
8 minute read
W podróż z Witoldem Stawskim – Wanda Dusia Stańczak
Witold Stawski

Advertisement

W podróż z Witoldem Stawskim
wanda dusia stańczak
To jeden z najdłużej pisanych moich tekstów. Odchodziłam, wracałam, odchodziłam na całe godziny, wracałam, by znowu odejść. Sprawcą takiego stanu rzeczy jest Witold Stawski, bohater reportażu. Bard, poeta, fotografik, podróżnik, gawędziarz, i wszystko to splecione ze sobą, wszystko się przenika. Ten ostatni jego talent – a talent to niewątpliwy – ma szczególną cechę: zaciekawia jak najmocniej, ale pozostawia z wielkim niedosytem, z apetytem na kolejne spotkanie. Albo…
Albo na samodzielne pogłębienie skosztowanej wiedzy. I jadłam ją łychami prosto z komputera, szukając kolejnych informacji, zdjęć, filmów, żeby wiedzieć więcej i więcej, i jeszcze, a artykuł cierpliwie czekał na kolejne literki. Witek bowiem zabiera w podróż po świecie w magiczny sposób. Dlatego po spotkaniach z publicznością najczęściej zadawanym pytaniem jest: „Przyjedzie pan jeszcze do nas? Bardzo prosimy…”.
Przyjedzie. Albo z Piotrkowa, gdzie mieszka, albo z Meksyku, Peru czy Boliwii – zależy, gdzie akurat będzie. Bo podróże ma we krwi i one są esencją jego życia. Przytulają do siebie inne pasje i pozwalają im się rozwijać bez ograniczeń. Odwiedził już 60 krajów, w niektórych był kilkakrotnie. Ale odwiedza je inaczej. Jak? Co zabiera w podróż? W podróż bocznymi drogami, bo tylko tam można zobaczyć prawdę…
– Zawsze zeszyt i długopis – odpowiada – ale przede wszystkim mapę. Wszystko musi być logistycznie dopięte na ostatni guzik. Najważniejsze – teren i trasa, opracowane w najdrobniejszych szczegółach, łącznie z czasem pobytu w poszczególnych miejscach, noclegami itp. Potem dopiero gromadzę wszelkie dodatkowe, przydatne informacje.
– To nic Ciebie albo Was – bo czasami podróżujecie w kilka osób – nie jest w stanie zaskoczyć…
– Na ogół nie. Ale tylko na ogół. Byliśmy dwoma kamperami w Norwegii, wybieraliśmy się aż za koło polarne. Drugiego czy trzeciego dnia pobytu jeden kamper zgubił po drodze tablicę rejestracyjną. Szukaliśmy całą noc. Bezskutecznie. W Norwegii obowiązuje procedura – a przepisy są tu szczególnie surowe – że trzeba zgłosić takie zdarzenie policji, oni odstawią na policyjny parking, co kosztuje słono, a pojazd poczeka, aż z Polski dotrze nowa tablica. Potrwałoby to z pewnością z kilkanaście dni. Koszt ogromny, wędrówka odwołana… I co zrobiliśmy? Zrobiliśmy siedem tysięcy kilometrów bez tablicy, bez zgłaszania. Na szczęście nigdzie nie natknęliśmy się na policyjny patrol.
Są wyspy marzeń połączone mostami z mlecznych jaskrów i miękkie ścieżki układane z uśmiechów na omszałych kamieniach
Są ludzkie dusze czyste jak płatki rumianków bo myśli bezgrzeszne gdy wokół nikogo gdy czas zgubił zegarek gdy nie ma dokąd uciekać
I nawet noc z szeptami lęków błądzi beztrosko za horyzontem Nie przyjdzie dzisiaj Świt nitką słońca spętał jej nogi
Nie, nie pisze wierszy ani na kolanie w podróży, ani koniecznie zaraz po powrocie. Bo miejsca, które odwiedza, ludzie, których spotyka, zdarzenia, jakie przeżywa – to pożywka bezcenna, która wzmaga wrażliwość i wypełnia wnętrze, a zakwitnie wierszem czy piosenką w czasie nieprzewidywalnym.
Pewnie tak jak i ten utwór pachnący Meksykiem…

TEOTIHUACAN
(miejsce, gdzie rodzą się bogowie)
Wchodzę mozolnie na Piramidę Słońca zostawiam ślady zmęczonych stóp na kolejnym i kolejnym stopniu po którym spływała krew z ołtarzy ofiarnych
Siadam na szczycie z głową owianą gorącym wiatrem z rękami pełnymi oczekiwań ze wzrokiem sięgającym poza horyzont
Serce bije pośpiesznie… Może to puls z królewskiego grobowca a może siła rozdzielająca światło od ciemności
To tu! Czas zamknięty w kalendarz przez azteckich kapłanów przestał płynąć swobodnie i zaczął wyznaczać granice
moje, twoje i reszty świata…




Z d j ę c i a – W i t o l d S t a w s k i

ne wpisane na listę dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO oraz najbardziej tajemnicze miejsce w Meksyku. Monumentalne ruiny, o których wciąż niewiele wiadomo, sugerują obecność przybyszy z innej planety, bowiem sposób budowy i materiał wyprzedzały znacznie architekturę istniejących wówczas cywilizacji. Sporo jeszcze na ten temat przeczytałam, do czego zachęcam. Ale to magia rozmówcy sprawiła, że nie mogłam poprzestać na – z konieczności – okrojonych wiadomościach.
Tak, zapewne mój gość Piramidę Słońca zapamięta. Ale z Meksyku – jak mnie zapewnił – nigdy nie zapomni podróży… autobusem miejskim w Acapulco. I oto dziennikarski smaczek, a dla Witka i towarzyszących mu kilku osób – podróż grozy. Posłuchajmy:
– Chcieliśmy obejrzeć słynne skoki do oceanu ze skały La Quebrada. Poruszaliśmy się zwykle wynajętym busem, ale mieszkająca tam Polka zasugerowała nam podróż autobusem miejskim, który miał pętlę obok naszego hotelu. Stwierdziła, że należy to zaliczyć. Posłusznie wsiedliśmy do autobusu, który w środku… przypominał trumnę. Wyłożony był czarną tkaniną w trupie czaszki, czaszki zwisały też z sufitu, okno kierowcy do połowy było przesłonięte kirem. Horror! Byliśmy sami w pojeździe. Kierowca szybko ruszył, włączając muzykę. Z zawieszonych głośników estradowych poleciał jakiś psychodeliczny rock. Było tak głośno, że mogliśmy słowa tylko czytać z warg. Po drodze dosiadali się tubylcy, ale nie na przystankach. Autobus poza przystankami zwalniał i w biegu pasażerowie wskakiwali. Upał, okna i drzwi były otwarte. Po kilkunastu minutach nie było gdzie szpilki wetknąć, trumna była pełna. W mieście, gdzie na środku ulicy kierowca zwalniał, ludzie, znowu w biegu, wysiadali. Polka zapytała, czy chcemy, żeby kierowca podwiózł nas pod samą górę za niewielką dopłatą, bo tam nic nie dojeżdża. Dopłata to była w przeliczeniu jakaś złotówka od osoby. Zgodziliśmy się. Kierowca krzyknął coś, lekko zwolnił i wyrzucił wszystkich z autobusu, oprócz nas, oczywiście. Ruszył ostro pod górę, prosto pod prąd w jednokierunkową ulicę. Czaszki brzęczały, muzyka ryczała. Minęliśmy dwa patrole policyjne, którym nasz kierowca zatrąbił i szczęśliwie wysadził nas pod górą. Tej podróży na pewno nie zapomnę…
– Jak już jesteśmy przy górze, to może teraz się na nią wdrapiemy? – pytam. – Przynajmniej słownie…
– Tak, trzeba się na nią wdrapać, skoczkowie robią to na oczach turystów. Wdrapują się błyskawicznie, jak pająki, żeby skoczyć, dla pieniędzy naturalnie. Ale muszą to zrobić w odpowiednim momencie, podczas przypływu, kiedy fala trafia do zatoczki i zanim odpłynie. Inaczej byłby to skok samobójczy. Nawet poświęciłem im jeden z wierszy…
