13 minute read

Wywiad z Jarosławem Rybskim

Jarosław Rybski

Oto nasz POST SCRIPTUMowy gość: anglista, członek Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, miłośnik fotografii i muzyki. Człowiek orkiestra – Jarosław Rybski

Advertisement

Biorąc pod uwagę powyższą charakterystykę, naszą rozmowę zacznę od tego, że powiedział Pan kiedyś, iż tłumaczenie literatury daje wielką moc. W jaki sposób się ona objawia?

Dzień dobry, nie wymieniła Pani: historii, archeologii, sztuki, starych brytyjskich seriali, heraldyki oraz kolekcjonera płyt i książek. To już nie człowiek orkiestra, ale koło gospodyń wiejskich. Żartuję, oczywiście, ale musiałem to dodać gwoli wyjaśnienia. Owszem, w pełni się pod tym podpisuję, choć tłumacz, niezależnie od tego, czy pracuje nad wielkim dziełem, czy też tłumaczy błahe strofy, ma zadanie do wykonania. Tłumaczenie daje możliwość obcowania z literaturą, prowokuje wymianę myśli, poszerza horyzonty Czytelnika. To właśnie jest ta moc – panowanie nad słowem i przekształcenie go na język rodzimy w taki sposób, by niepotrzebne były przypisy, by Czytelnik uśmiechnął się z satysfakcją myśląc – przecież ja to znam, przecież u nas jest podobnie. I nie mówię tu tylko o idiomach, których przekład sam w sobie jest wielką sztuką, ani o slangu środowiskowym czy gwarze regionalnej, których spolszczanie jest chyba największym wyzwaniem przy tłumaczeniach. Nawet proste zwroty, gdy oparte są o skojarzenia z rodzimego języka, stanowią o jakości przekładu. Zdania układają się w naturalny sposób i kiedy są pozbawione sztuczności, kiedy nie jest to przekład amatorski – książka „sama się czyta”.

Nie ma w tym niczego dziwnego. Sen jest pewnego rodzaju strumieniem świadomości myśli przewijających się przez nasze neurony. Myślimy kodem, który rozumiemy, choć może on dla postronnych zdawać się niezrozumiałym. Dopiero okiełznanie go, zapisanie pełnych logicznie przyczynowo - skutkowych zdań przy pomocy tego kodu skutkuje powstaniem pełnowartościowego tekstu. Potwierdzam – często prowadzę dialogi we śnie i czasami pojawiają się w znanych mi językach. Ale to znak, że są nacechowane emocjonalnie i dzięki temu pomagają w pracy tłumacza czy autora. Serio.

Nie zamyka się Pan na konkretną gałąź literatury, podejmując się przekładów od poezji począwszy, poprzez dzienniki, na komiksach skończywszy. Które tłumaczenia są najprostsze, a które wymagają od Pana największego wysiłku? W Pana życiu ważną rolę odgrywa muzyka. Czy towarzyszy ona Panu w pracy, czy preferuje Pan ciszę?

To zależy. Czasami słucham czegoś, by po kilkunastu minutach stwierdzić, że rozprasza mnie całkowicie. Zdecydowanie wolę ciszę, choć mieszkając w centrum Wrocławia nie zawsze mogę na nią liczyć.

Czy bycie tłumaczem wpłynęło w jakiś sposób na opowieści, które Pan samodzielnie tworzy?

Same tłumaczenia niekoniecznie. Dzięki swojej pracy zyskałem natomiast wprawę i posługuję się klawiaturą bardzo sprawnie i szybko. Powiem też nieskromnie, że być może tłumaczenie pomogło mi w uniknięciu paru błędów w strukturze książek.

Czy jest sens klasyfikować książki według gatunków? To dość dziwne pytanie, ale pozwalam je sobie zadać, ponieważ dość powszechnie jedne uważa się za przeznaczone dla mas, a inne dla wybranych…

Staram się zamykać, koncentrując się na tym, co lubię, ale różnie to wychodzi. To jest często błędne koło. Jako autor już stu przekładów na polski i na angielski wciąż mam okresy przestoju. Szczerze mówiąc, nie przepadam za tak zwaną nonfiction, czyli literaturą faktu, wspomnieniami Nie ma najmniejszego sensu. Bractwo Wrocławskie wepchnięto do kilku szufladek, z których żadna nie oddaje istoty moich książek do końca i ostatecznie. A więc – jest to retrokryminał. Prawda, po części, ale wątek kryminalny jest tylko dodatkiem do całości. Jest to

(…) Moje książki są odzwierciedleniem moich fascynacji zarówno rodzinnym Wrocławiem, słownym humorem czy też grą słów, a także kwestiami nadprzyrodzonymi.

czy książkami z dziedziny filozofii. Dużo większą przyjemność sprawia mi żywy język, dialogi czy barwne literackie opisy. Są też książki z pogranicza, lekko fabularyzowane, choć mocno osadzone w faktach. Taką książka był Kościół szpiegów czyli tajna wojna papieża z Hitlerem Marka Rieblinga dla Wydawnictwa Literackiego. Choć część była fabularyzowana, książka zawierała ponad 800 przypisów dokumentujących każde źródło. Tłumacz w takim przypadku musi być szczególnie czujny, bo zmiana jednego słowa może skutkować całkowitym odejściem od zamysłu autora. Dlatego uwielbiam przekładać poezję, która jest niezwykle precyzyjna w samej swej istocie, nawet ta z wczesnego średniowiecza, literaturę popularną pełną zabawnych dialogów oraz komiksy, które najlepiej odzwierciedlają współczesny język. Uwielbiam przekładać prozę Irvine’a Welsha, który po mistrzowsku posługuje się współczesną formą języka regionalnego Scots, na dodatek w niezwykle dowcipny sposób. Przetłumaczyłem pięć książek autora Trainspotting i czekam na kolejną. fantastyka – owszem, ale szczerze mówiąc elementów nadprzyrodzonych jest stosunkowo niewiele i nie mają nic wspólnego z powszechnie rozumianą fantastyką. Jeżeli już, to bardziej jest to powieść grozy – powieść gotycka. Pytanie nie jest wcale dziwne ani też niespotykane. Sfera merkantylna uwielbia szufladkowanie, bo pomaga to w sprzedaży. Kiedy szukałem nowego wydawcy, często słyszałem: „doskonały tekst, ale nasz dział marketingu nie wie, jak to sprzedać”. (Sic!) A przecież łączenie gatunków jest powszechne we współczesnej literaturze, ba, ze świecą można szukać książek, które są „czyste gatunkowo”.

Każdy autor poddaje się swoistemu procesowi tworzenia. Jak on kolejno u Pana przebiega? Od ogólnego zarysu do szczegółu, czy jakoś inaczej?

Tak, jest ogólny zarys. Motyw przewodni i tło. A później pojawiają się szczegóły w swojej masie. Często zapisuję sobie jakąś myśl, pomysł na dialog albo komentarz,

by użyć ich w trakcie pisania. Czasami pod wpływem jakiegoś detalu zmieniam tok akcji, bo nowy element wydaje się na tyle atrakcyjny, że warto. Kiedy wszystkie elementy mam już ułożone – teoretycznie – wstaję o piątej rano i piszę codziennie jeden rozdział. Nie jestem jednak typem pedantycznego szczególarza i często się zapędzam. Na szczęście czuwa mój najsurowszy recenzent – żona Dorotka, która hamuje często dość wariackie pomysły.

Jest Pan także miłośnikiem fotografii. Czy ma to wpływ na to, że – o czym mówię z podziwem – na kartach swoich książek odmalował Pan Wrocław z iście fotograficzną dokładnością? Co więcej, można zaryzykować stwierdzenie, iż dzięki owej dokładności, miasto staje się równorzędnym z osobowym bohaterem nakreślonych historii…

56

POST SCRIPTUM Tak, potwierdziłem to kilka akapitów wcześniej. Fotograficzna pamięć pozwala mi cofnąć się w czasie, bo doskonale pamiętam, jak wyglądał Wrocław kilkadziesiąt lat temu. Pamięć ludzka tylko na niewielkiej przestrzeni czasowej przybiera formę linearną. W większości są to punktowe zdarzenia, doświadczenia i u wrażliwszych jednostek – doznania. Wykorzystuję to w pełni. Dlatego też dopieszczam szczegóły i potwierdzam fakty zaczerpnięte z historii, żeby uważny Czytelnik nie zarzucił mi pójścia zbyt daleko w fantazję. Żeby zachować realia posiłkuję się nieocenionymi Rocznikami Wrocławskimi – pierwszy ukazał się w 1957 roku. W kolejnych zawarto lokalizację przystanków komunikacji miejskiej, budek telefonicznych, postojów taksówek, adresów różnych organizacji i tym podobnych. Pozwala to zachować precyzję w opisywaniu miejsc we Wrocławiu i łączyć moją wizję miasta z faktami. Kilka miesięcy temu padł ostatni bastion tej burzliwej przeszłości miasta – zamknięto bar mleczny Jacek i Agatka. Ciekaw jestem, kto z czytelników pamięta bajkę telewizyjną pod tym tytułem? Tak, wiem, to było dawno. Podobny i często śmieję się w głos sam do sielos spotkał dużo wcześniej słynny Bar u Fonsia przy ulicy Szewskiej. Lwowski restaurator, Pan Alfons, prowadził bar dla studentów, w którym jednym z najsmaczniejszych specjałów były podsmażane ziemniaczki z jajkiem i szpinakiem. Wanna ze zrujnowanej elewacji przy ulicy Kuźniczej też jest jak najbardziej autentyczna, co wiem z relacji mojej mamy. W sumie tych prawdziwych szczegółów jest w moich powieściach bardzo dużo, dzięki czemu mam spore grono starszych czytelników, którzy nic sobie nie robią z siły nieczystej i chłoną teksty o Wrocławiu swojej młodości. Jeden z panów Sybiraków powiedział nawet, że bardzo chętnie spotkałby się z Leonem Słupeckim na gruncie towarzyskim i zawsze prosi o pozdrowienie „wujka Leona”. Jest to niezmiernie miłe i wzruszające.

Czy wspomniane Bractwo zrodziło się w głowie jako seria książek, czy też każda kolejna część powstaje dopiero po nakreśleniu poprzedniej?

Wszystko zaczęło się od opowiadania o studencie wśród hałd wrocławskiego gruzu, który pchał swój rozklekotany rower przez ceglane kaniony ubrany w połatany płaszcz i studencką czapkę. Mój przyjaciel namówił mnie, żebym „to dokończył”, dlatego dość dużo wysiłku zajęło scalenie tego pierwotnego tekstu o Janie Warkocie z resztą książki. Owszem, każda kolejna powstaje po skończeniu następnej, ale pomysłów mam bardzo dużo bie, kiedy przyjdzie mi coś nowego do głowy. Staram się też dopasować tło kulturalne do akcji. Stąd w Gromile pojawił się Elvis. Jeszcze za wcześnie na Czerwono-Czarnych i cały wysyp muzyków, który pojawił się w połowie lat sześćdziesiątych. Ale jest już Zły Tyrmanda i ogólna atmosfera odwilży, jakże pięknie potrafiąca zwieść i oszukać moich bohaterów.

Mogę zdradzić, że motywem przewodnim Leona, trzeciej części Bractwa jest pewien epizod z czasów potopu szwedzkiego oraz… nie, co to to nie. Tak łatwo nie będzie. Jestem znów na znajomym gruncie, bo kiedy skończyłem sześć lat, mój dziadek, Czesław Grzymała Rybski uczył mnie malutkiego trzymać szablę, która zresztą wisi teraz u mnie w domu. Będzie to przydatne w Leonie, bo przewiduję kilka interesujących pojedynków.

Graham Masterton nakreślił Panu blurba na okładkę Gromiła. To nietuzinkowe. Jak do tego doszło, że Panowie się spotkali?

Och, to piękna i dość surrealistyczna przyjaźń. Oczywiście mam pierwsze wydanie Manitou i innych książek Grahama, choć nie tłumaczyłem żadnej z jego opowieści. Kilka lat temu Rebis zwrócił się do mnie z prośbą o tłumaczenie spotkań autorskich Grahama Mastertona na Dolnym Śląsku. Z początku zżerała mnie trema, ale po jakimś czasie zaczęliśmy

się wspólnie doskonale bawić improwizując mocno i zasypując się wzajem żartami. Graham to niezwykły człowiek, od którego chciałbym nauczyć się tej niesłychanej swobody i umiejętności traktowania swojej twórczości z dystansem. Jest to też niepoprawny gawędziarz i doborowy kompan. W sam raz do Bractwa Wrocławskiego. Zanim jednak objął swoim patronatem Gromiła musiałem tłumaczyć całe fragmenty książki, dialogi no i przedstawić mu zarys akcji. Powtarzam, że wtedy przekonałem się jak trudno tłumaczy się Rybskiego – mówię to bez fałszywej skromności. Graham się zgodził, omówiliśmy temat i teraz, jak mówi, czeka na tłumaczenie całych książek. Mam nadzieję, że się doczeka.

Czy kiedy zasiada Pan do pisania sympatyzuje bądź nie znosi swoich bohaterów, dlatego w toku pracy gotuje im taki, a nie inny los? Z którym z nich, po zapisaniu pliku na dysku, poszedłby Pan na kawę, hipotetycznie zakładając, że ma taką możliwość, a którego omijał szerokim łukiem?

Proszę bardzo. Ja sympatyzuję praktycznie z każdym z nich dostrzegając ludzkie cechy nawet u krwiopijców i skończonych łajdaków. Nie oznacza to, że ich rozgrzeszam. O nie. Co do zabijania na kartach książki nie mogę uśmiercać wyłącznie tych złych, bo w życiu akurat jest całkiem odwrotnie. Only the good die young, and the evil seem to live forever – jak śpiewał Bruce Dickinson z Iron Maiden. Zło zdaje się żyć wiecznie, ale mam wrażenie, że dobry Bóg chce po prostu tym złym dać szansę poprawy.

Tylko czasami ciągnie się to w nieskończoność.

Wszyscy chcieliby umawiać się na kawę i coś mocniejszego z Leonem Słupeckim, choć to w końcu pokutnik z grzechami na karku. Może to kwestia jego specyficznego poczucia humoru. A może ludzie, którzy przeżyli swoje i otrząsnęli się z letargu duszy mają lepszy stosunek do teraźniejszości? Tak czy inaczej, każdy z członków Bractwa jest na swój sposób ciekawym kompanem. Jest tylko jedno ale – starka bardzo zdrożała. Jeśli trunek leżakuje pięćdziesiąt lat, to musi swoje kosztować. Na szczęście nie ma wielu miejsc z tym szlachetnym trunkiem, czyli pokusa mniejsza.

W swoich powieściach przeplata Pan fantastykę z kryminałem. Moim zdaniem to trudne, ponieważ każdy gatunek rządzi się odrębnymi prawami. Jak Panu udaje się to godzić?

Nie było tu żadnego pierwotnego zmysłu. Tak po prostu się ułożyło. Uwielbiam opowieści niesamowite, więc ten wątek pojawił się niejako automatycznie. Idealne skontrastowanie elementów realistycznych i fantastycznych występuje u Mistrza Bułhakowa. Jednak pomysł, że to krwiopijcy wywołali rewolucję październikową, żeby w tumulcie móc bezkarnie sycić swe mroczne żądze jest całkowicie mój.

„okołowarkotowe” pod tytułem Rita, w której staje się jasne, dlaczego Stefan Gromił wstąpił do Milicji Obywatelskiej. Dałem w nim upust swoim mrocznym fascynacjom horrorem i muszę przyznać, że naprawdę jest dość przerażające. I choć dalej posługuję się stosunkowo beztroskimi środkami wyrazu włącznie z dowcipem i humorem sytuacyjnym, to jego treść potrafi przestraszyć. Takie mam sygnały z zewnątrz. Mam nadzieję, że wkrótce Czytelnicy je poznają.

Dał się Pan również poznać jako twórca opowiadań. Jedno z nich zatytułowane Bombka krucha mieliśmy okazję przeczytać w grudniowym numerze naszego pisma. Czy owa krótsza forma daje także pełną możliwość twórczego wyrażenia siebie, a jeśli nie, to czego pozbawia?

Kiedyś napisałem kilka opowiadań niesamowitych, w których główną rolę przyjmuje wrocławski kominiarczyk. Odzwierciedla to po części moją fascynację twórczością Stefana Grabińskiego – geniusza z czasów międzywojennych. Jestem z natury gadułą, więc opowiadanie jest dla mnie wyzwaniem. Ale dokształcam się i staram zawrzeć w krótkiej formie jak najwięcej treści. Bombkę napisałem specjalnie dla Post Scriptum i proszę mi wierzyć, zajęło mi to jeden dzień. Idzie więc ku lepszemu.

Nie piszę książek, za to namiętnie je czytam, dlatego uważam, że pisanie wymaga od twórcy odwagi, by obnażyć przed światem to, co powstało w głowie. Skąd czerpie Pan siłę, by podjąć tak radykalne kroki? Pamięta Pan moment, kiedy stało się to po raz pierwszy?

58

POST SCRIPTUM Jest to sztuka kunsztownego ekshibicjonizmu. Obnażamy, owszem, ale tylko to, co chcemy pokazać. Myślę, że to jest dobra recepta. Nie są to dla mnie wcale radykalne kroki, bo są pewne rzeczy, którymi pragnę się z czytelnikami podzielić. Tak jak chcę uświadomić czytelnikowi pewne zjawiska. Ktoś zauważył, że

Bractwo posługuje się swoistą formą archeologii słowa. Jest to dość śmiała teza, ale wiele z wyrażeń, zwrotów, słów zawartych w moich książkach dawno temu wyszło z użycia i można tak to postrzegać. W odróżnieniu od artefaktów archeologicznych, które tkwią w ziemi, czy w lochach, spokojnie czekając na swoje odkrycie, artefakty słowne są niezwykle ulotne, bo znikają na przestrzeni jednego pokolenia, o ile oczywiście, autor nie podejmie próby zachowania ich dla potomnych. Powiem nieskromnie, że udaje mi się to całkiem nieźle.

Na jednym ze spotkań autorskich pewna starsza pani rozpłakała się, pytając dramatycznym głosem – skąd znam język jej dzieciństwa na Podolu. Sprawa jest prosta. Takim językiem mówiła strona mojej rodziny po kądzieli. Słyszałem te słowa na co dzień, kiedy odwiedzałem dziadków podczas wakacji i ferii w Jarosławiu. Dlatego przychodzi mi to dość naturalnie. I tak, nie waham się lekko obnażać, bo czuję, że mogę Czytelnikowi coś wartościowego przekazać.

Jakie uczucia towarzyszą publikacji: ulga, radość, niepokój? i zakończyć szamotaninę z rzeczywistością. Spojrzeć na pewne sprawy z perspektywy autora, który ma grono czytelników i swobodę tworzenia. Muszę przyznać, że nie znam książek noblistki. Po prostu nie interesuje mnie tego rodzaju literatura. Tak, wiem. Teraz brzmi to jak bluźnierstwo. Kiedyś każdy obnosił się z Ulissesem Joyce’a, teraz zaczytuje się w książkach Olgi Tokarczuk. Literatura i jej odbiór jest niestety niezwykle subiektywną materią. Mody i trendy tego nie zmienią. Fakt pozostaje faktem, że jedyną rzeczą, którą lubią wszyscy bez wyjątku jest woda. I muszą ją pić. A że duma z nagrody? Oczywiście, jest to powód do dumy i nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości.

POST SCRIPTUM, czyli w ostatnim słowie do Czytelników magazynu chciałbym powiedzieć jeszcze…

Chciałbym wyrazić swoją wdzięczność Panu Grzegorzowi Ciepłemu z wydawnictwa Vis-a-Vis/Etiuda, które choć z Krakowa to nawet Wiecha wydaje. Może Bractwo zadomowi się w Krakowie na stałe. Swoją drogą, kolejny tom Bractwa mógłby toczyć się we Wrocławiu i w Krakowie.

Radość, uniesienie. Brak niepokoju. Ulga to też nie jest, bo już myślę o następnej książce.

Nie trzeba być jasnowidzem, by domyślić się, że chętnie znalazłby się Pan na miejscu Olgi Tokarczuk. Zna Pan którąś z książek noblistki? Co Pana zdaniem sprawia, że opinie społeczeństwa na temat słuszności przyznania jej tego lauru są skrajne, miast poczucia ogólnej dumy narodowej?

Otóż, zdziwię Panią. Nie wiem, czy nie zostanę oskarżony o kokietowanie Czytelnika, o swoistą hipokryzję, ale nie chciałbym się znaleźć na miejscu Pani Olgi Tokarczuk. Z prostych przyczyn. Moje książki służą rozrywce, a więc bardziej podkasanej literackiej muzie. Owszem, często poruszają ważne sprawy, ale bez zagłębiania się w nie. Zawodowo chciałbym zyskać dzięki pisaniu spokój ducha Aha, i jeszcze jedno. Drodzy piraci, drogie piratki. Rozumiem waszą potrzebę pokazania czegoś wartościowego i ładnego, domyślam się jak to jest, kiedy ściska w dołku, żeby pokazać światu jak się jest oczytanym i na bieżąco, ALE bardzo proszę o zaprzestanie zamieszczania moich tekstów na różnych chomikach i innych nutriach. Jak nie posłuchacie, naślę na was Leona. I skończy się rozgryweczka.

Bardzo dziękuję za tę miłą rozmowę i życzę wszystkiego najpiękniejszego!

Z Jarosławem Rybskim rozmawiała Iwona Niezgoda – pomysłodawczyni i organizatorka niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, prowadząca bloga Góralka Czyta. [IN]

This article is from: