LAJF Magazyn Lubelski #39

Page 1

wrzesień/październik 2015

# 2016/6/39 egzemplarz bezcenny

Głosy niewypowiedzianych skarg

Ponad sto procent normy

Trapani - sycylijska dolce vita


LeBRAND Zofia Chylak Le Petit Trou THE ODDER SIDE HIBOU sleepwear RISK made in warsaw PAVLAS Just Paul

instagram: gorna10studio

60

magazyn lubelski (39) 2016

fb: górna 10 studio

p o l s k i e m a r k i · p r z e s t r zeń ze s ztuk ą · nail bar · ul. Górna 10, Lublin

wrzesień/październik 2015



od redakcji

foto Bożena Rożek

Piotr Nowacki

Grażyna Stankiewicz

Należy się cieszyć i być dumnym, że Lublin ma Carnaval Sztukmistrzów, imprezę, na którą przyjeżdża się do Lublina specjalnie – jest wizytówką, energią, niezwykłym widowiskiem, narzędziem marketingowym miasta i co ważne, trzymającym nieustannie ten sam wysoki poziom. Tak samo należy się cieszyć z festiwali w regionie – np. w Kazimierzu Dolnym – zarówno Śpiewaków i Kapel Ludowych, jak i filmowego Dwa Brzegi. Festiwali jest mnóstwo, w dużej mierze kulinarnych, ludowych, muzycznych, filmowych, często lokalnych. Ale przypatrując się samemu Lublinowi i jego ofercie kulturalnej, warto się zastanowić, czy tej wielości nie jest za dużo? Czy nie jest tak, że przez liczebność małych i większych wydarzeń gubimy się w ich gąszczu albo po prostu nie wiemy co, gdzie i kiedy jest zaplanowane, albo dla kogo te wydarzenia są przeznaczone? O wielu sytuacjach dowiadujemy się po fakcie, jakby niektóre z nich były organizowane przez niewielkie grupy ludzi dla niewielkich grup odbiorców. Taka „wsobność” nie idzie w parze z efektywnością. Organizacja i pozyskiwanie środków to jedno, a bycie konkurencyjnym oraz umiejętność rozreklamowania oraz przekazania informacji potencjalnym odbiorcom to już zupełnie inna sprawa. A tymczasem za sprawą autorki bloga rytmklawiatury.pl nasz magazyn znalazł się na liście najbardziej polecanych bezpłatnych magazynów dla kobiet w Polsce. LAJF-a oczywiście dedykujemy nie tylko Paniom, ale ta miła informacja utwierdza nas w przekonaniu, że przygotowywane przez nas materiały satysfakcjonują naszych Czytelników i są rodzajem bezpłatnego biletu, z którym warto podróżować po Lubelszczyźnie. A że lato trwa w najlepsze – życzymy pięknego wakacyjnego czasu.

Wydawca

Redaktor naczelna



10 tygiel

od redakcji

pirat śródlądowy

kocia kołyska

Grażyna Stankiewicz, Piotr Nowacki 4  Należy się cieszyć i być dumnym.

8  Paweł Chromcewicz. Mentalność kibola.

9  Grażyna Stankiewicz. Wyje, bo wyje.

z okładki

ludzie

społeczeństwo

biznes

12  Głosy niewypowiedzianych skarg. Z Aleksandrą LipianinBiałogrzywy rozmawia Aleksandra Biszczad, foto Krzysztof Stanek

18  Podpis wykuty na blasze. tekst Maciej Skarga, foto Michał Patroń

24  Kiedy piją matki, kiedy piją dzieci. tekst Edyta Zdanuczyk, foto Marcin Pietrusza

26  Ponad sto procent normy. tekst i foto Marta Mazurek 30  Tradycja z kuflem piwa. tekst Maciej Skarga, foto Krzysztof Stanek, archiwum

33 biz-njus

36  kulura-okruchy

moto 34  Toyota. tekst Piotr Nowacki, foto Michał Kochaniec

kultura

galeria

38  Galeria Sztuki Wirydarz w letnio-jesiennej odsłonie. Tekst Karolina Wójciga, foto Marcin Pietrusza, archiwum

40  Imielty Ług, surowa kraina. tekst Aleksandra Biszczad, foto Mateusz Borny

podróże 50  Trapani – sycylijska dolce vita. tekst i foto Grażyna Stankiewicz

historia

zaprosili nas

44  O pewnym morderstwie z Lublinem w tle. tekst Mariusz Gadomski, foto archiwum

54  Woodstock Kultury/ Powroty Roberta Pranagala/ Kręcą film w Lublinie/ Kraśnik Blues Meeting/ Miłośnicy Beatlesów/ Święto Malin w Kraśniku/ Ekstremalnie/ Dwa Brzegi

58 kalendarium

kultura 42  Jazz. Dianne Reeves w Lublinie. tekst Wojciech Mościbrodzki. foto Wojciech Nieśpiałowski 43  Wino. Gwiazdy na sierpniowym niebie. tekst Łukasz Kubiak, foto Marek Podsiadło


NAZARUK SERVICE Sp. z o.o. Lublin ul. Abramowicka 45 LAJF magazyn lubelski Lublin 20-010 ul. Dolna Panny Marii 3 www.lajf.info e-mail: redakcja@lajf.info, redakcjalajf@gmail.com tel. 81 440-67-64, 887-090-604 Redaktor naczelna: Grażyna Stankiewicz (gras), g.stankiewicz@lajf.info

Wydawca: KONO media sp. z o.o, 20-010 Lublin ul. Dolna Panny Marii 5 Prezes Zarządu: Piotr Nowacki (now) p.nowacki@lajf.info

Pełne wyposażenie kuchni AMICA

Głosy niewypowiedzianych skarg

Ponad sto procent normy

Trapani - sycylijska dolce vita

Sprzęt AGD

reklama@lajf.info praca@lajf.info

Organizatorem loterii jest Smolar Agencja Promocyjno – Reklamowa, loteria trwa od 01.07 do 31.08.2016 r. Pełna treść regulaminu na www.cokryjebilet.pl. Każdy los wygrywa, do wyczerpania puli nagród natychmiastowych 800 184 szt.

CC_LAJF MAGAZYN LUBELSKI.indd 1

24.06.2016 11:34

Regon 061397085, NIP 946 26 38 658, KRS 0000416313 e-mail: kono.media.sp.zoo@gmail.com

Okładka: Krzysztof Stanek

Codziennie szansa na voucher WIZZ AIR o wartości 600 PLN na lot

# 2016/4/39 egzemplarz bezcenny

Do wygrania ponad 800 000 nagród! Szczegóły na CoKryjeBilet.pl

REKLAMA i MARKETING: Bartosz Pachucy b.pachucy@lajf.info Ewa Tomasik-Gawron etomasik-gawron@lajf.info

LAJF magazyn lubelski 2016/4/39

Sekretarz redakcji: Aleksandra Biszczad a.biszczad@lajf.info Korekta: Magdalena Grela-Tokarczyk Kawka (kk), Współpracownicy i korespondenci: Izabella Kimak (izk), Jola Szala (jos), Michał Fujcik (fó), Robert Kuwałek (kuw), TegoKatarzyna lata każdy wygrywa Maciej Skarga (ms), Marzena Boćwińska (boć), Karolina Wójciga (wój), Marek Podsiadło (pod), Marta Mazurek (maz), Anna Góral (ag), Izolda Wołoszyńska (izo), Jerzy Janiszewski (jan), Klaudia Olender (kol), Aleksandra Biszczad (abc), Patrycja Woźniak (pat), Paweł Chromcewicz (chro), Mateusz Grzeszczuk (mat). Skład: Irek Winnicki Foto: Marcin Pietrusza (qz), Maks Skrzeczkowski (maks), Daniel Mróz (mró), Michał Patroń (moc), Olga Michalec-Chlebik (mich), Olga Bronisz (obro), Krzysztof Stanek (sta), Robert Pranagal (gal), Jakub Borkowski (bor ) Katarzyna Zadróżna (kat), Łukasz Parol (parol).

ISSN 2299–1689

Treści zawarte w czasopiśmie „LAJF magazyn lubelski” chronione są prawem autorskim. Wszelkie przedruki całości lub fragmentów artykułów możliwe są wyłącznie za zgodą wydawcy. Odpowiedzialność za treści reklam ponosi wyłącznie reklamodawca. Redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów tekstów, nadawania śródtytułów i zmiany tytułów. Nie identyfikujemy się ze wszystkimi poglądami wyrażanymi przez autorów na naszych łamach. Nie odsyłamy i nie przechowujemy materiałów niezamówionych. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wydawnictwo ma prawo odmówić zamieszczenia ogłoszenia i reklamy, jeśli ich treść lub forma są sprzeczne z linią programową bądź charakterem pisma (art. 36 pkt. 4 prawa prasowego) oraz interesem wydawnictwa KONO media sp. z o.o. Egzemplarz bezpłatny.

Prenumerata

Cena prenumeraty rocznej: 59 zł brutto Nr konta: V oddział Bank Pekao S.A. 42 1240 1503 1111 0010 4544 7511

Adres odbiorcy: KONO media sp. z o.o ul.Dolna Marii Panny 3 20 – 010 Lublin

Oświadczenie: „Wyrażam zgodę na przesyłanie mi przez KONO media sp. z.o.o. ul Dolna Panny Marii 3, 20-010 Lublin, czasopisma "LAJF magazyn lubelski" zawierającego materiały reklamowe i promocyjne. Oświadczam ponadto, że jestem osobą pełnoletnią oraz, że wyrażam zgodę na umieszczenie moich danych osobowych w bazie danych KONO media sp.z.o.o. wydawcy czasopisma „LAJF magazyn lubelski”, a także na korzystanie z nich i przetwarzanie dla celów marketingowych i promocyjnych. Oświadczam, iż wyrażam zgodę na umieszczanie danych osobowych w bazie KONO media sp.z.o.o. wydawcy „LAJF magazyn lubelski” oraz ich przetwarzanie zgodnie z treścią ustawy o ochronie danych osobowych z dn. 29.08.1997 r. (Dz.U.133 poz. 88) wyłącznie na potrzeby wydawnictwa”. KONO media sp.z.o.o. informuje, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania zgromadzonych danych zgodnie z Ustawą o ochronie danych osobowych (Dz.U.1997.133.833).

magazyn lubelski 3[27] 2015

7


pirat śródlądowy

Mentalność kibola

PAWEŁ CHROMCEWICZ

Była pielgrzymka i już po pielgrzymce. Były ważne słowa papieża Franciszka i już po nich… Czy dotarły, zostawiły jakiś głębszy ślad? Wątpię, raczej uleciały z wiatrem, bo papież papieżem, a my przecież i tak wiemy swoje. Od samej góry, tej prawej i sprawiedliwej, po lud wieszający w oknach wykonane na domowej drukarce portrety Franciszka.

8

Ilekroć widzę tłumy w kościołach i rzędy aut pod kościołami, zastanawiam się nad dualizmem większości uczestników coniedzielnych obrzędów. Tu rozmodleni, oddani wierze, po wyjściu z kościelnych murów błyskawicznie wracają do „cywilnej” postaci. A cywilne ubranka przeciętnego Polaka katolika skrojone są nadal z nietolerancji, zawiści, niewiedzy, homofobii, uogólniając powiedziałbym: bogoojczyźnianej klaustrofobii. O ile jeszcze może w niektórych głowach słabo kołaczą się słowa papieża o przebaczeniu, miłosierdziu czy – już bardziej konkretnie – o uchodźcach (choć przecież my wiemy swoje), to zapewne kompletnie nie dotarło do szerszego grona to, co Franciszek powiedział w samolocie, gdy już pożegnał Polskę i kierował się ku Rzymowi. A szkoda. Wypowiedź Franciszka sprowokował francuski dziennikarz, jak wielu innych mający w czasie lotu dostęp do papieża (też ciekawostka, prawda?). Zapytał dlaczego papież „nigdy nie wspomina o islamie, gdy mówi o zamachach terrorystycznych”, a także o tym „jak zatrzymać islamską przemoc?”. „Jeśli mam mówić o islamskiej przemocy, muszę mówić także o przemocy katolickiej” – odpowiedział Franciszek i dodał, że my też mamy swoich fundamentalistów. I wcale nie miał na myśli historii, lecz dalekie od nauczania Kościoła zachowania współczesnych społeczeństw katolickich (podał przykład Włoch). Ale tym zdaniem powiedział jeszcze coś istotnego: uderzmy się najpierw we własne piersi. Nie jest to ani powszechne, ani mile widziane, choć w gruncie rzeczy tak przecież chrześcijańskie. Oczywista oczywistość, jakby powiedział mały klasyk, ale kompletnie niemająca przełożenia, także w kraju, który właśnie pożegnał głowę Kościoła katolickiego. We współcześnie kreślonej wizji Polski gumką myszką wymazywane są plamy, zakręty i pułapki, w które wpadaliśmy, jak wiele innych narodów. Nie, nie my! Jakiekolwiek wątpliwości zastępowane są przez niezachwianą pewność o naszej wielkości magazyn lubelski (39) 2016

i prawości. Od zarania dziejów po dzień dzisiejszy. Dla pani minister od edukacji i nowego szefa IPN nie liczą się ustalenia naukowe dotyczące mordu w Jedwabnem czy pogromu kieleckiego, bo „kto wie, jak było naprawdę”. W podtekście: to na pewno nie my… I nic, że w rocznicę bestialstwa w Kielcach hołd Żydom zamordowanym przez ich polskich sąsiadów złożył prezydent Duda. Najwyraźniej nie wiedział całej prawdy i tylko prawdy, jaką zapewne wkrótce ustali pani Zalewska, specjalistka od nauczania młodych pokoleń. Strach pomyśleć, jaką wiedzę będzie miała młodzież po kilku latach indoktrynacji w najnowszym wydaniu. Postawa, wedle której my jesteśmy cudowni, wybitni i bez skazy, a inni – obojętne czy zza naszej granicy, czy też Bliskiego Wschodu, a nawet, o zgrozo, ze zgniłego Zachodu – paskudni, źli i obrzydliwi, jako żywo przypomina mi mentalność kibola. Nie kibica, a kibola właśnie. Dla kibica z prawdziwego zdarzenia ważna jest rywalizacja, piękno tej czy innej dyscypliny. Chociaż ma swoje ulubione drużyny czy uwielbianych zawodników, umie też docenić przeciwnika. Wie, że raz się wygrywa, innym razem nie. Są szczyty i zaszczyty, ale przecież w karierze są też dni i sezony gorsze. Kibol pluje na rywali, jego drużyna (bo kibolstwo dotyczy gier zespołowych) jest ponad wszystko, a cała reszta, na czele z fanami innych drużyn, to gnój, zwykły odpad, którym się gardzi i którego się nienawidzi. Szczerze powiedziawszy, od kibola nie oczekuję, że uderzy się w pierś, że doceni, zrozumie, przyzna rację. Ale od ministrów, szefów i nadszefów, profesorów i dyrektorów, a więc ludzi mających wpływ na losy i zachowania innych – już tak. Obawiam się jednak, że nadaremnie. Pokora, z którą przyjechał do nas Franciszek, została zdaje się wsadzona razem z nim do samolotu lecącego do Watykanu.


kocia kołyska

Wyje, bo wyje Amerykanie mają w sobie godną pozazdroszczenia potrzebę demonstrowania swoich uczuć w kwestii przywiązania do ojczyzny, włącznie z instalowaniem flagi na trawniku przed niemal każdym domem. No ale państwo jest stosunkowo młode, bo liczące zaledwie 240 lat i może po prostu jeszcze nie nacieszyli się swoją niepodległością. Ale trzeba powiedzieć, że z symbolami narodowymi ruszyło się coś i w Polsce. Zwłaszcza podczas rozgrywek Euro, kiedy nawet lusterka samochodowe zostały udekorowane biało-czerwonymi „śpioszkami”. Nie można narzekać 1 i 3 maja i 11 listopada. Natomiast z biało-czerwonej symboliki nader chętnie korzystają narodowcy. Podczas pogrzebu odciętej przez funkcjonariuszy UB głowy Józefa Franczaka ps. „Lalek”, najbardziej znanego powojennego partyzanta, ukrywającego się do 1963 roku w okolicach Piask, uczestniczący w uroczystości narodowcy mieli najbardziej dekoracyjne wieńce, na których wizerunek legendarnego partyzanta spowity był narodowymi barwami. I to na bogato. Tak, tak, to ten sam pogrzeb, podczas którego całkiem spora część lokalnej społeczności, oparta o płot vis-à-vis wejścia na cmentarz, w milczeniu obserwowała uroczystość, po zakończeniu której, wymieniając się znaczącymi spojrzeniami, rozeszła się w milczeniu. Więc jaki jest ten dzisiejszy patriotyzm i pamiętanie o tych, którzy w trudnych czasach tworzenia się historii dokonywali wyborów? W pierwszy dzień sierpnia na jednym z lubelskich osiedli spacerujący ze swoją matką dwaj mali chłopcy zaczęli dopytywać się, dlaczego coś wyje. Przed chwilą zegarki pokazały godzinę 17.00. Właśnie w tym momencie stanęła cała Warszawa, w licznych miejscach w Polsce wielu z nas przystanęło na chwilę lub uczciło godzinę wybuchu powstania w sobie wiadomy sposób. Młoda matka z lubelskiego osiedla, wybierając numer w komórce, zniecierpliwiona odpowiedziała – „Wyje, bo wyje”. I bądź tu bohaterem, i bądź tu patriotą. magazyn lubelski (39) 2016

FOTO JACEK DALMATA

I nawet nie chodzi o treść mocno korygowaną przez cenzorów, tylko o zdjęcia. Zdjęcia twarzy, zdjęcia budynków, zdjęcia zabitych. Inną obowiązkową pozycją w moim domu był bogato ilustrowany album ze zdjęciami w mocno zużytej już dziś płóciennej obwolucie ze złotymi literami pokazujący ogrom zniszczenia Warszawy, wydany na początku lat 50., kiedy „cały naród odbudowywał stolicę”. Zdjęcia robiące piorunujące wrażenie, bo pokazujące kamień na kamieniu tam, gdzie dziś jest śródmieście, z zaznaczonymi ścieżkami w miejscu, gdzie przed wojną były eleganckie, nowoczesne ulice. Widoki przypominające zresztą krajobraz Hiroszimy po zrzuceniu bomby atomowej. I jeszcze jedno ważne zdjęcie w mojej grze wyobraźni sprzed lat. Postać byłego prezydenta USA Herberta Hoovera, który w 1946 roku odwiedził Warszawę, organizując pomoc w ramach UNRRA, dzięki czemu miliony Polaków otrzymały wsparcie w postaci żywności i odzieży. Były prezydent stoi samotnie, ubrany w obszerny prochowiec i w eleganckim kapeluszu na tle kamiennej, niemal płaskiej pustyni. Bo tak właśnie w przeważającej części wyglądała Warszawa. Po odwecie Niemców za powstanie w getcie, Powstanie Warszawskie i niedługo później po wyzwoleniu przez kroczącą na Berlin Armię Czerwoną. Ktoś wpadł na dobry pomysł, aby nanieść na zdjęcia ukazujące współczesną Warszawę sytuacje z okresu powstania i pokazać, co było, co się wydarzyło i co jest dziś. Takie przypomnienie dla tych, którym nie udało się tego przyswoić. Kiedy oglądam amerykańskie produkcje filmowe, w jednym momencie zawsze przechodzą mi ciarki po plecach. I nieważne, czego te filmy dotyczą – czy inwazji obcych na Ziemię, zawieruszonej w kosmosie komety zmierzającej w kierunku naszej planety w celu jej unicestwienia czy buntu w więzieniu w słusznej sprawie, zwłaszcza kiedy jednym z osadzonych jest Robert Redford. To wciągana powoli i z pietyzmem lub już powiewająca nad gruzami Waszyngtonu flaga narodowa.

GRAŻYNA STANKIEWICZ

Wychowałam się w kulcie bohaterów Powstania Warszawskiego, choć nikt z mojej rodziny nie uczestniczył w powstaniu. Ale tak należało, a w tzw. porządnych domach przez pamiętanie oddawało się hołd historii, z którą władze komunistyczne miały problem. Przez cały okres PRL-u Mama przynosiła cudem zdobyte wydawnictwa dotyczące zrywu warszawiaków, które z dumą stawiała na półkach (obok załatwionych spod lady w pewnej księgarni w Sopocie książek Melchiora Wańkowicza i przywożonych przez Ojca z zagranicy zeszytów paryskiej „Kultury”).

9


tygiel

Manewry niewojskowe (csoz)

Z szansą na życie

(???)

HIT

Na całym świecie tego typu operacji wykonano zaledwie 30. W Polsce to pierwszy taki zabieg, a przygotowania do niego trwały aż trzy miesiące. Tytanowy implant został stworzony na drukarce 3D, do niego przyczepione są dwie aluminiowe protezy. Zrobienie tej skomplikowanej i precyzyjnej konstrukcji było ogromnym wyzwaniem dla naukowców Puławskiego Parku Naukowo-Technologicznego. Podobnie jak jej wszczepienie dla zespołu operacyjnego z Lubelskiego Centrum Małych Zwierząt, bo pacjentka waży tylko kilkanaście kilogramów, a jej kończyny były nierównej długości. O sukcesie i możliwości normalnego poruszania się zatem decydowały milimetry. Po półtora miesiąca od operacji suczka Shila, która straciła tylne łapki, wpadając pod kosiarkę, znowu chodzi. Obecnie przebywa pod opieką Chełmskiej Strązy Ochrony Zwierząt, ale ciągle czeka na kochających i wyrozumiałych właścicieli. Mobilizację ludzi, którzy pomogli w zbiórce pieniędzy, postawę i zaangażowanie weterynarzy, a także zespołu naukowców mianujemy hitem miesiąca. (abc)

KIT

Gra Pokemon Go pobiła rekordy popularności również w Lublinie. W punktach, gdzie można trenować pokemony, pojawiają się istne pielgrzymki graczy. Trzeba przyznać, że liczne grupy młodych ludzi pod pomnikiem Marii Curie-Skłodowskiej na kampusie uniwersyteckim w samym środku wakacji to widok dość niecodzienny. Jak się okazuje, wirtualne spacery w realnym otoczeniu w poszukiwaniu wyimaginowanych stworzeń o nadzwyczajnych zdolnościach zaskarbiły sympatię również starszych graczy. Złamana noga, uszkodzony kręgosłup, pogruchotane żebra i kości czaszki – tak skończyła się pogoń za pokemonami dla 53-letniego pana Roberta z Lublina. Pewnej nocy udał się z kolegą na Osiedle Botanik, graniczące z dawnym poligonem wojskowym. Gdy zachowywali się zbyt głośno, zostali napadnięci przez dwóch dwudziestoparoletnich osobników w strojach wojskowych. Pan Robert trafił do szpitala, ale zapewnia, że ze swojej nowej pasji nie zrezygnuje. Zalecamy obieranie na cel lokacji innych niż poligony. Zawsze może być tak, że obecni tam trenują coś zupełnie innego niż Pokemony. (abc)

Leśmian – poeta z Zamościa

( J. Zimon)

10

magazyn lubelski (39) 2016

Na zamojskim Rynku w ramach artystycznego happeningu malarz Arkadiusz Andrejkow wykonał portret Bolesława Leśmiana. Ten wybitny polski poeta, autor m.in. słynnego erotyku „W malinowym chruśniaku” (zresztą śpiewanego przez innego znanego mieszkańca Zamościa – Marka Grechutę), mieszkał przy renesansowym rynku w okresie międzywojennym w „Domu Centralnym”, eleganckiej secesyjnej kamienicy, wraz z żoną, malarką Zofią Chylińską i dwoma córkami. Poeta nie przepadał za swoim miejscem pobytu z powodu pracy w charakterze notariusza przy tutejszym sądzie okręgowym. Jednak to właśnie podczas 13-letniego pobytu w Zamościu powstała duża część jego znakomitej poezji. (maz)


tygiel

(sta)

Cały świat w Lublinie Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne im. Ignacego Wachowiaka to najstarszy lubelski festiwal, organizowany nieprzerwanie od 31 lat. W dniach 12–17 lipca lubelskie ulice dzięki zespołom folklorystycznym z całego świata stały się miejscem barwnych pochodów i popisów umiejętności taneczno-wokalnych. A witająca je liczna publiczność, która nie szczędziła aplauzu, świadczy o tym, że Lublin ewidentnie kocha folklor. W tegorocznej edycji królowała egzotyka, nowością były występy zespołów z Boliwii, Filipin, Indonezji i po raz pierwszy z Okinawy. Wśród stałych bywalców festiwalu znalazły się zespoły ze Stanów Zjednoczonych, Czech, Macedonii, Kanady, Turcji, Czech, Bułgarii i Izraela. Oczywiście nie mogło zabraknąć pokazów organizatora festiwalu – Zespołu Pieśni i Tańca „Lublin” im. Wandy Kaniorowej. (abc)

Lubelscy łowcy burz

Z SIECI

Lato 2016 obfituje w gwałtowne burze. Jedni narzekają na zmienność pogody, inni łapią kolejne okazje na zrobienie widowiskowych zdjęć. Należą do nich również Lubelscy Fani Burz, którzy zajmują się obserwacją, ściganiem burz na terenie Lubelszczyzny, publikują również prognozy dotyczące wyładowań elektrycznych w atmosferze, relacje z ich przebiegu oraz potencjalne ostrzeżenia przed zagrożeniem. Dzięki temu można poznać inne oblicze burz, a to za sprawą widowiskowych zdjęć, z sinymi kłębiastymi chmurami i piorunami w roli głównej. Ich profil facebookowy zgromadził już ponad 12 tysięcy osób, które stale zasilają galerię zdjęciową burzami z całego regionu. Łowcami burz, czyli założycielami tej niezwykłej społeczności, są Michał i Arek, a przyczynkiem do założenia strony była i jest ich wspólna pasja, czyli właśnie fotografowanie burz. Motto: Never stop chasing – nigdy nie przestawaj gonić/tropić jest w ich wypadku wyjątkowo znaczące. (abc)

Szkoła w Gardzienicach

( sta)

Usytuowany w Gardzienicach przy drodze z Piask do Żółkiewki, okazały, liczący 400 m kw. budynek z kamienia wapiennego to dawna szkoła, która zainaugurowała swoją działalność po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku. Początkowo nauczanie odbywało się w domach prywatnych, a budowę rozpoczęto ponad 10 lat później. Podczas okupacji niemieckiej mieścił się tu posterunek żandarmerii wojskowej, a na placu obok szkoły znajdował się punkt transportu mieszkańców okolicznych wsi na roboty do Niemiec. Po wojnie działało tu gimnazjum rolnicze, w późniejszym okresie szkoła podstawowa. Po blisko 80 latach działalności w 2008 roku placówka została zlikwidowana, a budynek przejęła Fundacja Gardzienice. Obecnie budynek czeka na swoje kolejne nowe życie. (ag) magazyn lubelski (39) 2016

11


z okładki

Głosy niewypowiedzianych skarg

Według Encyklopedii Britannica, dzięki zdolności do odczuwania fizycznego bądź emocjonalnego bólu lub przyjemności zwierzęta mają oczywiste prawo do swoich praw. Do tych elementarnych zalicza się prawo do życia i prawo do wolności od cierpienia. W Lublinie głosem tych, którzy przemówić nie mogą, jest Fundacja Na Rzecz Ochrony Zwierząt Ex Lege. Z Aleksandrą Lipianin-Białogrzywy, inspektorem do spraw ochrony praw zwierząt w tejże fundacji, rozmawia Aleksandra Biszczad, foto Krzysztof Stanek.

12

magazyn lubelski (39) 2016


– Kim jest inspektor do spraw zwierząt? Bo brzmi bardzo oficjalnie. – W skrócie to osoba, która może dochodzić praw zwierząt. W praktyce inspektor tak naprawdę musi być po części psychologiem, prawnikiem i weterynarzem w jednej osobie. Przy okazji musi być gotowy do działania o każdej porze dnia i nocy, bo interwencje wymagają szybkiej organizacji. – Twoja empatia dla zwierząt jest podszyta jakimiś własnymi doświadczeniami? – Około 13 lat temu kupiłam psa, typ alaskan malamute. Jak się później okazało, pochodził z pseudohodowli i był bardzo schorowany. Nigdy i nigdzie na świecie z pewnością nie było tak łagodnego olbrzyma. Wszyscy go kochali. Był nauczycielem dla moich „tymczasowiczów”, czyli zwierzaków trafiających do domów tymczasowych. Towarzyszył mi na zajęciach edukacyjnych dla dzieci w szkołach podczas pogadanek, ucząc je podejścia do zwierząt. „Mały” był ze mną 9,5 roku. Przez te lata zrozumiałam, czym jest opieka nad bardzo chorym zwierzakiem, i to, jak wielkim uczuciem może on obdarzyć swojego właściciela. Przez lata walki o jego zdrowie i życie poznałam wielu wspaniałych ludzi i bardzo zaangażowanych w pomoc zwierzętom lekarzy. Dowiedziałam się też, jak wielkim złem są pseudohodowle. To dzięki niemu zaczęłam pomagać kolejnym potrzebującym zwierzakom. Zaczęło się w 2007 roku, po ukończeniu liceum. Pod koniec 2009 roku trafiłam do Lubelskiej Straży Ochrony Zwierząt, w której pomagałam przez prawie sześć lat. Wiele się nauczyłam, ale to było również ogromne zderzenie z rzeczywistością. – To dlatego zaistniało Ex Lege? – Fundacja Ex Lege powstała w listopadzie 2015 roku. Główną inicjatorką i zarazem prezesem jest Marta Włosek, z którą również działałam w LSOZ. Po negatywnych doświadczeniach z poprzedniej organizacji miałam wątpliwości, to praca wymagająca dużej odporności psychicznej i poświęcenia, a przy tym uzależniająca. Pomożesz jednemu zwierzakowi, a chwilę po tym myślisz o kolejnych takich przypadkach. Wszelkie nieprawidłowości w działaniu drażnią. Chciałyśmy z Martą i gronem wspaniałych wolontariuszy, którzy odeszli tak jak my z poprzedniej organizacji, stworzyć jednostkę maksymalnie efektywną, skupioną na prawach zwierząt, ratowaniu ich, a także na edukacji społeczeństwa w tym tematach. Marta zdecydowała, że nie możemy się poddawać, a wręcz powinnyśmy wyciągnąć wnioski z naszych doświadczeń i wspólnie stworzyć coś lepszego. Nasze zdanie podzielali także wolontariusze, którzy dołączyli do grona Ex Lege, fundacji, która choć istnieje krótko, to może pochwalić się dużym doświadczeniem w kwestiach niesienia pomocy zwierzętom. – Kto stanowi siłę waszej fundacji? – W fundacji jest nas około kilkunastu osób. To

inspektorzy, wolontariusze i osoby przygarniające zwierzęta w ramach tzw. domów tymczasowych. Nieoceniona jest oczywiście prezes fundacji Marta Włosek, bez niej nie dałabym rady działać. Obecnie jej wiedza, ale i wsparcie w różnych sytuacjach są dla mnie bezcenne. Rodziny zastępcze są na wagę złota i bez nich nie możemy działać, ratują nas w najbardziej awaryjnych sytuacjach. M.in. często ratuje nas niezawodna pani Urszula Jeżyńska, która ma piękny przestronny dom i całe szczęście nigdy nie boi się zniszczeń ze strony nowych pupili. Inna nasza dobra dusza, Sylwia Rybaczuk, nieraz przygarnia po kilkanaście zwierząt. Każdy wolontariusz jest bezcenny i pomaga w danej dziedzinie. Mamy bardzo dobre relacje z lubelską policją i weterynarzami z Uniwersytetu Przyrodniczego. Zawsze możemy na nich liczyć. Siła fundacji to ludzie dobrej woli. – Jak przebiegają interwencje? W tak skrajnych emocjonalnie sytuacjach raczej trudno się opanowywać. – Jedziemy w niewielkim gronie, staramy dowiedzieć się czegoś o właścicielach. Czasami interwencje trwają kilka, a nawet kilkanaście godzin. Najczęściej zgłoszenia są wieczorem i w trakcie weekendu, co utrudnia działania formalne. Na interwencji musimy zachować kamienną twarz i maksymalny spokój. Wystarczy, że jedna strona jest rozemocjonowana, my musimy działać profesjonalnie i rozsądnie. Niestety czasami się to nie udaje. Do tej pory rozklejam się, gdy przypominam sobie interwencję przy ul. Kunickiego w Lublinie. Suczka owczarka niemieckiego leżała umierająca przy podwórku na posesji swojej właścicielki. Potrącił ją samochód, jakimś cudem doczołgała się do domu, leżała przy furtce, jej pani jednak nic nie zrobiła. Dopiero po paru dniach w końcu ktoś z przechodniów poinformował nas o tym. Gabinet weterynarii mieści się dosłownie 30 metrów dalej. Suczka wręcz błagała o pomoc, nie dostawała ani wody, ani jedzenia, miała krwiaki na oczach, była przeraźliwie chuda. Po naszej interwencji przyjechała policja, zrobiła zdjęcia. Właścicielka pozostała niewzruszona, tłumaczyła się brakiem pieniędzy, a mogła szukać pomocy u różnych organizacji. Sytuacja została pozostawiona bez poniesienia konsekwencji. Ten piesek nie miał szans na przeżycie, ale miał prawo do godnej śmierci, właścicielka maksymalnie przedłużyła jej gehennę, i to zupełnie świadomie. To jedna z tych sytuacji, z którymi ciężko było mi się pogodzić. – Na stronie fundacji można odnaleźć szczegółowe relacje z interwencji. Czasami zawinił brak świadomości, innym razem środków finansowych. W mediach głośno było o sytuacji w Parczewie: piękna posiadłość, zamożna rodzina lekarzy i dwa skrajnie zaniedbane pieski zamknięte w szopie. – Nie ma żadnej zależności, interweniujemy na wsiach i w Lublinie, u ludzi bardzo ubogich i bardzo bogamagazyn lubelski (39) 2016

13


Na zdjęciu: Aleksandra Lipianin-Białogrzywy i Marta Włosek, prezes Fundacji na Rzecz Ochrony Praw Zwierząt Ex Lege tych. Niektóre zachowania, takie jak trzymanie na krótkim łańcuchu, który często wżyna się w szyję uwiązanego psa, to złe nawyki przekazywane z pokolenia na pokolenie. Pamiętam interwencję, na której pies miał na sobie misterną konstrukcję z ciężkiego łańcucha wokół całego ciała, przypominającą coś na kształt szelek. Ilość ran była przerażająca. Właściciel, starszy pan, tłumaczył, że zawsze tak wiązali psy. W Parczewie natomiast raził kontrast. Piękna, duża posiadłość, a na jej końcu piszczały zamknięte w szopie dwa pieski. Wolontariusze, którzy przybyli na interwencję, byli przerażeni. Nie byłam tam z nimi, ale gdy zobaczyłam psy później, to pierwszą moją myślą było: „gnijące żywcem kokony”. Trudno je było ostrzyc, długa sierść była ciężka od mieszaniny brudu, odchodów i pasożytów. Pieski miały problem z poruszaniem się. Właścicielka nie wykazywała żadnej skruchy, jedynie mętnie się tłumaczyła. Nie było mowy o dawaniu drugiej szansy, pieski zostały od razu zabrane, niestety sprawę przeciwko właścicielom, pomimo wielu naszych starań, umorzono. Podobną sytuację mieliśmy kilkanaście kilometrów od Lublina, gdzie były przetrzymywane trzy psy. To był normalny dom, który nie budził podejrzeń. Na posesji znajdowały się kojce, a w nich dwa ledwo żywe psy. Zwierzęta były skrajnie wychudzone, bez dostępu do

14

magazyn lubelski (39) 2016

wody, wszędzie mnóstwo odchodów, sierść w strasznym stanie. Pies, który wydawał się w najlepszym stanie, okazał się być bardzo chory i tylko dzięki interwencji przeżył. Wszystkie psy zostały odebrane. – Jak zachowują się właściciele w trakcie interwencji? – Reakcje są różne. Zawsze staramy się zacząć od spokojnej rozmowy. Niektórzy rzeczywiście są zawstydzeni. Zdarza się, że wystarczy rozmowa, a właściciel zaczyna rozumieć, że musi zapewnić podstawowe warunki bytowe zwierzęciu. Od instytucji państwowych różnimy się tym, że nie informujemy o terminie kolejnej kontroli, zatem wiemy, że jeżeli zastaniemy zmianę na lepsze, to prawdopodobnie jest ona na stałe. Często mamy do czynienia z ogromnym niezrozumieniem i znieczulicą. Niedawno dostałyśmy film z nagraniem, na którym około 8-letnia dziewczynka znęcała się nad kotem. Wiązała go na sznurku i robiła z niego żywą karuzelę. Na miejscu matka dziewczynki powiedziała: „Przecież to tylko kot”. W kwietniu byliśmy na dużej interwencji w pseudohodowli. Właścicielami były starsze osoby, bardzo wrogo nastawione. Wygrażali nam szpadlem, szczuli psem, chwilę przed zakończeniem czynności zamknęli ostatnią sunię w szopie i grozili, że wolą ją podpalić niż oddać. Musieliśmy sprawnie


zorganizować całą sytuację, zachować spokój wobec jawnej agresji właścicieli i skoncentrować się na pokrzywdzonych psach. Ale dzięki pomocy policjantów udało nam się przejąć wszystkie psy. Po tylu latach doświadczeń wiemy już, kiedy nie ma mowy o negocjacjach lub trzeba po prostu zadzwonić po policję, a kiedy są szanse na pomyślne rozwiązanie. – Zdarza się Wam interweniować w sprawie dużych zwierząt? – Niestety tak. Niestety, bo paradoksalnie zwierzę, które pełni ważną funkcję w gospodarstwie, powinno mieć zapewnione podstawowe warunki bytowe. Bardzo dużo osób w gospodarstwach rolnych karmi krowy czy konie niewielką racją pokarmową, byleby przetrwało sezon zimowy. Takie interwencje są bardziej skomplikowane, wymagają większego wysiłku przy organizacji, w końcu potrzebujemy odpowiedniego transportu i ośrodka zastępczego. Parę lat temu interweniowałam w sprawie zaniedbanych koni. Niestety jeden koń umarł na miejscu, wcześniej dostał silne leki, w tym sterydy, ale nic nie dało się już zrobić. Jedyne, o czym pomyśleli obecni tam mieszkańcy, to telefon do pobliskiej masarni. Zapewnienie lokum i opieki dużym i małym zwierzętom odebranym w trakcie interwencji lub poszkodowanym to wciąż palący problem. Obowiązek ten spoczywa na gminach,

które niestety w zasadzie nigdy nie są przygotowane na tego typu sytuacje. – Skala problemu przemocy i zaniedbań wobec zwierząt jest nadal duża, ale świadkowie tych sytuacji wciąż boją się zgłaszać takie sprawy. – Boją się i często wolą pozostać anonimowi. Rozumiemy to, choć to spore utrudnienie. Warto pomyśleć o dokumentacji zdjęciowej lub wideo, co pozwala dokonać nam wstępnej oceny i uniknąć przyjmowania zgłoszeń przekłamanych i złośliwych. Jako młoda fundacja, nie możemy tracić czasu ani skromnych środków finansowych na takie wyjazdy. Sporym ułatwieniem jest internet. Mailowo i na profilu facebookowym dostajemy wiele zgłoszeń, razem z materiałem dowodowym. – O procesach oprawców często się słyszy, jednak równie często kończą się umorzeniem lub nieznacznym wymiarem kary. Czy prawo jest wciąż zbyt łagodne wobec cierpienia zwierząt? – Teoretycznie nie jest, ale problem leży gdzie indziej. Sprawy zwierząt zbyt często są umarzane, a nawet nie przechodzą pierwszych etapów rozpatrywania. Organy ścigania wciąż przywiązują mniejszą wagę do wykroczeń przeciwko zwierzętom. Myślę, że najskuteczniejszą formą karania byłyby grzywny. Wysokie kary

magazyn lubelski (39) 2016

15


finansowe mogłoby okazać się trzeźwiącym wiadrem zimnej wody na głowę złego właściciela. Nie jestem zwolenniczką kar na zasadzie prac społecznych, jeżeli jakiś nastolatek za znęcanie się nad zwierzakiem ma posprzątać klatki w schronisku, to tym bardziej nastawi się negatywnie. W końcu sprzątanie śmierdzących boksów nie jest niczym przyjemnym. Taka kara może tylko pogłębić niechęć do zwierząt. – Co dzieje się dalej ze zwierzakiem z interwencji? – Trafia on w pierwszej kolejności do kliniki weterynaryjnej Uniwersytetu Przyrodniczego. Przechodzi badania, kurację, szczepienia. Jest także pod czujną opieką wolontariuszy, którzy starają się wzbudzić w nich ufność. Zabierają na spacery, karmią, okazują troskę, przyzwyczajają do głaskania. Następnie zwierzaki obowiązkowo poddawane są sterylizacji lub kastracji. Przez jakiś czas opiekują się nimi opiekuni z domów tymczasowych. Gdy zwierzę jest gotowe, rozpoczynamy poszukiwania domu. – A jakie procedury musi przejść przyszły właściciel? – Najpierw dostaje ankietę do wypełnienia. Znajdują się w niej pytania co do trybu życia, jaki prowadzi. Później odwiedzamy potencjalnego zainteresowanego, sprawdzamy warunki, jakimi dysponuje. Spotykamy się z różnymi reakcjami, niektórzy mówią, że wymagamy tyle, co i przy adopcji dzieci. Nie jest tak, po prostu staramy się dopasować rodziny do podopiecznych, tak żeby uniknąć ryzyka oddania zwierzaka. Niektóre psy źle reagują na dzieci, inne są bardzo przestraszone, duże psy potrzebują więcej przestrzeni. Wiele osób narzeka na procedury i rezygnuje. Jeżeli ktoś poddaje się na tym etapie, to być może nie jest w stanie opiekować się czworonogiem na co dzień. – Często okazuje się, że dramat zwierzaka dotyczy również właściciela. Czy zdarza się, że pomagacie również ludziom? – Otrzymaliśmy niegdyś zgłoszenie od pani, która martwiła się o psy swojej zmarłej sąsiadki. Nie wiedziała, czy ktoś je zabrał, a słyszała niepokojące piski z tego mieszkania. Na miejscu nikt mi nie otworzył, długo czekałam na klatce. Słyszałam jakieś szmery w środku. W końcu przyszedł starszy mężczyzna, bardzo zaniedbany, niezdolny do komunikacji, bardzo zagubiony. W mieszkaniu faktycznie zastałam dwa psy, w opłakanym stanie. Nie były wyprowadzane, wszędzie panował okropny smród. Okazało się, że ten mężczyzna to syn zmarłej, w znacznym stopniu upośledzony, który nigdy nie powinien zostać sam. A już na pewno nie mógł opiekować się psami. Nie wiedział nawet, czym jest dowód osobisty. Ta interwencja rozpoczęła się od pomocy człowiekowi, szukałam instytucji, która może się nim zająć. Mężczyzna trafił finalnie do domu opieki, a psy do adopcji. Ta sytuacja miała miejsce w kamienicy w centrum Lublina. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, w jakich warunkach żyją

16

magazyn lubelski (39) 2016

i z jakimi problemami zmagają się ludzie. Podczas innej interwencji zastaliśmy pana, który żył w budynku bez okien, w otoczeniu owiec, które w małym stopniu ogrzewały to miejsce. Po naszej wizycie nagle odnalazła się rodzina, która zawstydzona pomogła temu człowiekowi. – Ważną kwestią dla właścicieli domowych czworonogów jest świadomość co do konieczności sterylizacji i kastracji. To trudny temat, bo społeczeństwo nie jest do niego przekonane. – Niektórzy nie rozumieją, jak ważna jest kontrola urodzeń, a inni po prostu mówią, że nie stać ich na to. Razem z Martą opracowałyśmy projekt finansowany z budżetu obywatelskiego „ZwierzoLublin”, który oferuje darmową kastrację i sterylizację psów i kotów należących do właścicieli zameldowanych w Lublinie. Mamy nadzieję, że ten projekt nieco to zmieni. Często suczki czy kotki dwa razy w roku rozmnażają się, nieliczne maluchy mają szanse na znalezienie domu. Projekt obejmuje również darmowe czipowanie. Wiemy, że jeśli chcemy odnieść długofalowy efekt, to projekt powinien być powtarzany co roku, ale i tak cieszymy się z dużego zainteresowania. Wysterylizowanych zostanie kilka tysięcy zwierząt. Weterynarze zaangażowani w projekt oprócz zabiegów gwarantują przekazanie odpowiedniej informacji w tym zakresie. Łamiemy błędne stereotypy na temat sterylizacji i kastracji, bo dzięki nim zwierzak żyje znacznie dłużej, spokojniej i jest mniej narażony na różne choroby. – Innym problemem są pseudohodowle, skąd się to bierze? Z powodu mody na rasy? – Panuje i ma się całkiem dobrze. O ile szukamy zwierzaka wymarzonej rasy w rzeczywiście godnym polecenia miejscu, z metryką Związku Kynologicznego w Polsce, to nie ma w tym nic złego. Oczywiście trzeba do takiego miejsca wybrać się osobiście, porozmawiać z hodowcą, upewnić się co do warunków, w jakich wychowują się pupile. Mimo wszystko jest mnóstwo ogłoszeń budzących wątpliwości, sama niemal codziennie je znajduję. Niska cena, opisy z enigmatycznym: „posiada certyfikat i czip”. Po nowelizacji ustawy o Ochronie Praw Zwierząt w 2012 roku powstało mnóstwo podejrzanych stowarzyszeń, rozdających „łatwe” certyfikaty. Jeżeli hodowla aprobowana jest przez Związek Kynologiczny, to mamy jasność, w innych przypadkach nie. Kupowanie zwierzaka z pseudohodowli to ryzyko odziedziczenia przez niego różnych obciążeń genetycznych i olbrzymich problemów behawioralnych. – Finalnie opłaca się nabywcy kupno psa z takiej hodowli? – Nie, bo samo leczenie tak poważnych powikłań jest kosztowne. Wiele osób nie zna specyfiki potrzeb danej rasy, np. buldogi są narażone na alergie, choroby serca, maltańczyki wymagają wzmożonej pielęgnacji sierści,


owczarki potrzebują odpowiedniego żywienia i aktywnego opiekuna. Trzeba się również liczyć z prawdopodobieństwem, że szczeniak/kociak może być podobny do danej rasy, ale wyrośnie na zupełnie innego psa czy kota. Niejednokrotnie odnotowujemy zgłoszenia o tym, że ktoś chce oddać zwierzaka, który jednak nie jest rasowy. Trzeba pamiętać, że każdy pupil darzy tym samym uczuciem i przywiązaniem swojego właściciela, dlatego nie powinien ponosić konsekwencji za niego. Czerpiąc z „Małego Księcia”: jesteśmy na zawsze odpowiedzialni, za to, co oswoiliśmy. Podział na rasy też nie ma dużego sensu, kundelek czy dachowiec jest równie mocno oddany jak „rasowiec”, dlatego też promujemy akcję „Nie kupuj. Adoptuj”, przekonującą do świadomej adopcji zwierzaka po przejściach. – Emocje z życia fundacji przenoszą się na Twój dom? – Różnie z tym bywa, czasem sama pełnię funkcję domu tymczasowego. Mam dwa psy, w tym jednego, którego mi podrzucono i ma trzy łapki, i psa z adopcji. Mam też kota, który przyjechał do Lublina pod maską samochodu ze Świdnika i został na stałe. Muszę pamiętać o tym, że w każdej chwili może pojawić się konieczność wyjazdu na interwencję, a własne zwierzęta też wymagają uwagi. W domu staram się odcinać emocje przeżywane w fundacji, chociaż oczywiście niejednokrotnie o trudnych sytuacjach rozmawiam z mężem. On sam wiele razy też pomagał nam

w skrajnych sytuacjach. Mój synek jest bardzo wrażliwy, gdy widzi jakieś bezdomne zwierzę, to od razu mówi, że ten piesek jest smutny, bo nie ma rodziny. Szybko też przywiązuje się do naszych podopiecznych. – Podobno zwierzęta domowe obdarzają najczystszym uczuciem, bezinteresownym i na całe życie, zgadzasz się z tym? – Też tak uważam. Wiele razy widziałam tęsknotę, rozpacz i ogromne przywiązanie do właściciela, który nawet nie był dla nich dobry. Doskonale pamiętam sytuację z dzieciństwa, gdy wyjechałam na wakacje. Po powrocie mój pies, duży owczarek niemiecki, tak bardzo cieszył się na mój widok, że przewrócił mnie z tej radości. Niefortunnie upadłam na chodnik, rozbijając głowę. Mój pies tak bardzo to przeżywał, że leżał ciągle skulony w kącie, nie chciał wejść do domu. A nikt go nie winił! Obecnie pani Ula ma pod opieką kocura z Puław, który potrafił przebiec kilkadziesiąt kilometrów z tęsknoty za swoją zmarłą panią i dawnym domem. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo zwierzęta się przywiązują. Niektórzy żyją w przeświadczeniu, że zwierzę nie odczuwa. Wprost przeciwnie, złe doświadczenia powodują u nich lęki, nieufność. Niektóre piszczą, skomlą, a wiele znosi ból w ciszy. Inspektorzy i wszyscy ludzie w naszej fundacji są głosami tych właśnie niewypowiedzianych skarg.

Aleksandra Lipianin-Białogrzywy – ma 29 lat i jest rodowitą lublinianką. Od dziecka interesowała się pomocą zwierzętom. Zaczęło się od przynoszenia chorych ptaków do domu, a skończyło na funkcji inspektora w Fundacji Na Rzecz Ochrony Praw Zwierząt Ex Lege. Studiowała dziennikarstwo i komunikację społeczną w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. Wańkowicza i na UMCS. Uwielbia ucieczki od miejskiego zgiełku, a jej najważniejszym azylem jest dom. Pomimo trudnych doświadczeń z pracy, powtarza, że zawsze wierzy w dobre intencje, a zło to cecha nabyta. Na zdjęciu: Aleksandra Lipianin-Białogrzywy, Marta Włosek i wolontariuszki fundacji: Urszula Jeżyńska i Sylwia Rybaczuk.

magazyn lubelski (39) 2016

17


ludzie

Podpis wykuty na blasze tekst Maciej Skarga  |  foto Michał Patroń

Ponad dwadzieścia lat temu uczniowie lubelskiego technikum energetyczno-mechanicznego wspólnie z kolegami z liceum plastycznego przystąpili do nowo założonej grupy rycerskiej i postanowili rekonstruować dawne walki oraz turnieje. Zwłaszcza piętnastowieczne. Wiedzę mieli, ale nie mieli pieniędzy, a i rzemieślników, którzy mogliby im wtedy pomóc w odtworzeniu rycerskiego sprzętu, także w Lublinie nie było. Sami więc robili prymitywne miecze, np. z resorów samochodowych, i toporne zbroje z kawałków blach ze złomowiska. Za wzór służyły im ryciny z książek oraz podglądanie zbroi w muzeach lub u kolekcjonerów. W takich strojach wyjeżdżali na wspólne imprezy ogniskowe. Odtwarzali walki turniejowe i toczyli opowieści o dawnych czasach. Miecze, oczywiście tępe, po kilku uderzeniach potrafiły pęknąć, tarcze drewniane nie stanowiły pełnego zabezpieczenia i niektórzy z nich z pokaleczonymi rękoma musieli korzystać z pomocy lekarza. Co jakiś czas trzeba było jednak ponownie dorabiać elementy zbroi i w tym wyróżniał się Tomasz Samuła. Od najmłodszych lat lubił rysować, a zajęcia plastyczne nigdy nie sprawiały mu kłopotów. Podobnie jak najprostsze konstrukcje modelarskie, którym poświęcał każdą chwilę wolnego czasu. Składał modele samolotów i szybowców. Te ostatnie nawet latały, puszczone

18

magazyn lubelski (39) 2016

z wysokiej górki na lubelskim Czechowie, gdzie się wychował. Ponieważ w technikum otrzymał bardzo dobre przygotowanie ślusarskie, podjął się prac przy rycerskim rynsztunku. Na stałe związał się z rycerskim bractwem – Chorągwią Rycerstwa Ziemi Lubelskiej. Wspólnie z entuzjastami rekonstrukcji codziennego życia dawnych ludów, a w tym także i ich bitew, kompletował własnoręcznie zrobione stroje, zwłaszcza z epoki średniowiecza, elementy uzbrojenia i przedmioty codziennego użytku. Brał udział we wspólnych marszach na leśne polany usytuowane daleko od miasta. Żywił się jak ludzie z czasów średniowiecza. Ogień rozpalał tylko krzesiwem i hubką. A poza tym jako rycerz uczestniczył w pokazach turniejów rycerskich. I w taki oto sposób od tej uczniowskiej historii wzięła początek historia jego obecnego zawodowego życia, połączonego z rzemiosłem, które w dwudziestym pierwszym wieku, zgodnie z obiegową opinią, nie powinno mieć żadnej racji bytu.

Wierny tradycji

Po skończeniu technikum i odbyciu służby wojskowej Tomasz Samuła poświęca się, przede wszystkim, zbroi płytowej. Pojawiła się już w starożytnej Grecji jako ochrona ludzkiego tułowia wykonana


z brązu. Natomiast w wiekach: XV i XVI (n.e.) stała się podstawowym metalowym zabezpieczeniem rycerzy. Była kosztowna i kuta na miarę. Składała się z hełmu, kirysu (osłony tułowia zbudowanej z napierśnika z przodu oraz naplecznika z tyłu), naręczaków (zbudowanych z zarękawi, nałokietnic, opach, naramienników), tarczek pachowych, obojczyka, rękawic, nabiodrków, nakolanników, nagolenników oraz trzewików. Produkowano ją w dwóch europejskich ośrodkach. Zbroje północnowłoskie (tzw. mediolańskie) przede wszystkim w Mediolanie, a także w Wenecji, Brescii i Mantui. Miały łagodną linię dopasowaną do naturalnych kształtów rycerza. Nazwalibyśmy je eleganckimi jak na owe czasy. I zbroje niemieckie – zwane częściej gotyckimi, produkowane w Augsburgu, Norymberdze i Landshut. Miały wydłużone kontury, wciętą talię i podkreślały długość nóg. Jednocześnie były szerokie w barkach, na które nanoszono spiczaste ostre ozdobniki. Wbrew pozorom, w obu rycerz mógł się swobodnie poruszać, co umożliwiało mu ruchome połączenie ich elementów. Było to zasługą płatnerzy, którzy w średniowieczu zajmowali się wyłącznie ich wykonywaniem, łącznie z przyłbicami, rękawicami czy też szyszakami. Wśród ówczesnych rzemieślników zaliczano ich do elity społecznej. Tomasz Samuła postanowił zostać kontynuatorem ich tradycji.

Problem był w tym, że nie było żadnego mistrza, który mógłby mu cokolwiek podpowiedzieć. Stał się więc samoukiem i pełne poznanie wielu tajników płatnerstwa zajęło mu ponad pięć lat. Zaczynając, nie posiadał własnej pracowni, a jego narzędziami były młotek i pilnik. Wszystkie elementy zbroi wykonywał ręcznie, wyklepując je ze zwykłej blachy. Nauczył się kucia blachy młotkami o różnych kształtach i na metalowych formach, które sam wykonał, zachowując ich piętnastowieczny pierwowzór. Odtworzył je na podstawie rycin i opisów. Ot, choćby tę służącą do wykucia rycerskiego hełmu z jednego kawałka blachy i bez żadnego spawania. Powoli samodzielnie opracowywał płatnerskie techniki blacharskie i od początku starał się, żeby żaden z elementów zbroi nie odbiegał od pierwowzoru. Wreszcie uznając, że może śmiało przystępować do profesjonalnej pracy przy zbrojach, założył w Lublinie firmę płatnerską „TOMALA”. Pierwsza jego pracownia mieściła się na ulicy Kunickiego, a obecna, o wiele obszerniejsza, zajmuje budynek przy ulicy Rzemieślniczej. W niej głównie specjalizuje się w dwóch rodzajach zbroi. Tej z drugiej połowy piętnastego wieku, w którą człowiek zakuty był od stóp do głów, i tej z siedemnastego wieku, która służyła pikinierom. Nie stosuje blach miękkich, ale grubsze o przekroju 1,5 mm, 2 mm i 2,5 mm. Obróbkę wykonuje na zimno i gorąco.


Precyzyjne połączenia elementów zbroi służące do zginania się kolan, ruchu obojczyka, przedramienia, dłoni oraz swobodnego obracania głową nie stanowią dla niego problemu. Po latach doświadczeń nie ma dla niego wzoru, którego nie mógłby zrobić. – Od wielu lat związany jestem z ruchem rycerskim – stwierdza. – Dzięki temu bliskie są mi style obowiązujące w rynsztunku z różnych epok. Przez ten czas poznałem techniki obróbki różnych materiałów: stali, metali kolorowych i skóry. Pozwala mi to na dużą elastyczność w realizacji indywidualnych zamówień. Są zlecenia, które robię w trzy dni, ot choćby prosty hełm. Ale na wykonanie już pełnej zbroi potrzeba czasem i pół roku. Zwłaszcza wtedy, gdy kopię należy maksymalnie zbliżyć do wersji oryginalnej.

Gotyckie rękawice z mosiężnym dekorem

Płatnerska pracownia Tomasza Samuły w niczym nie jest podobna do kowalskiej kuźni, co czasem mylnie można wywnioskować z tego, co robi. W dwóch pomieszczeniach siedem stołów z blatami wzmocnionymi płatami metalowymi. Na nich kowadła, szlifierka taśmowa do metalu, prasa do wyciskania odpowiednich kształtów, walcarka – do uzyskiwania drutów o odpowiednim przekroju i przyrządy do każdej, nawet najmniejszej operacji. W tym niezliczona ilość młotków o różnych zakończeniach. W jednym miejscu kilkanaście pilników. Od dużych do niewielkich. A na półkach nad stołami pudełeczka z drobiazgami. Wśród nich, między innymi, nity, zapięcia i ruchome połączenia elementów zbroi. Na środku jednego z pomieszczeń stoi podstawa do kucia. Jest dość wysoka i ma dużą średnicę. Nieopodal niej na wąskiej podstawce stoją powkładane w stojak metalowe kształtki. Są na tyle uniwersalne, że przyłożenie ich do blachy uderzanej odpowiednim młotkiem pozwala na uzyskanie dowolnego kształtu każdego elementu zbroi. Między nimi dwuróg kowalski. Kowadło, które nie ma zasadniczej części, czyli bitni, ale składa się z dwóch rogów do precyzyjnego wyklepywania różnych, nawet niewielkich załamań. W metalowej szafie znajdują się szablony. Lubelski płatnerz cały czas dokłada do nich samodzielnie wykonane narzędzia. Opracowuje je, polegając na swoim doświadczeniu i intuicji. – Większość z tych rzeczy – podkreśla – to rozwiązania znane od setek lat. Bo nie da się nic lepszego i dziś wykombinować, żeby osiągnąć zamierzony efekt. Tak jak np. kształt kowadła. Ktoś dawno to wymyślił w optymalnym kształcie do obróbki metalu i w takim do dziś jest niezastąpione. Dlatego w wielu przypadkach tylko je odtwarzam. Rozglądam się po wnętrzu pracowni. Na jednym z urządzeń wisi hełm rycerski. Niewielki z ochroną na nos. Po zrobieniu będzie ważył ze trzy kilogramy.

20

magazyn lubelski (39) 2016


Na podłodze przy jednym ze stołów stoi oszlifowany napierśnik. Nietrudno sobie wyobrazić, ile wiedzy, cierpliwości oraz wysiłku trzeba włożyć w ręczne wykucie, szlifowanie krawędzi i polerowanie całej powierzchni choćby jednej pełnej zbroi. Buty i osłony nóg. Napierśnik z mosiężnymi dekoracjami, naplecznik i osłony barków. Nagolenniki i osłony łokci. Rękawice gotyckie dekorowane mosiężną listwą. I hełm z otwieraną zasłoną. Że choćby wymienię część elementów repliki szwajcarskiej zbroi turniejowej, nad którą praca trwała osiem miesięcy. – Są czasem i takie profile oraz kształty w zbroi do wykonania – mówi Tomasz Samuła – że przed samym kuciem młotkami wymagają jeszcze dodatkowego przemyślenia i pomysłu, jak to mogli robić piętnastowieczni płatnerze. Bo inaczej ten element nie będzie miał żadnej wartości. Wymaga to doświadczenia. Jeżeli, co często się zdarza, zamawiający powie: proszę mi zrobić zbroję bez żadnego spawania, czyli tak jak robiono ją sześćset lat temu, to ja tak robię. I na tym również polega trudność, a zarazem wartość mojej pracy. Każdy medal ma jednak dwie strony, i w tej pracy, jak przy każdym rękodziele, nie zawsze wszystko się udaje. Oto hełm w trzecim dniu kucia naraz pęknie. Zdarza się także, że przy wykonywaniu elementów zbroi z twardszych blach, np. resorówek lub narzę-

dziówek, popełni się minimalny błąd i następuje nieodwracalne uszkodzenie całego elementu. Wtedy takie części trzeba wyrzucić i wszystko zaczynać od nowa. Na szczęście po dwudziestu latach doświadczeń zdarza mu się to bardzo rzadko. I bardziej może zwracać uwagę na to, żeby każdy element zbroi wiernie odtwarzał oryginał z epoki. Wie, że nie robi tego dla laików, ale najczęściej dla tych, którzy podobnie jak on, z pasją i wiedzą odnoszą się do rycerskich czasów.

Marka płatnerz

Tomasz Samuła nie tylko opanował do perfekcji płatnerstwo. Pasjonuje go również fotografia. Ma swoje własne studio fotograficzne, w którym robi zdjęcia elementów zbroi i całego rycerskiego wyposażenia. Jedne odkłada do archiwum, a drugie rozsyła w formie reklamowych wizytówek. – Moja praca – mówi z uśmiechem – przynosi mi satysfakcję. Mam poczucie, że nie mam się czego wstydzić przed tymi, którzy zamawiają u mnie elementy zbroi. Myślę, że w sensie zawodowym, nie ma co tu ukrywać, wykonałem ogromną pracę, żeby dojść do tego, co robię i mam w tej chwili. Jestem spełniony w tym, co robię i jak to robię. Mam jak wszyscy lepsze i gorsze dni, ale nie żałuję, że wybrałem taki zawód. Z jednej magazyn lubelski (39) 2016

21


strony lubię to, co robię, i jest to jednocześnie moje hobby i życiowa pasja. A z drugiej, co trzeba uczciwie powiedzieć, z płatnerstwem jestem na siłę powiązany, bo umiem tylko to, czego się jedynie nauczyłem. Tomasz Samuła przez piętnaście lat swej pracy w zawodzie płatnerza wyrobił sobie odpowiednio wysoką markę. Jego klienci mieszkają w Polsce i na różnych kontynentach. Zamówienia płyną m.in. z Niemiec, Japonii, USA i Szwajcarii. Robi zbroje

22

magazyn lubelski (39) 2016

dla rekonstruktorów turniejów i bitew i dla kolekcjonerów chcących mieć u siebie repliki. Jego zbroje płytowe można również spotkać w wielu polskich i zagranicznych muzeach. Natomiast zdecydowanie nie robi ich dla potrzeb filmu, ponieważ, jak stwierdza, są tam zupełnie inne wymogi i zbroja może być równie dobrze zrobiona z metalu, a nawet z plastyku. Swoje zbroje, zwyczajem dawnych płatnerzy, zawsze oznacza własnym podpisem wykutym w blasze.


Puławy  Chemia   Sztuka W 2016 r. mija 50 lat od wydarzenia artystycznego pt. „I Sympozjum Artystów Plastyków i Naukowców”, które miało miejsce w Puławach w roku 1966, zorganizowane było z inicjatywy krytyka sztuki Jerzego Ludwińskiego przy wsparciu dyrekcji Zakładów Azotowych i zostało odnotowane jako przełomowe w historii współczesnej sztuki polskiej. Towarzystwo Przyjaciół Puław, przywołując pamięć tego wydarzenia, we wrześniu tego roku organizuje, nawiązującą do niego imprezę naukowo-artystyczną - sesję popularno-naukową oraz cykl wystaw, pod hasłem PUŁAWY-CHEMIA-SZTUKA. Jednym z celów jest ukazanie wpływu funkcjonowania zakładu wielkiego przemysłu chemicznego na świadomość i wrażliwość szeroko pojętego środowiska naukowego i artystycznego. Konfrontacja tych dwóch światów była celem organizatorów sympozjum w 1966 roku, dzisiejsze przedsięwzięcie podejmuje próbę odpowiedzi na pytanie, czy obecnie również może to być inspiracją do działań artystycznych. Miejscem sesji i wystaw będzie Puławski Park Naukowo-Technologiczny, położony w bezpośrednim sąsiedztwie Zakładów Azotowych - Grupa Azoty Puławy, podobnie jak 50 lat temu, włączyła się w organizację imprezy jako główny partner finansowy. W dniach 23-24 września będziemy gościć

w Puławach wybitnych artystów w dziedzinie malarstwa, filmu, form przestrzennych i działań multimedialnych, podejmujących w swojej sztuce temat relacji współczesnego człowieka, sztuki, technologii i wielkiego przemysłu. Swoją obecność zapowiedzieli m.in.: Feliks Falk, Mirosław Filonik, Jacek Ziemiński, Piotr Kmieć, Urszula Ślusarczyk, Sławomir Marzec, Tomasz Sikorski i inni, dwaj ostatni artyści wezmą również udział w części teoretycznej spotkania, oprócz nich referaty wygłoszą: Anna Maria Leśniewska-Zagrodzka, Magdalena Ujma i Tadeusz Mroczek. Performance muzyczny przedstawi Ryszard Ługowski, autorzy działań multimedialnych to: Norman Leto, Kobas Laksa, Dorota Buczkowska i Anna Zagrodzka. Imprezą towarzyszącą będzie wystawa fotografii przemysłowej Tadeusza Sumińskiego w POK „Dom Chemika” oraz warsztaty fotograficzne. Wszystkich zainteresowanych sztuką współczesną zapraszamy do Puław – szczegółowy program na stronie internetowej Towarzystwa Przyjaciół Puław: www.tpp.pulawy.pl Pytania prosimy kierować na adres e-mail Towarzystwa: tpp.pulawy@interia.pl pisząc w temacie: Puławy Chemia Sztuka.


społeczeństwo

Kiedy piją przyszłe matki, kiedy piją dzieci Jest takie opowiadanie w książce pod tytułem „Pozwól, że Ci opowiem” o dziadku, który lubił sobie wypić. W ogromnym uproszczeniu brzmiało ono tak: dziadek lubił sobie wypić anyżówkę, ale się nią upijał, więc rozcieńczał ją wodą i nadal się upijał, lubił też wino, piwo i wódkę i inne rodzaje trunków, jednak się nimi upijał, więc za każdym razem rozcieńczał je wodą, ale nadal się upijał. Aż pewnego dnia postanowił się wyleczyć i odstawił… wodę. Dlaczego zaczynam swój tekst od tego opowiadania? Tym razem chcę wam opowiedzieć o piciu alkoholu przez kobiety w ciąży i przez osoby nieletnie. Zaczynam od racjonalizacji, która jest mechanizmem obronnym każdego nałogu, która towarzyszy w sytuacji podejmowania zachowań ryzykownych, a która ma za zadanie odciążyć z poczucia winy, wstydu, lęku. Z tym mechanizmem niezmiernie często mam do czynienia w pracy z osobami uzależnionymi, w tym z kobietami, które urodziły dzieci z zespołem FAS (Alkoholowy Zespół Płodowy) w wyniku spożywania alkoholu w czasie ciąży.

Pijana ciąża

Przyjrzyjmy się sprawie. Jedna trzecia badanych przez Ipsos w 2005 roku przyznała, że słyszała opinię, że kobieta spodziewająca się dziecka powinna pić regularnie niewielkie ilości alkoholu. Sama wielokrotnie słyszałam od matek, że kiedy były w ciąży, znajomi, a nawet lekarz, zalecali wypijać trochę czerwonego wina na poprawę ciśnienia, argumentując to tym, że dziecku to nie zaszkodzi. Jednak badania wykazują, że bez dwóch zdań szkodzi. Mechanizm jest prosty. W związku z tym, że płód jest połączony z matką pępowiną, to wszystko, co spożywa ona, spożywa i on. Analizy wykazują, że stężenie alkoholu u płodu jest kilkakrotnie wyższe niż u matki,

24

magazyn lubelski (39) 2016

ponieważ płód nie ma wykształconego mechanizmu rozkładu alkoholu w organizmie. Zdarza się tak, że jeśli przed rozwiązaniem kobieta wypije alkohol, to nadal jest trzeźwa, ale dziecko urodzi się pod jego wpływem. Alkohol u nienarodzonego dziecka może uszkodzić mózg, narządy wewnętrzne lub spowodować inne wady rozwojowe. Może również doprowadzić do poronienia. Z badań Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych wynika, że około 30% polskich kobiet pije alkohol w czasie ciąży. Na to, czy dziecko urodzi się z FAS, ma wpływ kilka czynników: spożywany alkohol, styl życia, jaki prowadzi matka, w tym sposób odżywiania się, czynniki genetyczne. Badania wskazują, że geny ojca, który spożywa alkohol, również mogą przyczyniać się do powstania tej jednostki chorobowej, dlatego przed planowaną ciążą zaleca się, aby oboje rodzice zachowali abstynencję przez dłuższy czas. Błędnym jest myślenie, że jeśli jedno dziecko urodziłam zdrowe, a piłam, to i kolejne też będzie zdrowe. Dziecko z FAS może mieć widoczną chorobę albo ukrytą. Wtedy też trudno jest zdiagnozować źródło problemu, przejawianego np. w postaci trudności w koncentracji, problemów w nauce, nadaktywności ruchowej, trudności w przyswojeniu norm społecznych, zamknięcia emocjonalnego, jak również chorób somatycznych. Czasami te problemy ujawniają się w późniejszym wieku dziecka, np. w okresie chodzenia do szkoły. Jeśli matka spożywała alkohol, będąc w ciąży, ważna jest diagnostyka również w tym kierunku.

Przekraczanie granicy

Tak jak niebezpieczne jest spożywanie alkoholu przez kobiety w ciąży, zarówno dla kobiety, jak i dla dziecka będącego w niej, tak również ogromne zagrożenie niesie


ze sobą spożywanie alkoholu przez osoby małoletnie. Używanie substancji psychoaktywnych (wśród których prym wiedzie właśnie alkohol) w tym wieku upośledza rozwój osoby małoletniej, przez co niektóre funkcje mózgu mogą nie osiągnąć odpowiedniej dojrzałości zgodnej z wiekiem rozwojowym. Również osobowość nie rozwija się prawidłowo, przez co mogą pojawić się różne jej zaburzenia. W kwestii psychologicznej osoba taka przejawia trudności w przechodzeniu przez sytuacje kryzysowe, nie potrafi znieść frustracji potrzeb. Wtedy też podejmuje zachowania ucieczkowe, jakim jest np. spożywanie alkoholu. Osoba młoda znacznie szybciej się uzależnia, ale też szybciej następuje uszkodzenie jej narządów wewnętrznych, przykładowo wątroby lub trzustki. Mogą pojawić się problemy z sercem, cukrzycą, ale też widoczne są uszkodzenia zewnętrzne, np. poprzez wygląd skóry, stan uzębienia. Pamiętam pacjenta, który mając 28 lat, cierpiał na marskość wątroby i szereg innych chorób, miał założoną stomię. A wszystko było konsekwencją spożywania alkoholu w wieku kilku lat. Kiedy młode osoby tracą wyższe cele w życiu, często zaspakajają głód właśnie substancjami psychoaktywnymi. Dlatego bądźmy uważni na zachowania młodych ludzi wokół nas. Miejmy świadomość, że kiedy kilkuletnie dziecko chce spróbować alkoholu, modeluje zachowanie dorosłych. Oczywiście może być to wyłącznie jednorazowe zaspokojenie ciekawości, ale też może to być wstępem do przekraczania tej granicy zdecydowanie za wcześnie. Tak samo zwracajmy uwagę na picie alkoholu przez

NAJLEPSZY NABIAŁ Z BYCHAWY Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska w Bychawie powstała w 1928 roku. Produkujemy artykuły mleczarskie z surowca najwyższej jakości, pozyskanego z rodzinnych gospodarstw z okolic Bychawy. Najmocniejszym atutem naszego masła, serów i śmietan jest ich smak – ten sam, co ze wspomnień, z dzieciństwa. Nasz nabiał powstaje w oparciu o tradycyjne metody i receptury, bez żadnych dodatków, konserwantów, przez co zachowuje naturalne, łatwo przyswajalne dla organizmu składniki odżywcze i witaminy. Masło, śmietany oraz twarogi z Bychawy zostały wpisane na listę wyrobów tradycyjnych oraz posiadają znak „Jakość i Tradycja”. Zapraszamy do sklepów firmowych w: Bychawie przy ul. M. J. Piłsudskiego 71 oraz Lublinie przy ul. 1 Maja 40 i ul. Kunickiego 139, a także do większości sklepów spożywczych na terenie województwa lubelskiego.

kobiety w ciąży. Nie zgadzajmy się na to, pamiętajmy, że w środku jest człowiek, który nie ma dostatecznie dobrze wykształconego mechanizmu ochrony swojego organizmu przed truciznami, a tym właśnie jest alkohol. Reagujmy sprzeciwem na przekonania, że jeden kieliszek nie zaszkodzi kobiecie, która spodziewa się dziecka, a młody człowiek musi się wyszaleć czy też zaspokoić swoją ciekawość. Pamiętajmy, że są zawsze inne, o wiele zdrowsze sposoby, aby poprawić krążenie czy też aby się dobrze bawić. Edyta Zdanuczyk – psycholog, terapeuta uzależnień i współuzależnień. Realizację zadania publicznego dofinansowano ze środków Gminnego Programu Profilaktyki i Rozwiązywania Problemów Alkoholowych dla Miasta Lublin na 2016 r. Zadanie pod nazwą „Edukacja publiczna w zakresie problemu spożywania alkoholu przez kobiety w ciąży, osoby nieletnie i młodzież oraz skutków podejmowania zachowań ryzykownych, m.in. z udziałem nietrzeźwych użytkowników dróg” realizauje Fundacja na Rzecz Seniorów BONUM VITAE.


biznes

Ponad

sto procent normy

tekst i foto Marta Mazurek

To nie do końca prawda, że bogactwem Lubelszczyzny są walory turystyczne, krajoznawcze czy rolnictwo. Największym bogactwem regionu są ludzie. A najbardziej ci, którzy działają peryferyjnie, ale w skali globalnej. Można im pozazdrościć energii, pomysłów i efektów. Do takich osób należy Wioletta Wilkos, kobieta petarda, która stając na czele Lokalnej Grupy Działania Ziemi Kraśnickiej, umożliwia innym rozwój – zakładanie własnej działalności gospodarczej, sprawdzanie się w tym, co kto umie najlepiej, promowanie lokalnej aktywności i zdobywanie środków finansowych. I to nie byle jakich. Bo trudno nie przyznać, że 10 milionów złotych, które trafi do mieszkańców powiatu kraśnickiego dzięki organizacji pozarządowej, to kwota, której nie można nie docenić. Jest znaną postacią. W Kraśniku niemal każdy ją kojarzy. Typ aktywistki i społeczniczki, osoba otwarta i życzliwa, ale też tyle samo wymagająca od siebie, co i od innych. Pochodzi z okolic Stalowej Woli, 60 km od Kraśnika. Więc kraśniczanką z urodzenia nie jest, ale co podkreśla na każdym kroku – dokładnie tak się czuje. Jej dzieciństwo i lata szkolne przypadły na czas transformacji ustrojowej i to dosłownie. Pamięta życie w małej miejscowości na Podkarpaciu, niespokojne, ze staniem w kolejkach i problemami, z którymi borykano się też na Lubelszczyźnie. I pamięta, kiedy ojciec stracił pracę w Fabryce Obrabiarek w Tarnobrzegu, gdzie zajmował kierownicze stanowisko. Poniekąd życie zmieniło się z dnia na dzień, ale przyszła pani prezes nie odczuła w żaden sposób zmiany sytuacji w domu. A to za sprawą mamy Stanisławy, która tylko w sobie wiadomy sposób zadbała, żeby ta zmiana była niemal nieod-

26

magazyn lubelski (39) 2016

czuwalna. Więc z domu Wioletta Wilkos dostała w posagu przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa, które stało się jej polisą na życie i dało jej moc, ale i przekonanie, że w życiu można wszystko.

Arytmetyka i księgowość Jej dom był niewielki, za to wielopokoleniowy, z czułą obecnością obojga dziadków, dwudaniowymi obiadami i zapachem piekącego się ciasta drożdżowego. Już w dzieciństwie pomagała podczas sianokosów i wykopków. Nikt jej nie uczył poczucia obowiązku, tak po prostu było. No i to, co najważniejsze, rodzina była wspólnotą, grupą, z którą można było działać. Nastoletnia Wioletta wprawdzie traktowała dom jak przystań, ale często jej tam nie było. Tem-


perament i umiejętność komunikowania się z innymi wykorzystywała w różnych działaniach związanych z samorządem klasowym i szkolnym. – Od zawsze mam donośny głos, a wystąpienia publiczne nie były nigdy dla mnie problemem, więc prowadziłam wszystkie szkolne apele i to bez mikrofonu – podkreśla, śmiejąc się ekspresyjnie. Może ma to w genach po dziadku ze strony taty, który całe życie był sołtysem, albo po cioci Wandzie, która była wicedyrektorem Zespołu Szkół w Tarnobrzegu. W każdym razie to zacięcie społecznikowskie w następnym pokoleniu przeszło na Wiolettę. Pierwszą jej dorosłą decyzją był wybór Liceum Ekonomicznego w Zespole Szkół Rolniczych w Tarnobrzegu. Nie dość, że większość przedmiotów ekonomicznych, to jeszcze kawałek od domu. Ale miejsce piękne, bo szkoła mieściła się w pałacu otoczonym zabytkowym ogrodem, który należał przed wojną do hrabiego Tarnowskiego. Tam wszystko było inne – drzewa, ogrodzenie, kaplica, która wtedy pełniła funkcję sali lekcyjnej, czy jedzenie w szkolnej stołówce, które było przygotowywane z przyszkolnych upraw. No i bal studniówkowy zorganizowany w pałacowej sali balowej. Przez cztery lata istotą jej edukacji była księgowość, i to po sześć godzin tygodniowo, oraz przekonanie, że jej przeznaczeniem jest zawód księgowej. Przeszło jej przez głowę, aby po maturze składać

papiery na prawo, jednak ostatecznie wybór padł na Wydział Ekonomii Krakowskiej Akademii Rolniczej w Rzeszowie. Stale podkreśla, że matematyka i uporządkowane, analityczne myślenie ogromnie pomagają w tym, czym obecnie się zajmuje. Po obronie pracy magisterskiej dostała z katedry prof. Sylwestra Makarskiego, znanego polskiego specjalisty w dziedzinie marketingu, propozycję pozostania na uczelni, ale zakochała się i pojechała za głosem serca do Kraśnika. A stamtąd zawodowo do Lublina, gdzie odbyła staż na samodzielnym stanowisku w kierowanej przez prof. Andrzeja Kidybę Lubelskiej Fundacji Rozwoju. I to było rzucenie się na głęboką wodę – projekty edukacyjne i inwestycyjne, szkolenia, doradztwo, konferencje oraz pozyskiwanie środków zewnętrznych. W fundacji dostała etat, szybko awansowała ze stanowiska specjalisty na stanowisko dyrektora. Miała niespełna 30 lat. – Jeśli ci zależy, to otwierają się przed tobą duże perspektywy. Można samemu kreować wiele sytuacji, ale wymaga to dużego zaangażowania, bez taryfy ulgowej. No i znajomość finansów. To zawsze się przydaje – zapewnia Wioletta Wilkos.

Jest ryzyko, jest zabawa W 2008 roku została prezesem stowarzyszenia Lokalna Grupa Działania Ziemi Kraśnickiej. To magazyn lubelski (39) 2016

27


organizacja, która pozyskuje dofinansowanie przeznaczone na aktywizowanie mieszkańców danego obszaru. Organizowane szkolenia oraz warsztaty z jednej strony uczą zmiany mentalności, wiary w swoje możliwości, odkrywania swoich talentów, a z drugiej strony aktywizują zawodowo, tak aby taka osoba była w stanie np. założyć działalność gospodarczą i z powodzeniem ją rozwijać. Tematem uniwersalnym, ale wdzięcznym dla ziemi kraśnickiej są kulinaria i produkty lokalne, które np. można wpisać na ministerialną listę produktów regionalnych. Ale zanim wystartowało LGD, trzeba było przeprowadzić konsultacje społeczne, odbyć spotkania w terenie, rozmawiać, przekonywać, zdobyć zaufanie potencjalnych uczestników tych działań, które od początku wspierał wójt Kraśnika Mirosław Chapski, wizjoner i mentor. Stowarzyszenie udziela dotacji, choć wyłącznie dla osób zamieszkujących obszar LGD, co jest jej wyróżnikiem i korzyścią dla jej mieszkańców. Konsekwencją uruchomienia inicjatywy „Leader” na terenie powiatu kraśnickiego w ramach Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich było powstanie m.in. stadionów sportowych, placów zabaw, centrów miejscowości, zmodernizowane świetlice oraz gospodarstwa agroturystyczne, a przedsiębiorcy wydatkowali je na zakup urządzeń czy modernizację budynków. Równie ważna jest dla Wioletty Wilkos sfera integracji środowisk wiejskich poprzez organizację i zainicjowanie m.in. licznych festynów, seminariów, warsztatów, konkursów, spotkań okolicznościowych, rajdów rowerowych, wyjazdów studyjnych, z których skorzystało kilkaset osób. Finanse finansami, ale przede wszystkim należało zdobyć zaufanie mieszkańców i spowodować, aby się zaangażowali. Po ośmiu latach działalności

28

magazyn lubelski (39) 2016

można śmiało powiedzieć, że się udało. Zaplanowana dużo wcześniej strategia na lata 2007–2013 została zrealizowana w blisko 100 procentach. Czyli dużo – powstanie placów zabaw, budynków Gminnego Ośrodka Kultury, infrastruktury sportu i rekreacji, uruchomienie Lokalnego Uniwersytetu Ludowego i wiele innych. No i działania tzw. miękkie, jak np. wspólny z LGD Kraina wokół Lublina i LGD Ziemi Biłgorajskiej projekt „Zasmakuj w tradycji”. Kilkadziesiąt warsztatów kulinarnych, wzajemnego uczenia się, ale i integracji, publikacje i cykliczny program telewizyjny. Wszystko po to, aby pokazać potencjał mieszkających tu ludzi, wypromować ich i uczynić z nich wizytówkę regionu. Komisja Europejska bardzo dobrze oceniła efektywność działań Lokalnych Grup Działania jako inicjatyw oddolnych, co pozwoliło na przygotowanie projektu strategii na przyszłe lata. W maju tego roku Wioletta Wilkos podpisała umowę na przyznanie środków w wysokości 10 milionów złotych na okres 2016–2023. A to oznacza, że osoby podejmujące działalność gospodarczą, przedsiębiorcy, samorządy oraz organizacje społeczne będą mogły korzystać ze wsparcia finansowego na realizowanie własnych pomysłów i przedsięwzięć.

Prawdziwi bohaterowie, prawdziwe życie Na taki rodzaj aktywności zawodowej nie każdy może sobie pozwolić. Wioletta Wilkos stale podkreśla, że możliwość bycia niemal w kilku miejscach na raz jest wykonalne dzięki wsparciu rodziny – męża, teściowej, ale przede wszystkim mamy, która prowadzi ich dom, opiekuje się trzyletnią Wiktorią i jest


jej największym przyjacielem. Prezes kraśnickiego LGD jest często w podróży. Liczne wizyty studyjne w Polsce i za granicą pozwoliły zapoznać się z dobrymi praktykami gdzie indziej, poszerzyć horyzonty, podjąć starania, aby zastosować je na swoim terenie. Poza tym spotkania, szkolenia, seminaria, projekty, a przede wszystkim chęć współpracy z osobami reprezentującymi różne środowiska społeczne i zawodowe. Wszystko z nieustającą energią i uśmiechem. Ale to, co wiele osób podkreśla u Wioletty Wilkos, to przede wszystkim kompetencje.

Prywatnie pani prezes uwielbia przesiadywać w swoim ogrodzie i spędzać z rodziną czas przy wspólnym stole, smakując kolejne potrawy przygotowane przez jej mamę, ale i nią samą (ciasta są jej specjalnością). Ale i wtedy telefon dzwoni nieustannie. Czas ma ograniczony, jednak zawsze znajdzie chociaż chwilę na lekturę. Zaczytuje się biografiami, właśnie kończy czytać książkę o stewardesach z czasów PRL. Uważa, że życiorysy realnych osób niosą w sobie prawdę, której nie ma w innych rodzajach beletrystyki. Tak jak w życiu.

magazyn lubelski (39) 2016

29


turystyka

Tradycja z kuflem piwa

tekst Maciej Skarga, foto Krzysztof Stanek, archiwum

Gdy w połowie XIX wieku Karol Rudolf Vetter zakładał lubelski browar liczyło się tylko jedno - produkcja naprawdę dobrego piwa. Po 170 latach Perła – Browary Lubelskie S.A. oprócz niezmiennie dobrego piwa oferuje ciekawe trasy turystyczne po zabytkowych wnętrzach Browaru Perła i Browaru Zwierzyniec, letnie kina plenerowe, dwie pijalnie piwa w Lublinie i Zwierzyńcu oraz apartamenty w Browarze Perła. Czyli wszystko czego potrzeba do spędzenia niezwykle interesującego weekendu!


Przy Bernardyńskiej w Lublinie

Trzy lata temu do szeregu atrakcji w zachowanych murach lubelskiego browaru założonego w 1846 roku przez Karola Rudolfa Vettera dołączyła Perłowa Pijalnia Piwa, w której miłośnicy piwa raczą się jego odmianami warzonymi przez lubelskich i zwierzynieckich piwowarów. Poznają przy tym wyjątkowy smak przyrządzanych tu posiłków regionalnej kuchni z Lubelszczyzny, doskonale komponujących się z tutejszym piwem. W murach kompleksu przy Bernardyńskiej oddano również do użytku apartamenty, które zapewniają wypoczynek z dala od zgiełku miasta. Goście mają możliwość spędzenia czasu nie tylko przy Perle Chmielowej, sztandarowym produkcie lubelskiego browaru, ale i mogą poznać historię oraz tradycję jego warzenia, zwiedzając Podziemia Browaru Perła – od dwóch lat dostępnych dla wszystkich turystów. Ich trasa wiedzie przez dwadzieścia pomieszczeń zlokalizowanych na dwóch poziomach, w których jeszcze do niedawna

produkowano piwo. Zwiedzanie odbywa się w grupach od 12 do 15 osób i każdej z nich towarzyszy przewodnik. W trakcie tej podziemnej wędrówki poznaje się bogatą historię browaru, wydarzenia i postaci z nim związane. Jest to jedyna okazja, aby dowiedzieć się o procesie produkcji piwa, jego składnikach i przyjrzeć się dawnej i obecnej technologii warzenia. Pomieszczenia położone poniżej poziomu ulicy Bernardyńskiej, duża ilość zaułków oraz zakamarków, a także specjalnie zaprojektowane światło i ciekawe ekspozycje sprawiają, że podziemia XIX-wiecznego browaru, który powstał w dawnych klasztornych murach, tworzą atmosferę wyjątkowości oraz tajemniczości. Na końcu trasy znajduje się sala degustacyjna z widokiem na podświetlone tanki piwne, gdzie można spróbować aktualnie produkowanych gatunków piw.

W Browarze w Zwierzyńcu

Zwierzyniec usytuowany jest zaledwie 90 km od Lublina. W tym malowniczym miasteczku nad Wieprzem Stanisław Kostka Zamoyski w 1806 roku wybudował browar w stylu angielskim. Trzykondygnacyjny kompleks przylegających do siebie budynków otrzymał kształt podkowy. Wewnątrz znajdowały się: słodownia, suszarnia słodu, fermentownia, warzelnia i magazyny. Za budynkiem głównym umiejscowiono kotłownię i warsztaty. W pierwszych dwóch latach warzono w nim piwo angielskie typu porter. Różne były jego losy. Na początku XIX w. spłonął, w latach 1834–1836 dokonano jego rozbudowy i modernizacji, wyposażając go w maszynę parową, a w nowym skrzydle urządzając młyn do przemiału słodu. W okresie

I wojny światowej został zniszczony i po kolejnej odbudowie i uruchomieniu na jego terenie stacji kolejki wąskotorowej wznowił produkcję dopiero w 1922 roku. Tym razem już głównie piwa jasnego. To wtedy sam Wojciech Kossak na zlecenie Maurycego Zamoyskiego wykonał plakat reklamujący przedsiębiorstwo. Browar z powodzeniem funkcjonował przez całe lata powojenne, a dzięki przejęciu go w dzierżawę przez Perła – Browary Lubelskie S.A. istnieje nadal, z tym że jako obiekt turystyczny. Natomiast obok niego w nowoczesnych już urządzeniach kontynuowana jest produkcja piwa Zwierzyniec Pils. Zwierzyniecki kompleks otworzył swoje podwoje dla wszystkich, którzy chcą poznać jego zakamarki i skosztować znakomitego piwa. Można obejrzeć ekspozycję różnych rodzajów słodu, instalację z beczek, warzelnię czteronaczyniową, w której znajduje się wielka kadź i fermentownia, dowiedzieć się, gdzie piwo fermentowało i jak przechowywano szczepy drożdży. Całości dopełnia wystawa historycznych zdjęć i aranżacja świetlna podkreślająca atmosferę i wyjątkowy charakter tego miejsca. Do dyspozycji zwiedzających jest także interaktywny stół, który w interesujący sposób pokazuje historię browaru, ciekawe miejsca na Roztoczu oraz pozwala poznać sekrety warzenia piwa. Browar w Zwierzyńcu można zwiedzać od początku maja, w czerwcu i we wrześniu od piątku do niedzieli w godzinach 10–16. Natomiast w lipcu i sierpniu od środy do niedzieli również w godzinach 10–16. Do wstępu uprawnia cegiełka, która upoważnia do degustacji piw. Możemy tam spróbować wyjątkowego smaku piwa Zwierzyniec Pils.


Magia miejsca, magia smaku Po takiej wycieczce najlepszy jest odpoczynek w Pijalni Piwa Zwierzyniec. Specyfika oferowanego tu piwa drzemie nie tylko w tradycyjnej metodzie warzenia, ale również w wyjątkowych składnikach: krystalicznie czystej wodzie z roztoczańskiego ujęcia i lubelskim odmianom chmielu, na bazie których powstają piwa dostępne wyłącznie w pijalni. Na tym jednak nie koniec. Perła – Browary Lubelskie S.A. podobnie jak w Lublinie, tak i tutaj dbają również o chwilę spotkań z wydarzeniami kulturalnymi. Stąd na dziedzińcu Browaru w Zwierzyńcu w sezonie letnim odbywają się liczne wydarzenia. Co roku gości

tu Letnia Akademia Filmowa i odbywają się projekcje filmowe, które przyciągają na Roztocze rzesze fanów kina. Od czerwca do końca sierpnia od środy do niedzieli, tuż po zachodzie słońca, funkcjonuje także plenerowe Kino Perła. Do zwiedzania uprawnia wcześniej wspomniana cegiełka wykupiona u przewodnika. A rezerwacji można dokonać, dzwoniąc na numer: 669 611 981 lub mailowo – na adres zwiedzanie@zwierzyniec.pl Jednym słowem lubelska Perła ciągle lśni swoim blaskiem, kusi i nie pozwala o sobie zapomnieć. Odkrywana w tak szerokim wymiarze zdecydowanie przeczy obiegowej opinii, że potentat piwny jest zainteresowany tylko rynkiem zbytu. Nic więc dziwnego, że znakomicie sprawdza się tu stare przysłowie: „Gdzie się piwo warzy, tam się dobrze darzy”.


biz-njus sowanie klastrów i w ocenie klastrów (między innymi w konkursie o status Krajowego Klastra Kluczowego). Koordynatorami Klastra Lubelska Medycyna są Miasto Lublin i Uniwersytet Medyczny w Lublinie. Klaster funkcjonuje dokładnie od roku i aktualnie współpracuje z nim już 88 podmiotów. Jego celem jest zbudowanie platformy porozumienia pomiędzy poszczególnymi jednostkami, promocja lubelskiej branży medycznej, a także podkreślenie bogatej i długoletniej tradycji w tej dziedzinie. (abc) (sta) (sta)

Czas na chmiel

Taras wraca do gry

Mirosław Taras został wiceprezesem australijskiej spółki PD Co, odpowiadającej za budowę kopalni im. Jana Karskiego w gminie Siedliszcze koło Chełma. Wcześniej był prezesem LW Bogdanka SA oraz Kompanii Węglowej SA na Śląsku. Budowa kopalni Jan Karski w Siedliszczu ma ruszyć w 2018 roku, a wydobycie jest planowane na rok 2023. Złoża węgla są szacowane na ponad 139 mln ton. Koszt wydobycia tony surowca ma wynieść 24,90 USD za tonę. To najniższy koszt wydobycia węgla kamiennego w Europie. Prezes spółki Ben Stoikovich zapowiada wdrożenie najnowszych technologii wydobycia, obniżających znacznie ich koszt, co w połączeniu z wiedzą i doświadczeniem Mirosława Tarasa dotyczących polskiego rynku węglowego daje szansę na zaistnienie długofalowej i opłacalnej inwestycji. Obecnie spółka zajmuje się działaniami przygotowawczymi, w tym uzyskaniem zgody na koncesję wydobywczą, dalszym zakupem gruntów i zmianą planów zagospodarowania przestrzennego. (Paulina Stachura)

Lubelski klaster doceniony

Klaster Lubelska Medycyna otrzymał prawo do posługiwania się odznaką „Cluster Management Excellence Label Bronze – Striving for Cluster Excellence”. Wyróżnienie to posiadają jedynie te klastry, które pomyślnie przejdą przez ocenę zarządzania klastrem, zgodną z metodologią ESCA (European Secretariat for Cluster Analysis). Działalność i odznaka ESCA jest dobrze rozpoznawalna w środowisku klastrowym na całym świecie. Odznaka jest często wymagana w konkursach na finan-

(Tomasz Makowski)

Potęga smaku

17 lipca na „Wyspie Wisła” w Stężycy odbyła się już XVI edycja ogólnopolskiego konkursu „Nasze Kulinarne Dziedzictwo – Smaki Regionów”. Na wydarzenie przybyło ponad stu wystawców produktów regionalnych z województwa lubelskiego, którzy prezentowali różne wyroby, m.in.: pieczywa, wędliny, sery, przetwory, soki i nalewki. O walorach smakowych zaprezentowanej oferty najlepiej świadczyły tłumy zainteresowanych. Za tajemniczo brzmiącymi nazwami niektórych produktów, jak skubaniec, łzy babci, zsiadlaki, smarowidło grochowe, kotki turtane czy lody marchwiowe, bazyliowe lub buraczane kryły się niepowtarzalne nowe smaki regionalne, a to za sprawą przybyłych wytwórców pasjonatów, dla których odkrywanie lub tworzenie nowych smaków jest fascynującym hobby. Ważną częścią wydarzenia był konkurs. Po degustacji siedemnastu zestawów składających się z zupy lub przystawki oraz dania głównego jury wydało werdykt: pierwsze miejsce zajął hotel Montis&Spa z Poniatowej za zupę chmielową oraz żeberka wieprzowe na kaszy z dutkami, drugie – Koło Gospodyń Wiejskich z Janowic za barszcz biały z kapusty kiszonej oraz zawijoki janowickie, trzecie – Klub Aktywnych Kobiet ze Stężycy za zupę zarzucajkę oraz bęcwoły. Wyróżnienie otrzymało Stowarzyszenie Kobiet „Rogowianki” z Rogowa za borszcz na serwatce z kartoflami oraz piecune brzęcki. Jak widać, regionalne smaki stają się coraz mocniejszą stroną marketingu całej Lubelszczyzny. (abc)

Rozpoczęły się zbiory chmielu. Ten produkowany na Lubelszczyźnie to blisko 90% chmielu pozyskiwanego w całej Polsce. Szczególne miejsce w rankingu zajmuje chmiel uprawiany metodami tradycyjnymi w regionie krasnostawskim, który znalazł się na utworzonej przez Ministerstwo Rolnictwa i Infrastruktury Liście Produktów Tradycyjnych pod numerem 153. Chmiel z Lubelszczyzny nieustannie zdobywa uznanie u polskich i europejskich producentów piwa ze względu na walory smakowe i zapachowe. Jednak grono plantatorów z roku na rok maleje. Powód jest jeden – produkcja chmielu nie jest opłacalna, po pierwsze ze względu na konkurencyjne szyszki chmielowe z zagranicy, po drugie z powodu kosztów utrzymania plantacji. Taka sytuacja utrzymuje się od wielu lat. (mz)

(pod)

Wsparcie dla biznesu

Przedsiębiorcy na Lubelszczyźnie mogą liczyć na coraz lepsze wsparcie, również na rynku międzynarodowym. Lubelska Fundacja Wspierania Biznesu to znana i doceniania instytucja, która dopiero co odpowiadała za organizację Wschodniego Forum Biznesu w Lublinie. Tym razem fundacja zaprasza do członkostwa we Wschodnio-Europejskiej Izbie Przemysłowo-Handlowej. To organizacja specjalizująca się w nawiązywaniu zagranicznych kontaktów biznesowych, pozyskiwaniu kontrahentów oraz firm zainteresowanych wymianą handlową w Polsce. Członkostwo w Izbie to zarówno prestiż, jak i gwarancja wiarygodności wobec zagranicznych partnerów, korzystanie z wiedzy i doświadczeń przedsiębiorców na całym świecie, wsparcie procesów wizowych, a także inicjowanie misji gospodarczych. Szczegóły na www.lfwb.eu. (ag) magazyn lubelski (39) 2016

33


moto

50-LATKA w nowym wydaniu tekst Piotr Nowacki  |  foto Michał Kochaniec, Toyota

Zarówno przy wyborze kobiety, jak i samochodu powinniśmy się kierować rozsądkiem. O ile jednak w pierwszym przypadku możemy czasami dać się ponieść emocjom (tak najczęściej bywa i wówczas o rozsądku nie ma mowy), to w drugim zdecydowanie powinniśmy nad nimi zapanować. Nowa Toyota Corolla, która miała swoją premierę w lipcu 2016, bez wątpienia budzi emocje. Sylwetka auta zyskała jeszcze bardziej na elegancji. To między innymi skutek zmian, jakich dokonali styliści, projektując poniekąd na nowo przód pojazdu. Obecnie górny wąski grill przechodzi płynnie w przednie reflektory, a przedni zderzak dodaje zadziorności. Zmianie uległy światła z przodu auta, wykonane w technologii LED. Dzięki temu nowa Corolla upodobniła się do swojej większej siostry Toyoty Avensis, co bez wątpienia

34

magazyn lubelski (39) 2016

wpłynęło korzystnie na wizualne postrzeganie Corolli. Podoba nam się, że nowa Corolla kultywuje 50-letnie tradycje swoich poprzedniczek. Wszystkie modele tego auta dedykowane są przede wszystkim rodzinom, także jeśli chodzi o ich cenową przystępność i niskie koszty eksploatacji. Testowana przez nas wersja wyposażona była w silnik 1,6 o mocy 132 KM, który na trasie po Roztoczu zadowalał się 5,4 l paliwa/ 100 km. Wnętrze Corolli może zaskoczyć swoją surowością, ale do wykończenia użyto naprawdę dobrych materiałów. Za to przestrzeń z tyłu zachwyci nawet wysokich pasażerów. W swojej klasie auto ma też najwięcej miejsca na nogi pasażerów siedzących z tyłu. Bardzo pozytywnie oceniamy bagażnik, który ma „foremne” kształty i pojemność na poziomie 452 l. Jeżeli chodzi o wyposażenie... Cóż, na pokładzie od-


młodzonej Corolli nie mogło zabraknąć flagowego systemu bezpieczeństwa Toyota Safety Sense. System ten wyposażony jest w kamerę i laser, które czuwają nad naszym bezpieczeństwem. Sterują one systemami wczesnego reagowania w razie wystąpienia ryzyka zderzenia z poprzedzającym nas pojazdem. Model wyposażony jest też w system ostrzegający o niezamierzonej zmianie pasa ruchu, rozpoznawania znaków drogowych oraz system automatycznych świateł. Ten ostatni zadba nie tylko o włączenie świateł po zmroku, ale również o zmianę świateł z długich na krótkie i odwrotnie. Na uwagę zasługuje system automatycznego parkowania. Szkoda, że tylko w parkowaniu równoległym. Podsumowując, po naszej krótkiej przygodzie z nowym wcieleniem Toyoty Corolli możemy z całym

spokojem stwierdzić, że ten model najprawdopodobniej będzie bił kolejne rekordy sprzedaży i utrzyma jej dynamikę (dotychczasowa sprzedaż na świecie tego modelu Toyoty przekracza 44 miliony egzemplarzy). Uwzględniając wartość odsprzedażową oraz małą awaryjność, bez wątpienia mogę stwierdzić, że jest to nabytek dokonany z rozsądkiem.

TOYOTA LUBLIN AUTO PARK Kalinówka 18 k/Lublina tel.: (81) 534-14- 00 info@toyota-lublin.pl www.toyota-lublin.pl magazyn lubelski (39) 2016

35


kultura – okruchy

(MNDK)

W sprawie Jacka Malczewskiego W związku z trwającym przez kilka tygodni cyklem wydarzeń nawiązujących do prezentowania przez KUL oraz Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym (Michał Fujcik) kolekcji Olgi i Jerzego Litawińskich odbyło się spotkanie z badaczką twórczości Jacka Malczewskiego – prof. Dorotą Kudelską. Pani profesor, przeglądając Uwaga, kolor! archiwa w całej Europie w poszukiwaniu Józef Pankiewicz (1866–1940) urodził śladów tego wybitnego artysty, prosto się w Lublinie, uczył się pod kierunkiem z Wiednia przybyła do domu Marii Wojciecha Gersona w Warszawie, do i Jerzego Kuncewiczów w Kazimierzu, Petersburga wyjechał z Władysławem Podkowińskim, a wkrótce potem zdobył aby opowiedzieć o swoich badaniach medal na Wystawie Powszechnej w Pary- i odkryciach. I okazuje się, że nie tylko żu. Szukał swojego miejsca w malarstwie twórczość tego polskiego symbolisty – fascynował się Paulem Cézanne’em naznaczona jest nimbem tajemniczości, i Robertem Delaunayem. Był jednym ale i scheda po nim, w tym bogata korez twórców Komitetu Paryskiego – ważnej spondencja artysty. Jednak artystycznie w historii polskiego koloryzmu grupy tzw. kapistów. W tym roku mija 150. rocznica było pod każdym względem, również ze względu na Kuncewiczówkę kierowaną urodzin artysty, a zorganizowana w Muod kilku tygodni przez byłą dziennikarzeum Lubelskim na zamku wystawa zakę radiową Monikę Januszek. Miejsce tytułowana „Pankiewicz i po. Uwalnianie niebywałe, goście znakomici, czekamy na koloru” jest hołdem złożonym nie tylko artyście, ale i polskiemu koloryzmowi. więcej. (maz) Wystawa składa się z dwóch części. Pierwsza wprowadza nas w świat twórczości Pankiewicza i malarzy tworzących w jego kręgu. Wśród wielu rozpoznawalnych, a pokazanych tu płócien artysty znajdują się również te mniej znane, jak np. niebywałe pejzaże kazimierskie. Z kolei na liście płócien z kręgu Pankiewicza są obrazy takich malarzy, jak Jan Cybis, Zygmunt Waliszewski czy Józef Czapski. Ale jest też druga część wystawy pokazująca, jakim tworzywem malarstwa jest kolor współcześnie. Stąd obecność takich malarzy, jak Stefan Gierowski, Jacek Sempoliński czy Leon Tarasewicz. I w końcu trzeci aspekt tej niezwykłej prezentacji. Wyjście z kolorem w przestrzeń muzeum i zaaranżowanie na nowo części ścian według pomysłu Jarosława Flicińskiego. Reasumując tę wielość doznań – to znakomita lekcja koloryzmu, jego odczuwania i ważnego miejsca w historii polskiej sztuki kiedyś i dzisiaj. Wystawa obowiązkowa do obejrzenia do końca września. (gras)

36

magazyn lubelski (39) 2016

Teatr niewielki Festiwal Teatrów Niewielkich to kameralne wydarzenie na skalę ogólnopolską. Oto w wyciemnionej sali Wojewódzkiego Ośrodka Kultury w Lublinie zbierają się miłośnicy gatunku teatralnego, jakim jest monodram. Dzięki zorganizowanemu po raz 12. festiwalowi okazało się, że ta forma scenicznego wyrazu ma się nad wyraz dobrze. Podczas trwającego trzy dni wydarzenia monodramy zaprezentowali artyści z kilkunastu miast w Polsce oraz ze Lwowa. Nagroda główna i 1500 zł trafiły w ręce lubelskiej aktorki Mirelli Rogozy-Biel za brawurowe wykonanie spektaklu „Ja, Maria” na podstawie tekstu Mirosławy Szawińskiej i w reżyserii Stanisława Miedziewskiego. Sztuka powstała w oparciu o biografię noblistki Marii Skłodowskiej-Curie i można ją oglądać w Teatrze im. H.Ch. Andersena w Lublinie. Pomysłodawcą i dobrym duchem festiwalu jest Henryk Kowalczyk, w latach 70. popularyzator studenckiego teatru alternatywnego, założyciel Teatru „Scena 6”. (maz)

(pod)

SARP nagradza Tarasy Zamkowe Architektura Tarasów Zamkowych została doceniona przez jury konkursu „Nagroda Roku Stowarzyszenia Architektów Polskich za najlepszy obiekt architektoniczny zrealizowany na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej w roku 2015”. Lubelskie centrum handlowo-usługowe zdobyło prestiżowe wyróżnienie w kategorii „Obiekt użyteczności publicznej – inne obiekty”. Architektonicznie budynek podporządko-


wany został sąsiedztwu terenów zielonych oraz lubelskiego Starego Miasta. Wyróżniona przez SARP koncepcja powstała w lubelskiej pracowni architektonicznej Stelmach i Partnerzy. W uzasadnieniu jury można m.in. przeczytać: „To jeden z nielicznych obiektów o czysto komercyjnej i rozrywkowej funkcji, który oparł się presji utylitarnej ekonomiki i – co może najważniejsze – zerwał z funkcjonującymi wśród inwestorów przekonaniami na temat tego, co się ludziom podoba i co ich zachęca do zakupów. Okazuje się, że możliwość spacerowania po zielonym dachu może skuteczniej przyciągać klientów niż krzykliwe reklamy”. (ag)

(Janusz Zimon)

Świerzy w Zamościu Warto specjalnie wybrać się do Zamościa do BWA Galerii Zamojskiej. Usytuowana w rynku kusi wciąż nowymi propozycjami wystawienniczymi. Dyrektor galerii Jerzy Tyburski sam jest artystą, więc jak mało kto potrafi docenić dokonania innych twórców. Tym razem galeria zaprasza na wystawę prac polskiego plakacisty, grafika i ilustratora książek Waldemara Świerzego, jednego z twórców polskiej szkoły plakatu w latach 60. i 70. Zmarły przed trzema laty artysta projektował również okładki do płyt oraz obwoluty książek, w tym do serii „Współczesna proza światowa” wydawanej przez PIW. Artysta jest zaliczany do grona najwybitniejszych europejskich plakacistów. (gras)

Spacer między dachami kamienic Tradycyjnie już ostatni tydzień lipca w Lublinie to czas święta dedykowanego nowemu cyrkowi i sztukmistrzom sztuk wszelakich. I w tym roku Stare Miasto z częścią śródmieścia ponownie stało się sceną, budynki rozbrzmiały kolorami, a plac Po Farze mienił się instalacją z białych parasoli, znaną już z ubiegłorocznej Nocy Kultury. Tym razem inspiracją i hasłem naczelnym dla twórców Carnavalu Sztukmistrzów była klaunada i postać błazna, którego głównym celem było rozbawianie publiczności, zresztą z pozytywnym skutkiem. Ponownie uczestnicy święta sztukmistrzów mieli okazję cofnąć się w przeszłość, poczuć klimat renesansowych jarmarków i obejrzeć niezwykłe spektakle polskich i zagranicznych artystów. Siódma edycja Carnavalu przyciągnęła ponad 120 tys. widzów. Można było wziąć udział w warsztatach kuglarskich, rozbudzić swoją kreatywność w Klanzowym Miasteczku Zabaw Niezwykłych oraz uczestniczyć w grze miejskiej „Tajemnica Sztukmistrza”, nawiązującej do postaci wędrownego magika i akrobaty Jaszy Mazura, bohatera książki I. B. Singera, który od początku jest inspiracją dla twórców tego wydarzenia. Były też spektakle reprezentujące współczesną klaunadę, a które tematycznie ukazywały absurdy społecznego porządku. Wrażenie zrobił występ tragikomicznych artystek z La Boca Abierta, już z zachwytem wspominamy występ grupy iluzjonistów Eventi Verticali. Nie zabrakło muzycznych akcentów, m.in. w wykonaniu duetu Barada Street. A to, co najbardziej widowiskowe, to obywający się nad naszymi głowami Urban Highline z widowiskowo spacerującymi między dachami kamienic linoskoczkami i akrobatami. Carnaval jest najbardziej wyrazistą wizytówką wakacyjnego Lublina i powoli staje się klasyką. Klasyką na stale wysokim poziomie. (Paulina Stachura)

(Krzysztof Stanek)

magazyn lubelski (39) 2016

37


kultura

Obraz Jana Bonawentury Ostrowskiego

Galeria Sztuki

Wirydarz w letnio-jesiennej odsłonie

tekst Karolina Wójciga  |  foto Marcin Pietrusza, archiwum

Galeria Sztuki Wirydarz w Lublinie to jedna z niewielu tak profesjonalnie działających sprzedażowych galerii sztuki w Polsce o renomie europejskiej. W ciągu 17 lat funkcjonowania swoje dzieła wystawiał tu crème de la crème polskiej sztuki współczesnej. Tego lata w Galerii Sztuki Wirydarz jak zwykle dużo się dzieje i jak mówi założyciel oraz kustosz galerii Piotr Zieliński, na odpoczynek przyjdzie czas dopiero w przyszłym roku. W tym momencie Lublin tętni życiem – wakacyjne festiwale i różnego rodzaju imprezy kulturalne sprzyjają działalności Galerii Wirydarz, która szykuje dla swoich odbiorców szereg wystaw i wydarzeń. Wraz z Uzdrowiskiem Nałęczów S.A. Galeria Sztuki Wirydarz przygotowuje już po raz dwunasty ogólnopolski plener malarski, czyli Nałęczowską Sierpniówkę 2016. To wydarzenie niezmiennie od 11 lat odbywa się w tym samym miejscu i z tych samych pobudek – Nałęczowska Sierpniówka nie jest tradycyjnym plenerem – nie chodzi o malowanie na świeżym powietrzu, my chcemy otworzyć świat malarski dla szerszej publiczności – pragniemy spotykać się, rozmawiać i wymieniać myśli, a to urokliwe miejsce, jakim jest Nałęczów, nadaje się do tego wprost idealnie. W tym roku plener malarski potrwa od 14 do 21 sierpnia

38

magazyn lubelski (39) 2016

i będzie gościł wielkie nazwiska świata sztuki. A już 19 sierpnia o godz. 18 w Termach Pałacowych odbędzie się wernisaż wystawy, na który wszystkich serdecznie zapraszamy – mówi lubelski marszand sztuki. Kolejnym wydarzeniem organizowanym przez Wirydarz tym razem wespół z Płocką Galerią Sztuki jest wystawa odkrytego przez Piotra Zielińskiego i bardzo dobrze znanego już lubelskiej publiczności Rafała Ereta. Wystawę pt. „Ścieżka – Malarstwo z lat 2001–2016” będziemy mogli oglądać właśnie w Płockiej Galerii Sztuki od 2 września do 2 października. Będzie to przekrojowa i największa do tej pory wystawa twórczości tego malarza, która jest uwieńczeniem piętnastoletniej pracy artysty. A już we wrześniu w Galerii Sztuki Wirydarz zobaczymy pierwszą w Lublinie wystawę Jana Bonawentury Ostrowskiego. To ważna ekspozycja, bo otwierająca sezon wystawienniczy 2016/2017. Wystawa potrwa od 16 września do 24 października i będziemy mogli na niej podziwiać 25 najnowszych prac tego wybitnego twórcy. To są najbliższe plany galerii, a co później? Najpierw w dniach 26 września – 5 października w Ka-


Obrazy Rafała Ereta

zimierzu Dolnym nad Wisłą odbędzie się Ogólnopolski Plener Malarski, gdzie we współpracy z Willą Agnieszka Galeria Sztuki Wirydarz zaprosi dwunastu wybitnych art ystów współczesnych, którzy spotkają się już po raz dziewiąty na plenerze kazimierskim. Z kolei w pierwszej połowie października odbędzie się aukcja charytatywna dzieł sztuki w podlubelskim Dworze Anna, którą poprowadzi Piotr Zieliński. I kolejne niespodzianki – już 28 października w Galerii Wirydarz będziemy mogli podziwiać wystawę obrazów Andrzeja Fogtta, ucznia Magdaleny Abakanowicz. A ostatnią, zamykającą 2016 rok i otwierającą działalność galerii w nowym roku będzie wystawa prac Andrzeja Borowskiego, która będzie prezentowana w klimatycznym wnętrzu Wirydarza od 9 grudnia 2016 roku do końca stycznia 2017 roku.


galeria

Imielty Ług – surowa kraina

O wynikach naszego tegorocznego konkursu fotograficznego pod hasłem: „Lubelskie tak widzę!” informowaliśmy już trzy miesiące temu. Spośród wielu ciekawych nadesłanych prac naszą uwagę szczególnie przykuł fotoreportaż Mateusza Bornego, ukazujący rezerwat Imielty Ług. Autor dzieli swoje życie między Lublinem a Janowem Lubelskim. Z wykształcenia jest architektem krajobrazu i przyrodnikiem. Swoją drogę zawodową łączy z pasją uwieczniania na fotografiach przyrody, czego dowodem jest prezentowany przez nas fotoreportaż. – W przyrodzie fotografuję wycinki krajobrazu, zbiorowiska przyrodnicze.

40

magazyn lubelski (39) 2016

Korzystam zawsze z naturalnego światła i z jasnych obiektywów. Na studiach zainteresowałem się ekologią krajobrazu, Geograficznym Systemem Informacji i fotografią, a teraz te wszystkie zainteresowania łączę czasami w pracy. Przez kilka lat zajmowałem się tworzeniem ogrodów, ale obecnie pracuję w projekcie Life+, europejskim programie finansowania dla Lasów Janowskich, które fotografuję podczas pracy, ale także prywatnie – opowiada. Krajobraz przedstawiony w zwycięskim fotoreportażu to rezerwat przyrody, który położony jest na skraju województw lubelskiego i podkar-


packiego. Pod wieloma względami jest wyjątkowy, przede wszystkim ze względu na występowanie na jego terenie wyjątkowo dużych torfowisk, co oznacza, że takie torfowisko tworzyło się około 6 tysięcy lat. Ponadto jest to ogromny, podziemny rezerwuar wodny oraz obszar charakterystycznej roślinności. Imielty Ług jest wyjątkowy również ze względu na to, że daje nam namiastkę krajobrazu surowych krain wschodu i północy Eurazji. Poza tym cały teren o powierzchni ponad 800 ha pokrywają inne zbiorowiska kojarzące się z mokradłami, takie jak torfowiska przejściowe, bory bagienne i stawy. Stworzone przez nie warunki przyciągają

liczne ptactwo wodne, jak np. żuraw czy głuszec. Wnętrze rezerwatu stanowi zarastający staw, zbudowany na bazie naturalnego zagłębienia terenu. Otaczają go wydmowe wzgórza porośnięte lasem. Mateusz Borny od kilku lat fotografuje również artystów z kręgu muzyki tradycyjnej, głównie regionu lubelskiego. Warto wspomnieć, że autor nagrodzonego przez nas fotoreportażu pobierał nauki w Szkole Suki Biłgorajskiej, zagłębiając się w muzykę Roztocza Zachodniego. Ale nie zamyka się także na inne gatunki muzyczne, czego efektem jest współpraca z zespołem tradycyjnej ulicznej muzyki brazylijskiej. (abc)


foto Wojciech Nieśpiałowski

Jazz 42

magazyn lubelski (39) 2016

Dianne Reeves w Lublinie Lubię koncerty na żywo, bo zawierają zawszę odrobinę niepewności i nieprzewidywalności. Chwila, kiedy jesteś na widowni, przed sceną jeszcze pustą, patrzysz na przygotowane instrumenty, plątaninę kabli, oświetlenie, wyobraźnia podpowiada scenariusz tego wydarzenia. Jeśli jest to twój ulubiony wykonawca, oczekiwania rosną, liczysz na melodie, które są dla ciebie ważne, gdyż łączą się z osobistymi przeżyciami, wspomnieniami. Kiedy jest to wykonawca mniej ci znany, to spodziewasz się dobrej zabawy, czyli solidnej porcji muzyki. Swego czasu w LAJF-ie opowiedziałem o jazzowych syrenach, które wabią swoim głosem i przyciągają tłumy, i taka syrena wystąpiła w Lublinie. Jest nią też Dianne Reeves. Jej koncert w Teatrze Starym na zakończenie sezonu to wydarzenie. Wieczór, który będziemy pamiętać pani dyrektor Karolinie Rozwód, wdzięczni jazz fani. Występ, który zaczął się adekwatnie do pory roku „Summertime” w wykonaniu zespołu, był świetnym wprowadzeniem do recitalu. Pianista Peter Martin, basista Reginald Veal, perkusista Terreon Gully i gitarzysta Romero Lubambo zaprosili na scenę gwiazdę wieczoru i mogę śmiało napisać, zaczęło się. Zniewalający uśmiech Dianne Reeves od pojawienia się jej na scenie hipnotyzował i czarował publiczność. Sprawnie, lekko i melodycznie przedstawiła zespół towarzyszący, w którym brazylijski gitarzysta Romero (współpracują od lat 90.) spełnia wyjątkową rolę, muzycznego brata. Jego solowe popisy na gitarze akustycznej i elektrycznej były naprawdę znakomite. Dużo było rytmów i dźwięków latynoskich, ale to muzyka, którą Dianne lubi i często interpretuje. Reeves urodziła się w Detroit w 1956 roku, zaczynała jak większość czarnoskórych wokalistów w chórze kościelnym. Kolejne lata przyniosły jej uznanie, wiele nagród, w tym pięć Grammy. Współpracowała z wieloma gigantami muzyki, między innymi z Harrym Belafonte, Sergio Mendesem i Clarkiem Terry, którego uważała za swojego mentora (polecam płytę Oscara Petersona „Trio + ONE” z Clarkiem Terry, kapitalne granie). 27 lat temu byłem w Nowym Jorku na koncercie z udziałem Dianne, pamiętam jej występ i uśmiech do dziś. Ten i wiele innych koncertów gigantów jazzu, w których uczestniczyłem, wpłynęło na moje zainteresowania muzyczne. Odwiedziłem najsłynniejsze kluby jazzowe, poznałem wielu muzyków i tak zaczęła się moja fascynacja muzyką synkopowaną. Płyta Lou Rawlsa „At Last”, gdzie wspólnie śpiewają tytułowy utwór i rewelacyjny „Fine Brown Frame” jest takim wspomnieniem tamtych chwil. Myślę, że wiele osób obecnych w Teatrze Starym zapamięta na długo ten wieczór z wokalistką, jej artykułowanie każdej głoski, ogromne zaangażowanie i mowę ciała. Ta intensywność interpretacji tak charakterystyczna dla murzyńskich wykonawców nie raziła, a wręcz jeszcze bardziej wciągała publiczność. Kiedy chciała, jej głos niósł się daleko, innym razem go zmatowiała intymnie. Śpiewaniem scatem Dianne próbowała wciągnąć publiczność do wspólnej zabawy, jednak ze skutkiem umiarkowanym. Ale, jak podkreśla w wywiadach, bardzo lubi polską publiczność za żar i reakcje na popisy muzyków na koncertach (tak było), jednak bez spontanicznego wspólnego śpiewania (tak też było). To fascynujące, jak muzycy potrafią zapanować nad słuchaczami i wprowadzić w odmienne stany świadomości. Ten półtoragodzinny (z bisami) recital wydawał się za krótki i wychodziłem z koncertu z lekkim niedosytem. Ale, jak mówią dietetycy, lepiej nie dojeść niż się przejeść. Natomiast w domu, w ulubionym fotelu, posłuchałem jej ostatniej płyty „Beautiful Life” i było mi naprawdę dobrze. Jednak koncerty na żywo to inna bajka niż słuchanie płyt nawet na najlepszym sprzęcie. To emocje, to interakcja, to atmosfera, której nie da się zapisać. Widzisz współpracę zespołu, uzgodnienia lub ewentualne korekty tracklisty, sygnały dla akustyków i gwiazdę, która spogląda na ciebie (przynajmniej tak ci się wydaje) i śpiewa tylko dla ciebie. Dianne Reeves zaserwowała wszystkie te elementy na tacy i mogę powiedzieć, że śpiewała dla mnie. Wojciech Mościbrodzki


Gwiazdy na sierpniowym niebie

Wino

Jakkolwiek dwuznacznie to brzmi, od dziesięciu lat zawodowo zajmuję się winem. Mam zatem świetną perspektywę na szybką i dynamiczną winną rewolucję. Przykładem białe wino, które jeszcze niedawno stanowiło ledwie czwartą część sprzedawanych butelek; dzisiaj proporcja białe – czerwone, właściwie się wyrównała. Bo wino nie jest już samotną gwiazdą wieczoru, ale towarzyszem – stołu, gorącego słońca, nastroju. Nie jest wyborem a priori, ale elementem kompozycji. A komponowanie zakłada wiedzę, której w narodzie przybywa migiem. Wielu polskich winomanów wie więcej o toskańskich i piemonckich skarbach niż niejeden florentczyk czy turyńczyk. Ha! Białe w lecie to zatem oczywista oczywistość i choć są wyjątki, jak choćby pewien latający holender, któremu z tego miejsca ślę serdeczności, a który uważa, że białe jest tylko dla gejów – to przecież wyjątki potwierdzają regułę. Pijmy więc białe niezależnie od orientacji. I tu dochodzimy do tak zwanego clou enuncjacji. Bo oprócz białych, czerwonych, różowych i innych oczywistych, istnieją jeszcze takie czerwone, że jak białe. Zdarza mi się zakochiwać w butelkach (bez wzajemności niestety). Bywa w każdym razie tak, że wino zaskakuje, czaruje nieprzewidywalnością, nigdy nie męczy, nie wdzięczy się, nie wykoślawia swojego charakteru, nie gna za modami. Stoi w kieliszku bez makijażu, jest jakie jest, a jeśli rzeczywiście jest dobre, to przez samą swoją prawdziwość jest bardzo dobre. Tak się jakoś dziwnie składa, że większość takich win to te na granicy między białym a czerwonym. Soczyste, lekkie, niemalże filigranowe, eleganckie, a zarazem charakterne, głębokie, grające w ustach długo, na wielu strunach, choć niezbyt głośno. Obojnaki takie, ciągnąc (uroczą?) frazeologię latającego holendra. Fenomen. Słownikowo to, co się jawi. Jak spadająca gwiazda na sierpniowym niebie (porównanie ładne, że aż kiczowate, ale chociaż na czasie). W każdym razie – Valpolicella Superiore od Pietro Clementiego, starego, ponadosiemdziesięcioletniego werońskiego adwokata , który ma w nosie krytyków, winiarskie piśmidła i jak mniemam (choć nigdy tego nie powie) także tych, którzy piją jego wina. Robi, jak się jemu podoba. Maksimum twórczej wolności, która paradoksalnie wyraża się w totalnej wierności tradycji! Może więc sobie pozwolić na Valpolicellę lekkuchną, czystą, beczkową. Ale najważniejsza jest tu kwasowość – to ona daje tu życie, polot, długość, to ona jest osią równowagi, a zarazem głębi. Dobra Valpolicella to wino lekkie, nienarzucające się, ale treściwe, intrygujące, genialnie brzmiące przy stole. Oto wzór z Sevres. Oto czerwone na lato! Rozczuliłem się. I gdyby nie przyczyny obiektywne, to znaczy 7.30 i kwilące za oknem skowronki, dałbym się staruszkowi spod Werony pocieszyć. A zatem, ciao Pietro, do wieczora! Łukasz Kubiak

magazyn lubelski (39) 2016

43


historia

Imielty – surowa kraina

O pewnym morderstwie z Lublinem w tle W zgrzebnych czasach PRL-u społeczeństwo w pocie czoła pracowało dla dobra socjalistycznej ojczyzny. Jednakże poza śrubowaniem norm produkcyjnych w zakładach przemysłowych ludzie mieli czas na to, żeby kochać i nienawidzić tak samo mocno i namiętnie, jak w każdej innej epoce. Za przykład niech posłuży historia, jaka wydarzyła się w Lublinie, w okresie gdy towarzysz Wiesław (Władysław Gomułka) zniósł dzień wolny od pracy w Trzech Króli, a związkowcy stanęli do walki o postęp techniczny.

11 lutego 1960 r. około godziny 7.30 mieszkańcy domu przy ulicy Przemysłowej 19 usłyszeli huk pojedynczego wystrzału, a chwilę potem tupot kroków i trzaśnięcie bramy. Lokatorzy powiadomili Milicję Obywatelską, gdyż w kuchni jednego z mieszkań znaleziono zwłoki młodej kobiety z przestrzeloną głową.

tekst Mariusz Gadomski foto Marek Podsiadło/archiwum

44

magazyn lubelski (39) 2016


Plotki i domysły

W kamieniczce przy Przemysłowej zaroiło się od mundurowych, techników i ubranych po cywilnemu tajniaków. Dołączył prokurator i lekarz sądowy. Stwierdzono zgon na skutek postrzału oddanego w głowę z broni krótkiej. Z pewnością nie było to samobójstwo. Denatką była 26-letnia Maria K.-S., urodzona we wsi Brzeziny, powiat lubelski. Absolwentka wydziału prawa UMCS w Lublinie, zamężna od zaledwie dwóch miesięcy. Małżonkowie zamieszkali po ślubie w wynajmowanej przez dziewczynę kawalerce na Przemysłowej. Podczas gdy milicyjni technicy zabezpieczali ślady morderstwa, przed domem gromadził się tłum gapiów. Gdyby nie broniący wejścia mundurowy, zapewne weszliby do środka. Przemysłowa jest obecnie ulicą w stanie szczątkowym. Powstała w latach 80. XX wieku aleja Unii Lubelskiej skróciła ją prawie o połowę, a z dawnych czasów zachowały się do dziś zaledwie trzy budynki mieszkalne. Wcześniej w jednej z kamienic mieściły się przejściowo biura instytutu naukowego. Miejscem, gdzie już od wczesnych godzin panował spory ruch, był słynny „zielony sklepik”, do którego wyskakiwano na szybkie poranne piwko. Sklep znajdował się kilkanaście metrów od miejsca zbrodni. Tymczasem gapie obserwowali pracujących milicjantów, podsłuchiwali ich rozmowy i przekazywali sobie coraz bardziej sensacyjne szczegóły zbrodni. Zwłaszcza że mąż zamordowanej Marii K.-S. był pracownikiem Komendy Miasta Milicji Obywatelskiej. „Wiadomość o tym wywołała różne reakcje, po mieście krążyły różne wersje, jedna sprzeczna z drugą. Powstawały plotki, domyślano się fantastycznych przyczyn tego morderstwa” – pisał „Kurier Lubelski” w wydaniu z 12 lutego 1960 r. – Wszystko jasne! To zemsta kryminalistów – wyrokowali „dobrze poinformowani”. Inni sugerowali, że zabójstwo żony funkcjonariusza milicji ma podtekst polityczny. Prawda okazała się jednak bardziej banalna.

Tam, gdzie był postój dorożek

Milicja powiązała tupot kroków na klatce schodowej z mordercą. Zresztą kilka osób widziało młodego ciemnowłosego mężczyznę w jesionce, biegnącego Przemysłową w kierunku ulicy Mariana Buczka (obecnie Zamojskiej). Pies tropiący powęszył nieco po bramach i zaułkach i doprowadził śledczych do przystanku na Buczka, skąd autobusy kursowały m.in. do dworca kolejowego. Przystanek znajdował się mniej więcej w tym samym miejscu, co jest obecnie, a oprócz tego był tam postój


Ulica 1 Maja w Lublinie, przy której mieszkał zabójca

(z cyfrowych zbiorów Ośrodka „Brama Grodzka - Teatr NN”, kolekcja Miejskiej Rady Narodowej)

dorożek, który funkcjonował do końca lat 60. XX wieku. Jednak na przystanku pies zgubił trop. Czy morderca pojechał autobusem na dworzec i uciekł z miasta pociągiem? A może kazał dorożkarzowi ruszać w przeciwnym kierunku? W międzyczasie okazało się, że denatka znała kogoś, kto wynajmuje mieszkanie niedaleko dworca PKP. Jedna z koleżanek zamordowanej zeznała, że nazywa się Fredek. Brunet, modna fryzura, drogie garnitury. Kiedyś była z nim blisko, ale już przeszło pół roku temu definitywnie zakończyła ten związek. Zeznania uzupełniły inne znajome. Mężczyzna mówił o sobie, że jest inżynierem i pracuje w lubelskiej Fabryce Samochodów Ciężarowych. O Fredku wiedział też mąż milicjant. Bez problemu ustalono więc tożsamość podejrzanego. Okazał się nim Alfred R., lat 28, bez zawodu, wykształcenie podstawowe. Wynajmował stancję w kamienicy przy placu Bychawskim 11. Ostatnio nigdzie nie pracował, natomiast w przeszłości często zmieniał miejsce zatrudnienia. Dotychczas niekarany.

Wyszedł z podniesionymi rękami

Ustalenie tych faktów zajęło śledczym zaledwie kilka godzin. Dom przy placu Bychawskim został

46

magazyn lubelski (39) 2016

otoczony przez kordon uzbrojonych milicjantów. Drzwi do mieszkania były zamknięte. Alfred R. przez dłuższy czas nie reagował. W końcu drzwi otworzyły się na oścież, jednak milicjanci nikogo wewnątrz nie dostrzegli. Dopiero po kolejnych wezwaniach Alfred R. wyszedł z podniesionymi rękami. Nad okiem miał przyklejony plaster. W kieszeni mężczyzny znaleziono pistolet. Była to broń własnej konstrukcji. Z tej samoróbki została zastrzelona Maria K.-S. Podczas przesłuchania w prokuraturze Alfred R. przyznał się do oddania strzału do kobiety. Twierdził, że zrobił to nieumyślnie. Nie zamierzał jej zabić, chciał tylko porozmawiać o łączącym ich uczuciu. Nie mógł się pogodzić z decyzją Marii o odejściu. Kobieta nie chciała z nim rozmawiać. Wtedy wyciągnął pistolet, żeby ją postraszyć. Zaczęli się szamotać. Uciekła do kuchni, on ruszył za nią. W trakcie kolejnej szamotaniny pistolet wypalił, śmiertelnie raniąc Marię w głowę. Nie próbował udzielić jej pomocy. Po ucieczce z mieszkania ukrywał się w lesie pod Świdnikiem. Tam pozbył się amunicji, ale broni nie wyrzucił. Jak twierdził, chciał popełnić samobójstwo. Niedługo później wrócił do swojego mieszkania. Zaczął przygotowywać się do popełnienia samobójstwa. Pisał list do matki, w którym prosił ją m.in., żeby oddała jego gospodyni pożyczone pięć tysięcy złotych. Kiedy kończył pisać, przyjechała milicja.


Morderstwo z premedytacją Trudno uwierzyć, ale śledztwo w sprawie zabójstwa Marii K.-S. trwało zaledwie trzy tygodnie. 3 marca 1960 r. prokurator skierował akt oskarżenia przeciwko Alfredowi R. do Sądu Wojewódzkiego w Lublinie. A już w maju rozpoczął się proces. Sprawa ze względu na sensacyjny charakter budziła ogromne zainteresowanie. Niemal tak duże, jak głośny proces Ryszarda Gorzela, który w 1957 r. zamordował w Lublinie rodziców i został skazany na karę śmierci. Proces Gorzela obserwował znany reportażysta Marian Brandys, który napisał, że ciekawość była tak wielka, że publiczność przychodziła na rozprawy z kanapkami i herbatą w termosie, a rodzice brali do sądu dzieci, których nie mieli z kim zostawić. Tym razem na sali rozpraw mogli przebywać jedynie posiadacze kart wstępu. W toku przewodu sądowego odtworzono historię tragicznej miłości oskarżonego do Marii K.-S. Poznali się przed trzema laty, kiedy ona studiowała, a Fredek pracował w Lubelskiej Fabryce Maszyn Rolniczych. Dziewczynie pochodzącej z małej podlubelskiej wioski imponował przystojny, pewny siebie mężczyzna. Zawsze był elegancki i znał najmodniejsze kawiarnie w mieście. Coraz częściej się spotykali, snuli mał-

żeńskie plany. Alfred mówił, że po ślubie mogliby wyjechać z Lublina i osiedlić się na Dolnym Śląsku lub na Wybrzeżu. Zapewniał, że jako inżynier wszędzie znajdzie ciekawą i dobrze płatną pracę. Jednak Maria zwlekała z decyzją o zamążpójściu, choć narzeczony przypadł do gustu jej rodzicom. Wkrótce dowiedziała się, że nie skończył żadnych studiów, ciągle zmienia pracę, bo z każdego zakładu go wyrzucają i stale pożycza pieniądze od znajomych. To definitywnie oddaliło ją od Alfreda. Niedługo po tym skończyła studia, zakochała się i wyszła za mąż. Alfred nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Zaczął ją nachodzić, namawiać, żeby wróciła do niego, obiecywał złote góry. Czasami szantażował ją emocjonalnie, zapowiadając, że jeśli nie będą razem, to może wydarzyć się coś strasznego. Maria opowiedziała o wszystkim mężowi, który jednak zlekceważył jej obawy. Sąd nie uwierzył w wersję nieumyślnego postrzelenia kobiety w trakcie szamotaniny. Uznano, że motywem zbrodni była odrzucona miłość, a morderstwo zostało popełnione z premedytacją. Koronnym dowodem był pistolet. Ponadto oskarżony po oddaniu strzału nie sprawdził, czy kobieta potrzebuje pomocy, tylko uciekł z miejsca zbrodni. W sobotę, 14 maja 1960 r., Sąd Wojewódzki w Lublinie skazał Alfreda R. za zabójstwo Marii K.-S. na karę dożywotniego więzienia oraz utratę praw honorowych i obywatelskich na zawsze.

Podziękowania dla Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im.Hieronima Łopacińskiego w Lublinie i Ośrodka „Bramka Grodzka Teatr NN” za pomoc przy powstawaniu artykułu

magazyn lubelski (39) 2016

47


Bałtowski Kompleks Turystyczny Wszystko zaczęło się od dinozaurów i odkrycia ich tropów w Bałtowie. To efekt poszukiwań, jakie były prowadzone w Górach Świętokrzyskich w drugiej połowie lat 90. Początek nowej historii Bałtowa, a także nowy rozdział w polskiej geologii dał ślad allozaura – dinozaura drapieżnego. Wkrótce w mediach pojawiły się informacje o odkryciach tropów górnojurajskich dinozaurów, a historia Bałtowa zaczęła się toczyć jak historia z filmu z pozytywnymi bohaterami i optymistycznym zakończeniem. Historia, która z powodzeniem ciągle trwa, a turyści mogą spędzać czas w największym kompleksie rekreacyjno-wypoczynkowym w Polsce. Był rok 1998 i właśnie powstało założone przez mieszkańców Bałtowa Stowarzyszenie Delta. Bezrobocie wynosiło 30%, młodzież wyjeżdżała w poszukiwaniu pracy. Najpierw stowarzyszenie uruchomiło liczący 4 km pierwszy w Polsce spływ tratwami po rzece nizinnej z malowniczym przełomem rzeki, jurajskimi wapiennymi skałkami po obu stronach doliny i widokiem na pałac Książąt Druckich-Lubeckich. Kolejnym krokiem było założenie w położonych nieopodal Pętkowicach Klubu Jeździeckiego „Kraina Koni”. Jednak przełomowym okazał się rok 2001 i rozpoczynające się badania nad prehistorią. Działające na terenie gminy stowarzyszenia Bałt i Delta postanowiły wykorzystać nadarzającą się okazję. Z powodzeniem.

Spacerując wśród dinozaurów

Otwarcie w sierpniu 2004 roku Bałtowskiego Parku Jurajskiego okazało się być kamieniem milowym

48

magazyn lubelski (39) 2016

w rozwoju turystyki województwa świętokrzyskiego. Obiekt powstał w ciągu niespełna roku na obszarze 3,5 ha. Ścieżka dydaktyczna wiedzie między drzewami i oczkami wodnymi, pomiędzy którymi stoi ponad 100 modeli dinozaurów i innych prehistorycznych stworzeń. Podzielona jest chronologicznie na okresy geologiczne, a obok każdego modelu stoi tablica opisowa, z najważniejszymi informacjami na temat danego gatunku. Dinozaury w JuraParku wykonane są w naturalnych rozmiarach. Ulubieńcem dzieci jest król dinozaurów – T-Rex oraz łagodny i sympatyczny avaceratops. Ścieżka kończy się wejściem do Muzeum Jurajskiego wypełnionego eksponatami pochodzącymi z różnych części świata (skamieniałości i minerały). Większość z nich została przywieziona z samodzielnych wypraw JuraPark Explorer Team’u. Muzeum towarzyszy prehistoryczne oceanarium, w którym głębia oceanu pokazana jest za pomocą trójwymiarowego przekazu. Wśród prezentowanych rekonstrukcji zobaczyć można m.in.: megalodona, mozazaura, liopleurodona, plezjozaura i wiele innych. Dopełnieniem parku jest Żydowski Jar oferujący spacer ścieżką przyrodniczą, podczas którego przy wysokich ścianach wąwozów znajdują się autentyczne tropy dinozaurów. Park dinozaurów można zwiedzać zarówno indywidualnie, jak i z przewodnikiem. Znakomity pomysł na zabawę, ale i lekcje przyrody w naturze.

Cały dzień czy kilka dni

Wokół powstałego JuraParku nieustannie prowadzone są liczne inwestycje poszerzające ofertę turystyczną o nowe atrakcje. Zwierzyniec Bałtowski to 60-hektarowe safari, po którym goście poruszają się żółtym


amerykańskim schoolbusem, z licznymi gatunkami egzotycznych zwierząt, które żyją w warunkach zbliżonych do ich naturalnego środowiska (żubry, jelenie, daniele, bydło szkockie, bydło watussi, różne gatunki kóz i owiec). Dla odmiany Dolny Zwierzyniec, który zwiedza się pieszo, zamieszkują drobne ssaki (małpki makaki, kuce, owce, surykatki, szopy i inne) oraz papugi, gołębie, bażanty, łabędzie, kaczki, żurawie. Na terenie kompleksu znajduje się też Sabatówka z magicznym światem czarownic i animowanymi wspólnymi zabawami. Do dyspozycji gości jest Cinema 5D – Kino Emocji, w którym oprócz trójwymiarowego obrazu, widzowie mogą doznać innych wrażeń zmysłowych – dźwiękowych, ruchowych, dotykowych. Wielbiciele parków rozrywki mogą korzystać z karuzeli, statku pirackiego, family coaster, gokartów i eurobungy. Dla lubiących jeszcze większe emocje jest kolejka grawitacyjna Rollercoaster o długości zjazdu 382 m i prędkości zjazdu prawie 40 km/h. Na terenie kompleksu w Bałtowie znajdują się także stuletni młyn, w którym można zobaczyć proces przemiany ziarna w mąkę, Skansen Pszczeli, Krainę Koni, która organizuje przejażdżki oraz gdzie można nauczyć się jeździć konno. Z kolei Kamienne Oko to kąpielisko ze zjeżdżalniami i opieką ratownika i uwielbianym przez dzieci brodzikiem i usypaną dookoła piaszczystą plażą.

Szwajcaria Bałtowska

W sezonie zimowym Bałtów to przede wszystkim Wioska Świętego Mikołaja połączona z zimowym parkiem rozrywki oraz najnowocześniejsza w re-

gionie świętokrzyskim stacja narciarska Szwajcaria Bałtowska. Kompleks oferuje sześć niebieskich tras zjazdowych o łącznej długości 3,5 km, które są oświetlone do późna i systematycznie ratrakowane, oraz szkółkę narciarską. Gdyby przyjrzeć się kompleksowi w Bałtowie z lotu ptaka, to ta wielość obiektów przypominałaby dobrze zaprojektowane urbanistycznie miasto z miejscem na zabawę, rekreację, odpoczynek i nawet kilkudniowy pobyt. Całoroczna baza noclegowa to pięć domków wypoczynkowych, a także pole campingowe i namiotowe. W pobliżu usytuowane są liczne gospodarstwa agroturystyczne, czynne również zimą. Bałtowska gastronomia oferuje zarówno minibary, jak i usługi Gościńca „Bałtowski Zapiecek”, w którym są serwowane tradycyjne dania kuchni polskiej oraz niezwykłe kompozycje kuchni egzotycznej. Bogate menu dla dzieci i pyszne desery zachęcą do posiłku każdego niejadka. Nic dziwnego, że tak pomyślany Kompleks Turystyczny JuraPark Bałtów, pierwszy w Polsce park tematyczny poświęcony dinozaurom, stał się jednocześnie największym tego typu kompleksem edukacyjno-rekreacyjnym na świecie. Siostrzane parki założone przez Stowarzyszenie Delta działają w Solcu Kujawskim koło Bydgoszczy, w Krasiejowie koło Opola oraz w stanie Utah w USA – „Paleosafari Moab Gianst”. Bałtowski Kompleks Turystyczny 27-423 Bałtów 8a|  woj. świętokrzyskie mail: rezerwacja.baltow@jurapark.pl tel.: 41 264 14 20 | 41 264 14 21 www.juraparkbaltow.pl


podróże

Trapani tekst i foto Grażyna Stankiewicz

sycylijska dolce vita

Po wylądowaniu nic nie wskazuje na turystyczną niespodziankę, choć kierowca czekający na lotnisku z tabliczką z naszymi nazwiskami emanuje entuzjazmem typowym dla mieszkańców Sycylii. Mijając monotonny krajobraz podobny do dalekiego przedmieścia w jakimkolwiek polskim mieście, w końcu docieramy do Trapani, największego miasta zachodniej Sycylii, ze znakomitą architekturą sięgającą czasów średniowiecza, malowniczym portem, bastionami wieńczącymi mury oddzielające miasto od morza, pomnikiem Garibaldiego i niezliczoną ilością galanterii z pysznymi lodami.

50

magazyn lubelski (39) 2016


Krajobraz architektoniczny liczącego niecałe 68 tysięcy mieszkańców Trapani, gdzie wszędzie jest blisko i można je przemierzyć w te i z powrotem w godzinę, rzeczywiście jest imponujący. Wąskie uliczki wyłożone kamiennymi płytami pokrywają się cieniem rzucanym przez budynki, których szczyty niemal dosłownie przykrywają chmury i słońce. Na liście punktów do zwiedzenia znajdują się dwie monumentalne katedry, fontanna Di Tritone, handlowe arkady i kilka kościołów. Przy głównym trakcie starego miasta Corso Vittorio Emanuele znajdują się liczne restauracyjki i sklepy z dewocjonaliami w większości oferującymi pamiątki związane z silnym tu kultem Ojca Pio. Nie można zapomnieć o śpiących na chodnikach psach, sprzedawcach słomkowych kapeluszy i czasie, który płynie zdecydowanie wolniej niż na kontynencie.

Morze o kilku odcieniach błękitu Miasto zostało założone przez Elymian jeszcze przed naszą erą, choć mieszkańcy chętnie opowiadają mit o sierpie, który wypadł Demeter z rąk właśnie w tym miejscu podczas poszukiwania porwanej przez Hadesa córki Persefony. Trapani miało wyjątkowe szczęście do najeźdźców – począwszy od Kartagińczyków, poprzez Rzymian, Wandalów, Bizantyjczyków, Arabów i Normanów, a wpływy tradycji tych kilku

kultur najbardziej są widoczne w budownictwie, kulinariach i nieśpiesznym rytmie życia. To, co jest absolutnym walorem Trapani, to położenie. Pierzeja portowa rozdziela od siebie Morze Tyrreńskie i Śródziemne. Plaże są piaszczyste, choć wąskie i niezbyt czyste. Za to woda w morzu w czasie letnich miesięcy ma 25 stopni i kilka odcieni błękitu. Nie ma tu tłumów, nie ma parasoli i leżaków. W ogóle w Trapani, podobnie jak na całej Sycylii, nie ma wielu rzeczy. Sieciowych sklepów z odzieżą, stacji benzynowych znanych koncernów, wielkich spożywczych marketów, podobnie jak mostu łączącego wyspę z pozostałą częścią kraju. Gdyby tak było, mafijni bonzowie straciliby finansową kontrolę nad wyspą. Ale dzięki temu Sycylia pozbawiona jest reklam i plastiku i w wielu sytuacjach zachowała charakter sprzed kilkudziesięciu laty. Nikomu się nie spieszy, a na obiad czeka się godzinę, często nawet dłużej.

Lody w bułce Sycylijczycy lubią długo posiedzieć w nocy, krąży o nich opinia, że nikt tu nie pracuje, czasami chodzi się do pracy na dwie, trzy godziny, potem następuje popołudniowa sjesta i długie Sycylijczyków rozmowy prawie do rana. Ale już tylko przy znakomitym białym sycylijskim winie, które pije się butelkami, koniecznie mocno schłodzone. Za to z jedzenia po północy można uświadczyć jedynie hot dogi podawane

magazyn lubelski (39) 2016

51


52

magazyn lubelski (39) 2016


w obręczy z cienko pokrojonych ziemniaków w bułce albo panini z szynką i mozzarellą, którymi można posilić się w barach szybkiej obsługi. To po północy, ale w ciągu dnia zachodniosycylijska kuchnia zaskakuje feerią aromatów i smaków i to wcale nie z dominującą rolą pizzy. Przede wszystkim arancini – kulki ryżowe z nadzieniem ze szpinaku, bakłażanów, ragout, szynką z mozzarellą i wieloma innymi dodatkami, panierowane i smażone w głębokim oleju we fryturze. Drugą obowiązkową pozycją są cannoli, tym razem na słodko. Chrupiące rurki z pieczonego ciasta i nadziewane serem ricotta z dodatkiem orzeszków pistacjowych. Do tego kawa, za każdym razem znakomita. Wyjątkowy smak espresso i cappuccino. Być na Sycylii i nie skosztować pizzy to grzech, a pizzy serwowanej od 1946 roku przy via Nunzio Nasi to podobno grzech podwójny. Tak przynajmniej twierdzą blogerzy kulinarni i autorzy przewodników. Na pizzę czekaliśmy prawie dwie godziny w kłębiącym się tłumie, stojąc na ulicy, choć było już dobrze po 22.00. Sery na pizzy były znakomite, ale końcowe wrażenie już tylko takie sobie. A więc ta właśnie pizza może niekoniecznie. Sycylijczycy przepadają za pieczywem w różnej postaci, podawanym od wczesnego rana (na śniadanie kawa i croissant). Nie powinny więc dziwić wielkie porcje lodów serwowanych w maślanych bułkach (brioche), często jedzone zarówno na śniadanie, jak i na kolację.

Spacerując od morza do morza W Trapani można liczyć na wynajem klimatyzowanych apartamentów z aneksem kuchennym i łazienką i koniecznie z minibalkonem i widokiem na piętro kamienicy z naprzeciwka. Koszt noclegu to średnio od 20 do 25 euro za osobę za jedną dobę. Śniadanie składające się z różnych rodzajów pieczywa na słodko i na słono z kawą i napojami i porcjami dżemu kosztuje około 7 euro. W Trapani funkcjonuje targowisko z rybami położone w porcie, zaledwie kilka minut spacerem ze starego miasta. Sklepy spożywcze są niewielkie, z równie niewielką ofertą, natomiast ze znakomitymi serami, lokalnymi wędliniarskimi specjałami i całkiem sporym wyborem owoców. Do Trapani można dostać się, korzystając z lotniska położonego 13 km od miasta (jedno z trzech lotnisk oprócz tych w Palermo i Katanii) lub samochodem, płynąc promem z kontynentu na wyspę. Podobnie jak większa część Sycylii, również Trapani nie jest klasyczną atrakcją turystyczną. Miasto zwiedza się szybko, ale to, co stanowi o jego wyjątkowości, to właśnie ów brak pośpiechu i funkcjonowanie na totalnym luzie. No i jeszcze możliwość spacerowania od morza do morza. Bezcenne. magazyn lubelski (39) 2016

53


Festiwal Wschód Kultury Inne Brzmienia, który w tym roku odbył się w dniach 6–10 lipca, zaskoczył. Nie tylko muzyką, bo tę determinuje nazwa imprezy. Tym, czym Inne Brzmienia zadziwiają, jest atmosfera, którą porównać można tylko do woodstockowego peace, love and happiness. W ciągu pięciu dni festiwalu na jego scenach na Starym Mieście oraz na lubelskich Błoniach stanęło 21 zespołów grających absolutnie różną muzykę. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich była jakość i unikanie głównego nurtu muzyki popularnej. Zapewne stąd też zadziwiająco duża frekwencja na koncertach. Oczekiwane gwiazdy festiwalu, czyli Kazik z Kwartetem ProForma, dubowy Easy Star All-Stars, punkowe UK Subs czy japońska Shibusashirazu Orchestra nie zawiedli oczekiwań. Ale poza świetną muzyką i mnogością dodatkowych atrakcji Inne Brzmienia wyróżniają się atmosferą pełną życzliwości, uśmiechu i zadowolenia. I to w każdej grupie wiekowej, bo przecież nawet najmłodsi mieli swoje Małe Inne Brzmienia, a nieco starsi audiofile pojawiali się z czworonogami i nikt nie oburzał się na widok psów raczących się muzyczną ucztą. A poza tymi były jeszcze projekcje filmów, wystawy i dyskusje. Ale najważniejsze, że była muzyka, był klimat, byli ludzie. Festiwal jest organizowany od 2008 roku. Jego pomysłodawcą i organizatorem był zmarły sześć lat temu Mirek Olszówka. Obecnie za całościowe brzmienie festiwalu odpowiadają Warsztaty Kultury. (sło)

54

magazyn lubelski (39) 2016

Powroty Roberta Pranagala

(sta)

Woodstock Kultury

(sta)

zaprosili nas

Wielokrotnie nagradzany podczas międzynarodowych konkursów w 20 krajach świata i na wszystkich kontynentach, współpracujący z LAJF-em Robert Pranagal po raz kolejny zaskoczył wyobraźnią i techniką. W Centrum Spotkania Kultur w Lublinie została otwarta wystawa pt. „Powrót”, inspirowana dziełami powstałymi podczas kolejnych edycji Landart Festiwal. Tytułowy powrót to nie tylko powrót do dzieła, jakim jest natura, ale również do dawnej techniki fotograficznej, jaką jest technika gumy jednowarstwowej. Zabiegi to niezwykle czasochłonne i żmudne, ale dające niebywały efekt. Tym bardziej cenny, że w dobie szybkich i nowoczesnych technik tworzenia zdjęcia zapominamy o filozofii jego powstawania i budowania jego kunsztu światłem. Wystawę można oglądać w foyer Sali Operowej CSK do końca sierpnia. (maz)


Na początku sierpnia rozpoczął się lubelski etap zdjęć do serialu wojennego „Morowe panny” w reżyserii Michała Rogalskiego. Serial opowiada o losach kobiet w czasie II wojny światowej. Akcja serialu toczy się w 1941 roku. Ewa, Marysia i Irka to młode, energiczne dziewczęta, które staną się działaczkami konspiracji. W rolach głównych wystąpią: Vanessa Aleksander, Aleksandra Pisula i Marta Mazurek. Za scenerię posłużą przestrzenie Starego Miasta i ulice Noworybna, Rybna, Jezuicka, Gruella, Archidiakońska, Dominikańska, Kowalska, Furmańska, Farbiarska i Żmigród. Scenografowie zadbali o odpowiedni wystrój. Na ulicach i kamienicach pojawiły się stare szyldy i auta. Premiera serialu przewidziana jest na połowę października w TVP 1. (abc)

Kraśnik Blues Meeting

(Piotr Jaruga)

Kręcą film w Lublinie

(abc)

zaprosili nas

Już po raz ósmy Kraśnik w sezonie letnim stał się polską stolicą bluesa. W ciągu kilku edycji festiwal na swoich deskach gościł znakomitych artystów, a wśród nich: Dżem, Tadeusza Nalepę, Mirę Kubasińską, Nocną Zmianę Bluesa, Tomasza Korpantego, Tomasza Zeliszewskiego, Mietka Jureckiego i wielu innych. W tym roku gościem specjalnym był Jacek Kawalec, który zaśpiewał przeboje Joe Cockera. Jednak najważniejszą częścią wydarzenia jest jak zawsze Grand Prix festiwalu, o które walczyło 10 zespołów konkursowych z całej Polski, bowiem głównym celem festiwalu jest promowanie młodych formacji muzycznych. Jury w składzie: Sławomir Wierzcholski, Adam Dobrzyński, Mietek Jurecki, Jerzy Szela Stankiewicz, Andrzej Pawka nagrodę główną przyznało wrocławskiemu zespołowi MANFREDI & JOHNSON. Nowością był konkurs piosenki bluesowej dla dzieci. Blues uchodzi za gatunek niszowy, ale i przeznaczony dla prawdziwych koneserów muzyki, a Kraśnik Blues Meeting stale powiększa ich grono. (abc)

magazyn lubelski (39) 2016

55


Święto Malin w Kraśniku

(LGD Ziemi raśnickiej)

Miłośnicy Beatlesów

(Krzysztof Werner)

zaprosili nas

W ostatni lipcowy weekend w Cafe Ramzes w Lublinie miał miejsce Świętowanie urodzaju malin, pomoc poszkodowanym podczas wiI Międzynarodowy Zlot Miłośników Zespołu The Beatles. Słynna chury oraz występ Kamila Bednarka to trzy główne punkty tegoroczczwórka z Liverpoolu ma wiernych fanów na całym świecie. Legen- nego Święta Malin, jakie miało miejsce na Rynku Starego Miasta darny brytyjski zespół wprawdzie działał w latach 1960–1970, ale i w amfiteatrze w Kraśniku. Tradycyjnie wydarzenie zorganizowało do dziś Beatlesi są wszechobecni w światowej popkulturze. Podczas Starostwo Powiatowe w Kraśniku. Jak co roku nie mogło się obyć zlotu było mnóstwo opowieści i anegdot, niekończące się dyskusje bez Festiwalu Kulinariów i Sztuki Ludowej, w tym licznych pokaoraz oczywiście dużo znakomitej muzyki. zów kulinarnych. Ale i tak po raz kolejny najważniejsi byli ludzie W gronie zaproszonych gości znaleźli się m.in. Alicja Lidia Klen- – kraśniczanie, zaproszeni goście, uczestnicy festynu i przedstawiciele czon, wdowa po wokaliście zespołu „Czerwone gitary”, który to władz samorządowych z terenu całego powiatu. Tym razem Święto zespół uchodził w Polsce za alter ego Czwórki z Liverpoolu, Marek Malin przebiegało pod hasłem „Solidarni”, a pieniądze na wsparcie Szpejankowski, autor książki o historii The Beatles, oraz dziennikarz dla poszkodowanych podczas nawałnicy były zbierane podczas aukcji radiowy i muzyk Paweł Błędowski, z racji swojej fascynacji znany charytatywnej. Przy okazji przypominamy, że ziemia kraśnicka jest również jako lubelski Beatles. (maz) największym producentem malin w Polsce. (ag)

56

magazyn lubelski (39) 2016


Choć biegaczy w Lublinie wciąż przybywa, to takiego rodzaju imprezy tutaj jeszcze nie było. 16 lipca w pobliżu ośrodka Słoneczny Wrotków odbył się ekstremalny bieg z przeszkodami w ramach Runmageddon Games 2016. W szranki stanęło blisko 70 zawodników z całej Polski, a obserwowało ich niemal 400 kibiców. Formuła biegu polegała na szybkiej, intensywnej rywalizacji w parach, w systemie play-off. Zawodnicy musieli zmierzyć się nie tylko ze sobą, ale i z różnego rodzaju przeszkodami, np. wysokimi ścianami w przeróżnych konfiguracjach czy „małpim gajem” na drążkach, musieli czołgać się i przerzucać opony. Wśród pań najlepsza okazała się Małgorzata Szaruga, w gronie mężczyzn zwyciężył Wojciech Sobierajski. Bieg okazał się niezwykle emocjonującym i widowiskowym wydarzeniem, a zawodnicy mogli sprawdzić swoją siłę, szybkość i wytrzymałość. (abc)

(Daniel Mróz)

Ekstremalnie

(Andrzej Mikulski)

zaprosili nas

Dwa Brzegi

Organizatorzy dziesiątej edycji festiwalu filmowego Dwa Brzegi napotkali spore problemy finansowe z powodu wycofania się dwóch głównych sponsorów – TVP i PGE, a mimo to udało się pozyskać nowych partnerów finansowych. Dzięki temu widzowie uczestniczyli w 80 projekcjach filmowych. Tę część imprezy otworzył pokaz filmu „Ja, Daniel Blake” Kena Loacha, zdobywcy Złotej Palmy w Cannes. Z kolei bohaterem jubileuszowej edycji był Bogusław Linda. W Kazimierzu można było spotkać się też m.in. z Filipem Bajonem, Katarzyną Herman, Weroniką Książkiewicz, Magdaleną Cielecką i Małgorzatą Kożuchowską. Przez cały okres trwania imprezy można było wziąć udział w znakomitych koncertach na rynku głównym i w klubie festiwalowym. (Jacek Słowik)

magazyn lubelski (39) 2016

57


sierpień/wrzesień 2016

25 lipca- 5 sierpnia

10-13 sierpnia

KOCK, PIASKI, BYCHAWA, ZAMOŚĆ BIŁGORAJ, TYSZOWCE, Zamojski Festiwal Filmowy SZCZEBRZESZYN, JÓ“Spotkania z historią” Centrum Kultury Filmowej ZEFÓW, KRASNOBRÓD I “Stylowy”, ul. Odrodzenia 9 KRAŚNIK Międzynarodowy Festiwal Śladami Singera

5-15 sierpnia ZWIERZYNIEC Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu

szczegółowy harmonogram projekcji dostępny laf.net.pl

20-21 sierpnia ŚWIDNIK XI Spotkania Teatrów Ulicznych “Machina Teatralna”

Plac Konstytucji 3-maja w Świdniku

20 sierpnia LUBLIN Wszystko się ułoży - wspólny montaż mozaiki

Dom Słów, ul. Żmigród 1/ Królewska 17, (wejście od podwórka), godz. 17:00

12-14 sierpnia LUBLIN Jarmark Jagielloński

Przestrzenie Starego Miasta w Lublinie

27 sierpnia 13 sierpnia FESTIWAL MUZYCZNY “CHONANIBE” Park Miejski w Opolu Lubelskim

ŚWIDNIK IX Ogólnopolski Zlot Motocykli WSK

Lotnisko trawiaste przy ul. Sportowej

16-20 sierpnia PUŁAWY Pulavian Blues Festiwal, X Letnie Warsztaty Bluesowe

3 września LUBLIN Koncert Gentleman Unplugged

Puławski Ośrodek Kultury “Dom Chemika”, ul. Wojska Polskiego 4

Centrum Spotkania Kultur, Plac Teatralny 1

16-21 sierpnia KAZIMIERZ DOLNY Pardes Festival- spotkania z kulturą żydowską

Kazimierski Ośrodek Kultury Promocji i Turystyki, ul. Lubelska12

6 sierpnia LUBLIN Potańcówka

Muzeum Wsi Lubelskiej, Al. Warszawska 96, godz. 20:00

19-21 sierpnia KRASNYSTAW 46. Ogólnopolskie Święto Chmielarzy i Piwowarów “Chmielaki Krasnostawskie”

Krasnostawski Dom Kultury, ul. Okrzei 10

3-11 września LUBLIN Europejskie Festiwal Smaku

Przestrzenie Starego Miasta

10-11 września KAZIMIERZ DOLNY Europejskie Dni Dziedzictwa, Słowiańskie Babie Lato

Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

58

magazyn lubelski (39) 2016


500 Letni dwór z niepowtarzalnym klimatem i nastrojem zabytkowych wnętrz i włoskich ogrodów zaprasza.

wrzesień/październik 2015

ǫ wesela, komunie, chrzciny ǫ okolicznoúciowe uroczystoúci rodzinne ǫ imprezy plenerowe ǫ ekskluzywne bankiety, sympozja, szkolenia, konferencje ǫ staropolska kuchnia-bogate menu

Poczuj z nami klimat renesansu - zaznaj staropolskiej gościnności.

Kol. Jakubowice Konińskie, ul. Lubelska 3 | tel.(81) 501-22-40 kontakt@dworanna.pl www.dworanna.pl


wrzesień/październik 2015

Tego lata każdy wygrywa

Do wygrania ponad 800 000 nagród! Szczegóły na CoKryjeBilet.pl

Codziennie szansa na voucher WIZZ AIR o wartości 600 PLN na lot

Pełne wyposażenie kuchni AMICA

Sprzęt AGD

Organizatorem loterii jest Smolar Agencja Promocyjno – Reklamowa, loteria trwa od 01.07 do 31.08.2016 r. Pełna treść regulaminu na www.cokryjebilet.pl. Każdy los wygrywa, do wyczerpania puli nagród natychmiastowych 800 184 szt.

62

magazyn lubelski (39) 2016


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.