
5 minute read
Muzyka
from 2010 06 PL
by SoftSecrets
Deftones zawsze wyróżniali się spośród nu-metalowej braci. Po pierwsze – mimo, że pod względem jakości zawsze byli w czołówce nurtu to trudno w ich przypadku mówić o jakiejś wielkiej popularności. Po drugie – mimo, że dwa poprzednie albumy miały trochę mniejszą siłę rażenia, nigdy nie spadały poniżej pewnego poziomu (który i tak jest daleko poza zasięgiem większości współczesnych ciężko grających kapel). Wydana po 4 latach od Saturday Night Wrist i po ciężkim dla grupy okresie
Deftones – Diamond Eyes
(oryginalny basista Chi Cheng od 2008 roku jest w stanie śpiączki) Diamond Eyes to powrót do szczytowej formy.
Self-titled z 2003 był jakby mieszanką charakterystycznych dla Deftones patentów,Saturday Night Wrist z kolei, trochę chaotyczną próbą odświeżenia stylistyki. Oba albumy miały zapewne ukazać grupę w nowym świetle, były jakąś tam częścią artystycznego rozwoju, ale niestety brakowało im spójności klasycznych dziś albumów – uderzenia Around the Fur, czy klimatu White Pony. Krótki, jak na ten zespół okres powstawania utworów na Diamond Eyes (materiał opracowywany z Chi Chengiem grupa wyrzuciła do kosza) budził wątpliwości, czy to aby na pewno najlepszy moment na nowy materiał. Okazało się, że jak najbardziej tak.
Pierwszą łatwą do wychwycenia zmianą jest przebojowości utworów. Wiem, brzmi dziwnie, bo Moreno z kolegami zazwyczaj powalali czymś innym, niepodrabialną atmosferą, obłędnym wokalem. Krok ten, nie wiem na ile świadomy, został wykonany całe szczęście bez wyraźnej zdrady ideałów – nie mamy wątpliwości kogo słuchamy. Do inspiracji kapelami z kręgów cold-wave i new romantic przyznawał się niejeden reprezentant sceny metalowej, jednak chyba dopiero Deftonesom na tej płycie udało się znaleźć dla nich dobre ujście. Śpiew Chino chyba nigdy nie był tak natchniony (można nawet przeboleć, że troszkę mniej krzyczy niż za starych czasów), a Carpenter pomiędzy cięte riffy a przestrzenne zagrywki wplata dużo naprawdę ładnych gitarowych motywów. Frank Delegado odpowiedzialny za elektroniczne zabawki ma do roboty trochę mniej, ale gra dużo konkretniej niż dawniej, zamiast ambientowego plumkania, bardzo konkretne zagrywki (vide – Rocket Skates). Dziadkowie z The Cure mogą być dumni, szczególnie z Beauty School. Oprócz kierunku liryczno-klimatycznego jest też trochę radości dla wielbicieli wczesnego, agresywnego oblicza zespołu. Wybór Rocket Skates na pierwszy singiel to wyjątkowo niekomercyjne posunięcie, nie zmienia to jednak faktu, że sam utwór pochodzi z najwyższej półki. Poza tym Royal, CMND/ CTRL i Prince niewiele mu ustępują. Te utwory nadają płycie wielkiego energetycznego kopa.
Diamond Eyes z pewnością nie jest płytą dziejową, teraz już takim graniem furory się nie robi, ale nie mam wątpliwości, że jest to ich najlepszy album od czasów White Pony. Po pierwszym przesłuchaniu poczułem się jakbym jeszcze siedział w gimnazjum, a zjawisko pt. Deftones było dla mnie nowością. Co ciekawe przy okazji późniejszych przesłuchań, a trochę już ich było, powalające wrażenie utrzymywało się, a to zdarza się bardzo, bardzo rzadko.

Proceente to chyba najbardziej sympatyczny polski raper, mimo paru płyt na koncie, dyrektorowania w „Aloha Entertaiment” i najbardziej charakterystycznego „r” na świecie, sprawia wrażenie osoby, która stoi sobie gdzieś z boku głównego nurtu i nagrywa swoje bez żadnego parcia na sukces. Doskonałym tego przykładem jest nagrany spontanicznie na początku tego roku „Dziennik 2010”.
Proceente – Dziennik 2010
Krążki rejestrowane w przeciągu krótkiego czasu zazwyczaj traktuje się trochę z przymrużeniem oka, jako kaprys artysty, coś troszeczkę poza głównym nurtem twórczości. Z tym, że „Dziennik”, mimo niespełna 40 minut nowego materiału, jako całość przekonuje o wiele bardziej niż zeszłoroczny „Galimatias”. Z pewnością duża w tym zasługa Zjawina, którego beaty, moim zdaniem, wypadają dużo lepiej niż te Malina, no i całe szczęście nie ma tutaj czegoś tak okropnego jak featuring z Pablopavo.
Z treścią płyty fajnie korespondują zdjęcia z okładki i książeczki, na których widzimy Proceenta krojącego cebulę, piorącego, w końcu zasypiającego z piwem w ręku przed telewizorem, bo na płycie liczą się codzienne, pozornie mało istotne wydarzenia („Dziennik 2010 Intro”). Miło słucha się rozmarzonego rapera, który nawija o „wołowej w siódemce na stadionie” i swoim zepsutym aucie („skąd ja mam wziąć na to czas?”). Niekiedy do tekstów wkrada się melancholijno-wspominkowy klimat („niczego nie żałuję), jest też trochę o sile muzyki i bezkompromisowej postawie („Klątwa”, „Muzyka buduje i niszczy”). Warszawiacy pewnie uśmiechną się przy niejednym wersie, w którym padają nazwy znajomych miejsca i ulic, pojawiają się też odniesienia do Tyrmanda (już w samym tytule płyty), Lema, Hemingwaya i Daniela Defoe. Oczywiście to wszystko przedstawiane jest z charakterystycznym proceentowym dystansem – „nie mam stu żon, niesamowitej dykcji i stu kont bankowych / mam słabą pamięć w sercu sznyt wolnostylowy”.
Każdy kto słuchał jakiejkolwiek produkcji Zjawina nie powinien być zaskoczony beatami na albumie, chociaż obok charakterystycznego elektronicznego brzmienia pojawia się też coś dosyć old-schoolowego („niczego nie żałuję”), są też dwa świetne remixy („Absurd”, „Fajrant”). Pojawiają się też goście, dokładający bardzo udane zwrotki w „Cudzie” (z Emazetem i Numerem) i „skąd ja mam wziąć na to czas” (z Łysonzim).
Mimo, że ta płyta to tylko sześć nowych numerów i dwa remixy, to już od jakiegoś czasu jest to czołowa pozycja w moim odtwarzaczu, nawet jeśli nagrał ją „zgredzio, któremu nie wszystkie beaty siedzą”.

Kawałek Kulki nigdy nie kojarzył mi się specjalnie dobrze. Z poprzedniej płyty znałem głównie urywki, ale nie brzmiały na tyle przekonująco, żeby sięgnąć po całość. Ot, takie tam troszkę infantylne granie. Podobno na przekór modzie, bo bardziej akustyczne, niż elektryczne, czasem jednak niemiło ocierające się o „rokpol” (stereotypową polską piosen-
Recenzja: Kawałek Kulki – Noc poza domem / ERROR
kę). AleNoc poza domem / ERROR to już zupełnie inna liga.
Nowa płyta Kawałka Kulki jest tym, czym powinna być druga płyta obiecującego zespołu, czyli – kombinujemy tak, by przy zatrzymaniu elementów charakterystycznych sprzedać lepszą całość, a to co wcześniej drażniło przekształcamy w znak szczególny.
Pisałem o pewnym infantylizmie. W słowach piosenek jest on obecny nadal, ale bardziej ciekawi i rozczula, niż denerwuje. To wspaniałe, że jeszcze ktoś ma w sobie tyle naiwności, żeby pisać takie piosenki o miłości. Gdzie zamiast obscenicznych opisów podrywu mamy fuhuruhutuhu, gdzie trzeba się ubierać przed pierwszym spotkaniem z rodzicami swojej dziewczyny, gdzie jeszcze papieros jest czymś niegrzecznym, a pośladkami świeci się prosto w oczy leśnika. Wszystko to dodaje płycie dużo uroku.
Ciekawie jest też od strony muzycznej. Imponująco eklektycznie. W stanie romantycznie pijanego zakochania łączy garażowe brzmienie i mięsistą partię gitary basowej z dużą dozą przebojowości. Nogi krótkie zaczynają się motywem przypominającym Negatywowe Lubię was, żeby przejść przez klimaty wczesnego Kings of Leon, rodzimych lat 60’tych, skrzypcowych unison, aż do rzeczy ocierających się o reggae. W Pięknej i bestii okolice brit popowe łączą się z… wokalem Magdaleny Turłaj w stylu Cocteau Twins, karykaturalnymi solówkami i zmianami rytmiki. Z Prześliczną Panną jest już prościej, nie zdziwiłbym się gdyby okazała się ona jakąś zagubioną piosenką Krzysztofa Klenczona. W Tym momencie po klimatycznej recytacji a la Marek Grechuta następuje disco punk pełną gębą, a na deser otrzymujemy jeszcze pastisz stylu The Doors. Utwór tytułowy z kolei przywodzi na myśl Kapitana Nemo.
Podobnie, jak u opisywanych niedawno Ud nie wszystkie stylistyczne mieszanki powalają, ale należy docenić rozwój w stosunku do debiutu i chęć stworzenia czegoś nietypowego. Tym bardziej, że czerpią również z naszej (i w dodatku dobrej) muzyki, co obecnie jest zjawiskiem co najmniej egzotycznym.