11 minute read

Alchemik spoza czasu - esej Renaty Szpunar

Next Article
KĄCIK SATYRYCZNY

KĄCIK SATYRYCZNY

renata szpunar Alchemik spoza czasu

Gdybyśmy i my znaleźć mogli między rzeką i skałą czyste, ustronne, człowiekowi przeznaczone szczupłe pasmo żyznej ziemi. Bo własne serce jeszcze wciąż nas przerasta, jak tamci. I już nie dostrzegamy je w obrazach, które je uśmierzają, I także w ciałach bogów, w których wznioślej łagodnieje.

Advertisement

(R. M. Rilke Elegie Duinejskie)

Otwarte szeroko okno pracowni. Słońce, które już niżej wędruje po niebie, wdziera się do jej wnętrza. Jeden z promieni ześlizguje się po ścianie, oświetlając utrwalone na niej w błękitach i ugrach ślady mieszkańców, kładzione jedne na drugich. Kolory lekko wirują w tańcu i przenikają się płynnie i miękko jak sfumata renesansowych arcydzieł. Jak płomień zapalają się o świcie. Gasną, zdmuchnięte z nadejściem mroku. Atmosfera wnętrza jest przyćmiona, jakby otulał ją szary dym lub mgła, co spowiła rzekę, leniwie płynącą nieopodal szerokim korytem. Ściana pracowni, pokryta wieloma warstwami laserunków farby, stała się tłem dla stojących w rzędzie na stole kilku starych przedwojennych butelek, przyniesionych kiedyś z targu staroci. Ich subtelne i łagodne kształty oraz delikatne odcienie patyny przywołują w pamięci ciche życie obrazów Giorgia Morandiego. Promień słońca właśnie dotknął szyjki kolby erlenmajerki z cienkiego, przezroczystego szkła. Delikatnym blikiem nakreślił jej stożkowaty kształt, od szczytu aż do owalnej podstawy. Subtelne smugi szarości powtarzają ten rytm jeszcze kilkakrotnie jak echo i jak ono cichną. A tam, gdzie ostrzej zaświecił na kolbie blik światła, z wyraźnymi akcentami bieli na krawędzi załamań szkła, pojawił się szary rysunek i wydobył ją z tła. Po drugiej stronie kolby jej kształt wtapia się w kolor ściany i staje prawie niewidoczny. Tak widzi ją malarz, kiedy przygląda się jej wnikliwie, a potem podejmuje próbę stworzenia własnego obrazu świata. W przestrzeni pracowni odbywa się tajemniczy proces powoływania do życia tego, co jeszcze nie istnieje. Pierwotnie bywa to zaledwie mglistą wizją, której się malarz oddaje, gdy kieruje się ciekawością nowego doświadczenia i przekraczania granic swojego pojmowania. Obraz wiedzie go tam, gdzie nie sięga jeszcze świadomość jego umysłu. Stając naprzeciw pustki nieskazitelnie białego płótna, musi jednocześnie podążyć odważnie za własnym instynktem i intuicją. Kroczy więc chwiejnie po cienkiej granicy zakreślającej obszar mrocznej krainy jego niewiedzy i chwilowych błysków olśnienia, które na moment pokazują w jaskrawym świetle ostrzejszy obraz. Nie ma tu więcej wiedzy niż jest wiary w powodzenie tej podróży na płótnie, prowadzącej właściwie w głąb siebie. Bo tu obraz jest przewodnikiem. Czemu więc zaufać i komu się poddać, rozpoczynając tę wędrówkę bez znanego celu? Tu wszystko może być tylko drogą. Stawaniem się, niemającym kresu. A teraz promień słońca wydobył z tła oparte o ścianę gusle (gęśle) znalezione kiedyś w Dubrowniku. Ich buntowniczy głos brzmiał na Bałkanach przeciw wszelkim niesprawiedliwościom i niewolom. Ale te tutaj są nieme na wieki – mają rozdarty skórzany pergamin na pudle rezonansowym w kształcie łzy. Całe są jednym rzeźbionym kawałkiem drewna, przeżartym gęsto przez korniki i czas. Na gryfie wyryto datę – 1934. A na jego główce, rozbudowanej w kształt dwugłowego orła w koronie z godłem na piersiach, sportretowano sześciu bałkańskich królów i bohaterów z sumiastymi wąsami. Pod spodem zapisano cyrylicą ich imiona i słowa, których znaczenia nie rozumiem. Nie wiem, do kogo należał ten instrument, kto szarpał smyczkiem jedyną strunę i stwarzał mowę jego serca. W jakim domu jej słuchano? Ten okaleczony tajemniczy przedmiot już do nikogo nie przemówi i nie wybrzmi zaklęta w nim historia z dalekiego świata. Kto i dlaczego zdławił dźwięki rodzące się w jego wnętrzu?

98

Głosy, głosy. Serce moje, wsłuchuj się, jak wsłuchiwali się jedynie święci: póki wezwanie potężne nie uniosło ich nad ziemię, lecz oni, Nieprawdopodobni, klęczeli nadal na nic nie bacząc w zasłyszeniu. I nie po to, byś wytrzymało głos Boga. Ale słuchaj wiewu przeciągłego, wieści nieprzerwanej, która się z ciszy wyłania.

(R.M. Rilke Elegie Duinejskie) Okaleczone bałkańskie gusle znikły w mroku. Słońce schowało się za róg wysokiej kamienicy po przeciwnej stronie uliczki. Na jakiś czas pracownia zanurza się w tajemniczym półcieniu. Przypominają mi się słowa, które w filmie Agnieszki Holland wypowiada główny bohater, Ludwig van Beethoven, w dialogu z zafascynowaną jego mistrzostwem młodą kompozytorką:

– Obsesją twojej kompozycji jest struktura, dobór odpowiedniej formy. Posłuchaj głosu, który brzmi w tobie. Ja usłyszałem go dopiero wtedy, gdy ogłuchłem. – Mam odnaleźć w sobie ciszę, żeby usłyszeć muzykę? – Tak. Cisza to podstawa. Gdy otoczy cię cisza, wtedy twoja dusza zaśpiewa.

(dialog z filmu Kopia Mistrza, reż. Agnieszka Holland) Czasami bałkańskie gusle stają się bohaterem malowanego obrazu. Wpatruję się wtedy w ich zranione wnętrze i słyszę, jak zaczyna rodzić się w nim i wybrzmiewać, z początku cicha jak szept, bałkańska melodia, w której jest bezkresna przestrzeń i wiatr. Czując na sobie moje spojrzenie i uwagę, instrument zaczyna snuć, jak pająk swą nić, legendę swego życia. Jak tamta uliczna latarnia w jednej z baśni Hansa Christiana Andersena, która bała się przetopienia w inny przedmiot i utraty wspomnień. Jakby czuła, że tworzy ją własna historia. Ale pewnego dnia przyśniło się jej, że została przelana w żelazny świecznik w kształcie anioła. W tym śnie zobaczyła siebie, stojącą na biurku w pokoju pełnym książek i pięknych obrazów.

Było to u poety i wszystko, co myślał lub o czym pisał, zjawiało się wokół niego; pokój przemieniał się w gęste lasy, w słoneczne łąki, po których spacerowały bociany, i w pokład okrętu na wzburzonym morzu.

(H. CH. Andresen Stara latarnia) W ostatni wieczór, kiedy latarnia żegnała się ze swoim miejscem życia na ulicy miasta, z szarych chmur spadła na nią kropla deszczu i szepnęła:

– Przeniknę w ciebie tak, że jeżeli sobie życzysz, w ciągu jednej nocy staniesz się rdzą, rozpadniesz się i zamienisz się w pył!

(H. CH. Andersen Stara latarnia) Nie, latarnia nie tego chciała. Nikt i nic nie chce zamieniać się w nicość. Nie chcemy odchodzić w mrok, kiedy na scenie gasną światła. Nie chcemy zapadać się w martwą ciszę. Przeraża nas pustka, w której nie ma żadnego poruszenia. Wypełniamy ją sobą. Głosami, światłem, ruchem. Najdrobniejszym przejawem życia. Ale godzimy się, bo nie możemy inaczej, na wieczną przemianę.

Nawet jeśli zgasną lampy, gdy mi powiedzą: już koniec – gdy szarym podmuchem próżnia spłynie ze sceny, jeśli już żaden z moich umilkłych przodków nie będzie siedział przy mnie, żadna kobieta, nawet chłopiec z zezem piwnych oczu. Zostanę jednak. Wciąż trwa oglądanie.

(R. M. Rilke Elegie Duinejskie) Ciepłe światło znów pojawia się na ścianie. Słońce minęło wysoką pierzeję budynku naprzeciw. Teraz będzie rozświetlać wnętrze aż do wieczora. Zamykam okno. Gwar miasta zostawiam za drzwiami. Wsłuchuję się w ciszę. W milczenie przebywających tu przedmiotów, rekwizytów do martwych natur, z których każdy ma swój mit. Zatrzymane w sobie ciche życie. Milkną głosy.

Powiadają, że aniołowie nie wiedzą często, czy idą wśród żywych, czy umarłych. Prąd odwieczny wciąż porywa z sobą wszystkie pokolenia z jednego obszaru w drugi i tłumi ich głosy w obydwu.

(R.M. Rilke Elegie Duinejskie) Układam draperię z kawałka starego japońskiego jedwabiu w szerokie, turkusowo-karminowe pasy. Na niej wyschnięte owoce granatu, zerwane z drzewka rosnącego na dalekim greckim półwyspie Mesa Mani, gdzie niegdyś ukrywali się piraci i rozbójnicy, a w głębi niedostępnych gór Tajgetu zakorzenił się ich bunt. Dokładam pomarańcze i cytryny z meseńskiego portu Koroni. I ciemne strąki drzewa chlebowego, pozbierane na górskiej ścieżce prowadzącej przez Tajget do Mistry z homeryckiego portu Kardamili. Wiązki mocno pachnących gałązek dzikiego tymianku i oregano, zebranych na półpustynnym Tigani, gdzie porastają ruiny murów i cysterny bizantyńskiej katedry z czasów cesarza Justyniana. Obok okna stoi drewniana żaluzja, znaleziona na wysokich skałach obmywanych przez sztormowe fale pod latarnią morską na przylądku Matapan. Jej odrapana farba ma kolor głębokiego szmaragdu wód Morza Śródziemnego, które opływają tamten najbliższy Afryce grecki skrawek lądu. Patrzę na przetarte błękitnozielonkawe smugi na ścianie. Przypominają mi wnętrza kamiennych wież mieszkalnych na półwyspie Mesa Mani, który ma kolor wszystkich odcieni ugru. Albo te opuszczone toskańskie pałace pokryte tynkiem w kolorze neapolitańskiej żółci, jaśniejącej jaskrawym kolorem na końcu ciemnych, ciasnych i zwartych szpalerów smukłych, szmaragdowozielonych cyprysów. Lub tamte wioski pod wysokim niebem Prowansji, całe zanurzone w chromowej zieleni fal morza winnic na alpejskich wzgórzach. Pełne światła obrazy przywiezione z plenerów Południa nieoczekiwanie wpisują się w klimat krakowskie-

go wnętrza. Jakby ani przestrzeń, ani czas nie miały tu dostępu i nie tutaj było ich królestwo posiadające swoje granice. Czas i miejsce przestają mieć znaczenie. Co więc ma znaczenie? Może wyobraźnia, nieposiadająca granic, kiedy się w nią zanurzyć głęboko i wszystko staje się możliwe, nawet najbardziej fantastyczne marzenia…

W pracowni, która zajmowała obie izby piwnicy, Paracelsus prosił swojego Boga, swojego nieokreślonego Boga, jakiegokolwiek Boga, żeby zesłał mu ucznia. Zmierzchało. Wątły ogień na kominku rzucał nieregularne cienie.

(J. L. Borges, Róża Paracelsa) W tamten wieczór, opisany przez Jorgego Luisa Borgesa, do drzwi pracowni alchemika zapukał uczeń.

– Mniemasz, że potrafię wytworzyć kamień, który przemienia wszystkie pierwiastki w złoto (…). Nie złota szukam, a jeżeli ty pragniesz złota, nigdy nie zostaniesz moim uczniem. (…) – Chcę, byś nauczył mnie sztuki. Chcę przebyć z tobą drogę, która prowadzi do Kamienia. (…) – Droga jest Kamieniem. Początek jest kamieniem. Jeżeli nie pojmujesz tych słów, jeszcze nie zacząłeś pojmować. Każdy krok, jaki czynisz, jest celem. (…) – Czy cel istnieje? (…) – Oszczercy, którzy są nie mniej liczni od głupców, twierdzą, że go nie ma, i nazywają mnie szalbierzem. Nie przyznaję im racji, chociaż niewykluczone, że jestem marzycielem. Wiem, że Droga istnieje.

Popołudniowe jesienne słońce już ledwie rozświetla przestrzeń pracowni. Laserunkowe kolory ścian w półmroku wydają się rozległymi przestrzeniami, abstrakcyjnymi krajobrazami, pełnymi mglistych fragmentów nieba lub morza jak z obrazów Wiliama Turnera.

Na tle ścian, ulotnym jak niebo w pochmurny dzień, na solidnych drewnianych półkach, zgromadziłam całe materialne tworzywo, z którego powstaje obraz: słoiczki z kolorowymi pigmentami w proszku – biele, żółcienie i oranże, czerwienie, fiolety, błękity i brązy, zielenie i czernie. Oleje i inne media, kleje i spoiwa do różnych technik malowania oraz utrwalające werniksy. I wszelkie zaprawy potrzebne do gruntowania surowego lnianego płótna podobrazi lub desek. Na szczycie tej piramidy półek stoi szereg srebrnych dzbanków, z których sterczą metalowe szpachelki w różnych rozmiarach, dłuta i liczne pędzle – jak kwiaty w dzikim ogrodzie, z włosianymi koronami płatków na drewnianych trzonkach. W licznych pudełkach leżą różnej grubości pałeczki węgla, sepii, grafitu. Buteleczki tuszu i puszki farby drukarskiej. Stosy i rulony rozmaitych papierów, o przeróżnej fakturze i kolorze. I wiele tu jeszcze innych niezbędnych malarzowi sprzętów i narzędzi o tajemniczym zastosowaniu. Oto i cały alchemiczny warsztat.

– Powiadają (…), że potrafisz spalić różę i wskrzesić ją z popiołów mocą swojej sztuki. Pozwól mi być świadkiem tego cudu. (…) – Czy sądzisz, że cokolwiek można przywrócić nicości? (…) Powiadam ci, róża jest wieczna i tylko jej kształt może się zmienić. Pochwycił gwałtownie szkarłatną różę (…) i cisnął ją w płomienie. Zniknęła barwa i pozostała tylko smużka popiołu.

(J. L. Borges, Róża Paracelsa)

W półmrocznej głębi jednej z półek stoją proste słoje pełne grudek wyschniętej ziemi o różnych odcieniach sepii, umbry i ochry. To jest zwyczajna gleba przywieziona z żyznej Mesenii i jałowej Lakonii. Dawno temu pigmentów tamtych ziem używano w bizantyńskim malarstwie ściennym, którego apogeum świetności i rozmachu zobaczyłam w Mistrze. Kolory tamtych fresków przypomniały mi wczesnorenesansowe malarstwo ścienne Giotta di Bondone z Asyżu lub Ambrogia Lorenzettiego i Simona Martiniego ze Sieny. Średniowieczna i renesansowa alchemia farb ograniczona była wówczas do tego, co bezpośrednio znalezione w ziemi. Wiele wieków eksperymentów pozwoliło na rozbudowanie palety malarza do wprost niezliczonej ilości odcieni barw i do zamknięcia ich w różnorakie tubki. Dziś farby kryjące i laserunkowe powstają sztucznie w laboratoriach chemików, tak jak na przykład ten szlachetnie pobladły i zszarzały błękit nieba bizantyńskich i renesansowych fresków – tajemnicza ultramaryna, kiedyś wyrabiana ze szlachetnego kamienia lapis lazuli. Była wtedy na wagę złota i przypływała statkami do Europy z Azji – zza morza (ultra marines). Malarze fresków z rdzawych pigmentów ziemi i błękitu ultramaryny wyczarowywali na ścianach ówczesnych kościołów i pałaców nieziemskie światy. Odrywali spojrzenie zmęczonych życiem ludzi od ziemi i obiecywali im niebiański raj. Z grudki gleby tworzyli im wyobrażenie doskonałego nieba. Lecz prawdziwa alchemiczna przemiana materii farb w ducha sztuki dokonuje się tylko we wrażliwym ludzkim spojrzeniu.

Jednak wędrowiec ze zbocza góry przynosi w dolinę nie garść ziemi, zatajonej każdemu, lecz zdobyte czyste słowo, żółtą i błękitną gencjanę. Może jesteśmy tu, by powiedzieć: dom, most, studnia, brama, dzban, drzewo owocowe, okno –lub najwyżej kolumna, wieża… ale powiedzieć, zrozum to, tak powiedzieć, jak nigdy rzeczom nie było wiadome, jakimi we wnętrzu są.

Przekroczyć ciasne granice własnego pojmowania – i wówczas ujrzeć, choć na jeden krótki błysk świadomości to, co jeszcze przed chwilą było niewidzialne – to wizja. Uczeń Paracelsusa, póki tego nie zrozumie, nie zobaczy róży odradzającej się z popiołu.

– Wszyscy medycy i aptekarze Bazylei utrzymują, że jestem oszustem. Być może mają słuszność. Oto popiół, który był różą i który już nigdy nią nie będzie. (…) Młodzieniec poczuł wstyd. Paracelsus jest szarlatanem albo zwykłym fantastą, a on, intruz, przekroczył progi jego domu i teraz zmusza go do wyznania, że jego słynne sztuki magiczne są ułudą.

(J. L. Borges, Róża Paracelsa) Ludzka wiedza ma swoje granice, lecz poza nimi rozciąga się bezkres wyobraźni. Malarz wyciska farby na paletę i cały zanurza się w tworzony obraz. Materia płótna i farb ulega alchemicznej przemianie w świat, który dopiero się staje. Tworzy go wciąż od początku. Ta droga nie ma końca.

Paracelsus został sam. Zanim zgasił lampę i usiadł w znużonym fotelu, nasypał w dłoń garść popiołu i wypowiedział cicho jedno słowo. Róża zmartwychwstała.

(J. L. Borges, Róża Paracelsa) Nad miastem zapadł zmrok. Pracownia i zgromadzone w niej przedmioty zniknęły w ciemności. Jutro, z nadejściem świtu wszystko znów się narodzi. [RS]

This article is from: