
11 minute read
MICHAŁ PAWEŁ URBANIAK – opowiadanie w odcinkach – Cz. 1
Jakaś złuda. Jakiś los
Michał Paweł Urbaniak
Advertisement
Później Justynie wydawało się, że coś ją tknęło, gdy tylko go zobaczyła. Przypomniała sobie słowa cioci Ludki, swojej matki chrzestnej: – Wyglądasz jak Kasandra, która przewidziała tragedię, ale zapomniała jaką. Justyna poprzedniej nocy źle spała. Tak bardzo koncentrowała się na potrzebie zaśnięcia, że udało jej się dopiero bliżej rana. Może dlatego cały dzień spędziła w nerwach. Myślała, że przejdzie jej zaraz po ślubie, i się przeliczyła. Wszystko się raczej udało. Cindy się nie zjawiła (tego Justyna obawiała się najbardziej). Tylko podczas przysięgi jakieś dziecko zaczęło płakać. Niby było uroczyście, ale miała w głowie ten płacz. Najważniejsze, że się nie pomyliła, z Justyny Bolebockiej stała się Justyną Czerniak – i była nią już od trzech godzin. Wypili szampana, odtańczyli pierwszy taniec, poplątały im się kroki, ale pierwszy taniec rzadko się udaje, zjedli niezły obiad. Wodzirej zaczął rozkręcać wesele. Wolałaby didżeja, który stawiałby raczej na dobrą muzykę niż na swoje dowcipy i gry towarzyskie, ale Niki się uparł. Wzruszyło ją, że tyle osób przyszło do kościoła, a potem na wesele. Sama rozsyłała zaproszenia, a jednak czuła się tak, jakby ci ludzie po prostu chcieli być z nią i z Nikim. Niektórzy nie dojechali, mieli już własne plany, urlopy, zaproszenia dotarły za późno. Godzinę temu dowiedziała się, że facet z chińskimi lampionami – to była „wiadoma” niespodzianka-prezent od Nikiego – nie dojedzie. Ukradli mu samochód na stacji benzynowej, razem z lampionami. Trudno, w zasadzie ich nie potrzebowała. Nawet dobrze się bawiła, choć już narastało w niej zmęczenie. Nie była z tych nieśmiałych, ale też nie lubiła nadmiernie zwracać na siebie uwagę. Tymczasem miała wrażenie, że goście wyrywają ją sobie z rąk, tylko dlatego że przez jeden dzień nosiła suknię ślubną. Tak pewnie czuły się gwiazdy, które musiały kryć się za okularami słonecznymi, robiąc zakupy w supermarkecie. Ona momentami wolałaby być tylko gościem, osobą towarzyszącą, od której niczego się nie wymaga. Stanęła na uboczu, chowając się przed hałasem, przed muzyką, przed gośćmi, przed wodzirejem wywołującym ją do zabawy. Przez ostatnie tygodnie nabiegała się i nastresowała, żeby wszystko udało się dograć. Dziś miała dość. Wesele szykowane było na szybko, jakby chodziło o domówkę z okazji nagłej nieobecności rodziców, a nie o ślub.
Zakryła usta, aby stłumić ziewnięcie. Jutro czekała ich podróż. Rodzice wykupili im w prezencie ślubnym trzytygodniową wycieczkę do Afryki. Kiedy odpoczną po tym maratonie? Przez ostatnich parę miesięcy naoglądała się sporo panien młodych – w katalogach, w programach ślubnych, w teledyskach na YouTubie. Wszystkie były świeże i radosne. Może to z nią było coś nie tak? Kochała Nikiego, lubiła się chwalić ich romantyczną historią, podobały jej się przygotowania, bo przepadała za wyzwaniami, lecz niekiedy dopadały ją wątpliwości (dziwne, że w ogóle znalazła na nie czas). Wiedziała, czego chce, umiała inwestować w swoją przyszłość, ale zdawała sobie też sprawę, że w tym wszystkim było odrobinę robienia na złość rodzicom.
Odkąd oznajmiła im, że wychodzi za mąż, kochani mama i tata przemienili się we wrednych starych – nawet ojciec, poczciwy, prawie niewidzialny pantoflarz, zrobił się kąśliwy. Mieli wieczne pretensje. OK, nie znali dobrze Nikiego, a gdy poznali, wcale go nie polubili, ale powinni też ją zrozumieć. Miała już dwadzieścia osiem lat, singlowanie jej nie bawiło. Zresztą z Nikim to była miłość od pierwszego wejrzenia, po co czekać? Zdarzało jej się już toczyć z rodzicami wojenki, ale ta była najgorsza. – Wygrałam – powiedziała do siebie. Wtedy go zobaczyła wśród weselników. Wyróżniał się kremowym garniturem – większość mężczyzn ubrała się na czarno, brązowo i granatowo. Wydał jej się do kogoś podobny, jakby już go znała. Kuzyn? Niektórych nie widziała od lat. Może to ktoś od Nikiego? Spotkali się spojrzeniami, uśmiechnęli się do siebie, ruszył w jej kierunku. Tak, to ktoś z rodziny Nikiego. Miał podobnie ostre rysy twarzy. Tylko że większość Czerniaków była ciemnowłosa, a jego włosy były jasne – Justyna wyobrażała sobie, że taki kolor ma pszenica. Znów się uśmiechnął, i ona też. Gdy chodziła na imprezy z Kaliną i jakiś niebrzydki chłopak zwrócił na nią uwagę, po jej ciele rozchodziło się przyjemne ciepło, a w głowie automatycznie pojawiała się myśl: może to ten? Tak poznała Nika: błyskawicznie się to potoczyło, teraz byli tu. Kiedy się zbliżył, wyciągnęła rękę. – Nie wiem, czy się znamy. – Posłała mu przepraszające spojrzenie. Zawahał się, zanim ujął jej dłoń. Po kolejnym wahaniu pocałował ją w policzek. – Jacek Czerniak.
– Wiedziałam, że jesteś kimś od Nikiego! – Nie poznałaś mnie? Myślałem, że mnie poznasz, że wie się takie rzeczy… Nie, przepraszam, skąd miałabyś wiedzieć…
Strzeliła gafę. Nie znosiła takich sytuacji, nie umiała sobie z nimi radzić. Ujęła dłoń Jacka w swoje dłonie. – Musisz mi wybaczyć, skoro jestem panną młodą! – zaśmiała się. - Taki zwariowany dzień, a ja się nie wyspałam.
„Ty dzisiaj jesteś szczęśliwą, panno młoda – zaproś gości tych, którym gdzie złe wciórności dopiekają – którym źle –których bieda, Piekło dręczy”.
Stanisław Wyspiański, Wesele, Warszawa 2002.
Wesele w cztery miesiące! Przy znajomościach moich rodziców to nie było takie znowu trudne, ale się nabiegaliśmy. Ale w cztery miesiące… – Wskazała na salę pełną roztańczonych par. – Zawsze mówiłaś, że w trzy. – Odwrócił wzrok, jakby tym razem to on popełnił gafę. – Nie, poznaliśmy się w kwietniu, a zaręczyliśmy się po trzech tygodniach. Teraz mamy sierpień. Cztery miesiące! Od razu polubiła tego chłopaka – pierwsze sekundy zawsze decydują o wszystkim – ale coś tu nie pasowało. Zapytała o wrażenia z wesela. – Coś niesamowitego, być tu, zobaczyć was wszystkich. Przecież ja niektórych ledwo co pamiętam, byłem mały, jak twoi rodzice… Przepraszam, ciągle zapominam! Trudno się przyzwyczaić. – Rodzinę zwykle się spotyka na weselach. Wieczorem zrobimy pokaz chińskich lampionów, ale to sekret. Nie mów nikomu. – Położyła palec na ustach. Nagle sobie przypomniała. – A nie! Nie będzie lampionów! Jestem naprawdę niewyspana. – Tak, te lampiony… – westchnął. Obserwowali tańczących, kolorowy, trochę jarmarczny tłum. Wodzirej dojadał przy stole nieopodal sceny, orkiestra grała. Kalina tańczyła z wujkiem Heńkiem – posłała jej pocałunek. Zbyszek, mąż Kaliny, porwał do tańca którąś z kuzynek Nikiego. Rodzice całkiem nieźle się prezentowali na parkiecie. Niki wywijał swoją siostrą Żanetą w piruetach. Sebastian snuł się przy ścianach, twierdził, że woli obserwować niż tańczyć. Ściemniał. Od niedawna znów był singlem i tylko udawał, że mu z tym dobrze. – Cieszę się, że tu jestem – zwrócił się do niej Jacek. – Właściwie zrobiłem to wszystko, przyszedłem tu tylko dla ciebie, mamo, ciebie chciałem zobaczyć. O Boże, przepraszam! – Pacnął się ręką w czoło. – Mamo? – roześmiała się. – Bo ja jestem twoim… waszym synem. Nie patrzył na nią. Splatał i rozplatał dłonie, jakby to były dwa puzzle, których nie potrafił do siebie dopasować. Pomyślała, że śni. Pamiętała, że próbowała zasnąć, myślała o naprawdę ostatniej nocy w swoim dawnym pokoju i o tym, że musi spać, żeby nie zasnąć przed ołtarzem. Najwyraźniej spała, wyśniła sobie wesele, przecież cały czas siedziało jej w głowie. Człowiek nie wie, co jest snem, a co nie, musi się dopiero obudzić. Nie wszystko się zgadzało, jak to we śnie. Dziecko w kościele płakało. Ona w sukni ślubnej czuła się jak podróbka samej siebie. Rosół był prawie zimny. Ewa napisała SMS, że się nie zjawi i że sorry (tak się nie robi!). Jeszcze te lampiony i kradzież samochodu. A teraz nieistniejący syn! Nie, to się nie mogło śnić! Umiała rozróżnić sen i jawę, ale… – Wiem, że to dla ciebie szok, ja przepraszam, mamo, ponoć zawsze tak jest. – Wyglądał na skruszonego. Postanowiła być gościnna bez względu na wszystko. Była panną młodą. – Ktoś tu chyba już nie powinien pić! – Pogroziła mu palcem, jakby z nim flirtowała.
– Jestem abstynentem! – obruszył się. – Ty zresztą też nie pijesz. – Jacek, czy jak ci tam! – powiedziała wkurzona, ale nadal uśmiechnięta. – Ty nie wyglądasz na abstynenta, a ja na pewno nie wyglądam na twoją matkę! – Ja się urodzę dopiero za sześć lat. Teraz u mnie… no, u nas w zasadzie, mamy czterdziesty ósmy rok. – Tak, tak, a ja jestem… – Policzyła w pamięci. – …po sześćdziesiątce? – Ale nadal jesteś bardzo ładna, mamo! Za dużo mówię! Zawsze potrafiłaś ze mnie wszystko wyciągnąć. Pamiętasz, jak było z tą pałą z matmy? – roześmiał się. – Z ułamków! Rozległa się nowa piosenka, a między nich wkroczył wujek Zygmunt, poczer-

wieniały, spocony i podpity. Justyna za nim nie przepadała, ale ucieszyła się, że go widzi. Dała się porwać do tańca, nawet nie obejrzała się na Jacka. Zatańczyła jeszcze z Nikim, z wujkiem Heńkiem i z bratem Nikiego. Potem wzięła udział w kolejnej zabawie zaproponowanej przez wodzireja. Nie zamierzała się przejmować tymi rewelacjami. To jakiś wariat albo ćpun (Kalina miała kiedyś takiego faceta, co jak przypalił, to gadał farmazony. Niby zabawne, ale człowiek czuł się nieswojo). Mimo wszystko nie umiała oszukiwać siebie samej. Chciała rozdeptać w tańcu niesprecyzowane obawy – i nie umiała. *
Choć minęło parę godzin, odkąd wszyscy zebrali się pod kościołem, mama wciąż prezentowała się jak po wizycie w salonie piękności. Miała pięćdziesiąt lat, a z daleka wyglądała na czterdzieści, dopiero z bliska dostrzegało się głębokie zmarszczki i zwiotczałą skórę na szyi. Potrafiła o siebie zadbać – i dbała też o tych, których kochała. Tylko musiało być zawsze tak, jak sobie życzyła, inaczej paliła ripostami jak rozgryziona papryczka chilli. Trzeba przyznać, że rzadko się myliła. Siedziała przy stole ze swoją starszą siostrą, grubą i zwiędłą (dla Justyny: ciocią Isią). Rozmawiały w najlepsze. Kiedy Justyna przysiadła się naprzeciwko, zamilkły, obrzucając ją niepewnymi spojrzeniami. Ciocia Isia uśmiechnęła się, ale mama nie. Justynę to onieśmieliło. Bycie panną młodą nie otwierało dziś wszystkich drzwi. – Jak się bawicie? – Rosół był prawie zimny – stwierdziła mama. Spojrzała w stronę wodzireja. – A ten pajac na scenie skąd się wziął? – Niki go załatwił. – Justyna wzruszyła ramionami.
– O, nie miałam wątpliwości, że to nie ty. Ty byś się przy czymś takim nie chciała bawić.
– Mama mi mówiła, że jedziecie do Afryki w podróż poślubną, pięknie! – przerwała ciocia Isia. – Myśmy tak nie mieli! Albo w Polskę, albo do Bułgarii, albo nigdzie! A ten twój Mikołaj był w Afryce? – Zapytaj raczej, czy był choćby w Czeskim Cieszynie! – Świat nie składa się z samych bogatych restauratorów – odparła Justyna. Nie cierpiała, kiedy z mamy wychodziła snobka. – I nie wszystkich stać na wakacje za granicą. – Teraz już tych „wszystkich” będzie na wiele stać! – drążyła mama. – A potem „wszyscy” roztrwonią nasze restauracje, to, cośmy wszystko zrobili dla naszego jedynego dziecka! – Skoro taka wielka miłość, to i wesele na szybko – wtrąciła ciocia Isia i zajęła się resztką sernika, który miała na talerzu.
– Iśka, dzisiaj te gówniarze traktują małżeństwo jak kupienie telewizora. Jak się nie sprawdzi, to kupi się nowy. Wszystko da się wymienić! Dawniej się tak kupowało, jak cokolwiek znowu w sklepach było, czy potrzebne, czy nie! Justynie ciężko było z taką wersją mamy. Wolała tę uśmiechniętą, zadowoloną, o ciepłym głosie. Żałowała, że się przysiadła. – Trzeba mnie było wydać za Irka! – odcięła się. To była jej wieczna broń. Zawsze się sprawdzała. Dziś dziwiła się, jak mogła się tak strasznie zakochać w Irku. Poznała go na początku studiów i od razu chcieli się pobrać. Mama się sprzeciwiła: „Nie będę inwestować w coś, co za dwa lata się rozpadnie”. Zamiast ślubu załatwili jej ładne trzypokojowe mieszkanie. Tam sprowadziła się z Irkiem. Nadal planowali ślub, ale odsunęli go na przyszłość, wystarczyło, że żyli ze sobą. Po pięciu latach zaczęło się między nimi psuć. Rodzice, którzy polubili Irka, próbowali interweniować, ale nic z tego. Po jego wyprowadzce wróciła do domu rodzinnego, nie chciało jej się mieszkać samej. Mieszkanie stało puste, a teraz, po roku, znów miała się tam sprowadzić, tym razem z Nikim. Mama nie odpowiedziała. Jej milczenie świetnie wzbudzało wyrzuty sumienia. Nawet własną winę potrafiła obrócić na swoją korzyść. – Mamuś, proszę cię, przecież to mój ślub, musimy się kłócić? – Dziecko, chciałam dla ciebie czegoś lepszego – westchnęła. – Wiem, że ty będziesz z nim nieszczęśliwa! Człowiek na ciebie chuchał, dmuchał, a ty teraz sobie tak po prostu poszłaś za mąż za kogoś takiego! – dokończyła z pretensją. – Widziały gały, co brały! – zaśmiała się ciocia Isia. – Niki mnie kocha.
– O, dziś cię kocha, ale czy będzie cię kochał za dziesięć, piętnaście lat? – Mam dziś myśleć o tym, co wydarzy się za dwa lata, za dziesięć? – Justyna starała się utrzymać uśmiech. – Zawsze można się rozwieść! Koszmarnie to zabrzmiało. Upewniła mamę i ciocię, że żartowała, ale ją samą zabolały te słowa, chamskie wobec Nikiego. – A wiecie, co mi się przytrafiło? – ożywiła się. – Jeden z tamtych chłopaków, w moim wieku, podszedł do mnie i powiedział, że jest moim synem z przyszłości. – Który, który? – Ciocia Isia wyciągnęła szyję. – Co takiego? – Mama miała taką minę, jakby skosztowała skwaśniałego rosołu. – Mówi, że nazywa się Jacek Czerniak. Pewnie kuzyn Nikiego. – Co ten idiota się uchlał, czy co? Kim trzeba być, żeby komuś tak wesele psuć? To sakrament na całe życie, a ktoś sobie dowcipkuje! W jaką ty rodzinę weszłaś, Justyna?! Pokaż mi, który to, ja zaraz… – Wstała, ale usiadła z powrotem, znów naburmuszona. – Zresztą co ja, jesteś od dziś dorosła, masz męża, więc sobie radź. Dotarło do niej, że po to właśnie tu przyszła. Chciała matczynej pomocy, jak w dzieciństwie, gdy dostała niezasłużoną uwagę od wychowawcy. Teraz też intuicyjnie się do niej garnęła, ale zamiast mamy zastała drucianą atrapę małpy z laboratorium – taką, do której mimo wszystko się garną przerażone małpiszonki w obliczu zagrożenia. A mama miała rację – i to było w tym najgorsze. [MPU]
Ciąg dalszy w następnym numerze.