*** Czytam wczorajszą gazetę piszą o tych co skaczą ze skał La Quebrada dopijam kawę i głaszczę kota dziennikarze pytają czy głową w dół można codziennie? Sprawdzam jak zawsze czy wpłynął przelew całuję syna co wrócił ze szkoły jadę na cmentarz odwiedzić brata i szukam niezmiennie odpowiedzi czy musiał tak głową w dół? Od kilku dni kwitną niebiesko jacarandy za oknem kolibry z dziobami do słońca znieruchomiały w tańcu trzepocząc skrzydłami czy chciałyby teraz w radosnym spokoju tak głową w dół? W telewizji podali że dziś będą słabe przypływy do zmierzchu już blisko do szczęścia daleko w radiu śpiewają jak cudnie jest w Acapulco… Na mnie już czas – jak co dzień idę Skoczyć ze skały głową w dół…
To chyba już wiem, dlaczego, gdy coś jest takie „nie po drodze”, pogmatwane, mówimy często: „ale meksyk!”.
– Kilkadziesiąt wyjazdów, a każdy zostawia wiele śladów, emocji. Niejedna podróż budzi tęsknotę za powrotem, inne przerażają, jak ta do Muzeum Umarłych na Sycylii, o którym mi opowiadałeś.
– Tak, to katakumby kapucynów w Palermo. Otwarta forma pochowania szczątków, czyli bez trumien. Widać szkielety z resztkami ubrań, które leżą, siedzą, różne są pozycje. To jedna z najsłynniejszych ekspozycji mumii szkieletowych, zmumifikowanych czy zabalsamowanych – różnie. Jest ich ponad 8 tysięcy. Na taki pochówek mogli sobie pozwolić tylko bardzo bogaci.
– Wiesz, jednak wyjdźmy z tych katakumb na powierzchnię, nie za dobrze się poczułam. Może masz wspomnienie, które nie będzie żadnym kirem przykryte, a rozczuli, wzruszy?
– Msza w Boliwii. W La Paz. Poszliśmy ze znajomymi do kościoła przed południem, w dzień powszedni, trafiliśmy na mszę. Niezwykłe, piękne wnętrze, całe w złocie od sklepienia po posadzkę. Oprawa muzyczna mszy była gitarowa. Mężczyzna grał. I nagle poczułem, że muszę, po prostu muszę tu na tej gitarze zagrać. Może po mszy mi pozwoli. Ja nie wiem, skąd wzięła mi się ta nieodparta chęć, tak bardzo, aż tak bardzo tego chciałem. Podszedłem do niego i bardziej na migi niż słownie przedstawiłem prośbę. A on wskazał miejsce obok. Usiadłem. On zagrał, zaśpiewał swoją kwestię zgodnie z tradycją mszy i oddał mi gitarę. Gitara super, nagłośnienie wspaniałe i po prostu nagle palce dotknęły strun. Wtedy jeszcze żył papież Jan Paweł II – i zacząłem śpiewać Barkę po polsku. I usłyszałem, że wierni dołączają. Śpiewali po boliwijsku, ja po polsku i to było coś, czego nie da się wyrazić. Przeżycie nie do opisania… Rozmawiając, oglądam zdjęcia. To kolejny talent Witka. Fotografowanie. Ale nie zabytków, opisanych tysiące razy, miejsc modnych, z folderów. Pejzaży i ludzi. Zwyczajnych, w różnych sytuacjach uchwyconych przez aparat. I przyrody pełnej nostalgii i grozy, czegoś, co autorowi zdjęcia wydało się dla niego samego ważne, zatrzymało, co kazało nacisnąć spust aparatu. Jak mówi: „Tam, gdzie nie potrafię czegoś pokazać słowem, robi to fotografia. Słowo z obrazem przenikają się i uzupełniają”. Fotografie były pokazywane na wielu wystawach, co najmniej w sześćdziesięciu różnych miejscach, towarzyszyły im prelekcje autora, może bliższe gawędom. Grafik spotkań, także tych dla młodzieży, w szkołach – gęsto wypełniony.
Przed podróżnikiem kolejne wyzwania. Zatrzymany obecnie w kraju różnymi sprawami przygotowuje wyprawy. Błądzi po mapie Nowej Zelandii, Patagonii, Alaski. Zbiera informacje, zdobywa kontakty. Nową Zelandię ma już opracowaną i rozpisaną na trzy tygodnie – dzień po dniu, precyzyjnie, z adresami, itp. Jego nazwiskiem opatrzone są książki podróżnicze, tomiki poezji, nie stroni też od aforyzmów. Jeden z nich brzmi: „Życie można przeżyć, przespać albo przebiec”. Witold Stawski pierwsze dwa odrzuca. A ja życzę mu w tym biegu pomyślnych wiatrów. [WDS]

