowska


40 |

muzyka

| zespoły

… bo w ich żyłach płynie muzyka!

Jak sami o sobie piszą: Postgatunkowe dziecko czterech żywiołów. W ich muzyce mieszają się: soul, funk, pop, rockowa ballada, lata siedemdziesiąte i współczesność, tworząc tym samym prawdziwą energetyczną bombę dźwiękową! Z przyjemnością przedstawiam Wam, Drodzy Czytelnicy, zespół deFenders. Na początek o … początkach (uśmiech). Jak się poznaliście? Witam. Będzie mówił wokalista – Marcin Ryk, jako kapitan na tym statku (uśmiech). Był rok 2010 i kilku facetów, którzy żyli muzyką, choć nie każdy z nich do końca o tym wiedział. Nie łączyło ich nic, poza faktem, że co 2 tygodnie wspólnie grali dźwięki na najlepszym jam session, na jakim kiedykolwiek byli, tj. w ówczesnym klubie SOHO w Sosnowcu. Nie znając przy tym nawet swoich imion. Ale jak wiadomo, nie samą muzyką człowiek żyje. Atmosfera tego miejsca sprawiała, że muzyka była pięknym uzupełnieniem naszych spotkań. Był śmiech, artyzm, energia, no i kobiety. Wszystko, czego potrzeba facetom do

dobrej zabawy. W muzyce, jak w związkach – albo jest chemia, albo jej nie ma i „zostajemy przyjaciółmi”. Najwidoczniej w tym czasie obfitowaliśmy w feromony, bo wybraliśmy się wzajemnie spośród wielu innych muzyków. A tak na poważnie, chyba myśleliśmy bardzo podobnie o muzyce, mieliśmy podobne marzenia i inspiracje. W końcu odważyłem się i zaproponowałem Arturowi (gitarzyście), Matthiasowi (basiście) i Ryśkowi (perkusiście) wspólne próby. Zgodzili się. Kto był pomysłodawcą nazwy deFenders? Nazwa jest żartem słownym, który wynika z instrumentów, na jakich gramy. Gitary, których używamy, wyprodukowane zostały przez legendarną firmę Fender. Postanowiliśmy nie silić się na angielskie, górnolotne nazwy. Jesteśmy po prostu… deFenders. Początkowo zaproponowałem The fenders, ale reakcja chłopaków była prawidłowa: „Jakie the, kiedy mamy tu Niemca?!” I zostało deFenders. Dlatego nie pytaj, czego bronimy.

Dobrze, nie pytam (uśmiech). Słyszałam, że nie utożsamiacie się z jednym gatunkiem muzycznym… Mamy swoje ideały i inspiracje. To one w największym stopniu dyktują w jakiej stylistyce się poruszamy – czy tego chcemy, czy nie. Jeżeli czegoś dużo słuchasz, zaczynasz podobnie myśleć. A to, że bardziej nam się podoba John Mayer i Stevie Wonder niż Deep Purple i Iron Maiden oznacza, że łatwiej będzie nam się poruszać w świecie funku i popu niż w świecie hard rocka i heavy metalu. Słuchamy starego funku, bo to podwalina sporej części nowoczesnej muzyki rozrywkowej, ale też nowych twórców. Moje ostatnie inspiracje to John Mayer, Ole Borud (wspaniały muzyk z Norwegii), Poluzjanci i ooogrom muzyki filmowej, która gra z emocjami jak mało co. A przecież o to chodzi w muzyce o wydobywanie emocji. Czym zajmujecie się na co dzień? Jesteśmy kolorowi jak wesołe miasteczko. Tak to widzę, gdy o tym myślę. Na nasze nieszczęście, niestety, nie zajmujemy się tylko muzyką. Choć to ona najbardziej

TOUCHÉ | maj 2012


muzyka

ładuje nasze życiowe akumulatory. I tak: Artur (23 l., gitarzysta) jest z zawodu kucharzem. Przygotowanie żurku dla 200 osób to dla Niego chleb powszedni. Przyrządza też Sushi. Jak widać - głodni nie chodzimy. Matthias (51 l., basista) jest z wykształcenia dziennikarzem, obecnie zajmuje się sprzedażą łóżek rehabilitacyjnych... do Niemiec. Ponieważ urodził się Niemcem, czyta w moim studiu prezentacje i reklamy w tymże języku. Brzmi rasowo... niemiecko (uśmiech). Marcin (21 l., wokalista, gitarzysta) aktualnie studiuję wokalistykę, a na co dzień jestem lektorem. Czytam, recytuję, odgrywam role swoim głosem na antenach radiowych i telewizyjnych w całym kraju. Przemycę ciekawostkę, że większość lektorów na świecie to jednocześnie muzycy. Chyba te dwa światy sobie sprzyjają. Widzę, że jesteście mieszanką różnych temperamentów! Absolutnie! Tylko wypadkowa różnych składników da coś oryginalnego i nieocenionego. Już sama różnica wieku dała Matthiasowi jakieś 25 lat przewagi w poznaniu muzyki. Grał chyba z każdym i wszędzie. A to ciekawe. Kiedykolwiek i gdziekolwiek się pojawiamy, reszta zespołu musi się przedstawić, tylko nie Niemiec… Jego już tam znają (śmiech). Jednak wracając do temperamentów. Artur jest raczej spokojny, a ja i Matthias tryskamy energią. Jednocześnie Matthias jest przedstawicielem solidnego przygotowania i niemieckiego kunsztu, podczas gdy ja jestem nieokiełznanym ekstrawer-

TOUCHÉ | maj 2012

tykiem, który wie, czego chce. To jak z dobrym ciastem. Musi być mąka, trochę wody i soli, ale wszystko w dobrych proporcjach. Tu chyba się udało (uśmiech). A co z próbami? Próba to rzecz święta. Nieprzygotowanie nie wchodzi w grę. Ćwiczymy raz w tygodniu przez kilka godzin wylewając z siebie wiele potu. Na szczęście Matthias zawsze zaopatrza nas w wodę (musiałem to napisać, jestem Mu za to bardzo wdzięczny). Ćwiczymy w Mysłowicach. To miasto ma swój charakter muzyczny. Nie wiem jak to się dzieje, ale to miejsce odbija na muzyce w nim powstałej nieodwracalne ślady. Piętro pod nami gra Negatyw, a w salce z nami Mofoplan. Jest ciekawie i… ciepło (śmiech). Przychodząc do sali zawsze zastajemy jakieś nowe instrumenty. Trudno się znudzić (uśmiech). Czy muzykę komponujecie wspólnie? To proces, który wyewoluował naturalnie. Wygląda on następująco: jeden z nas wymyśla motyw przewodni, który bez uprzedzenia zaczyna grać na próbie. Dołączamy się i improwizujemy. Spotkaliśmy się improwizując - nie tracimy tego ducha. Wynikają z niego piękne rzeczy, które przede wszystkim nam, przynoszą radość. Kto jest zatem autorem tekstów? Chłopaki w sprawie tekstów zaufali mi bezgranicznie. Kilka udało mi się napisać, inne zaś zostały stworzone przez moich przyjaciół. Mam ich dużo w szufladzie, ale wybieram tylko te, które naprawdę robią na mnie wrażenie. Zawsze staram się, by muzyka szła w parze z tekstem i emocjami, jakie niosą. Nasze teksty są głębokie, trak-

| zespoły | 41

tują o czymś, poruszają ważne kwestie, ale nawiązujemy również do tradycji muzycznej zza Oceanu i starego funku, gdzie tekst tylko towarzyszy muzyce, a rytm i zabawa ogrywają ważniejszą rolę. Cztery słowa, którymi opisalibyście swoją muzykę? Groove, melodia, napięcie, dynamika. Nad czym teraz pracujecie? Obecnie przygotowujemy się do pierwszej płyty i rozwijamy instrumentarium. Zależy nam, by za kilka lat, wkładając płytę do odtwarzacza, móc dalej czuć świeżość i energię, która towarzyszy nam obecnie. W jednym z utworów śpiewacie: „Wiem o czym marzysz…” A o czym marzą członkowie deFenders? Marzymy o tym, by nigdy nie przestać się uczyć. I... nagrać pierwszą płytę z wymarzonym producentem. Idąc dalej – na co jesteście gotowi się odważyć? Muzycznie, chyba na wszystko to, co uznamy za słuszne i ciekawe. Nuda i wtórność zabija muzykę. Cenię sobie w naszym składzie to, że my wszyscy jesteśmy bardzo różni i że każdy wnosi coś swojego. Mamy więc świetnie wyważony zespół. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam samych sukcesów, nieprzemijającej energii i nagrania wymarzonej płyty! Niech Wasza muzyka wzbudza jak najwięcej emocji! Magdalena Kudłacz


42 |

muzyka

| nowość

Drive – muzyczny odjazd

Various Artists Soundtrack filmu „Drive” Wytwórnia: Sony Music Entertainment Premiera płyty: 3.04.2012

Usiądź wygodnie w fotelu. Zrelaksuj się. Jest ciepła noc, cisza, słychać tylko delikatny szelest wiatru. Błysk latarni odbija się od szyby. Włóż płytę do samochodowego radia, przekręć kluczyk w stacyjce, wciśnij pedał gazu. Wykorzystaj moc głośników. Nie bój się podkręcić basów. Oto wjeżdża pierwszy utwór: Kavinsky & Lovefoxxx – Nightcall. Synthpopowa piosenka o wyraźnej stylistyce rodem z lat osiemdziesiątych wiezie Cię wprost do filmowego świata głównego bohatera. Spowity aurą tajemniczości i niepewności Nightcall przeciera szlak, rozpoczyna podróż. Teraz, kiedy zaczynasz czuć się niczym anonimowy Driver wykreowany przez Ryana Goslinga, czas na utwór numer dwa. Desire i melancholijny Under Your Spell, utrzymany w stylistyce retro, lekko kiczowaty jak biała kurtka Drivera, sprawia, że mrok ustępuje romantycznemu uniesieniu. Płynne przejście do następnego utworu i oto delikatny, kobiecy głos wokalistki College w piosence A Real Hero potęguje ten beztroski nastrój i przenosi Cię do bezpiecznej przestrzeni. Kąciki ust podnoszą się w uśmiechu. Niemal widzisz jak noc zamienia się w dzień. Zakładasz okulary przeciwsłoneczne, uchylasz okno. Jedną ręką trzymasz kierownicę, a we włosach czujesz podmuchy delikatnego, wiosennego wiatru. Ale nie na długo. Pod numerem piątym parkuje i czeka na odpalenie The Chromatics i rytmiczny, surowy Tick Of The Clock. Wprowadza

niepokój, pośpiech. Nieświadomie dociskasz pedał gazu. Na horyzoncie pojawiają się czarne chmury, nastaje noc. Ów narastające napięcie osiąga kulminację, by następnie utwór zwolnił, ucichł. Uspokajasz się, patrzysz w lusterko – mrok oddala się. I wtedy niespodziewanie przyspiesza i uderza ze zdwojoną siłą. I od tej pory czas na czternaście ambientowych, instrumentalnych kompozycji Cliffa Martineza. Minimalistyczne jak filmowe zdjęcia, magiczne w swej prostocie. Były perkusista Red Hot Chilli Peppers, odpowiedzialny za soundtrack między innymi do Sex kłamstwa i kasety wideo czy Solaris dba o odpowiedni poziom napięcia. Już pierwszy w kolejności – Rubber Head sygnalizuje, że twórczość Martineza daleka jest od lekkich i przyjemnych ilustracji muzycznych, do których przyzwyczajony jest przeciętny zjadacz popcornu. Fakt ten sprawia jednak, że ścieżka dźwiękowa budzi ciekawość – mamy ochotę na więcej. Spoglądaj w lusterka, patrz na drogę – utwory te hipnotyzują, manipulują emocjami, nietrudno się zatracić. Od pełnego grozy, przytłaczającego Skull Crushing, poprzez melancholijne, tajemnicze I Drive na dynamicznym i nieprzewidywalnym Bride of Delux skończywszy. Jakkolwiek oceniać sam film, ścieżce dźwiękowej Drive nie można odmówić jednego – jest co najmniej interesująca. Zwykle soundtrack pełni nieco służebną rolę wobec filmu. Ma za zadanie stanowić ilustrację, komentarz, powinien podkreślać obraz. W tym przypadku nie sposób tych dwóch płaszczyzn oddzielić – obraz i dźwięk wzajemnie się napędzając, tworzą wyjątkową, spójną całość. Nie jest to jednak propozycja dla wszystkich. Wielbiciele rozbudowanych, patetycznych kompozycji raczej nie odnajdą się w onirycznym świecie proponowanym przez Martineza. Ci, którzy lubią minimalizm, stopniowe budowanie napięcia, a przy tym nie widzą nic złego w syntezatorach i kiczu w granicach dobrego smaku, mogą zapiąć pasy i ruszyć w podróż ze ścieżką dźwiękową Drive. Więc nieważne, że trzymasz kierownicę zdezelowanego cinquecento i nie jesteś wcale Ryanem Goslingiem. W rzeczywistości jest południe, korki, w porywach osiągasz zawrotne 50 km/h i jesteś w Polsce, a nie w Los Angeles. Nieistotne. Czas na muzyczny odjazd.

Kasia Trząska

TOUCHÉ | maj 2012


muzyka

| nowość | 43

Teraz retro!

Voice Band & Anita Lipnicka „W siódmym niebie” Wytwórnia: EMI Music Poland Premiera płyty: 3.04.2012

Myślałem, że wehikuł czasu to okazała maszyna, tymczasem do rozkosznej podróży w przeszłość wystarczy niewielkie pudełko ze srebrzystym krążkiem w środku. Nim jednak o albumie W Siódmym Niebie, warto przybliżyć historię powstania Voice Bandu. Arkadiusz Lipnicki dostrajał pierwszy w domu rodzinnym satelitarny odbiornik telewizyjny, kiedy jego oczom ukazał się koncert kilku elegancko odzianych dżentelmenów, wykonujących przeboje kultowej niemieckiej formacji wokalnej Comedian Harmonists. “Tego wieczoru nie zapomnę nigdy, bakcyl Harmonistów na stałe zakotwiczył w mojej duszy “– wspomina Lipnicki. Poznawszy dokładnie zespoły zagraniczne i rodzime, Lipnicki postanowił sam zadbać o pielęgnowanie tradycji nurtu revellersów. Zamieścił w prasie ogłoszenie o castingu do grupy wokalnej i tak powstał Voice Band. Produkcją ich debiutanckiego krążka zajęła się siostra Arkadiusza – Anita Lipnicka, którą możemy usłyszeć z zespołem (tylko) czterokrotnie. Płyta swym urokiem przenosi nas w czasy przedwojenne, sadza przy restauracyjnym stoliku gdzieś w Krakowie i każe nie myśleć o niczym, tylko słuchać. Wydawałoby się, że to trudne zadanie w dzisiejszym świecie, jednak czterej śpiewacy i ich towarzyszka dostarczają takiej dawki pozytywnej energii, że wszystkie problemy szarej codzienności zostają gdzieś daleko w tyle.

TOUCHÉ | maj 2012

Materiał albumu to znane mniej lub bardziej piosenki z lat trzydziestych XX wieku autorstwa Juliana Tuwima, Henryka Warsa, Zdzisława Gozdawy czy Mariana Hemara w pięknych aranżacjach Urszuli Borkowskiej i Agnieszki Widlarz. Wersje oryginalne są na tyle wdzięczne, że nie ma sensu wprowadzanie estetycznych rewolucji, niespotykanego instrumentarium, komputerowych efektów. Wysoka jakość broni się sama, bez brokatowego confetti i cekinów. Kunszt wokalny kwartetu podkreślony jest akompaniamentem akordeonu z gościnnym udziałem skrzypiec, klarnetu, trąbki czy całego kwartetu smyczkowego. Na uwagę zasługują otwierający album utwór W Niedzielę i następny w kolei - W Siódmym Niebie, czyli znane wszystkim ze słów: “Heaven, I’m in heaven…” Cheek to cheek Irvinga Berlina. Moją faworytką jest bossa nova Zatańczmy jeszcze ten raz, dialog kochanków z zachwycającą harmonizacją głosów męskich i migotliwą partią Anity. W słodko-melancholijny nastrój wprawia też Już Nie Zapomnisz Mnie, wyśpiewane z rozmiękczającą niewieście serca męską subtelnością. Choć płyta jest dość jednolita stylistycznie, to nie można mówić o znudzeniu muzyką, ponieważ większość utworów ma zabawny, kabaretowy charakter, a ich teksty przykuwają uwagę słuchacza. Spośród nich w pamięć zapadły mi Pijackie Tango Esta Noche Me Emborracho, które w moich notatkach figruje jako „prawdopodobnie studencki przebój lat trzydziestych”, leciutkie (i pouczające) Zrób To Tak, żartobliwe Trzy świnki czy igrający ze stylem hiszpańskim Don Kichot. Teksty zostały czytelnie zilustrowane muzycznie i chociaż obeszłoby się bez zabiegów takich jak cytat z przeboju Łez Agnieszka, to całość prezentuje się wyjątkowo atrakcyjnie. Na fali ogólnoświatowej nostalgii, zapoczątkowanej kasowym hitem Woody’ego Allena O północy w Paryżu, kontynuowanej tegorocznym zdobywcą Oscara - Artystą, materiał ten otwiera dla polskiego, młodego słuchacza nowe muzyczne i literackie tereny do eksploracji, starszego zaś zabiera w bajeczną podróż sentymentalną. Harry Frommermann, założyciel Comedian Harmonists, ponad 80 lat temu także ogłosił w prasie casting do zespołu. Mam nadzieję, że historia zechce powtórzyć się w dalszych etapach działalności Voice Bandu, bo jego członkowie w pełni na to zasługują.

Maciek Pawlak


44 |

muzyka

| na maj

My heart belongs to... Woodkid

Woodkid – „Iron EP” Wytwórnia: Green United Music Premiera płyty: 28.03.2011 Na początku maja odbędzie się 4 edycja Dni Województwa Śląskiego. To niesamowite wydarzenie proklamujące prężnie rozwijające się województwo, zostało w tym roku wzbogacone przez występy zacnych, cenionych na arenie muzycznej wokalistów i zespołów. Przeglądając listę artystów zaproszonych do miast aglomeracji śląskiej, zaniemówiłem i zamarłem, gdy w swojej głowie wizualizowałem koncert Woodkida, który odbędzie się 11 maja w Katowicach w godzinach, jak śmiem twierdzić, wieczornych. Yoann Lemoine (bo to prawdziwe nazwisko Woodkida) jest w szerszych kręgach znany jako reżyser teledysków. Jeśli dalej, Drodzy Czytelnicy, nie wiecie kim jest ten jakże oryginalny człowiek i jakie pokłady wyobraźni znajdują się w jego głowie, obejrzyjcie teledyski do piosenek Lany Del Rey - Born to Die oraz Blue Jeans, które według mnie są artystycznymi perełkami, pełnymi skrajnych emocji krótkometrażowymi filmami przedstawiającymi w delikatny i sensualny sposób niebanalną historię. Woodkid, oprócz współpracy z tą popularną obecnie wokalistką, ma na swoim koncie reżyserię klipów Moby’ego czy Katy Perry (jej utwór Teenage dream doprowadza mnie do histerycznej wściekłości. Ale całkowicie abstrahując od piosenki,teledysk jest zrealizowany z niebywałą lekkością i swobodą, czego zasługą jest – jak mniemam – kreatywność Woodkida). Jego debiutancki album, a w zasadzie – jedynie – EP-ka pt. Iron, pojawiła się na rynku w 2011 roku. Singiel promujący wy-

dawnictwo, notabene pod tym samym tytułem, zaczął cieszyć się zainteresowaniem słuchaczy, gdy wykorzystano go w zwiastunie gry komputerowej - Assassin’s Creed: Revelations. Od tego momentu Woodkid zdobył rozgłos, a piosenka Iron bije rekordy popularności. Idąc drogą niezamierzonej sławy, jakoby drogą do szczęścia, Yoann Lemoine zrealizował teledysk do swojego rewelacyjnego utworu. Pamiętam emocje, które mi towarzyszyły, kiedy po raz pierwszy, całkowicie nieprzygotowany na takie, jak się później okazało, wydarzenie, oglądałem i słuchałem jednocześnie numeru Iron. Zaczęło się enigmatycznie, od sakralnych dźwięków przywodzących na myśl pełne niebezpieczeństwa, mroku i tajemnicy odległe nam czasy. Wówczas, na ekranie widzimy śliniącego się psa, szereg niezidentyfikowanych postaci, piękną Agyness Deyn – brytyjską modelkę i gargantuiczny świat, wypełniony metaforami, symbolami i alegoriami. EP-ka Yoanna Lemoine’a to feeria różnorodnych, odrębnych od siebie numerów odzwierciedlających wszelakie cechy osobowościowe twórcy. Brooklyn – następna w kolejności piosenka – to po dostojnym, emocjonalnym Iron, balsam dla duszy. Prezentując Brooklyn mojemu przyjacielowi, napisałem w postscriptum: - dawno nikt mnie tak nie wzruszył. Nadzwyczajny głos Woodkida (porównywany przez wielu do onirycznego, androgynicznego wokalu Antony’ego Hegarty’ego), uwodzi słuchacza. Gdy śpiewa: My heart belongs to Brooklyn, mam ochotę spakować walizkę i w momencie przenieść się do Nowego Jorku. Tekst jest niebywale poruszający, a w połączeniu z delikatną melorecytacją wokalisty, staje się wulkanem uniesień, doprowadzającym do błogiego spokoju. Baltimore’s Fireflies i Wasteland, to także idylliczne numery, bazujące na łagodnych brzmieniach, odkrywające romantyczną, melancholijną naturę muzyka. EP-ka Woodkida jest cudownym zwiastunem zniewalających możliwości twórcy. Już prymarny z nią kontakt spowodował, że rozpocząłem permanentnie trwającą (a uwierzcie mi, że twórczość Woodkida poznałem stosunkowo dawno) przygodę z jego muzyką, którą mam zamiar kontynuować jak najdłużej. Do zobaczenia na koncercie!

Bartosz Friese

TOUCHÉ | maj 2012


muzyka

| kulturalnie z bristolu | 45

Shining Star – Nneka w Bristolu!

kadr z videoclipu „Shining Star”

Wyobraźcie sobie, że właśnie znajdujecie się w samym sercu Afryki, rozgrzanej słońcem do czerwoności, a z każdą upływającą minutą wasze serca i umysły przenikają gorące rytmy prosto z Czarnego Lądu. Tak właśnie można było się poczuć na niedzielnym koncercie Nneki, która wystąpiła wraz ze swoim zespołem w bristolskim The Fleece. Nneka Egbuna jest trzydziestoletnią singer and song-writer pochodzenia nigeryjsko-niemieckiego. Jej utwory są ciekawą kombinacją dwóch języków: igbo i angielskiego. Rozkwit kariery umożliwiła piosenkarce przeprowadzka do Niemiec, gdzie rozpoczęła studia na Uniwersytecie w Hamburgu. Niebywały upór i zapał do pracy, pozwolił Nnece na ukończenie studiów z bardzo dobrym wynikiem. O Nnece zrobiło sie głośno juz w 2005 roku,kiedy z pomocą jednego z najlepszych producentów w Hamburgu wystąpiła ona na koncertach w Niemczech, Szwajcarii i Austrii. Jej outstanding performance i charyzma na scenie przyciągnęła uwagę jednej z wytwórni płytowych. Debiutancka płyta artystki została wydana w 2007 roku, przyciągając rzeszę fanów, którzy docenili niezwykły głos artystki i przesłanie jej tekstów. Victim of Turth zebrał jedne z najlepszych recenzji ostatniej dekady, a Nneka stała się the icon of 21st-century soul music. Brytyjski The Sunday Times uznał płytę za the year’s most criminally overlooked album porównując ją do The Miseducation of Lauryn Hill. Przynależność do jednego z najbardziej muzykalnych narodów świata, gdzie muzyka pozwala na wyrażenie własnych myśli, uczuć i lęków przyczyniła się do powstania kolejnego albumu Nneki. W 2008 roku światło dzienne ujrzał krążek No Longer at Ease. Poprzez soul, hip-hop i reggae piosenkarka zdecydowała się skonfrontować szarą rzeczywistość i brutalną prawdę o swojej ojczyźnie. To właśnie z tego albumu pochodzi jedna z najbardziej znanych piosenek Nneki - Heartbeat. Jak sama artystka przyznaje, głównym przesłaniem tej piosenki jest pokazanie światu jak wielka przepaść dzieli świat zachodu od afrykańskiej rzeczywistości. Heartbeat jest głosem nigeryjskiej ludności, która cierpi i jest wykorzystywana przez swój własny rząd, aby ten mógł zaspokoić swoje potrzeby i zapewnić sobie dobrobyt. Pomimo tego iż Nne-

TOUCHÉ | maj 2012

ka porusza niezwykle trudne i kontrowersyjne tematy w swoich utworach to dzięki brains, beauty and beats jej twórczość jest niepowtarzalna. Styl piosenkarki wielokrotnie porównywano do takich sław jak Bob Marley czy Erykah Badu. Sama Nneka, zapytana jak czuje się tak ogromną popularnością, odpowiada skromnie, że ludzie zawsze próbują zaszufladkować wszystko co nowe, bo w ten sposób łatwiej jest im zrozumieć przesłanie artysty, a przecież that is everything what she wants – to be understood. Kwietniowe, brytyjskie tournée Nneki, jak się zapewne domyślacie, jest jednocześnie promocją jej jeszcze gorącego albumu, który został released w marcu bieżącego roku. Soul is Heavy to kolejny fenomenalny krążek artystki, w którym każde brzmienie ma ukryty sens i jest dopełnieniem oryginalnych tekstów Nneki. Pomimo późnej, niedzielnej pory i wizji nieuchronnie zbliżającego się poniedziałku w The Fleece panowała iście weekendowa atmosfera. Wszyscy zgromadzeni widzowie rozluźnili się to the bits, popijając kolejne pinty piwa. Moment, w którym Nneka pojawiła się na scenie, został zaakcentowany gromkimi brawami i okrzykami. Piosenkarka przywitała wszystkich ciepłym uśmiechem i wyraziła swoją radość z możliwości występu w bristolskim pubie. Najbardziej spodobała się jej intymna atmosfera i bezpośrednia więź z widzem jaka wytworzyła się w The Fleece dzięki kameralnej scenie. Motywem przewodnim koncertu były piosenki z najnowszego albumu artystki, takie jak: My home, Shining Star i VIP. Półtoragodzinny koncert Nneki zakończył się nieustającymi owacjami. Artystka poruszona reakcją tłumu zdecydowała się na encore, w ramach którego wykonała utwór Heartbeat, porwając całą publiczność do wspólnego śpiewania i afrykańskiego tańca. Podczas koncertu Nneka wyjaśniła publiczności dlaczego muzyka stała się jednym ze zwrotnych punktów jej życia. To właśnie dzięki muzyce piosenkarka została głosem nigeryjskiego ludu, o którym po wielu latach milczenia usłyszano na całym globie. Piosenkarka przyznała, że gdyby nie było problemów na tym świecie, nie byłoby muzyki, bowiem pozwala ona ludziom na odnalezienie najbardziej zagubionych prawd, zrozumienie samych siebie i uwolnienie emocji, które istnieją gdzieś głęboko w nas. Niewątpliwie Nneka jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych głosów XXI wieku, a jej twórczość łączy pokolenia i narody. Największe uznanie dla artystki należy się za nieskrępowaną odwagę w mówieniu prawdy o Afryce jakiej nie znamy. Nneka otwiera usta i… śpiewa, nawołuje do przebudzenia i wzięcia losu w swoje ręce, bo tylko w ten sposób można uwolnić się od demonów przeszłości. Piosenkarka stała się muzycznym Che Guevarą, który walczy o wolność i jak sama powtarza: - I do it in a sweet way – but I sing to speak the truth. Love is my keeper! CosmoSoul


46 |

literatura

| szerokie horyzonty

Szczelina plus rurka, czyli rzecz o macierzyństwie i ofierze

Doris Lessing podczas festiwalu literackiego w Kolonii, 2006r. Fot: Elke Wetzig

Wyimek z twórczości Doris Lessing Proza Doris Lessing, 92-letniej laureatki Nagrody Nobla to esencja kobiecości. Spośród kilkudziesięciu książek jej autorstwa (notabene nierzadko feministycznych), proponuję przyjrzeć się trzem, dobrze obrazującym psychologię płci pięknej. Chociaż każda z nich jest inna – „Szczelina” to opowieść mityczna o początkach ludzkości, „Piąte dziecko” – dramat rodzinny czy raczej thriller, zaś „Lato przed zmierzchem” – proza obyczajowa, to ich wspólnym ogniwem są postaci kobiet – każdorazowo matek, osób silnych, ale bynajmniej nie idealnych. Miast gloryfikacji mamy tu do czynienia ze sceptycyzmem i chłodną relacją wszechwiedzącego narratora, a raz po raz manifestowana rola rodzicielki-opiekunki okazuje się nie tyle wyróżnieniem, co przekleństwem. Na początku były Szczeliny To nie Adam, ale Szczeliny pierwsze zaludniły ziemię. Rozmnażały się wiatropylnie bądź zapładniała je woda. Mimo że wpierw wydawały na świat tylko kobiety, z biegiem czasu zaczęło rodzić się coraz więcej Potworów. Mieli oni być wyeliminowani ze społeczeństwa (sic!) ze względu na swój nieestetyczny wygląd, o czym świadczyły „rurki” w miejscu, w którym Szczeliny były gładkie. W ten oto sposób zaczyna się zabawna antropologia i powieść o odwiecznej walce płci oraz o rodzeniu się uwarunkowań społecznych pióra brytyjskiej pisarki. Jak czytamy, pierwsi męż-

czyźni spowodowali nie lada dezorientację w żeńskim gremium. Szczeliny z ciekawości i z nieokreślonego pragnienia zaczęły przechodzić za Skałę, która Zabija, gdzie żyli ratowani przez orły Tryskacze. Ich rurki – to, czego się lękały – stały się odtąd narzędziem przyjemności i przyczyną narodzin nowych stworzeń. Historia zawarta w „Szczelinie” urzeka naiwnością jaka musiała cechować naszych dalekich przodków. Bawi metaforycznymi określeniami części ciała, współżycia, jak również opisami wszelkich nowinek, wykreowanych przez praplemię. Wprawia w zdumienie jak prosto można określić pewne rzeczy, na które cywilizacje stworzyły setki teorii i tony elaboratów. Intryguje charakterystykami postaci, które – choć rzekomo żyły tysiące lat temu są tak bardzo do nas podobne (a niektóre zachowania wręcz niezmienne). „Szczelina” inspiruje ponadto do namysłu nad zaistniałym u zarania dziejów konfliktem damsko-męskim i – przeciwnie – nad symbiozą jakże odmiennych płci. W czym tkwiły różnice? Otóż przezorne i opiekuńcze kobiety żyły na swej części wyspy, nie zastanawiając się, co jest poza ich małym terytorium. Cóż po pytaniach ontologicznych, wędrówkach, poszukiwaniach, skoro były szczęśliwe tu i teraz? Z kolei nierozważni mężczyźni zajmowali się polowaniem i wymyślaniem niebezpiecznych zabaw, a motorem ich działań była rywalizacja oraz pragnienie odkrycia nowych rzeczy. Brakowało im solidności kobiet i naturalnej harmonii, zdolności dostosowania się do świata, a co najgorsze – udawali, że mają rację, nawet jeśli jej nie posiadali. Ale mimo tego, że kobiety były delikatniejsze, to w ich grupie doszło do pierwszych aktów przemocy (kastracje, maltretowanie chłopców) i do rozłamu (wojna między Starymi i młodymi Szczelinami o… rurki). Penis stał się powodem, dla którego Szczeliny przyjęły imiona i dokonały rozdziału. Kiedyś samoistne i – można by rzec – wyemancypowane, teraz były „uzależnione od niespokojnej natury męskiego członka”, który stał się jednym z czynników wyznaczających ich byt. Na domiar złego Tryskacze zniszczyli Szczelinę, przez co zdobyli panowanie nad światem, a na barki kobiet zrzucili obowiązek opieki nad potomstwem.

Od matki do kozła ofiarnego niedaleka droga Przenosimy się z czasów mitycznych do lat 60-tych XX wieku, kiedy to rozgrywa się akcja „Piątego dziecka”. W dobie haseł niezobowiązującej miłości ekscentryczni konserwatyści, Harriet i Dawid Lovattowie, postanowili mieć duży dom i mnóstwo

TOUCHÉ | maj 2012


literatura

dzieci. I jakkolwiek nie wszystko szło zgodnie z planem (w ciągu sześciu lat urodziło się aż czworo dzieci, brakowało pieniędzy, ludzie dookoła uważali ich za nieodpowiedzialnych), opierali się presji konsumpcjonistycznego społeczeństwa hołdującego przyjemnościom i stworzyli sadybę, do której pielgrzymowała cała rodzina, by zaczerpnąć trochę ciepła i miłości. Uzależnieni od wsparcia finansowego i pomocy domowej ze strony najbliższych, nie byli jednak w stanie poświęcać dzieciom dostatecznej uwagi. Tymczasem Harriet spodziewała się piątego dziecka, a tajemniczy płód okazał się wrogiem, z którym każdego dnia musiała walczyć. Wszyscy, którzy dotychczas żerowali na szczęściu rodziny, teraz zaczęli odwracać się od Lovattów – nieprzezornych, naiwnych, samolubnych. Co znamienne, nie gardzono Dawidem, ale Harriet, bo to ona była ciężarna i krzyczała z bólu, odstraszając swym cierpieniem. To ona była wyrodną matką. Piąty potomek „staroświeckich dziwolągów”, Ben już jako płód miał moc przemieniania nadwątlonego raju Lovattów w piekło. By znieść ciążę, Harriet stosowała środki uspokajające. Biegała i przemęczała się, żeby uciszyć ból. A gdy pojawił się na świecie, zaczęła stosować antykoncepcję i karmić dziecko mlekiem z butelki, bo choć zdaniem lekarzy chłopiec był całkiem zdrów, nie reagował na pieszczoty matki, nie raczkował (po kilku miesiącach od razu stanął na nogach), nie płakał (wył), nie gaworzył (pewnego dnia ot tak zaczął wydawać polecenia i żądania). Jako mały chłopiec udusił psa, zamordował kota, zajadał surowego kurczaka. Miał niespotykaną siłę, dlatego zamieszkał w zakratowanym pomieszczeniu zamykanym na klucz. Lovattowie bali się o życie pozostałych dzieci. Ben był bestią, której Harriet nie potrafiła pokochać, ale którą chciała „oswoić” i której poświęciła wszystko, co miała. Nie pozwoliła na jego pobyt w zakładzie, gdzie był otępiany medykamentami. Zapomniała o pozostałej gromadce i wspierała go, gdy dorastał, poszedł do szkoły i założył gang, by jeździć po świecie, napadać czy gwałcić. Nikt nie potrafił jej wybaczyć. Została sama, bo dzieci zamieszkały u rodziny, a mąż przepracowywał się, by nie myśleć. Pani domu stała się wyklętym kozłem ofiarnym, gdyż ratując Bena przed śmiercią „zniszczyła rodzinę, własne życie… życie Dawida… Łukasza, Heleny, Janeczki… i Pawła”. W pogoni za sobą Harriet zagubiła się we własnym poświęceniu, w walce z całym światem o życie dziecka, którego ów świat ewidentnie nie chciał zaakceptować. Catherine Brown, bohaterka „Lata przed zmierzchem” równie szybko wyszła za mąż i urodziła kilkoro dzieci, które pieczołowicie odchowała. Poznajemy ją, gdy przeżywa syndrom pustego gniazda i próbuje pogodzić się z faktem „prolongowanej młodości”. W końcu ma możliwość decydowania o sobie, a perspektywa dwóch miesięcy wolności pozwala jej przyjąć posadę tłumaczki na międzynarodowej konferencji. Wakacje z dala od męża i dzieci okażą się konfrontacją z dojmującą świadomością dojrzałości. Kate spostrzega, że szablony zachowań z życia rodzinnego przenosi do pracy – jest organizatorką, troskliwą opiekunką i wsparciem dla ludzi potrzebujących pomocy. Uświadamia sobie, że dotychczas żyła w pętach schematów i obowiązujących w jej środowisku konwenansów i – jak Harriet – chce walczyć o swoje zdanie. Po krótkotrwałym romansie z młodszym i biedniejszym od niej Jeffreyem Mortonem, wobec którego także musiała przyjąć rolę opiekunki, wraca do Londynu, zatrzymuje się w hotelu, a następnie wynajmuje pokój u Maureen – dziew-

TOUCHÉ | maj 2012

| szerokie horyzonty | 47

czyny, która – podobnie jak ona – walczy o swoją samodzielność. Po wizycie w teatrze dochodzi do wniosku, że zachowanie ludzkie jest absurdalne i żałosne oraz że przybieramy pewne pozy i gramy bardziej w życiu niż na samej scenie. Postanawia się temu sprzeciwić. Nagle z eleganckiej damy staje się wychudzoną, zaniedbaną kobietą. Nie farbuje włosów, chodzi w o wiele za dużych sukniach. Nie chce już być bierna, zależna, podporządkowana innym jak niewolnik. Wcześniej nie zaspokajała swoich potrzeb, ale dostosowywała się do innych. Nie potrafi dalej być już „jak lalka, z której wolno wysypują się trociny” i dąży do niezależności, której wzorem była dlań zawsze niepokorna i niemoralna sąsiadka, Mary Finchley. Z perspektywy czasu widzi, że nie zrobiła w życiu nic szczególnego – po prostu wychowała rodzinę. Książka „Lato przed zmierzchem” jest zatem zapisem kryzysu jaki przechodzi Kate, a jaki niewątpliwie symbolizuje sen o foce – uratowanej w końcu i wracającej szczęśliwie do domu. Na przekór konwenansom Rurki wprowadziły na wyspie Szczelin zamęt. I chociaż to nie o nie toczy się gra w pozostałych książkach, konsekwencje „spółkowania” Potworów ze Szczelinami przewijają się w każdej spośród nich. Powieści stawiają pytania o role społeczne i o miejsce kobiety w przypisanej im misji bycia żoną i matką. O „jakości” orędowniczek życia świadczy między innymi ich umiejętność dostrojenia się do utrwalonych w historii schematów (początki kształtowania się tych mitów zdradza „Szczelina”). Gdy odchodzą od konwenansów, stają się przedmiotem abominacji. A co najgorsze, nie można przewidzieć, kto lub co wywróci ich dotychczasowy ład do góry nogami, bo nawet łaknienie szczęścia, jak w przypadku Lovattów, okazuje się marzeniem ściętej głowy. W każdym z powyższych dzieł można dostrzec swoiste punkty graniczne (odkrycie wioski Tryskaczy, piąta ciąża Harriet czy udział Kate w konferencji). Wiążą się one z buntem wobec istniejącego status quo i pozwalają na prezentację postaci z krwi i kości, w momentach starcia z rzeczywistością. To umożliwia identyfikację z nimi, zwłaszcza z nieszablonową Harriet, skupiającą w sobie mnogie sprzeczności i w ostateczności rujnującą swe życie. Pierwiastki humoru, ironii, a także spora dawka kobiecej psychologii sprawiają, że powieści Lessing czyta się jednym tchem, nawet jeśli akcja nie zawsze jest wartka i doskonała. Uświadamiają jak silny musi być instynkt macierzyński, skoro przedstawicielki płci pięknej są w stanie oddać za niego własne ideały. Pomimo składania na ołtarzu rodziny tego, co mają najlepsze, często są niedoceniane. Chyba właśnie w tym tkwi feministyczny pierwiastek tego pisarstwa, że kobiety, które w ten czy inny sposób przegrywają i tak dla czytelnika odnoszą zwycięstwo. Lessing pokazuje jak trudno zachować swoje zasady oraz jak plany ulegają destrukcji w starciu z rzeczywistością i że w każdym z nas (nie tylko w Benie) drzemią niepohamowane odruchy (rodem z wyspy, na której Szczeliny planowały eksterminację mężczyzn!), ujawniające się w obliczu trudności. To mądra twórczość, nieraz wymagająca jednak przymrużenia oka.

Małgorzata Iwanek


48 |

literatura

| recenzja

Zakazana rozkosz

Antydepresyjna historia kobiety po przejściach

Czekolada, Joanne Harris

Kudłata, Dorota Berg

wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2000

wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2010

Koniec karnawału w Lansquenet, małym francuskim miasteczku przybiera niespodziewany obrót, kiedy to do miasta przyjeżdża młoda i tajemnicza Vianne Rocher z córką Anouk. Nienawykli do zmian mieszkańcy z początkowym niepokojem obserwują, jak w miejsce starej piekarni pojawia się La Celste Praline Chocolaterie Artisanale, sklep z czekoladą w jej najrozmaitszych wydaniach. Otwartość i specyficzny sposób bycia Vianne szybko zaskarbia jej nowych przyjaciół wśród mieszkańców Lansquenet, lecz w równie szybkim tempie przybywa osób, które nie życzą jej dobrze. Czekolada to przyjemna opowieść nie tylko o tytułowej czekoladzie, lecz o skomplikowanych relacjach międzyludzkich i walce z własnymi demonami przeszłości. To także historia konfrontacji kolorowego i fascynującego świata magii z szarą rzeczywistością, która tak często towarzyszy małomiasteczkowości. Powieść Joanne Harris czyta się lekko i szybko. Wystarczą dwa popołudnia, choć tempo czytania nieco spada kiedy dochodzi się do smakowitych opisów czekoladowych pyszności. Czekolada jest trzecią z kolei książką napisaną przez Joanne Harris, zaś kontynuację historii Vianne i jej córki przeczytać można w książce Rubinowe czółenka, wydane nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka w 2007 roku. Na koniec mała uwaga: sięgając po Czekoladę lepiej upewnić się czy pod ręką mamy odpowiednio duży zapas tytułowej słodkości, bowiem w trakcie czytania nie raz zapragniemy sięgnąć po ten smakołyk.

Główną bohaterką Kudłatej jest Wiktoria Turska, kobieta 30+, po przejściach, z dwójką dzieci. Ma celluitis, rozstępy po ciążach i z tego samego powodu nadwagę. Kiedy po kilku latach rozpada się jej małżeństwo nie załamuje się, tylko postanawia zacząć swoje życie od nowa. Lecz życie nie jest jednolitym pasmem sukcesów, przeplata się w nim smutek i żal z radością i szczęściem. Tak, jak w życiu każdej kobiety, w tym i Wiktorii, którą spotykają typowo babskie problemy: skomplikowane relacje damsko-męskie, wścibscy współpracownicy czy kac-gigant po zakrapianych winem piątkowych babskich wieczorach w towarzystwie przyjaciółek. Debiutancką powieść Doroty Berg czyta się lekko i przyjemnie. Napisana językiem bardzo potocznym, z dużą dawką humoru oraz ciętymi ripostami i przemyśleniami głównej bohaterki sprawia, że hasło reklamujące książkę jako historię antydepresyjną faktycznie się sprawdza. W dużej mierze rekompensuje to jej zbyt cukierkowe i harlequinowe zakończenie. Ale to w końcu powieść antydepresyjna, a od takich oczekuje się pozytywnego zakończenia. Dlatego też chwile radości i sukcesów w życiu bohaterki zostały opisane bardzo rozlegle i szczegółowo, zaś życiowe dramaty potraktowano zwięźle, by było krótko i na temat. Mimo to polecam Kudłatą Doroty Berg kobietom, które potrzebują chwili wytchnienia od codziennych trosk i smutków, aby mogły się uśmiechnąć i tak, jak główna bohaterka po porażce podniosły się z kolan i na nowo rozpoczęły dążenie do nowego, lepszego życia.

Anka Chramęga

TOUCHÉ | maj 2012


literatura

| klasyka literatury | 49

Wieczny dowód niewierności

Nathaniel Hawthorne „Szkarłatna litera” Wydawnictwo Dolnośląskie, 2005

Lubię czytać książki, sięgam po nie w szczególności z dwóch powodów. Jednym jest możliwość poznania nowego słownictwa, co przyznaję - niewiarygodnie mnie ekscytuje. Drugim jest sposobność opuszczenia szarej rzeczywistości i wyruszenia w odległą podróż z głównym bohaterem gdzieś tam. Innymi słowy, liczę na rozrywkę, która przy okazji rozwinie moją znajomość języka. W przypadku tej pozycji, natrafiłam na wyjątkowo nieatrakcyjną dla mnie książkę. Nie chodzi tutaj o jakąś szczególną schematyczność i przewidywalność fabuły, bo jest ona ciekawa na swój sposób. Główna bohaterka, młoda kobieta, wychodzi z więzienia z noworodkiem, na zawsze naznaczona znakiem niewierności wyhaftowanym na piersi, który winien towarzyszyć jej nawet pośmiertnie, na mo-

TOUCHÉ | maj 2012

gile – ku przestrodze dla potomnych. Czytelnik dowiaduje się na wstępie, że grzesznica ma męża – ale któż nim jest i gdzie ów mąż przebywa, nie wiadomo. Podana jest również informacja, że dziecko jest bękartem, a ojciec mieszka w miasteczku, nieznany i kryty przez bohaterkę wystawioną na szykany i społeczną izolację. Jak widać, koncepcja swoistego rodzaju tajemnicy zachowana, ma na celu nęcenie odbiorcy, w niektórych przypadkach zapewne skuteczne. Niestety autor w mojej opinii się przeliczył. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to pozycja nowa – pierwsze wydanie ukazało się w 1850 roku, ale przecież nie o wiek książki tutaj chodzi. Istnieją tytuły znacznie starsze i znacznie ciekawiej napisane niż ten. Nathaniel Hawthorne ukazał tę historię w wyjątkowo beznamiętny sposób. Bezbarwny i przeciążony zarazem. Bezbarwność odnoszę do sposobu w jaki ukazał rzeczywistość. Czytając tę pozycję, miałam wrażenie, jakbym na powrót była przed maturą i przerabiała epokę pozytywizmu (Potop, Lalka, Nad Niemnem, opowiadania Marii Konopnickiej). Osobiście, ten przedział czasowy lubiłam najbardziej, ale charakteryzował się surowością opisu, szarością rzeczywistości, trudnością tematu, skomplikowanymi profilami psychologicznymi bohaterów i względnie optymistyczną istotą. Natomiast przeciążenie i przesyt objawia się tutaj w nadprogramowych i zbędnych opisach bez których ja – jako Czytelnik – byłabym szczęśliwsza i które tylko mnie nużyły, ponieważ jak już wspomniałam były suche i nijakie. Nie pobudzały ani trochę mojego umysłu, a wręcz przyprawiały o gnuśność i pragnienie niezwłocznego rzucenia lekturą w kąt. Przyznam, że zdziwiłam się, kiedy odnalazłam w Internecie osiem pozycji filmowych i jedną serialową pod tym samym tytułem. Prawdopodobnie nie wszystkie filmy to ekranizacje powieści, zawsze istnieje szansa zwyczajnej zbieżności tytułów, a jednak. Ilość niezaprzeczalnie świadczy o tym, że historia ta jest całkiem dobrze odbierana przez widza i sprzedaje się. Potencjalnych zainteresowanych, którzy chcieliby zgłębić treść Szkarłatnej litery odsyłam do ekranizacji z 1995 roku z Demi Moore i Gary’m Oldman’em w rolach głównych, która mnie wydała się odrobinę ciekawsza niż książka, ale to cały czas nie to czego oczekiwałam. Czy główna bohaterka żałuje tego co się stało? Czy popełniony błąd, z którym winna obnosić się publicznie jest dla niej stygmatem czy raczej ozdobą? Osądźcie sami. Sądzę, że książka ta przypadnie do gustu głównie miłośnikom literatury opartej na pozytywistycznym spojrzeniu na świat i dzieł Gabrieli Zapolskiej jednocześnie. Ja, mimo że do twórczości pani Gabrieli żywię bardzo gorące uczucia, w tej historii nie odnalazłam niczego urzekającego.

Patrycja Smagacz


50 |

teatr

| recenzja

fot. materiały prasowe

Solidarni z musicalem

Nie ma Solidarności bez miłości w warszawskim Teatrze Palladium Proszę Państwa, z teatrem muzycznym w Polsce mamy jeden podstawowy problem, mianowicie niedobór rodzimych produkcji. Rozwija się on wciąż dwutorowo. Z jednej strony, mamy wciąż silną operę i operetkę, gatunki jakkolwiek ważne i ciekawe, ale będące formą skończoną. Wszystko, co w tym temacie obecnie powstaje, jest wariacją na temat tego, co już zostało setki razy zrealizowane. Z drugiej strony, próbujemy naśladować produkcje musicalowe z nowojorskiego Broadway’u czy londyńskiego West Endu. Kłopot w tym, że musical jest produktem typowo amerykańskim, wyrosłym i właściwym dla tamtej kultury. Polski teatr nie posiada tak silnej musicalowej tradycji, a co za tym idzie, nie kształci się jeszcze twórców i wykonawców zdolnych zrealizować musical na takim poziomie, jak to się robi w Stanach. Niewielkie pojęcie na temat teatru muzycznego, w tym musicalowego, ma również polska widownia, której (w większości) kojarzy się on z wpadającą w ucho muzyką, pięknymi dekoracjami, kolorowymi światłami i mnóstwem tancerzy przebranych w wymyślne kostiumy. A szkoda, bo nawet na Zachodzie powstają spektakle, które w ten schemat się absolutnie nie wpisują. Co do widowni natomiast, warto spojrzeć na statystyki. Okazuje się, że osiemdziesiąt procent widowni teatralnej świata, to publiczność musicalu. Tym bardziej dziwi fakt, że teatr muzyczny traktowany jest w Polsce po macoszemu. Oczywiście nie chciałbym, abyście myśleli Państwo, że nie ma w Polsce ludzi, którzy wpadają na ciekawe pomysły. Bynajmniej! Tylko, że realizacją tych pomysłów rządzi najczęściej ten sam schemat, mianowicie: rzucamy hasło pt. robimy musical o ważnych kwestiach (ciekawe, że za każdym razem zapewniamy również, iż będzie on na miarę Metra), ogłaszamy ogólnopolski casting, o którym głośno w mediach, przeprowadzamy go w kilku największych miastach, wybieramy obsadę, która nie zawsze

składa się z tych najlepszych przybyłych na przesłuchania, ale obowiązkowo wyposażona jest w przynajmniej dwa, trzy znane nazwiska (tak na wszelki wypadek, aby mieć pewność, że będzie widownia, przy czym w mediach zapewniamy oczywiście, że szukamy nowych talentów). W tak zwanym międzyczasie wymyślamy scenariusz i muzykę (tutaj stawiamy często na twórców mających z musicalem niewiele wspólnego, ale ich dorobek w innych dziedzinach teatru sprzyja promocji), po czym przeprowadzamy błyskawiczne próby (najlepiej 5 do 6 tygodni) i ze śpiewem na ustach ogłaszamy premierę… A potem czytamy w prasie, że w musicalu w Polsce źle się dzieje, że powstają spektakle których poziom woła o pomstę do nieba i tym samym wracamy do punktu wyjścia moich dywagacji. Proszę Państwa! W Teatrze Palladium w Warszawie powstał musical Nie ma Solidarności bez miłości. Jego realizacja nie odbiega specjalnie od opisanego wyżej schematu. Powstał spektakl z nawet ciekawą muzyką, scenografią lokującą akcję w Stoczni Gdańskiej, trzeszczącymi mikroportami aktorów zmagających się z partiami wokalnymi, napisanymi (przynajmniej w wypadku głównych wykonawców) raczej dla kogoś innego i librettem, z którego wynika, że Solidarność była zrywem grupy pijanych nastolatków, roznoszących rewolucyjne ulotki gdzieś pomiędzy kolejnymi imprezami… No cóż… Pozostaje mi zatem najmocniej Państwa przeprosić, że o samym spektaklu napisałem tak mało. Ale ani go oglądać, ani o nim pisać zwyczajnie nie warto. Pozostaje marzyć o polskim spektaklu muzycznym, który każdym swoim elementem powali na kolana. Jeśli taki zobaczę, nie omieszkam Państwa o tym zawiadomić.

Cyprian Kawicz

TOUCHÉ | maj 2012


teatr

| recenzja | 51

Kac Kato

fot. www.teatrslaski.art.pl

uwikłane w erotyczną farsę. Przyjaciel Billa (w tej roli, gościnnie na deskach teatru śląskiego, występuje Paweł Okraska), znerwicowana Panna Młoda, impulsywna teściowa i charakterny właściciel hotelu, czyli Antoni Gryzik w wydaniu francuskim! Każdy próbuje odpowiedzieć na pytanie: co się właściwie wydarzyło? I w ten sposób mają miejsce neurotyczne i groteskowe wydarzenia. Wielkim atutem przedstawienia są przezabawne dialogi, podteksty, niedomówienia, komiczne okoliczności i stytuacje qui pro quo, charakterystyczne dla farsy, w których z łatwością widz może się pogubić. Przedstawienie dopięte na ostatni guzik przez reżyseraJanusza Szydłowskiego, który przekonał się do takiego typu widowiska podczas pobytu w Londynie i idealnie dopasował aktorów do granych postaci. Na scenie jest kolorowo, nie tylko za sprawą wielobarwnych indywiduum, ale również dekoracji i kostiumów, których autorką jest znana scenografka- Anna Sekuła. Jako reprezentantka środowiska studenckiego, progresywnie nazywanego arystokracją umysłową, nie powinnam się przyznawać... właściwie to powinnam szerokim łukiem omijać komercyjne komedyjki, a uczestniczyć jedynie w widowiskach umożliwiających przeżycie katharsis. Ale prawda jest taka, że... pokuszę się o kolokwialne stwierdzenie – rżałam jak koń. Płakałam ze śmiechu. Do rozpuku i tak, że brzuch bolał mnie jeszcze długo po zakończeniu spektaklu. A za każdym razem, gdy na scenie pojawiała się Anna Kadulska, w roli nie do końca rozgarniętej sekretarki, nie potrafiłam złapać powietrza i bałam się, że się uduszę z tego zarykiwania. Przedstawienie na deskach teatru ponownie pojawi się w maju. Bez wątpienia warto się na nie udać. Nawet żeby zobaczyć je drugi, trzeci, czwarty raz, całkowicie się rozlużnić i uprzyjemnić sobie czas.

spektakl Wieczór Kawalerski Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego Bez owijania w bawełnę. Repertuar naszego śląskiego teatru, co tu dużo pisać... nie grzeszy rozmaitością, ani co miesięcznymi premierami. Wręcz przeciwnie... szlifowane są ciągle te same sztuki i rzadko kiedy pojawia się premierowe widowisko. Potem długo, długo nic. Martwota. W zasobie Wyspiańskiego górują przedstawienia, które każdy już z pewnością widział, jak na przykład Mayday (nawet się nie przyznawać, że nie!), szekspirowska klasyka, Gombrowicz, Czechow i garstka współczesności – między innymi spektakl, na podstawie powieści Witkowskiego. Repertuar namacalnie jasny, okrutnie przewidywalny. Można nadać mu tytuł allenowskiej komedii, która notabene od paru dobrych sezonów również na dobre widnieje na afiszu: Zagraj to jeszcze raz, Sam. Przeżyjmy to jeszcze raz. Najczęściej wśród przedstawień powracających w repertuarze, pojawiają się komedie. Tak jak, już wcześniej przeze mnie wspomniane, kultowe Mayday. Widocznie właśnie takie jest zapotrzebowanie śląskiej publiki. Ludzie uwielbiają się śmiać. Potrzebują rozrywki, która pozwoli na oderwanie się od rzeczywistości. Wybierają lekkie, odprężające farsy. Takim spektaklem bez wątpienia jest na przykład Wieczór Kawalerski... Rankiem, po epokowym świętowaniu ostatnich chwil stanu wolnego, Pan Młody - Bill z przerażaniem odkrywa, że nie spędził nocy samotnie. Co gorsza, kobieta, która dzieli z nim łoże, jest nieznajomą pięknością. Bez namysłu i nieświadomy tego, że to dziewczyna jego najlepszego przyjaciela, postanawia ukryć krasawice w hotelowej łazience. W ten sposób rozpoczyna się zabawna krotochwila. Na scenie pojawiają się kolejne postacie,

TOUCHÉ | maj 2012

Asia Krukowska


festiwal

Magia nad Olzą

Podsumowanie 14. edycji Kina na Granicy

fot. fotoSprinter.pl

52 |

Kolejna, bo 14. edycja Kina na Granicy w Cieszynie i Czeskim Cieszynie dobiegła końca. Znów pozostaje nam tęsknota za panującym na Przeglądzie specyficznym klimatem i nadzieja, że za rok ponownie przyjdzie nam zasilić szeregi zwiększającej się rzeszy fanów tego wydarzenia, bo tylko tam nie męczy oglądanie filmów od świtu do północy, piwo smakuje niczym ambrozja, a wieża Babel zdaje się nie istnieć. W ramach tegorocznego Przeglądu miłośnicy kina środkowoeuropejskiego mogli zapoznać się z filmami podzielonymi między innymi na bloki tematyczne: kryminały i kino gangsterskie oraz filmy dla kibiców futbolu. Jak co roku, teraz również przygotowano cykl retrospektyw, których tym razem bohaterami zostali Antoni Krauze, Zdeněk Svěrák, Štefan Uher i Jára Cimrman. Uczestników Przeglądu niezwykle zachwycił słowacki obraz zaprezentowany w ramach uroczystego oficjalnego otwarcia festiwalu – Cygan w reżyserii znanego wszystkim uczestnikom Kina na GranicyMartina Šulíka. Na tych, którzy nie zdołali obejrzeć filmu, czeka pocieszenie – będzie

można zapoznać się z tym dziełem w polskich kinach już na początku czerwca. Uczestnicy podczas Przeglądu mogli zasmakować dodatkowej rozrywki w ramach imprez towarzyszących, m.in. na koncercie Julii Marcell- uwielbianej przez polską publiczność artystki, a już teraz znanej również wśród naszych sąsiadów za południową granicą. Na tego typu wydarzenia można było zakupić bilet bez konieczności uczestnictwa w Przeglądzie, jednak zdecydowana większość przybyłych na koncerty posiadała akredytacje festiwalowe – co niezwykle cieszy, bo z pewnością część z nich mogła zaspokoić swoje poszukiwania muzycznych dźwięków. Na temat samego Przeglądu wypowiedzieli się stali bywalcy Kina na Granicy, Kaja i Adam Radwan, których udało się złapać przed jednym z seansów w Teatrze im. Adama Słowackiego: „Festiwal wpisał się w nasz kalendarz, zdecydowanie. Na pewno to dobry pomysł na weekend majowy. Jest tutaj dużo filmów, których nie można zobaczyć normalnie w polskich kinach. Lubimy kino środkowoeuropejskie, a w Cie-

TOUCHÉ | maj 2012


festiwal

szynie na Przeglądzie mamy możliwości i duży wybór. Poza tym bardzo lubimy Czechów, więc przyjeżdża się tu z przyjemnością.” Wśród uczestników nie brakuje również tych, którzy zdecydowali się odwiedzić Cieszyn po raz pierwszy. Jedną z takich osób jest Bartosz Lasik, który choć woli festiwale muzyczne, to jednak dostrzega uroki Przeglądu Kina na Granicy, mimo iż różnią się one nieco od opinii pozostałych zgromadzonych: „Jak dla mnie jest tutaj za dużo filmów. Nie umiem siedzieć od rana do wieczora w kinie. Ale podoba mi się Cieszyn, nie przytłacza mnie, nie jest monumentalny. Na pewno to lepsza miejscówka niż na przykład Kazimierz Dolny, w którym odbywa się festiwal Dwa Brzegi”. Rosnącą popularność Przeglądu potwierdza Piotr Kumor, który czuwa nad obsługą techniczną i logistyką kopii filmowych, ale też zajmuje się koordynacją festiwalową w teatrze jako kierownik: „Co roku zwiększa się ilość wykupionych akredytacji o ok. 200 sztuk. W tym roku, łączne akredytacje to około 1200 osób. Jestem tutaj po raz ósmy i pamiętam, że gdy przyszedłem na Festiwal po raz pierwszy to prezentowano około 36 filmów i dwa koncerty, a Przegląd trwał 3 dni. Teraz to jest jedna z największych imprez filmowych w Polsce.”

Pokaz plenerowy nad Olzą, fot. fotoSprinter.pl

TOUCHÉ | maj 2012

Kino na Granicy to również skupisko ogromnej ilości wolontariuszy z całej Polski, chętnych do pomocy przy organizacji Przeglądu. Grażyna Trenda, jedna z tegorocznych wolontariuszek, zapytana o korzyści płynące z takiej współpracy, mówi: „To fajny sposób spędzenia wolnego czasu, poznania ciekawych ludzi, no i wiadomo – okazja, by się czegoś nauczyć, doskonalić umiejętności organizacyjne i zdobyć doświadczenie, które z pewnością kiedyś się przyda”. W tym roku zgłosiło się aż 60 wolontariuszy, co świadczy o rosnącym zainteresowaniu Przeglądem nie tylko samych uczestników, ale i osoby, które pragną się rozwijać i działać w imię idei. Niestety, plany na następne edycje nie rokują zbyt dobrze. Mimo ogromnej popularności jest problem z pozyskaniem funduszy na następny rok. Dotacje europejskie się kończą, nad czym ubolewają organizatorzy. Na pytanie, dlaczego dla tak prestiżowego wydarzenia brakuje pieniędzy, Piotr Kumor odpowiada: „Festiwal jest prestiżowy, ale i tak kwestia sponsoringu staje pod znakiem zapytania. Co roku odnotowujemy gigantyczną widownię, ale Cieszyn jest małym miastem, stąd te trudności. Szukamy na przyszły rok sponsora strategicznego. Jeśli nie znajdziemy, to może przeczekamy rok z finansami, które moglibyśmy dostać z UE lub Ministerstwa…

| 53

Można zrobić coś mniejszego, by zachować ciągłość, a potem może znów powrócić do czegoś większego, lepszego.” Jednak Jolanta Dygoś, pomysłodawczyni i dyrektorka Kina na Granicy mówi w wywiadach o pewnych wątpliwościach co do realizacji kolejnej edycji z tak niewielkimi zasobami finansowymi. Ciężko bowiem powrócić do formy Przeglądu, w której zostanie zaprezentowane zaledwie kilka filmów w jednym kinie skoro obecna edycja zawiera w sobie tych obrazów ponad sto. Niebezpieczeństwo zakończenia Kina na Granicy po tegorocznej edycji to bardzo niepokojąca informacja nie tylko dla fanów i organizatorów, ale przede wszystkim dla miasta, które bądź co bądź niesamowicie na takim Przeglądzie korzysta. To niezwykle smutne, że tak wartościowe i ciekawe wydarzenia, mimo rosnącej popularności są zagrożone z powodów finansowych. Pozostaje nam jedynie mieć nadzieję, że problem sponsoringu i dofinansowania będzie miał pozytywny finał, a my jeszcze nieraz zasiądziemy nad Olzą, by obejrzeć kolejny pokaz plenerowy – świetlny most łączący dwa brzegi rzeki i przede wszystkim ludzi, którzy przyjeżdżają na Przegląd nie tylko z miłości do kina, ale i magii płynącej z atmosfery tego miejsca.

Marta Lower


54 |

temat bieżący

fot: Mateusz Gajda

Świat oczami Otaku

Ile razy zdarzyło Ci się ocenić książkę po przysłowiowej okładce i stwierdzić, że nie jest warta przeczytania? Jak często przyglądasz się obcym osobom na ulicy, podświadomie wyrabiając sobie opinię o każdej z nich? W świecie form audiowizualnych nie inaczej w tej kwestii traktowane są filmy animowane. To tylko pokemony! Okrutną prawdą jest, że mamy tendencję do oceniania po pozorach. Naszymi wyborami często kierują stereotypy, nawet jeśli otwarcie się z nich naśmiewamy i zarzekamy, że jesteśmy inni. Przykładem niesprawiedliwie powierzchownej oceny są animacje, które przez wielu odbiorców bywają nazywane (nieprawidłowo!) bajkami, co sugeruje przekaz wyłącznie dla młodszego odbiorcy. O ile Gnijąca Panna Młoda Tima Burtona czy Mary i Max Adama Elliota bronią się same, o tyle głęboko zaszufladkowane

w kategorii bajek (w dodatku głupich) pozostają japońskie dzieła – anime. Wielu widzów w Europie kojarzy anime wyłącznie z takimi tytułami, jak Pokemon, Dragon Ball i Sailor Moon, więc trudno im się dziwić, że nie czują potrzeby zagłębienia się w ten świat. Wymienione tytuły nie zmuszają do refleksji ani nie wnoszą niczego nowego w naszą sferę intelektualną. Należy jednak pamiętać, że to zaledwie kilka przykładów japońskich animacji. Niestety, większość osób zapytana o anime, wymienia tylko te tytuły z uwagi na nieznajomość gatunku, z którą nie ma zamiaru nic robić - bo i po co, skoro wydaje się to być zbędne i nie przynoszące jakichkolwiek korzyści. Anime a kultura japońska Tymczasem w Japonii anime ogląda każdy – bez względu na wiek, płeć, status społeczny czy orientację seksualną. Wszystko dzięki rozmaitości stylów i tematów poruszanych w zakresie tego gatunku, dzięki czemu sam w sobie dzieli się na różnego rodzaju

TOUCHÉ | maj 2012


temat bieżący

podgatunki, zaczynając od średniowiecznych fantasy, przez mrożące krew w żyłach horrory, a na hentai (tematyka erotyczna) kończąc. Czy to, że Japończycy tak bardzo zachwycają się anime świadczy, że są społeczeństwem głupim? Nie. I my również nie jesteśmy, jeśli nigdy nie spróbowaliśmy obejrzeć anime, bowiem od Japończyków zdecydowanie różnimy się kulturowo. W Japonii czarno-biała manga (forma papierowa, będąca w większości przypadków pierwowzorem anime) jest sprzedawana w milionach egzemplarzy, tymczasem dla przedstawiciela wpływów amerykanizacji wszystko, co nie jest kolorowe na papierze, staje się po prostu nieatrakcyjne i nie możemy się za to obwiniać, bo pewne wzorce i przyzwyczajenia funkcjonują wokół nas od momentu urodzenia. Dwa światy Pod względem animacji Japonia i pozostałe kraje tworzą zupełnie dwa odrębne światy. Nie oznacza to jednak, że wzajemnie się nie doceniają – przykładem uhonorowania japońskich animacji mogą być liczne nagrody, w tym Oscar dla Spirited Away (reż. Hayao Miyazaki), jako jedynego w historii nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej nieanglojęzycznego pełnometrażowego filmu animowanego. Mimo, iż od przyznania nagrody minęło już niespełna dziesięć lat, Spirited Away wciąż uznawany jest za jeden z najdoskonalszych przedstawicieli gatunku. Wszystkie docenione poza Japonią anime (nie tylko za pomocą nagród) dają realne szanse na to, że otworzą się dla nich drzwi do szerszej publiki, a Kraj Kwitnącej Wiśni wreszcie przekona swoją chlubą wielu aktualnych przeciwników tej formy audiowizualnej. Shinigami jedzą tylko jabłka Z pewnością każdy z nas ma wśród swoich znajomych tzw. Otaku - fana mangi i anime. Ile razy nas to dziwiło? I jak często zadajemy sobie to samo pytanie: co w tym anime jest takiego ciekawego?. Wyczerpująca odpowiedź zdawałaby się nie mieć końca, ale warto omówić kilka przykładów, choćby serię anime pt. Death Note – swego rodzaju fenomen, kochany przez miliony, pełen symboliki, nawiązań do religii chrześcijańskiej (należy nadmienić, iż to jeden z tematów bardzo często poruszanych w anime, choć odnosi się do całkowicie innej religii niż ta, którą wyznają mieszkańcy Japonii), charakteryzujący się niezliczoną ilością tajemnic i łamigłówek, walką intelektualną postaci, oraz wartką akcją. Yagami Light, jeden z najzdolniejszych uczniów w Japonii, wchodzi w posiadanie tajemniczego notesu, będącego niegdyś własnością Shinigami (japońskiego boga śmierci), umożliwiającego zabicie dowolnej osoby poprzez wpisanie jej nazwiska w karty notatnika. Znudzony życiem młodzieniec postanawia wykorzystać znaleziony przedmiot, jednak to nie chęć dostarczenia sobie rozrywki jest najważniejszym powodem użycia notatnika. W grę wchodzą czysto idealistyczne pobudki – Light bowiem chce zabawić się w Boga i oczyścić świat ze zła, wymierzając stosowną jego zdaniem karę na złoczyńcach. Mamy więc do czynienia z luźno przedstawioną refleksją na temat słuszności stosowania kary śmierci, tego czy cel uświęca środki i czy zło można zwalczać złem. Główny motyw

TOUCHÉ | maj 2012

| 55

anime może wydać się niektórym widzom niewystarczająco ciekawy, jednak niezliczona ilość niespodziewanych zwrotów akcji, scen inspirowanych Biblią, czy też nieprzerwanie występujących zagadkowych symboli, nie pozwala zrobić odbiorcy choćby chwili przerwy na głęboki oddech. Jednym z takich symboli jest jabłko – według niektórych w tym przypadku będące owocem zakazanym (Light jest kuszony spróbowaniem czegoś, co nie powinno nigdy wpaść w jego ręce), symbolem wiedzy (drzewo poznania Dobrego i Złego – w anime ciągle przewija się pytanie, gdzie jest granica czynienia dobra), bądź też władzy (insygnia królewskie). Bajki nie dla dzieci Przykładów doskonałych japońskich animacji jest wiele i nie sposób szczegółowo omówić wszystkich. Jedno jest jednak pewne – nie dość, że najmłodszy widz nie zrozumiałby połowy z nich (do rozumienia pozostają mu więc anime przeznaczone dla tej właśnie grupy wiekowej), to w dodatku mógłby miewać problemy ze snem – co często zauważa się nawet u starszych odbiorców po obejrzeniu tytułów takich jak np. krwawe i skomplikowane fabularnie Higurashi no naku koro ni. Nie zaśniemy również po obejrzeniu Elfen Lied lub Ghost in the Shell - twórcy zasiewają w umyśle odbiorcy ogrom pytań o granice człowieczeństwa w odniesieniu do ludzi i maszyn/tworów tajemniczych eksperymentów, a całą historię wzbogacają erotycznymi odniesieniami do obrazów Gustava Klimta czy też ideologii największych myślicieli. Przełamać barierę To zrozumiałe, że niektórych ludzi ciężko przekonać do obejrzenia choćby jednego z podanych powyżej tytułów. W Sieci nieprzerwanie toczy się walka pomiędzy wiernymi fanami gatunku a jego krytykami, często walczącymi z wrogiem, o którym nie mają zielonego pojęcia, bądź też pojęcie to opiera się jedynie na powierzchownej analizie (choć ciężko nazwać to analizą). Jednak może warto porzucić jabłko niezgody i zaznać nowych smaków specyficznej, a zarazem jakże ciekawej kultury – w życiu bowiem chodzi o poszukiwanie ciągle czegoś nowego i zachwycanie się coraz to bardziej fascynującymi odkryciami. Zapraszam więc do Kraju Kwitnącej Wiśni w wersji animowanej - tu poszukiwania nigdy się nie kończą… trwają przez całe życie.

Marta Lower


56 |

psychologia

Eksperyment więzienny, cz. 2 Pierwsza część artykułu, która ukazała się w poprzednim numerze, dotyczyła przebiegu tego słynnego eksperymentu. Ta część skupi się wokół pytania: co takiego zawładnęło umysłami wszystkich, biorących udział w tym przedsięwzięciu? Psychologiczna analiza eksperymentu sprzed 40 lat rzuca cień na niemalże wszystkie szerokości geograficzne, gdzie mieliśmy do czynienia z instytucjonalnym złem. Ale spokojnie, wszystko po kolei. Wróćmy do miejsca, gdzie skończyliśmy ostatnio, czyli sceny kłótni prof. Zimbardo z jego partnerką, Christiną Maslach.

To już koniec. Między Zimbardo a Christiną rozgorzała kłótnia. Nie widziała już przed sobą człowieka, którym był kiedyś – empatycznego, uwielbiającego studentów. Jakiś odmieniony Philip kwestionował jej zdolności naukowe, skoro nie była w stanie dostrzec podniosłości tego, co zobaczyła! Ona z kolei broniła tych maltretowanych chłopców, którzy najzwyczajniej w świecie cierpieli. I to przez niego ta sytuacja wymknęła się niepostrzeżenie spod kontroli. Zimbardo zaczął się łamać; powoli docierało do niego, że powinien był to już dawno przerwać. Eksperyment zakończono, a dla uczestników przygotowano sesję wyjaśniającą – pełną emocji i wzajemnych refleksji – poświęconą temu niezwykłemu doświadczeniu. Dla uczestników było to prawdziwe więzienie, a rola, jaką odgrywali, przeszywała swoją realnością ich trzewia. W sesji wyjaśniającej, jako możliwości odreagowania, upatruje się jednej z przyczyn, dla których żaden z uczestników nie doznał trwałych urazów psychicznych, wracając do swojego normalnego funkcjonowania. Jednakże pomimo tego, iż każdy z nich ocenił ten eksperyment jako niezwykle pouczający i wartościowy, nikt z nich nie zdecydował się wziąć udziału w ponownym przedsięwzięciu. Czy sytuacja ma znaczenie? Można ogólnie powiedzieć, że każdy człowiek ma w sobie pewne tendencje altruistyczne i pewien potencjał zepsucia i wypaczenia. O tym, która z tych przeciwstawnych tendencji wygra ten bój decyduje wiele czynników. Człowiek to w dużej mierze produkt złożonego procesu socjalizacji. Sieć uwikłań sytuacyjnych może nas zmienić. Spójrzmy na to w ten sposób: czasami nasz dobry potencjał może się wynaturzyć poprzez złą sytuację, np. twórczość obja-

wi się w stosowaniu wymyślnych tortur, a chęć bycia w grupie – nadmiernym konformizmem. Jesteśmy najbardziej podatni na jej wpływ, gdy jest ona dla nas zupełnie nowa. Warto spojrzeć na to w kontekście osób biorących udział w tym eksperymencie – nie wiedzieli, co ich czeka. Śmiercionośne systemy Skrajnym nagromadzeniem czynników sytuacyjnych są systemy, które dają instytucjonalne przyzwolenie na dane sposoby zachowania, często brutalne, oraz na karanie tych niezgodnych z oczekiwaniami systemu. Są one okryte ideologią, której zazwyczaj nikt nie kwestionuje, ponieważ system niszczy indywidualną inicjatywę. Wrogie i konfrontacyjne relacje w więzieniach wynikają przede wszystkim z natury reżimu więziennego, a nie z cech ludzi go tworzących. Systemy działają tak sprawnie także dzięki regułom, które wpływają na kształtowanie rzeczywistości. Przypomnijmy sobie, jak więźniowie, o każdej porze dnia i nocy, musieli recytować zasady życia w więzieniu. Ich świat zawężył się do owych siedemnastu reguł. Dla strażników natomiast stanowiły one przykrywkę dla dominacji. Niektórych strażników więźniowie określali mianem dobrych, co oznaczało, że nie znęcali się nad nimi. Ale trzeba przy tym zaznaczyć, że nie zrobili nic, by zapobiec ich cierpieniu. Był to rodzaj zinstytucjonalizowanego zła bezczynności, tak charakterystycznego dla zepsutych systemów. Rola roli Rola, jaką odgrywamy, ma taką siłę oddziaływania, iż możemy się zupełnie zatracić, a pomagają nam w tym specyficzne dla niej atrybuty. Jak deklarują chłopcy, ubierając strój strażnika, czuli się inaczej, zmieniał się ich sposób mówienia, chodzenia, któ-

ry lepiej pasował do nowego ja. W czasie sesji wyjaśniającej często padały słowa: Ja tylko odgrywałem tę rolę! Jednakże, gdy jeden ze strażników pierwszego dnia przeprosił za to, iż popchnął więźnia, czwartego dnia poniżał go zupełnie się nad tym nie zastanawiając. Odgrywana rola zdominowała także Zimbardo - nie przerwał eksperymentu zaraz po tym, gdy jeden z więźniów zaczął przejawiać zaburzenia zachowania i musiano go zwolnić. Uwierzył, że jest naczelnikiem więzienia i musi bronić jego integralności. Jak sam podkreśla, przyjęcie roli badacza i naczelnika było błędem, bo nie pozwalało zachować obiektywności. Często przyjęcie kilku ról oznacza życie w sieci sprzeczności. Jak pogodzić ze sobą bycie oficerem SS z rolą kochającego męża i ojca? Na pomoc przychodzi nam segmentacja ról. To tak, jakby podzielić naszą psychikę na pewne szufladki, które sprawiają, że ciągłość postrzegania nas samych pozostaje przerwana, stąd nic nie stoi ze sobą w sprzeczności. Wówczas prosto powiedzieć, iż tylko wykonywałem rozkazy. Ty nie jesteś taki, jak ja Szeroko zakrojona w więzieniach deindywiduacja, która objawiała się noszeniem takiego samego stroju, określonym sposobem zwracania się, utratą nazwiska, ma ścisły związek ze stosowaniem przemocy. Jesteśmy o wiele bardziej skłonni wyrządzić komuś krzywdę, gdy ktoś jest dla nas anonimowy, a także wtedy, gdy nasza tożsamość w jakimś stopniu jest rozmyta. Zmienia to także naszą świadomość. Stan deindywizualizacji sprawia, iż żyjemy jakby w kontekście teraźniejszości, bez swojej przeszłości i przyszłości. Nagrania z cel więźniów wykazały, iż 90% rozmów dot. spraw więziennych, a tylko 10% prywatnych. Etykiety i stereotypy zmieniają nasze

TOUCHÉ | maj 2012


psychologia

… Warto wzbudzić naszą refleksję, co do tego, że możemy być sprawcami zła. Wielu złoczyńców to przecież ludzie, którzy urodzili się z potencjałem dobra. Dopuszczenie do świadomości tego, iż możliwe, że w pewnych sytuacjach będzie nam łatwiej zadać ból może sprawić, że łatwiej nam będzie zrozumieć, dlaczego tak postępujemy i oprzeć się temu działaniu. Łatwiej jest walczyć z wrogiem, gdy znamy jego twarz.

TOUCHÉ | maj 2012

Natalia Kosiarczyk

il. Ania Pikuła

myślenie o innych (my – strażnicy, wy więźniowie). Sprzyja to dehumanizacji, która niszczy ludzką podmiotowość. Amerykanom łatwiej było zabijać Żółtków, niż Japończyków. Dehumanizacja ma wpływ nawet na ciemiężone grupy, które same tracą do siebie szacunek. Nagrano tylko jeden przypadek udzielenia pomocy pomiędzy więźniami, ponadto spośród wypowiedzi więźniów, aż 85% było negatywnie nacechowanych w stosunku do kolegów. Jednakże jak zachować poczucie własnej moralności wobec sprawiania innym cierpienia? Ułatwiają nam to cztery główne mechanizmy odłączania moralnego, poprzez które odłączamy nasze normalne funkcjonowanie moralne dla pewnych celów lub w pewnych przypadkach. Pierwszy skupia się wokół przedefiniowania naszego krzywdzącego zachowania, uznając je za słuszne. Za pomocą drugiego minimalizujemy związek między naszymi działaniami a ich skutkami, przemieszczając poczucie odpowiedzialności. Możemy także zmienić nasz sposób myślenia o dokonanej krzywdzie poprzez zniekształcenia czy brak wiary w jej prawdziwość. Czwarty mechanizm sprawia, iż postrzegamy ofiary jako zasługujące na karę i obarczamy je w ten sposób odpowiedzialnością za nasz czyn.

| 57


58 | dział

il. Ania Pikuła

Śmierć na życzenie Są gotowe zagłodzić się na śmierć. Anoreksję, uważaną za poważną chorobę, traktują jako sposób na życie, wybierany świadomie i dobrowolnie. Mówią o niej pieszczotliwie – Ania i twierdzą, że jest ich najlepszą przyjaciółką. Ich motto jest proste: co mnie żywi, niszczy mnie! Dążą do doskonałości, bo – jak twierdzą – nigdy nie jest się zbyt chudym.

TOUCHÉ | maj 2012


psychologia

Motylki, bo o nich mowa, nie są tematem wdzięcznym ani dobrze prezentującym się w mediach. Wciąż niewiele mówi się o ruchu pro-ana, chociaż jest modny już nie tylko w Stanach czy we Francji, ale także w Polsce. Anorexia nervosa Anoreksja, czyli jadłowstręt psychiczny, to zaburzenie odżywiania, polegające na dążeniu do maksymalnego obniżenia wagi przez stosowanie drastycznych diet i wykonywanie intensywnych ćwiczeń fizycznych. Anoreksji towarzyszą: zaburzony obraz własnego ciała, nieadekwatna samoocena, brak poczucia własnej wartości. Dążenie do coraz niższej wagi staje się obsesją, sposobem na życie i celem samym w sobie. Liczenie kalorii, ścisłe przestrzeganie diet i wykonywanie ćwiczeń dają złudne poczucie kontroli nad własnym życiem. To proste: chudnięcie jest dobre, a przybieranie na wadze – złe. Mimo, że wiedza o tym, jak niebezpieczna jest anoreksja, jest powszechna, są tacy, dla których jest ona stylem życia. Motylki, bo tak nazywają siebie dziewczyny sympatyzujące z anoreksją, uważają, że jedyną wartością w życiu jest bycie chudą, a wszelkie sposoby, nawet najbardziej drastyczne, które pozwalają taki efekt osiągnąć, są dobre. Między innymi dlatego głodzą się, przyjmują substancje pochodne od amfetaminy, stosują system nagród i kar, i bezwzględnie przestrzegają dziesięciu przykazań, takich jak np. jedzenie jest moim wrogiem, jedz mniej – waż mniej. Wierzą, że jeśli nie są przeraźliwie chude, to nie są atrakcyjne, a bycie szczupłą jest ważniejsze od bycia zdrową. Internet jest kopalnią wiedzy i nieocenionym źródłem informacji – często takich, które w ogóle nie powinny ujrzeć światła dziennego. Umożliwia motylkom zrzeszanie się, dzielenie się doświadczeniami, udzielanie sobie wsparcia i dobrych rad. Na stronie każdego szanującego się motylka można znaleźć przede wszystkim dekalog, informacje jak oszukać rodziców/opiekunów, jak zatuszować utratę wagi, jak poradzić sobie z własnym głodem. Każdy motylek z prawdziwego zdarzenia raczy swoich czytelników wyzwiskami i obraźliwymi uwagami na temat swojego ciała, wyglądu, słabej woli. Umieszcza także zdjęcia swojego, jak uważa, grubego i nieatrakcyjnego ciała. Znakiem rozpoznawczym motylków są czerwone bransoletki.

TOUCHÉ | maj 2012

Pomysł na życie Bycie motylkiem nie jest jednak tak proste, jak się wydaje. Przynależność do motylków zobowiązuje. Każdy przejaw słabej woli traktowany jest jako porażka. Dziewczyny rywalizują ze sobą o to, która schudnie więcej i szybciej, która jest w stanie posunąć się najdalej, która nie ma żadnych hamulców. Połykanie woreczków foliowych po to, żeby wywołać wymioty (gdy drażnienie ścian przełyku palcami już nie działa) albo picie wrzątku po to, żeby przez kilka dni nie móc niczego przełknąć to przykładowe techniki, z którymi można zapoznać się na ich blogach. Czy to jest nielegalne? Niestety - nie. Prawdziwą furorę robią też thinspiracje – piosenki, wiersze, filmy, zdjęcia gloryfikujące skrajne wychudzenie i dążenie do maksymalnego obniżenia wagi. Bycie szczupłą to za mało. Dopiero bycie chorobliwie chudą pozwala poczuć się dobrze. Czy wiedzą, że mogą umrzeć? Tak, zazwyczaj są tego świadome. Ale ich zdaniem śmierć nie jest wysoką ceną za możliwość cieszenia się, choćby przez chwilę, perfekcyjną figurą. Tylko zwykli ludzie jedzą Gdzie kończy się zdrowe odchudzanie a zaczynają zaburzenia obrazu własnego ciała? Czy motylki stają się anorektyczkami w trakcie surowych głodówek, po przekroczeniu pewnej granicy, czy są nimi od samego początku, od chwili podjęcia decyzji o zawarciu bliższej znajomości z zaburzeniami odżywiania? Co siedzi w głowach młodych, często atrakcyjnych i pełnych życia dziewczyn, które wybierają świadomie (przynajmniej tak deklarują) drogę wiodącą do autodestrukcji i często nieodwracalnych zmian? O ile funkcjonuje wiele konkurencyjnych teorii na temat powstawania zaburzeń odżywiania, o tyle brak rzetelnych badań dotyczących osób, które chcą je nabyć. Może jest to efekt mody na wysportowane i zgrabne ciało, może obserwowanie, już od wczesnego dzieciństwa, wyretuszowanych modelek i celebrytek. A może jedno i drugie? Wiele kobiet w różnym wieku decyduje się na przejście na dietę, jednak nie każda z zamiarem bycia anorektyczką. Motylki wiedzą dobrze co je czeka, a jednak nie boją się konsekwencji swoich działań. Zazwyczaj traktuje się je jak osoby głęboko zaburzone, wzbudzają przeważnie negatywne emocje, niezrozumienie, odrzucenie i złość. Trudno zaakceptować kogoś, kto występuje przeciw samemu sobie, wydaje się to niezgodne z ewolucją. Mimo to warto zobaczyć w nich bardzo nieszczę-

| 59

śliwe, cierpiące i pełne lęku osoby, które nie potrafią poradzić sobie ze sobą w inny sposób. Wybór anoreksji jako stylu życia oceniany bywa jako kaprys i chęć zwrócenia na siebie uwagi – zbyt rzadko jednak interpretowany jest jako przeraźliwy krzyk o pomoc. Dążenie do doskonałości Wybór pro-any wiąże się z koniecznością dostosowania się do wielu surowych reguł i nakazów. Oprócz wykonywania ćwiczeń fizycznych trzeba utrzymywać ścisłą dietę (najczęściej oznaczającą zwykłą głodówkę), ważyć się przynajmniej kilka razy dziennie, serwować sobie każdego dnia porcję odpowiednio wyselekcjonowanych zdjęć, filmów i mimo, że to wszystko może wydawać się przerażające – motylki czerpią z tego sporą satysfakcję. Wreszcie sprawują nad czymś kontrolę, co daje im poczucie bezpieczeństwa. Odmówienie sobie posiłku, dodatkowa seria brzuszków, kolejne niezauważone przez otoczenie kłamstwo – działają jak wzmocnienie pozytywne, utwierdzające w przekonaniu o swojej sile, byciu wartościowym i lepszym niż inni. Pozorne poczucie wyższości jest cechą bardzo charakterystyczną dla motylków. Uważają się za lepsze i bardziej godne szacunku, ze względu na umiejętność odmawiania sobie spożywania pokarmów. Czar pryska, gdy powodowane wilczym apetytem tracą nad sobą kontrolę i decydują się coś zjeść. I mowa wcale nie o nadmiernym objadaniu się. Już nawet skonsumowanie jabłka, twarożku, zwykłego jogurtu (a nie odtłuszczonego) jest traktowane jako poddanie się, słabość i porażka godne najwyższej pogardy. Za zjedzenie budyniu dziewczyny potrafią karać się tygodniową całkowitą głodówką. Oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci… Motylki są dla siebie i swoich towarzyszek surowe i bezwzględne. Przemilczają niepokojące objawy somatyczne, coraz gorszą kondycję i problemy psychiczne. Marzą o zaburzeniach odżywiania i potrzebują ich do życia. Izolują się, unikają kontaktów z otoczeniem, często ograniczają swoje życie towarzyskie do relacji wirtualnych. Bez anoreksji ich życie nie ma sensu, więc decydują się na związek z nią do samego końca. Bo miłość do niej jest silniejsza niż wola życia. A wielka zagadka – skąd bierze się pragnienie bycia anorektyczką, nadal nie została definitywnie rozwikłana.

Joanna Ślazyk


60 | dział

Jesteś pijany ja

il. Ania Pikuła

Często na ulicy, w sklepie, w szkole, na podwórku czy w domu, słyszymy stwierdzenia, widzimy zachowania, które możemy wrzucić do worka opisanego jako – STEREOTYPY. Czym są owe stereotypy? Każdy z nas intuicyjnie wie, lecz trudno nam od razu podać konkretną definicję tego zjawiska.

Typowa blondynka... Słowo stereotyp pochodzi od greckiego stereos, co oznacza sztywny, twardy. Najprościej możemy określić stereotyp, jako pewien schemat reprezentujący daną grupę lub rodzaj osób wyodrębnionych z uwagi na jakąś łatwo zauważalną cechę, która określa ich społeczną tożsamość. Te cechy to na przykład: płeć, rasa, narodowość, zawód czy choćby religia. Stereotyp to uproszczone przekonanie na temat jakiej osoby lub grupy osób, niezależne od osobistego doświadczenia. Stereotyp jest odporny na zmiany i w małym stopniu powiązany z doświadczeniami osobistymi ludzi, którzy dany stereotyp wyznają i powtarzają. Poza tym ma charakter społeczny (przekazywanie z pokolenia na pokolenie) i najczęściej łączy się z jakąś oceną. Ma wyraźne zabarwienie emocjonalne, a obiektem stereotypu są najczęściej ludzie. Ale skąd tak naprawdę one się biorą? Większość stereotypów jest przejmowana przez człowieka z jego otoczenia społecznego. Często w literaturze z zakresu psychologii podaje się trzy teorie, które tłumaczą pochodzenie stereotypów. Pierwszą z nich jest teoria rzeczywistego konfliktu interesów, która polega na tym, że różne grupy społeczne współzawodniczą i rywalizują ze sobą o trudnodostępne dobra, a tym samym stają się wrogami, gdyż konflikt ten zawsze zakończy się tak samo: jedna strona wygra, a druga przegra. I tu rodzą się stereotypy objawiające się w negatywnych sądach o przeciwnikach oraz w przekonaniu o wyższości własnej grupy. Teoria ta nie wyjaśnia jednak mechanizmu powstawania stereotypów w stosunku do grup, z którymi nie rywalizujemy, a ponadto nie mamy z nimi na-

TOUCHÉ | maj 2012


psychologia

| 61

ak Polak... wet bezpośredniego kontaktu np. często z Żydami. Teoria przeniesienia agresji to drugie podejście, próbujące wyjaśnić pochodzenie stereotypów, które zakłada, że powstają one wtedy, gdy ludzie przenoszą na grupy mniejszościowe agresję, wywołaną frustracją, kiedy rzeczywisty sprawca nie może być zaatakowany, bo jest abstrakcyjny, nieznany lub zbyt silny. Ludzie szukają wśród innych tzw. Kozła ofiarnego, aby móc odreagować uczucia negatywne żywione do zupełnie kogoś innego. I tak kozłem ofiarnym lub nawet grupą stereotypizowaną byli i nadal są, między innymi, Murzyni czy Żydzi. Trzecim źródłem stereotypów jest kategoryzacja społeczna. Wyjaśnia ona raczej genezę stereotypów, mówi o tym, że są one ubocznym skutkiem dzielenia napotkanych osób na kategorie (czyli szufladkowanie ich) i gromadzeniu o nich wiedzy. Przecież często zdarza się nam pomyśleć o spotkanej dziewczynie, że nie jest to Kinga czy Marta, ale po prosty blondynka. Kiedy spotykamy w Sopocie na deptaku dwie kobiety o podobnych imionach: Hildegarda i Heidegunda, to zostaną one zapamiętane jako po prostu dnie Niemki, lecz kiedy byłyby to: Zuzia i Kryśka, to równie dobrze mogłyby zostać zapamiętane jako Polki, ale zapewne zapamiętamy je jako już dwie konkretne osoby. Tak właśnie działa nasze myślenie, w zależności jaką kategorię weźmiemy pod uwagę w procesie szufladkowania osób. A resztę dopowiem sobie sama... Po co zatem są nam potrzebne stereotypy? Gromadzą one i przekazują wiedzę o różnych grupach społecznych, upraszczają proces przetwarzania informacji i myślenia. Ułatwiają one przetwarzanie związanych z nimi danych. Po aktywacji stereotypu w naszej głowie, mniejsza ilość informacji wystarcza nam do dookreślenia innych cech danego zjawiska, przedmiotu czy osoby. I tak na przykład, kiedy ktoś przedstawia nam Marka i wymienia jego cechy, my często wyłapujemy te, na podstawie których w naszej głowie powstał już pewien schemat – stereotyp. Marek może być inteligentnym, przemiłym, mądrym i przystojnym artystą. Lecz my zapamiętamy tylko tyle, że ów Marek jest artystą

TOUCHÉ | maj 2012

i mając już w umyśle schemat typowego artysty dopowiemy sobie resztę cech Marka. Drogi Czytelniku, czy zaprzeczysz moim słowom? Często tak się dzieje w naszym życiu, że kiedy nam kogoś przedstawiają wychwytujemy tylko „najistotniejsze dla nas cechy typu, że on jest filozofem, policjantem, Niemcem, a ona jest blondynką, nauczycielką czy Polką. Na podstawie tych informacji dopowiadamy sobie resztę, że on był głupim policjantem (znamy przecież szereg kawałów dotyczących policjantów), tamten był punktualny, bo był Niemcem, a ona nierozgarniętą blondynką (tamże). Używanie stereotypów czasem bywa krzywdzące, bo jak wiadomo pozory mylą. Co zatem robić, aby te schematy nie uaktywniały się w naszych głowach zbyt często? Przede wszystkim ważnym elementem jest tu kontakt z osobą lub grupą stereotypizowaną. Porozmawiaj z tym głupim policjantem, a może okazać się miłym, przystojnym i inteligentnym mężczyzną – jak to się mawiało: za mundurem panny sznurem. Porozmawiaj z Rudą i spróbuj się z nią zaprzyjaźnić, bo może wcale nie być fałszywą kobietą, tak jak Twoja czarna sąsiadka spod 3-ki. Po za tym postaraj się spojrzeć na spotykanych ludzi z innej strony. Dokonaj świadomej rekategoryzacji, czyli pozytywnego i ponownego szufladkowania. Weź pod uwagę inną cechę tej osoby i powiedz sobie na przykład: Co z tego, że ona jest z pochodzenia żydówką, skoro jest świetnym prawnikiem, lub Co prawda, on jest filozofem, ale świetnie radzi sobie jako telemarketer i jest taki przekonujący. Czyż nie lepiej tak postrzegać człowieka? Stereotypy na wesoło! Ale dość już tej naukowej wiedzy. W życiu codziennym często możemy dostrzec stereotypy, które najczęściej pojawiają się w języku, ale też w naszych zachowaniach, wyglądzie itp. Stereotypy mogą być także źródłem śmiechu i dobrej zabawy, choć pewnie nie zdajecie sobie z tego sprawy. W książce pt. Narody i stereotypy Jacek Fedorowicz pisał tak: (…) wielkie zasługi w tworzeniu stereotypów ma sztuka masowa, to znaczy popularny serial telewizyjny, łatwa komedia, film przygodowy, a nade wszystko żart obiegowy, tak zwany „kawał”,

które to gatunki uwielbiają posługiwanie się stereotypem. Dzieje się tak dlatego, że podstawowym kryterium oceny wszelkiej sztuki popularnej jest jej powodzenie finansowe, a w przypadku twórczości o charakterze komediowym – dodatkowo – zdolność do wywołania śmiechu. Autor komediowy więc, opowiadacz kawału czy komik na estradzie ma przed sobą zadanie trudniejsze niż inni artyści: musi wywołać na widowni reakcję głośną, widoczną i niewątpliwą. Starając się zmniejszyć ryzyko niepowodzenia, często sięga po sprawdzone sposoby wywoływania śmiechu, a więc także, a może nawet w szczególności, po stereotypy. Łatwiej wzbudzić śmiech, gdy się wstawia do akcji postacie jednowymiarowe, określane jedną cechą pierwszoplanową: sknera, awanturnik, zazdrośnik, naiwniak, bufon. W prostej sztuce popularnej nie ma na ogół czasu na przedstawienie postaci, bierze się więc stereotyp i przystępuje do zabawy. (…). Lubicie oglądać kabarety? Przypominacie sobie Mariolkę z kabaretu Paranienormalni? Skecz o policjantach Kabaretu Młodych Panów? Skecze kabaretowe Ani Mru Mru? Postaci są tam jasno i klarownie określone poprzez stereotypowy strój, język jakim się posługują, zachowanie. Może teraz, gdy będziecie oglądać kabaretony w TV zastanowicie się trochę, jaki stereotyp jest wyśmiewany, pokazywany w krzywym zwierciadle i dlaczego wzbudza w nas tyle śmiechu. Drodzy Czytelnicy, pamiętajmy mimo wszystko, że każdy z nas jest po części jak wszyscy inni ludzie, trochę jak część z nich i trochę jak nikt inny…. Natalia Tarabuła


62 |

sesja miesiąca

doll house

foto: Anna66 Andrzejewska wizaż, fryzury: Patrycja Kocot modelki: Aldona, Zosia, Ena model: Marcin

TOUCHÉ | maj 2012


dział | 63

TOUCHÉ | maj 2012


64 | dział

TOUCHÉ | maj 2012


dział | 65

TOUCHÉ | maj 2012


66 | dział

TOUCHÉ | maj 2012


dział | 67

TOUCHÉ | maj 2012


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.