LAJF Magazyn Lubelski #18

Page 1

magazyn lubelski 3[18] 2014

1


2

magazyn lubelski 3[18] 2014


magazyn lubelski 3[18] 2014

3


od redakcji

Grażyna Stankiewicz

„A

po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój, nagle ptaki budzą mnie, tłukąc się do okien” to tekst autorstwa Adama Sikorskiego, który od 40 lat, robiąc tak samo piorunujące wrażenie na słuchaczach, śpiewa Budka Suflera. Budka obecnie koncertuje w całej Polsce, żegnając się z publicznością po czterech dekadach działalności artystycznej, a słowa piosenki ciągle mocno łopocą w głowie. I nieprzypadkowo cytuję te strofy, bo ten dzień, który przychodzi po nocy, nieodłącznie kojarzy mi się z czasem przed i poświątecznym, którego wyznacznikiem jest Wielkanoc, właśnie coś kończąca i właśnie coś zaczynająca. I oby tych zakończonych pomyślnie spraw zostało za nami jak najwięcej.

Pięknych Świąt Wielkiej Nocy życzę Państwu w imieniu swoim i całego zespołu LAJF-a. Dużo spokoju, odpoczynku, wspaniałej rodzinnej atmosfery i satysfakcjonującej lektury naszego magazynu.

4

magazyn lubelski 3[18] 2014


magazyn lubelski 3[18] 2014

5


SPIS TREŚCI od redakcji

4 Grażyna Stankiewicz. „A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój...” co łysemu po grzebieniu

8 Tomasz Dolar Dymek. Kiedy wojna stuka w nowe okna. kocia kołyska

9 Grażyna Stankiewicz. Straszne zabawy małych ludzi. 10 tygiel z okładki

12 Wiedzieć, gdzie dobrze wbić gwóźdź. Z Marleną Anderson rozmawia Grażyna Stankiewicz. foto Grażyna Stankiewicz, Michał Fujcik

ludzie

18 Ja nie usypiam – ja znieczulam. tekst Maciej Skarga, foto Marcin Pietrusza 22 17 kilometrów. tekst i foto Krzysztof Stanek biznes

34 Inteligentny Lublin. tekst Maciej Skarga 35 biz-njus sport

36 Piękno konia. tekst Maciej Skarga, foto Krzysztof Stanek 40 Po kawałku do maratonu. tekst Paweł Chromcewicz, foto Krzysztof Stanek bliski horyzont

42 Palma. tekst i foto Iza Wołoszyńska nasi podróżnicy

46 Maroko. tekst Iza Wołoszyńska, foto Wojtek Wołoszyński, Iza Wołoszyńska

str. 12

galeria

52 Wszystko, co rodzi się z kreatywności [Rafał Śliwczyński] foto Maciej Sumiński muzyka

54 Mateusz Grzeszczuk. Rap na barykadach. foto Michał Sumiński 56 Lublin Jazz Festival. tekst Katarzyna Kawka, foto Robert Pranagal księgarnik

59 Pomnik na piedestale, Maciejewski vs Haiti, E.Dwurnik. 60 kultura – okruchy historia

62 Kuwałki historii. Robert Kuwałek. Lubelskie archiwum (specjalne) w Niemczech. moda

64 Jola Szala. Kolory ulicy. foto Katarzyna Zadróżna, Marta Mazurek integracja

66 Adrian. tekst Maciej Skarga

str. 18

pedagog

67 Marzena Boćwińska. Fortele Zagłoby – o wyższości kompetencji nad dyplomy i certyfikaty. kuchnia

68 Michał P. Wójcik. O niczym. zaprosili nas

70 Artyści Nieprzetartego Szlaku, Futbol amerykański w Lublinie, Fotograf Jana Pawła II,

Finał Polskiej Ligi Karate Tradycyjnego, Sentymentalnie o Kaczmarskim, IV Spotkania z Pasją.

73 wizytownik/prenumerata kalendarium imprez

74 – kwiecień/maj 2014 III dystrybucja

W związku z zamieszczeniem zdjęć ilustrujących artykuł „Tu się robi dziary” w nr.2/17 informujemy, że autorką projektów tatuaży jest Pani Monika Kryjer z Valhalla Tattoo. Zainteresowanych przepraszamy za brak informacji.

str. 22

str. 36 6

magazyn lubelski 3[18] 2014

str. 46

str. 56


DLACZEGO KANDYDUJĘ ❶ Bo mam dość nieefektywnego systemu opieki zdrowotnej w Polsce. Mam 35 lat praktyki medycznej, wyszkoliłem wielu znakomitych lekarzy i wiem, jak będąc w Parlamencie Europejskim rozsądnie usprawnić polską służbę zdrowia. ❷ Ponieważ sprawy mojego kraju są dla mnie najważniejsze, a denerwuje mnie to, iż świetni lekarze i pielęgniarki wyjeżdżają z Polski za chlebem zubożając tym samym naszą Ojczyznę. ❸ Gdyż wielu pacjentów, lekarzy i pielęgniarek, z którymi mam kontakt prosiło mnie, bym wreszcie usprawnił polski system opieki medycznej, a także wspomógł Lubelszczyznę. ❹ Nie dla pieniędzy, gdyż dzięki Bogu i mojej ciężkiej pracy w szpitalu, na uczelni i w prywatnej przychodni, którą prowadzę od wielu lat, jestem człowiekiem dobrze sytuowanym, o czym przekonacie się Państwo po wyborze mnie na europosła.

www.profstanislawek.pl

LAJF magazyn lubelski Lublin 20-010 ul. Dolna Panny Marii 3 www.lajf.info e-mail: redakcja@lajf.info tel. 81 440-67-64, 887-090-604 Redaktor naczelna: Grażyna Stankiewicz (gras), g.stankiewicz@lajf.info

REKLAMA i MARKETING: Edyta Madej edyta.madej@lajf.info Jakub Witek j.witek@@lajf.info Agnieszka Wojdałowicz a.wojdalowicz@lajf.info reklama@lajf.info Wydawca: KONO media sp. z o.o, 20-010 Lublin ul. Dolna Panny Marii 3 praca@lajf.info

Prezes Zarządu: Piotr Nowacki (now) p.nowacki@lajf.info

Regon 061397085, NIP 946 26 38 658, KRS 0000416313 e-mail: kono.media.sp.zoo@gmail.com

Okładka: Marlena Anderson foto (fó)

Korekta: Magdalena Grela-Tokarczyk Współpracownicy i korespondenci: Izabella Kimak (izk), Jola Szala (jos), Michał Fujcik (fó), Robert Kuwałek (rok), Katarzyna Kawka (kk), Maciej Skarga (max), Marzena Boćwińska (boć), Tomasz Chachaj (tom), Wojciech Santarek (santi), Marek Podsiadło (pod), Marta Mazurek (maz), Adam Jabłoński (jab), Izolda Wołoszyńska (izo), Jerzy Janiszewski (jan), Klaudia Olender (kol), Barbara Kozik (koz), Ilona Dąbrowska (ido), Aleksandra Lalka (ola), Tomasz Moskal (mos), Tomasz Dolar Dymek (dym). Foto: Marcin Pietrusza (qz), Maks Skrzeczkowski (maks), Daniel Mróz (mró), Paulina Gębura-Daniewska (pg), Jerzy Liniewicz (lin), Olga Michalec-Chlebik (mich), Olga Bronisz (obro), Krzysztof Stanek (sta), Robert Pranagal (gal), Katarzyna Zadróżna (kat), Elwira Kusz (wir). Grafika & DTP: Michał P. Wójcik tel. 665 17 22 01

ISSN 2299–1689

Treści zawarte w czasopiśmie „LAJF magazyn lubelski” chronione są prawem autorskim. Wszelkie przedruki całości lub fragmentów artykułów możliwe są wyłącznie za zgodą wydawcy. Odpowiedzialność za treści reklam ponosi wyłącznie reklamodawca. Redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów tekstów, nadawania śródtytułów i zmiany tytułów. Nie identyfikujemy się ze wszystkimi poglądami wyrażanymi przez autorów na naszych łamach. Nie odsyłamy i nie przechowujemy materiałów niezamówionych. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wydawnictwo ma prawo odmówić zamieszczenia ogłoszenia i reklamy, jeśli ich treść lub forma są sprzeczne z linią programową bądź charakterem pisma (art. 36 pkt. 4 prawa prasowego) oraz interesem wydawnictwa KONO media sp. z o.o. Egzemplarz bezpłatny.

magazyn lubelski 3[18] 2014

7


co łysemu po grzebieniu

Tomasz Dolar Dymek

Kiedy wojna stuka w nowe okna

W

iosna ponoć przychodzi nagle i zupełnie niespodziewanie. Tak głosi prastare, polskie, a może nawet i słowiańskie porzekadło. Nieśmiałe snopy nie tak ciepłego jeszcze słońca wpadły do mojego pokoju zupełnie bez zapowiedzi. Sądziłem, że to będzie pochmurny, niemal odlany z brezentu dzień, a tu niespodzianka. Z nagłymi zmianami jest tak, że nie zawsze zwiastują nam to, co dobre. Postanowiłem spędzić przedpołudnie w fotelu. Osiadłem na kremowym oparciu jak wyliniały kocur, sięgając po książkę. Knajpiana proza Charlesa Bukowskiego zawsze mnie pociągała. Szemrane historie o zepsutym i brudnym Los Angeles, gdzie żyje rozpustny pisarz, są podane w gorzkiej polewie najtańszej whiskey. Fenomen pisarstwa Bukowskiego opiera się chyba na niebywałym kultywowaniu hedonizmu. Przyjemności są dzisiaj w cenie, szczególnie wiosną. Przyzwyczajamy się do wygody. Do cichych wind, wygodnych butów, świeżych deserów, wyborów i demokracji. Do nagłych zmian też przecież można przywyknąć, chyba że są one drastyczne i pociągają za sobą całą lawinę paskudnych wydarzeń. I tak właśnie się stało. Wciąż świeży konflikt na Ukrainie podsyca niepokoje w społeczeństwie. Sytuacja jest bardzo napięta, a Rosja ewidentnie chce ugrać na konflikcie jak najwięcej. Na nic zdadzą nam się automatyczne piloty do bram, wejściówki do kina z gratisowym popcornem i wspomaganie kierownicy, jeśli wojna zastuka mocno i zdecydowanie w nasze nowe okna. Czy jesteśmy w ogóle gotowi do obrony ojczyzny? Czy z dumną pieśnią patriotycznych haseł jesteśmy w stanie opowiedzieć się po stronie wolności, jeśli byłaby zagrożona? Jak powinniśmy się zachować? Wyrwani z naszej idyllicznej prozachodniości? Ostatnio rozmawiałem z bratem mojej dziewczyny, który jest ośmioletnim bystrzakiem i chwyta w lot to, czego inni nie potrafią przyswoić tygodniami. Zapytałem go: czy martwi się sytuacją na Ukrainie? Spojrzał na mnie i powiedział z przekąsem: „Piękna Ukraina, ale bez Putina”. Przekładałem kolejne strony przygód Bukowskiego. W książce „Kobiety” miejsca i ludzie są rozcieńczeni nadmiarem wrażeń i alkoholem. Mnogość alternatyw i hedonistycznych namiastek szczęścia rozleniwia bohaterów, którzy nie myślą o konsekwencjach, ojczyźnie, komornym i przyszłości. U nas znów podobnie. Wiosenne zmiany wnoszą nowe tematy do mediów. I tak w śniadaniowym programie TVN pojawił się Green Grenade. Kto to taki? To dziewięcioletni chłopiec, który próbuje swoich sił jako raper. Niestety, teksty pisze mu o dziesięć lat starszy kuzyn. W czym problem? W tym, że większość liryki zawiera opis alkoholowo-narkotycznych wyczynów. Co chwila słychać linijki o dziwkach, pieniądzach i płynnych narkotykach. Czyżbym słyszał reinkarnację Charlesa Bukowskiego? Czy ten malec naszpikowany zalewem internetowego szamba, i sterowany przez kuzyna, może w jakiś pokręcony sposób mówić podobnie jak bohater „Kobiet” Henry Chinaski? Gośćmi programu byli również rodzice malca, którzy nie widzą nic złego w tym, że ich synek rzuca ostro bluzgami w tekstach, wychwalając narkotyki i alkohol. Bezrefleksyjnie oznajmiają, że przecież ich syn nie pije żadnych syropów z kodeiną, a tylko o nich radośnie rapuje. Społeczeństwo przyzwyczajone do przyjemności i nastawione konsumpcyjnie jest kreatorem takich właśnie postaci. Ponownie sięgnąłem do książki „Kobiety”, a tam kalejdoskop postaci obojętnych na siebie, ale skrycie marzących o miłości. Nie brakuje tam eterycznych poetek, prostych dziewczyn z baru czy też plugawych dziwek. W ich życiu wiosna jest synonimem wygranego zakładu bukmacherskiego, świeżo otwartej butelki czy przygodnego seksu. Zmiany przychodzą nagle i niespodziewanie, a promyki nadziei mogę się za chwilę stać rażącym w oczy snopem światła. Wstałem z fotela i odłożyłem książkę. Zaczynało się robić pochmurnie. Wszystko wskazywało na to, że pogoda znów mnie zaskoczy.

Do nagłych zmian też przecież można przywyknąć, chyba że są one drastyczne i pociągają za sobą całą lawinę paskudnych wydarzeń. I tak właśnie się stało.

8

magazyn lubelski 3[18] 2014


Straszne zabawy małych ludzi

kocia kołyska

Grażyna Stankiewicz

S

nem, który prześladował mnie jeszcze przez wiele lat mojego dorosłego życia, byli goniący mnie esesmani. W długich czarnych płaszczach, klasyczni Aryjczycy z niebieskimi oczyma, bronią w dłoni, niebywale sprawni, groźnie wyglądający i krzyczący perfekcyjnym niemieckim. Uciekałam ze świadomością, że już tracę siły, gdy nagle wyrastała przede mną ściana. I kiedy zdałam sobie sprawę, że nikt mnie nie uratuje, a oni byli już blisko mnie, paraliżował mnie strach i świadomość mojego beznadziejnego położenia. I nagle, ni stąd, ni zowąd, budziłam się, pocieszając się jednocześnie, że jeszcze i tym razem mi się udało. Film wyświetlał się w mojej głowie z pełną wizją i dźwiękiem nawet kilka razy w tygodniu. I tak od dziecka, a na pewno od kiedy pamiętam. Opowieści o okupacjach niemieckiej i sowieckiej w moim domu rodzinnym były na porządku dziennym. Niemal podczas każdego spotkania świątecznego czy niedzielnego obiadu z udziałem moich rodziców, dziadków, cioć i wujków dyskutowano o okrucieństwie hitlerowców i sowietów, sowietów i hitlerowców, o podpatrywaniu przez dziurkę w zasłonie prowadzonych na rozstrzelanie, o Pierwszej Komunii Świętej podczas nalotu bombowego, zupie z kotła podbieranej niemieckim żołnierzom do puszek na rączkach z drutu, zaszlachtowanej przez czerwonoarmistów siedmioosobowej rodzinie mieszkającej na końcu ulicy, o niemieckim lekarzu, który podczas bombardowania wyciął na żywca woreczek robaczkowy mojej Mamie (co zresztą uratowało jej życie), o nerwicy, której nabawił się jej najmłodszy brat ze stresu od tych samych bomb, o staniu pod karabinami, liście rzeczy do spakowania przed wywózką na Syberię, zaszywaniu złotych świnek w poły ubrania, wielkanocnych biedatortach pieczonych przez moją Babcię z marchwi i ziemniaków, partyzantach, zrzutach z samolotów, o tym, jak Babcia zrobiła dziką awanturę niemieckim żandarmom, dzięki czemu wyciągnęła Dziadka z aresztu, nieodłącznym strachu dziś, jutro i do nie wiadomo kiedy, i smaku amerykańskiej czekolady znalezionej w lesie. Opowieści, które siłą rzeczy zamieszkały w moim dzieciństwie i które na zawsze zostały w mojej głowie.

Film wyświetlał się w mojej głowie z pełną wizją i dźwiękiem nawet kilka razy w tygodniu. I tak od dziecka, a na pewno od kiedy pamiętam.

Wojna jest wojną i nie ma znaczenia, czy jest domowa, czy międzynarodowa. Przemoc, ból, strach i mordowanie ludzi w imię czyichś ideałów zawsze są tym samym. Wojna ‒ jedna z ponadczasowych zabawek psychopatów uważających się za zbawicieli świata, z nieodłącznym wybujałym ego i kompleksami. A nam – domatorom i pacyfistom ‒ siłą rzeczy przychodzi uczestniczyć w tym show, które póki co bezpiecznie oglądamy, siedząc wygodnie przed telewizorem, popijając wieczorne piwo i współczując innym, że to straszne, co TAM teraz się dzieje. Myśląc o wydarzeniach grudnia 70., kiedy moja Mama mówiła: patrz i zapamiętaj, w chwili kiedy czołgi otaczały hotel Monopol w Gdańsku, do którego „przypadkowo” zaszłyśmy na obiad, a z helikopterów były zrzucane gazy łzawiące; mając w pamięci wydarzenia stanu wojennego, kiedy nastolatkowie, zamiast siedzieć w szkole na lekcjach, siedzieli w aresztach albo odbywali kilkuletnie wyroki w zakładach karnych; wspominając pobyt w Sarajewie chwilę przed wybuchem konfliktu na Bałkanach, trudno mi oprzeć się wrażeniu, że budowana przez nas misternie codzienność jest złudzeniem. W Sarajewie piłam kawę w centrum nowoczesnego miasta, obserwując roześmianych, fajnych młodych ludzi, fotografowałam zabytki, oglądałam w księgarni albumy poświęcone sztuce, wymieniałam uprzejmości z właścicielką restauracji i znowu piłam kawę. A potem poszłam na targ kupić owoce na drogę. Ktoś sprezentował mi gruszkę. Może był Serbem, Chorwatem, a może pochodził z Bośni. Jakie to miało znaczenie? I pomyślałam sobie wtedy, jak mi tutaj dobrze. Piękne późnojesienne słońce, otwarci, przesympatyczni ludzie ‒ nigdzie stąd nie jadę. A za chwilę tego świata już nie było.

P. Przegonienie SS było łatwiejsze niż mogłoby się wydawać. Znajoma psycholog poradziła mi, aby się zatrzymać, popatrzeć oprawcom prosto w twarz i zapytać, o co im tak naprawdę chodzi. Pomogło! Ostatni atak SS miał miejsce w połowie 1992 roku, w 47 lat po zakończeniu wojny. magazyn lubelski 3[18] 2014

9


tygiel

kity i hity Szyldy, kupy i wybory

(kat)

Pechowo w tym roku zima już po dwóch tygodniach odsłoniła to, co mogła zakryć śniegiem – psie kupy na trawnikach i mizerię wszechobecnej w mieście reklamy. Chodzenie z czworonogami na spacer z plastikowymi woreczkami na psie odchody nie jest problemem, o ile wystarczająco duży ich zapas mamy w kieszeni. Ale wiadomo, jak to jest z toksycznym plastikiem, więc właściciele psów nie są przekonani co do celowości takiego „dbania” o przyrodę. Może jednak lepiej bez woreczka, bo w końcu i tak spadnie deszcz i za którymś razem rozpuści to, co nie znalazło się w porę w śmietniku. Żeby było i czysto, i ekologicznie, przydałyby się specjalne torebki, które przez chwilę gdzieniegdzie w Lublinie były widziane, ale tylko przez chwilę i tylko gdzieniegdzie. Trwająca dwa tygodnie zima jedynie na chwilę odsunęła na bok problem zaśmieconych fasad budynków i parkanów. Małymi krokami w niektórych miastach udaje się uporządkować przód jednego lub dwóch domów. I chwała jego właścicielom za poczucie estetyki i wyobraźnie. Jednak widok tego, co mijamy na co dzień, napawa obrzydzeniem i frustracją bez nadziei, że w końcu ktoś się za to weźmie. Jak to się dzieje, że w innych miastach Polski i Europy można nad tym zapanować? Nie wiadomo. Póki co większa część centrum Lublina i innych miast Lubelszczyzny przytłacza brudem i bałaganem. Strach myśleć o tym, jak będzie to wyglądało przed, w czasie i po wyborach. (gras)

10

magazyn lubelski 3[18] 2014


Ciekawe miejsca – bunkier w Gościeradowie

z sieci

Wybudowany przez Niemców w 1941 roku schron bojowy powstał do ochrony drogi i przeprawy przez Wisłę. Zewnętrzne ściany bunkra składającego się z pięciu pomieszczeń miały grubość dwóch metrów i częściowo zostały wzmocnione płytą pancerną. Na stanie były też gazoszczelne drzwi i peryskop. Załoga składała się z sześciu żołnierzy i dysponowała karabinem maszynowym MG34 kaliber 7.92 mm o zasięgu 3.5 km. Bunkier znajduje się na prywatnej działce. Nie został wysadzony w powietrze z obawy przed naruszeniem konstrukcji pobliskiego kościoła. (nadesłała Dorota Karkusiewicz)

W tym roku przyleciały nieco wcześniej.

Wprawdzie bocian biały został uznany przez Międzynarodową Unię Ochrony Przyrody za gatunek najmniejszej troski, jednak w Polsce znajduje się pod ścisłą ochroną gatunkową. I słusznie, bo jest prawie tak stary jak świat i nawet w piramidach egipskich można znaleźć jego wizerunki. Bociany białe najchętniej zakładają gniazda na dachach domów, słupach i drzewach. W tym roku przypada VII światowy spis tego gatunku i obejmie on swoim zasięgiem Europę i Afrykę Północną. Warto przy tej okazji przypomnieć, że pierwszy na świecie spis bocianów odbył się w 1876 roku na terenie Szlakiem rowerowym do młyna Galicji. Współcześnie spisy odbywają się raz na 10 lat. Podczas ostatniego doliczono się Przez Wolę Trzydnicką, położoną nieopo- na terenie Polski ponad 52 tysiące bocianich par, co stanowi 20﹪ światowej populacji tych ptaków. Tegoroczny spis rozpocznie się w lipcu i obejmie 187 gmin Lubelszczydal Kraśnika, wiedzie interesująca trasa rowerowa. Miejsce wyjątkowe, bo znajdują zny. Tymczasem poszukiwani są obserwatorzy. Zgłoszenia należy przesyłać na adres: się przy niej zabytkowe młyny i założenia bociany.lubelskie@wp.pl pałacowo-parkowe. Warto zatrzymać się przy młynie wodnym Waldemara Budzyńskiego, który kontynuuje tradycje rodzinne od czterech pokoleń. Na początku redakcjalajf@gmail.com pozyskiwano tu mąkę razową. Później przy młynie powstała tama, jeszcze później stawy rybne. Kolejne etapy modernizacji wprowadzały nowinki techniczne, w tym turbinę wodną, która obsługiwała prądnicę, dzięki czemu można było oświetlić cały budynek. Młyn został upaństwowiony w 1956 roku i przejęła go Samopomoc Chłopska. W ręce rodziny Budzyńskich młyn ponownie trafił w 1983 roku. Obecnie w ciągu jednej godziny można tu przerobić tysiąc kilogramów pszenicy. (maz)

czytelnicy ślą:

(fó)

Pomnik Konstytucji 3go Maja Lublin, Plac Litewski

(fó)

Lublin ul.Hempla

magazyn lubelski 3[18] 2014

11


z okładki

Wiedzieć, gdzie dobrze wbić gwóźdź

Bizneswoman i malarka. Z taką samą pasją kupuje domy, jak i maluje na płótnie. Od prawie 30 lat mieszka w Wielkiej Brytanii, od 20 organizuje najsłynniejsze w Londynie bale dla polskiej emigracji. Z Marleną Anderson o chodzeniu w trampkach na obcasach, emigracji, przywiązaniu do Lublina i niebywałym szczęściu w życiu rozmawia Grażyna Stankiewicz. foto Michał Fujcik, Grażyna Stankiewicz 12

magazyn lubelski 3[18] 2014


K

iedy stoi Pani na posesji kościoła św. Mikołaja na Czwartku w Lublinie i patrzy Pani na panoramę okalającą wzgórze, to jakie myśli chodzą Pani po głowie?

‒ Że to jest najcudowniejsze miejsce, w jakim mogę być w tym momencie. Energia, jaka tam jest, a jednocześnie widok – powodują, że czuję się tam szczęśliwa. Jest to miejsce, które jest w moim sercu, bo zostałam w tym kościele ochrzczona. Ale też wychowałam się blisko Czwartku, przy ulicy Targowej, gdzie mieszkałam razem z rodzicami i rodzeństwem przez sześć lat, dopóki ojciec nie wybudował domu dla nas przy Glinianej. ‒ Wyjechała Pani i zamieszkała w Londynie, ale tak nie do końca na 100%. Nadal jest tu Pani dom, ogród, książki, rodzinne pamiątki, rzeczy osobiste. ‒ Pół życia tam, pół tutaj. Rzeczywiście bardzo jestem związana z Lublinem. Nie wyjechałam do Anglii dlatego, że musiałam, tylko że bardzo chciałam. Moje życie w Polsce było piękne. Pomimo że były to czasy PRL-u, nie mogłam narzekać. Każdemu życzę, żeby miał takie dzieciństwo i lata szkolne jak ja. Bez jakichkolwiek problemów. ‒ Rodzice prowadzili własny biznes. O dzieciach takich rodziców mówiło się wtedy, że to tzw. „bananowa młodzież”. ‒ Rodzice byli bardzo zaradni. Mieli wytwórnię oranżady i sklep warzywniczy przy ul. Kunickiego, a na początku lat 80. z powodu kłopotów z zaopatrzeniem rozwinęli farmę trzody chlewnej w Prawiednikach. Byli ogromnie elastyczni i nowocześni jak na tamte czasy. W zależności od potrzeby zmieniali profil działalności. To była ciężka praca. Nie pamiętam, żeby spali dłużej niż trzy godziny na dobę. Ale rzeczywiście stać nas było na dużo więcej niż innych. Na przykład co roku podczas wakacji wyjeżdżaliśmy całą rodziną za granicę ‒ do Holandii, Francji, nad Morze Czarne, do Czechosłowacji i Turcji. Byłam z rodzicami nawet za kołem podbiegunowym w Murmańsku. Takie wyjazdy wtedy nie były powszechne. Rodzice nam dużo dawali, ale też byli wymagający. Razem z siostrą i bratem musieliśmy w domu wszystko umieć zrobić. Mama goniła mnie do kuchni, a tata do garażu. No i już wtedy w tej kuchni byłam lepsza nawet od mojej mamy, i do dziś żaden mężczyzna nie zaimponuje mi, jeśli chodzi o sprawy związane z naprawą samochodu. ‒ Sielanka. Skąd więc pomysł na wyjazd? Panna z zamożnego domu wyrwała się z szarej polskiej rzeczywistości do wielkiego świata. To chyba jakaś fanaberia? ‒ Rzeczywiście niczego mi w domu nie brakowało, wszystko miałam podane na talerzu, cudowni ludzie, cudowna rodzina, materialne bezpieczeństwo i te możliwości, jakich nie mieli inni. Ale nie chciałam mieć takiego życia jak moi rodzice. No i to życie wydawało mi się wtedy za łatwe. A ja chciałam, żeby było trudniej. W pewnym momencie, jak człowiek ma wszystko w wieku 25 lat, to szuka czegoś innego. Chciałam przekonać się, co jestem warta. Wyjechałam ze 150 dolarami w kieszeni. Znałam tylko rosyjski i francuski. Chciałam doświadczyć, jak to jest być w Anglii, nie znać języka i nie mieć nikogo znajomego. Oczywiście rodzice protestowali, chcieli mnie wesprzeć, ale moja ambicja nie pozwoliła mi na to. ‒ Od razu wszystko się ułożyło? ‒ Miałam dużo szczęścia i jakiegoś opiekuna przy sobie, bo co zapragnęłam, to od razu stawało się realne. Spotykałam ludzi, których widziałam pierwszy raz, a oni mnie wspierali. Po przyjeździe stać mnie było tylko na pokój w 5 strefie Londynu, ale już po tygodniu mieszkałam w najbardziej ekskluzywnej dzielnicy ‒ w Chelsea. Wszystko się układało. Londyn daje, zwłaszcza młodym ludziom, duże możliwości. Jakikolwiek ma się talent, hobby, można rozwijać się w tym kierunku. Można wszystko. ‒ Nie każdy emigrant tak samo myśli. Szczęście to jedno, a predyspozycje to drugie. ‒ Wyjechałam, mając 25 lat. Wcześniej skończyłam reklamę w szkole handlowej im. Vetterów. Jakiś czas pracowałam jako plastyk-dekorator sceny w Teatrze Osterwy. Od szkoły podstawowej malowałam i to był mój pierwszy pomysł na biznes w Londynie. W Polskim Ośrodku Kulturalnym znalazłam na tak zwanej ścianie płaczu ogłoszenie, które pasowało do moich kwalifikacji. Na drugi dzień już miałam dobrze płatną pracę na Chelsea, malowałam obrazy dla biznesmena p. Kołaczka, który zajmował się handlem ropą naftową. Równolegle uczyłam się angielskiego biznesowego. Po trzech miesiącach wydawało mi się, że potrafię się swobodnie porozumieć. Chciałam być między ludźmi i doskonalić język, więc dodatkowo jeden dzień w tygodniu pracowałam w kawiarni. Mama nigdy by mi na to nie pozwoliła, ale tu mogłam sama o wszystkim decydować. Kiedyś przyszła pięcioosobowa rodzina. Znałam menu na pamięć, ale nie wiedziałam, czy dam radę ich obsłużyć. Wszystko gładko szło. Aż do chwili, kiedy jeden z gości poprosił o popielniczkę. A ja nie znałam tego słowa, a chciałam być bardzo elegancka, więc odpowiedziałam, że takiego dania nie ma w menu (śmiech). Dostałam mój pierwszy napiwek za poczucie humoru ‒ 5 funtów! Zresztą w tej kawiarni uważano mnie za oryginalną, bo jako jedyna kelnerka chodziłam w butach na obcasach. Ale ja w ogóle lubię wysokie magazyn lubelski 3[18] 2014

13


obcasy i jak wyjeżdżam na weekend, to nawet trampki noszę na obcasach. ‒ Dość szybko weszła Pani w angielską rodzinę. Było jeszcze łatwiej? ‒ Nie wiem, czy łatwiej, na pewno ciekawie. Szybko założyłam własny biznes. Sprzedawałam obrazy, a później pokończyłam różne kursy – komputerowe i obrotu obligacjami. Wiedziałam, że to jest okno na świat i na Londyn. Kiedy poznałam mojego męża, to on pomyślał, że jestem tą osobą, która na pewno przybije gwóźdź we właściwym miejscu w tym mieście. Pracowałam, nawet kiedy dzieci były małe. Malowałam i robiłam kaligrafię z dziećmi przy piersi. Ale w życiu wszystko się przydaje, wszystkiego należy spróbować. ‒ Od 20 lat jest Pani kojarzona z Balem Polskim, od ponad 40 lat największym wydarzeniem towarzyskim skupiającym Polonię w Wielkiej Brytanii. ‒ Jeśli osiąga się jakiś standard życia, to w pewnym momencie przychodzi potrzeba służenia i oddania swojego wolnego czasu innym. A przygotowanie takiej imprezy trwa rok. Kiedy zostałam gospodynią Balu Polskiego w Londynie, to była to impreza zamknięta. Pierwsze bale, od lat 70., organizowało starsze pokolenie polskiej emigracji, jeszcze z czasów wojny i lat powojennych. W pomoc angażowały się pani prezydentowa Kaczorowska, dziś np. Basia Hamilton, artystka, która ma wyłączność na portretowanie rodziny królewskiej. Od początku bale były organizowane po to, aby zintegrować środowiska Polaków, ale też aby dochód z balu przekazać na cele dobroczynne. Podczas balu urządzamy licytacje. Zebrane w ten sposób pieniądze przekazaliśmy na przykład Bibliotece Polskiej w Londynie czy Związkowi Polskich Pisarzy na Obczyźnie. Nie jesteśmy ani polityczni, ani religijni, i działamy non profit. I to też jest ważne, że robi się to bez honorarium za wykonaną pracę, bo są inni, którzy potrzebują naszej pomocy. Moi znajomi w Lublinie, kiedy dowiedzieli się, czym się zajmuję, zapytali się od razu ile ja z tego mam. Sorry, nic. To ty głupia jesteś. No może i głupia. Ale szczęśliwa. I to był koniec rozmowy. Nie wiem, jaką miarą inni mierzą, ale moja miara jest właśnie taka. Jeśli robisz coś z serca, to nie ma przeszkód, żeby to zrobić, i to bez brania za to pieniędzy. ‒ Stara polska emigracja powoli wykrusza się, ale każdego roku bilety kończą się na długo przed datą balu. ‒ Bo Polacy słyną z tego, że lubią tańczyć. Obecnie w balu bierze udział ponad 400 osób. Zawsze bierzemy pod uwagę, żeby sala była odpowiednio duża, ale też, aby miejsce było prestiżowe. Pierwszy bal odbył się w Royal Lancaster Hotel, tegoroczny w InterContinental Park Lane. Nasze bale to największe wydarzenie kulturalno-towarzyskie dla Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Odbywają się pod patronatem Ambasadora Polski, a wśród patronów był m.in. pan prezydent Lech Wałęsa. Dziś na balach bawią się trzy pokolenia, a przy dobrej zabawie jest dobry cel. W tym roku wylicytowaliśmy prawie 32 tysiące funtów.

14

magazyn lubelski 3[18] 2014


‒ Na 41. Balu Polskim pojawił się i Lublin, i Nałęczów. ‒ Rzeczywiście, zebraliśmy pieniądze na Dziecięcy Szpital Kliniczny w Lublinie, za co został zakupiony sprzęt do operacji laparoskopowych. To była wzruszająca sytuacja, kiedy po rozpakowaniu sprzętu zadzwonił lekarz o 5 rano i zapytał, czy mają czekać, czy już mogą operować, bo tylu pacjentów jest w kolejce na zabieg. I jeszcze powiedział, że całą noc będą operować, bo takie jest zapotrzebowanie. I to była taka piękna chwila, dla której warto było po raz kolejny zorganizować ten bal. Zawsze podkreślam, że jestem lublinianką, i zależy mi, aby Lublin promować, a przy okazji też Nałęczów, który jest mi bardzo bliski, a który w Anglii nie jest znany. Na potrzeby licytacji, którą zresztą prowadził znakomity chairman Hugh Edmeades z Domu Aukcyjnego Christies, pozyskałam pobyty wypoczynkowe i rekreacyjne m.in. w Nałęczowie oraz Kozłówce, ale też pobyt weekendowy w lubelskim Grand Hotelu. Nie ukrywam, że wykorzystałam swoje kontakty i kilka lubelskich firm przeznaczyło do toreb „goodybag”, zresztą reklamujących lubelski Uniwersytet Medyczny, souveniry dla uczestników balu, jak np. znakomite ziołowe herbaty i napoje energetyczne, czy książeczki reklamujące Lublin, które dostałam od Prezydenta Żuka. Na licytację trafiły też płyty Budki Suflera, obraz Piotra Żółkiewskiego oraz ceramika Agnieszki Parys Kozak. Od dwóch lat na balu przygrywa do tańca lubelski zespół Czaban Band. Chodzi o to, żeby w ten sposób zaistniała informacja o Lublinie i Nałęczowie, żeby nazwy miast funkcjonowały w Londynie. Wiadomo, że jak goście przyjadą na tygodniowy pobyt do Nałęczowa, to polecą go innym. I o taką reklamę też chodzi. chodzi. ‒ Stara polska emigracja w Londynie to inny, odchodzący już świat. Młodzi Polacy, którzy wychowali się w Wielkiej Brytanii, i ci, którzy wybierają Londyn na swoje miejsce w życiu, to już całkiem inne pokolenie? ‒ Stara emigracja niestety wymiera. Ale to ciągle są ludzie z niebywałym ciepłem i serdecznością. Mają nie tylko piękną kartę swojego życia, ale też już zwolnili i mają więcej czasu, który chętnie przeznaczają na potrzeby środowiska polonijnego. Z kolei polska młodzież ma już inną koncepcję na życie. Ja jestem w tych młodych ludziach zakochana. Mówią pięknym angielskim, coraz więcej młodych Polaków zajmuje eksponowane stanowiska. Nasza młodzież jest dobrze wykształcona, mądra, pod wieloma względami przewyższają młodych Anglików. W ścisłym centrum Londynu powstają coraz to nowe polskie kluby biznesowe. Oprócz tego, że mamy robotników przyjeżdżających z Polski, to na każdym kroku słychać polski język. Dziewczyna obsługująca mnie w banku to Polka, lekarz Polak. Śmieję się, że niedługo w Londynie angielski nikomu nie będzie potrzebny. ‒ Jest Pani w tej lepszej połowie swojego życia. Ciągle jeszcze bardziej artystka czy bizneswoman? ‒ Pierwszy obraz olejny namalowałam w szkole podstawowej i był to portret mojej mamy. Tata magazyn lubelski 3[18] 2014

15


nigdy nie był entuzjastą moich talentów artystycznych i zawsze podkreślał, że artyści daleko nie pociągną. Uważam, że powinno się w życiu robić wszystko i wszystkiego doświadczać, a dopiero jak masz doświadczenie, to powinno się wybrać to, co rzeczywiście chce się robić w życiu. Czyli to, co kochasz i czujesz. Ja to ciągle powtarzam moim dzieciom. Syn, który studiuje architekturę, i córka, która studiuje dziennikarstwo w Cambridge, potrafią haftować, malować, gotować, uprawiają różne dyscypliny sportowe, sami potrafią naprawić auto i zająć się domem. ‒ Wychodzi na to, że mają to po Pani. Energię zapewne również? ‒ Nie, to ja mam energię po nich. Dzieci dają tyle radości i siły, że dzięki nim mogę góry przenosić. Mam nadzieję, że są ze mnie tak dumne, jak ja z nich. Ja kocham ludzi i kocham być z nimi. Jestem przekonana, że aby w życiu robić coś pożytecznego, to bez innych ludzi i twórczych relacji z nimi raczej byłoby trudno. ‒ Dziękuję za rozmowę.

16

magazyn lubelski 3[18] 2014


polecają:

W SŁONECZNY DZIEŃ TYLKO OKULARY PRZECIWSŁONECZNE Z POLARYZACJĄ: Okulary z polaryzacją coraz chętniej są kupowane przez osoby, które dbają o zdrowie swoich oczu oraz cenią komfortowe widzenie w różnych warunkach pogodowych. Wiosenne słońce świeci coraz intensywniej, a wakacyjne wyjazdy tuż-tuż. Należałoby więc pomyśleć o zakupie okularów przeciwsłonecznych, najlepiej takich, które optymalnie chronią nasze oczy. Klienci przychodzący do salonu Ocular Canada, mieszczącego się w CH E.LECLERC przy ul. Zana 19 w Lublinie, przez cały rok chętnie kupują okulary z polaryzacją. Różnica między zwykłymi szkłami przeciwsłonecznymi, w których często występuje przekłamanie naturalnych barw, a tymi z polaryzacją uwidacznia się już w pierwszej chwili ich używania. – Polaryzacja to, najprościej mówiąc, soczewka przeciwsłoneczna z filtrem, eliminująca szkodliwe dla oczu promieniowanie, jednocześnie poprawiająca jakość postrzeganych barw otoczenia, które są bardziej kontrastowe i wyraźne. Dodatkowo polaryzacja eliminuje rażące odblaski, które powstają na powierzchniach płaskich, takich jak tafla wody, śnieg czy asfalt, na które patrzymy w pełnym słońcu, a czego nie robi zwykła soczewka przeciwsłoneczna – wyjaśnia Artur Mikusek, technik optyk dyplomowany z 25-letnim stażem. Okulary z polaryzacją są nieocenione m.in. dla kierowców, wędkarzy i osób uprawiających sporty. W słoneczne dni przydatne są dla każdego, kto ceni sobie komfort widzenia. To, co ważne, to używanie okularów z polaryzacją przez osoby z wadą wzroku. Jest to duże udogodnienie dla tych, którzy nie są przekonani do soczewek kontaktowych lub z różnych powodów nie mogą ich nosić. W salonach Ocular Canada wykonujemy okulary z polaryzacją do każdej korekcji wzroku,

do prawie każdej oprawy korekcyjnej i przeciwsłonecznej. Dla jeszcze bardziej wymagających klientów możemy wykonać okulary z polaryzacją i progresją. Dla wielbicieli designu wykonujemy soczewki przeciwsłoneczne w przeróżnej barwie, nawet gradalnie barwione, co dodaje wizualnej lekkości i elegancji. Klienci, decydując się na zakup okularów przeciwsłonecznych z polaryzacją, zastanawiają się, której firmy okulary w największym stopniu spełnią ich oczekiwania i zapewnią komfortowe widzenie. W salonach optycznych Ocular Canada oferujemy okulary polaryzowane firm z całego świata. Każdego, kto dba o swoje oczy, zapraszamy do Salonu Optycznego Ocular Canada, gdzie klienci mogą liczyć na fachową pomoc w doborze okularów i soczewek, a ponadto mogą również zbadać wzrok u doświadczonych lekarzy okulistów oraz skorzystać z porady optyków i stylistów.

Soczewki przeciwsłoneczne zwykłe

Soczewki przeciwsłoneczne z polaryzacją

OCULAR CANADA 2 SP. Z O.O. UL ZANA 19 20-601 LUBLIN TEL 81 528-06-56 WWW.OCULARCANADA.PL

magazyn lubelski 3[18] 2014

17


Ja nie usypiam – ja znieczulam tekst Maciej Skarga foto Marcin Pietrusza

„Obowiązek niesienia pomocy ‒ kanon zawodu lekarza ‒ nie ma nic wspólnego z działaniami mającymi na celu świadome skracanie życia. Ze świadczeniem, które można określić jednym słowem ‒ zabijanie. Lub eutanazja. Obowiązek niesienia pomocy nie może obejmować też pomocy w popełnianiu samobójstwa osobom w końcowym etapie ich życia, którym należy zapewnić humanitarną opiekę terminalną i godne warunki egzystencji. Żadne uregulowania prawne nie powinny więc nadawać lekarzowi prawa zadawania śmierci, nawet jeśli chory o to prosi” ‒ prof. dr hab. Andrzej Nestorowicz w liście do Marszałka Sejmu, przekazanym do sejmowej Komisji Zdrowia w lutym 2005 r.

18

magazyn lubelski 3[18] 2014


D

o połowy XIX wieku każdy zabieg operacyjny wiązał się z ogromnym bólem. Starano się go zmniejszyć, m.in.: hipnozą, podawaniem alkoholu, wyciągami z różnych roślin, konopiami indyjskimi oraz opium. Niestety nie były one skuteczne. Dopiero z pomocą przyszła anestezjologia ‒ To prawda. Poprzednio przez całe tysiąclecia ludzie albo umierali w trakcie chirurgicznych zabiegów, albo nie poddawali się jakiemukolwiek chirurgicznemu leczeniu, bo był strach, że się nie wytrzyma z powodu bólu. Wreszcie od dnia 16 października 1846 roku wszystko się diametralnie zmieniło. Wtedy to w szpitalu Massachusetts General Hospital w Bostonie William Morton podał choremu na sali operacyjnej eter. Ku zdziwieniu chirurgów chory ani drgnął w czasie zabiegu. Ponadto go przeżył, mimo tego, że operowano mu guza na szyi. Wydarzenie to w medycynie porównano nawet do wymyślenia przez ludzkość koła. To pierwsze skuteczne znieczulenie zdecydowanie bowiem wpłynęło na całą naszą cywilizację uwalniając ludzi od cierpienia, bólu i częstej w tych stanach śmierci. ‒ Anestezjologia zatem jest dość młodą dziedziną. Jej nazwę przyjęto od greckiego słowa: anaisthetos – nieczułość ciała, którego Platon użył w znaczeniu filozoficznym. A jak należy ją rozumieć w odniesieniu do medycyny? ‒ W swym wymiarze europejskim, a w tym również i w Polsce anestezjologia składa się z czterech elementów: podawania znieczulenia, intensywnej terapii, czyli ratowanie życia w stanie jego bezpośredniego zagrożenia, resuscytacji ( reanimacji) przywracającej czynności własne układu krążenia oraz walki z bólem. ‒ Ból dominuje w naszej psychice wywołując nie tylko strach w życiu codziennym, ale wręcz przerażenie w odniesieniu do wszelkiego zabiegu operacyjnego. Czymże zatem jest? ‒ Darem natury stworzonym po to, aby chronić człowieka przez zdolność do odczuwania fizycznego cierpienia. Towarzyszy nam od dnia narodzin. Z jednej strony ostrzega i dzięki niemu, np. po raz drugi nie wetkniemy palca do gorącego piecyka. A z drugiej pomaga w rozpoznaniu stanów chorobowych. Traci jednak swój pierwotny sens, gdy staje się niepotrzebnym cierpieniem i oczywistym jest, że należy go wtedy znieść ‒ Zwłaszcza, jak rozumiem, kiedy jest ostrym bólem operacyjnym. ‒ Tak. Tam zupełnie nie jest nam potrzebny. ‒ I wtedy należy pacjenta znieczulić, a nie uśpić, jak się potocznie określa ten stan w kręgach poza medycznych. ‒ Słuszna uwaga. Zauważmy, że w dzisiejszych czasach uwalniamy chorego od cierpienia bólu śródoperacyjnego w dwojaki sposób. W postaci znieczulenia tzw. regionalnego, przewodowego, lub też znieczulenia ogólnego dominującego przy zabiegach operacyjnych. W pierwszym z nich w sposób kontrolowany blokujemy na pewien okres czasu przewodnictwo nerwowe tak, że pewna część ciała jest absolutnie bezbolesna. Zachowujemy jednak świadomość pacjenta, który nie śpi. W drugim zaś środki jakie są w nim podawane choremu, poza uwolnieniem go od samego bólu wywołują także inne reakcje organizmu: zniesienie odruchów i automatyzmów, które występują w reakcji na ból oraz wprowadzają go w sen. ‒ W znieczuleniu ogólnym, które trwa czasem nie kilka, a nawet kilkanaście godzin, ktoś musi jednak cały czas dbać o utrzymanie podstawowych funkcji życiowych chorego. ‒ I tym kimś, przede wszystkim, jest właśnie anestezjolog, który w dzisiejszych czasach nie ogranicza się wyłącznie do podawania znieczulenia. Mój nauczyciel uczył mnie i ja się z tym absolutnie magazyn lubelski 3[18] 2014

19


ANdrzej NEstorowicz – prof. dr. hab.n. med., kierownik Katedry i I Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Wykłada na Uniwersytecie Medycznym w Lublinie na II Wydziale Lekarskim z Oddziałem Anglojęzycznym. Członek European Society of Anaesthesiology, American Society of Regional Anesthesia and Pain Medicine oraz członek honorowy Polskiego Towarzystwa Anestezjologii I Intensywnej Terapii. Autor 255 prac opublikowanych w recenzowanych czasopismach krajowych i zagranicznych. Prezes Polskiego Towarzystwa Anestezjologii i Intensywnej Terapii – kadencji 2002-2005, wieloletni redaktor naczelny czasopisma „Anestezjologia Intensywna Terapia”.

zgadzam, że w momencie, gdy chory jest w pełni znieczulony, zapada w sen i traci możliwość kontrolowania własnego dobrostanu my przejmujemy obowiązek nadzorowania jego bezpieczeństwa. Bezbronny, cierpiący, obnażony człowiek kładzie się na stół i musi zaufać jakiejś osobie, która będzie broniła jego interesów. Mówiąc brutalnie chirurgia, żeby pomóc musi zaszkodzić. Musi okaleczyć, przeciąć skórę i dostać się do narządu. Wywołuje przy tym u chorego różne reakcje, które mogłyby być tragicznymi dla niego, jeśli anestezjolog nie zadba o jego dobro w każdym wymiarze. Żeby go nie bolało, żeby nie cierpiał psychicznie, czyli spał i żeby nie poruszał się na stole. Światowe Towarzystwo Anestezjologii na swoim sztandarze wpisało w herbie: czujność i bezpieczeństwo. I to jest nasza zasada. ‒ Czy to znaczy, że w trakcie operacji jeśli z pacjentem dzieje się coś niedobrego anestezjolog może powiedzieć operatorowi, proszę przerwać? ‒ Ma obowiązek. W dzisiejszych czasach takie sytuacje zdarzają się o wiele rzadziej niż w poprzednich latach, ale bywają. Niekoniecznie są zawinione przez zespół lekarzy. Jeśli jednak mogą niekorzystnie wpłynąć, nie na znieczulenie, lecz na ogólny stan chorego wtedy operacje przerywamy. ‒ I operator się z tym zgadza? Przecież niemal tradycyjnie zakłada się, że na stole operacyjnym o wszystkim decyduje wyłącznie ten, który nas operuje. ‒ Do lat sześćdziesiątych, odkąd datuje się właściwie rozwój anestezjologii w Polsce, bywało różnie. Wtedy bowiem choremu przed operacją narkozę eterową podawała siostra zakonna, albo przyuczona w szpitalu osoba. I chirurg przez lata był przyzwyczajony do tego, że jest panem na sali operacyjnej. Obecnie generalnie nie ma z tym problemów i brak uznania przez operującego słuszności decyzji anestezjologa bywa incydentalny oraz źle postrzegany. Zdarza się, co prawda, że koledzy chirurdzy chcą także decydować o znieczuleniu. Ale na szczęście większość rozumnych chirurgów nie manifestuje już samego siebie poprzez takie zachowania. W tej chwili jest normą, że anestezjolog odpowiada za znieczulenie i stan ogólny, a chirurg za odpowiednie przeprowadzenie samego zabiegu. I w większości szpitali się jej przestrzega. ‒ Operujący dość często wcześniej jednak wychodzi z sali, a anestezjolog z pacjentem jeszcze zostaje. Co myśli widząc jak chory wraca do siebie? Czy mówi sobie: Ok., wszystko jest w porządku, cieszę się? ‒ Absolutnie. To są moje słowa. Mam pełną satysfakcję, gdy chory otwiera oczy, spełnia proste polecenia, oddycha całkiem wydolnie, wracają mu odruchy i nic go nie boli. Czyli generalnie rzecz biorąc wraca z powrotem do nas i bezpiecznie może już sam o siebie zadbać. ‒ O ile wiem obecność anestezjologa przy pacjencie nie odnosi się tylko do sali operacyjnej. ‒ Zgadza się. Przed operacją musimy zapoznać się z historią choroby pacjenta, z jego stanem i z nim samym, żeby móc indywidualnie przygotować go do znieczulenia. Zadbać o wszystko, żeby przeżył. Jesteśmy z nim także w pierwszym okresie pooperacyjnym zlecając zniesienie bólu, który przecież dalej się pojawia. Stąd też anestezjolog, poza swoją wiedzą, musi znać wiele innych dziedzin medycyny. Podam dla przykładu, że musi wiedzieć, co to jest zawał, co to jest choroba wieńcowa i na czym polegają zaburzenia rytmu serca. A z chorób płucnych, co to jest rozedma, zapalenie płuc, czy też astma oskrzelowa. ‒ Stąd wniosek, że jest to odpowiedzialny, a zarazem trudny zawód. ‒ Rzeczywiście takim jest. Ale tu gdzie decyduje się o największej wartości człowieka jaką jest życie innym być nie może. A nie jesteśmy tylko na salach operacyjnych. Prowadzimy także oddziały intensywnej terapii. Jeden z nich jest w naszym Szpitalu PSK4 w Lublinie. I pomagamy także w akcjach

20

magazyn lubelski 3[18] 2014


ratowniczych. Żeby więc stać się specjalistą anestezjologii i intensywnej terapii należy ukończyć wydział lekarski w uczelni medycznej, odbyć staż podyplomowy z lekarskim egzaminem państwowym i dodatkowo przejść sześć lat szkolenia w zakresie anestezjologii i intensywnej terapii kończąc je egzaminem państwowym. ‒ Anestezjolodzy prowadzą również poradnie zwalczania przewlekłego bólu. w Lublinie także? ‒ Leczenie przewlekłego bólu to trudna i ważna dziedzina medycyny. Nie przez wszystkich doceniana. Ponad dwadzieścia lat w SPSK NR 2 przy ulicy Staszica w Lublinie istniała taka poradnia i chorzy otrzymywali od anestezjologów kwalifikowaną, specjalistyczną pomoc przeciwbólową. Był to jedyny akredytowany ośrodek w województwie lubelskim, w którym młodzi lekarze mogli się szkolić w jaki sposób postępować z bólem. Niestety, na początku 2O13 roku dyrektor tegoż szpitala doszedł do wniosku, że taka usługa jest niepotrzebna, a przy tym nierentowna i poradnię przeciwbólową zlikwidował. W efekcie w mieście pozostały tylko nieliczne poradnie, które nie mają zarówno tak znaczącego zaplecza jak akademicki szpital, jak i zespołu anestezjologów o wieloletnim doświadczeniu klinicznym. Szkoda. Co więcej, w następstwie tej decyzji województwo lubelskie jest jedynym w Polsce, gdzie nie ma możliwości doskonalenia lekarzy w tym zakresie. Obecnie czynię starania, żeby taką poradnię stworzyć przy SPSK NR 4. Potrwa to pewnie, ale mam nadzieję, że się uda. ‒ Powiedzmy więc ‒ kim jest anestezjolog. ‒ Adwokatem chorego, który troszczy się o niego mając głęboką wiedzę i o wiele lepsze narzędzia pracy niż kiedyś. Aparatura, którą stosujemy do kontrolowania bezpieczeństwa pacjenta jest bardziej czuła, bardziej wrażliwa i potrafimy już dokonywać nią znieczuleń bez względu na wiek pacjenta. Miesiąc temu w sposób absolutnie bezpieczny przeprowadziliśmy w naszym szpitalu znieczulenie u osoby, która miała sto dwa lata. Mówiąc krótko chirurg jest zwyczajowo osobą bliską pacjentowi, ale bez dobrego anestezjologa naprawdę niewiele może zdziałać. ‒ Panie profesorze poświęcił Pan Anestezjologii całe swoje zawodowe życie. Czy jednak poza medycyną ma Pan jakieś pasje? ‒ Podróże. Interesuje mnie świat w każdym wymiarze swego istnienia. Interesują mnie obce kultury i jak oraz czym różnią się ludzie się na świecie. ‒ A poza nimi, gdy przejdzie Pan już na emeryturę? ‒ Spełnię swoje marzenie. Pewnie gro czasu poświęcę grze na pianinie. I może przy tym będę się również bawił w ogrodnika.

magazyn lubelski 3[18] 2014

21


ludzie

tekst i foto Krzysztof Stanek

17 kilometr贸w 22

magazyn lubelski 3[18] 2014


Ś

lady wychodzące z rzeki. Kilkadziesiąt metrów dalej porzucony worek po ubraniach. Mają do zabezpieczenia dwadzieścia dróg. Przekraczający nielegalnie granicę wybierają jedną.

Niewielkie pomieszczenie tuż za dyżurką. Funkcjonariusze stoją na baczność. W tle słychać wydawane przez oficera dyżurnego rozkazy ochrony granicy państwowej oraz przydzielenie zadań. Zbliża się godzina 11. Spoglądam przez okno. Na placu stoi już gotowy do rozpoczęcia służby terenowy land rover. Nieco dalej garaże, a w nich łodzie motorowe, quady, motocykle crossowe oraz ścigacze. Wszystko niezbędne na trudnym i zróżnicowanym nadburzańskim odcinku granicy. Kończy się odprawa. Cały ekwipunek gotowy. Broń, kajdanki, lornetka i radio. Wychodzimy na zewnątrz. Uderza w nas zimny i mocny powiew wiatru. Zapowiada się taki cały dzień, ale służba jest zawsze i bez względu na pogodę. Ostatnie sprawdzenie ekwipunku i możemy zacząć patrol. Solidny krok i ląduję na tylnym siedzeniu terenówki. Opuszczamy placówkę, mijając kilkudziesięciometrowy maszt radiowy. Ubita droga zdradza, że jesteśmy na obrzeżach Włodawy. Stąd do granicy z Białorusią jest najwyżej kilkaset metrów. Jedziemy wąskimi podmiejskimi uliczkami. Za kierownicą siedzi starszy chorąży Artur Bzowski, a obok dowódca patrolu starszy chorąży sztabowy Wojciech Adamowicz. Kilka dni wcześniej Rosja weszła na teren Ukrainy. Jest wyczuwalny niepokój, szczególnie tu, tak blisko polskiej granicy.

Szlak przemytniczy

Pomimo że jest środek dnia, ruch w mieście niewielki. Do najbliższego przejścia granicznego w Sławatyczach jest 30 kilometrów. Włodawa znajduje się na trasie przemytu wiodącej ze wschodu na zachód. Miasto liczy 13 tysięcy mieszkańców. Jest położone niemal na granicy polsko-białoruskiej. Przemytnicy i nielegalni imigranci wykorzystują to, przekraczając rzekę graniczną właśnie w tym miejscu, licząc na łatwe wtopienie się w tłum. Kierujemy się na drugi koniec miasta, aby przeprowadzić kontrolę drogową. Wjeżdżamy na starą betonową drogę. Po kilkuset metrach zauważamy kobietę leżącą w rowie z rowerem. Stary składak ląduje na pace samochodu. W oczach staruszki lekki strach miesza się z wdzięcznością. Do pokonania miała jeszcze kilka kilometrów. Mieszka sama z niepełnosprawnym bratankiem. – Myślałam: kiedy ja dojdę na piechotę, ale Pan Bóg zesłał ludzi – mówi. W tych rejonach jest wiele trudno dostępnych wiosek, o których mało kto pamięta. Czasami pogranicznicy pomagają starszym osobom choćby przynieść drewna na opał. Staruszka na pożegnanie życzy nam szczęśliwej drogi. Jeszcze nie wiemy, czy taka będzie. Ustawiamy się przy drodze na Białą Podlaską. To częsta trasa przemytnicza. Przestępcy, przekraczając granicę w Sławatyczach, zjeżdżają z drogi krajowej 64 wiodącej na zachód i wybierają dłuższą i mniej uczęszczaną drogę przez Włodawę. Tam będzie leciał śmigłowiec lotniczego pogotowia – rozlega się przez radio. Dobrze, przyjąłem. Wszystkie loty w obszarze granicy muszą być zgłaszane. Wysiadamy. Pogoda się pogarsza. Artur Bzowski bierze do rąk lornetkę. Obserwuje samochody. Oprócz zagranicznych zatrzymuje się głównie auta spoza powiatu. Dźwięk zapowiedzianego śmigłowca jest coraz intensywniejszy. Sznur kilku pojazdów przejeżdża przez widoczne w oddali rondo i zbliża się w naszym kierunku. Jak ta pani przejedzie, to następny – mówi dowódca. Samochód z Kielc zatrzymuje się przy nas. Pozornie rutynowe sprawdzenie apteczki i gaśnicy w bagażniku daje możliwość szukania skrytek do przemytu. Jeszcze jedna kontrola i ruszamy na trasę w kierunku Lublina. Nie możemy stać zbyt długo w jednym miejscu. Przemytnicy papierosów szybko informują się nawzajem, gdzie znajdują się patrole, i niejednokrotnie wypuszczają „czujki” przed właściwym pojazdem, żeby sprawdzić trasę. Zero, zero, tu dwadzieścia osiem. Kończymy zadanie czwarte, przemieszczamy się do następnego. Koniec kontroli, jedziemy nad granicę.

Granica

Wjeżdżamy na obrzeża miasta. Droga staje się coraz bardziej wyboista. Dopiero teraz odczuwam twarde siedzenie land rovera. Przed nami stary motocykl Jawa kopcący niebieskim dymem. Jakby czas się tutaj zatrzymał. Wjeżdżamy na teren dawnej jednostki wojskowej, jeszcze z czasów PRL. Znad ostatnich pojedynczych domów wyłaniają się żelbetowe wojskowe konstrukcje. Wokół żywej duszy. Ubita droga ostatecznie się kończy. Przed nami już tylko granica. Po lewej stronie mijamy mały cmentarz żołnierzy radzieckich i pozostałości wojskowej strzelnicy. Zatrzymujemy się na wysokim nasypie. Widać już słup graniczny 1140. W dole rozciąga się szeroki pas zieleni na Białorusi, przecięty tylko krętą rzeką. Aż trudno uwierzyć, że to już polska granica. Taka sama przyroda po obu stronach Bugu, to samo powietrze, a dwa różne kraje, dwa różne systemy i dwie odmienne wizje świata. Powoli zjeżdżamy na dół. Stromy zjazd prowadzi na podmokły, bagienny teren. Jesteśmy nad samym brzegiem. Wokół tylko mokradła, ale tej zimy dokładnie w tym miejscu granicę przeszło dwóch uchodźców z Bliskiego Wschodu. Na dworze był silny mróz, a oni przepłynęli rzekę bez ubrań. Wcześniej przekroczyli granicę ukraińsko-białoruską. – Tak jak znak graniczny nam wyszli. Jeden poszedł tu na miejscowość, a drugi szedł tą drogą – pokazuje Wojciech Adamowicz. Aby rozpocząć patrol w terenie, musimy wrócić do znaku granicznego. Masywna terenówka wdrapuje się na strome wzniesienie. Meldunek do dyżurnego i możemy ruszać dalej. Codzienna magazyn lubelski 3[18] 2014

23


służba rozpoczyna się od sprawdzenia śladów nad rzeką. – Obligatoryjnie każdego dnia rano należy wykonać sprawdzenie brzegu rzeki pod kątem ujawnienia jakichkolwiek śladów ewentualnego nielegalnego przekroczenia. Zawsze jest to planowane albo pieszo, albo jest to quad – mówi Adamowicz. Szuka się nie tylko śladów, ale też porzuconych ubrań. Przemytnicy jednak nie przebierają w środkach. Mają odpowiednio przystosowane samochody terenowe z mocnymi silnikami. Gdy wracają z nielegalnym towarem, to gnają przed siebie, nie patrząc na konsekwencje. Powoli zbliżamy się do wodowskazu pokazującego stan wody na Bugu. Na rozległej polanie przebiegają przed nami sarny i zające. Dzikie zwierzęta często towarzyszą funkcjonariuszom w służbie, ale też przychodzą z Białorusi. – Miałem z kolegą nocną obserwację, trzy godziny z kamerą termowizyjną. W pewnym momencie słyszymy trzask po drugiej stronie, zaraz następny. Słychać, że idzie do nas, i nagle plusk do wody. Mówię do kolegi: jak nic ktoś idzie, zaraz będziemy mieli zatrzymanie. Wyłączyłem kamerę, bo trochę hałasuje. Słychać, że ktoś płynie przez rzekę. Podsuwam się bliżej wody. I nagle dwa kopyta na brzegu, podnosi się łoś. Wyczuł nas i z powrotem do tej wody – wspomina Wojciech Adamowicz. Rozmowę przerywa grupa kilku osób widoczna na horyzoncie. Jedziemy do nich. Wszystko w porządku. Zajmują się wycinką traw. W końcu dojeżdżamy do wodowskazu. Po sprawdzeniu stanu wody wspinamy się na niewysoką górkę. Kiedyś był tu most drogowy łączący dwa brzegi. Zostały tylko nasypy, a na nich słupy graniczne. Ironia historii. Miejsce, które dawniej łączyło, teraz wyznacza granicę podziałów. Dowódca patrolu Wojciech Adamowicz patrzy przez lornetkę na drugą stronę. W służbie jest niemal od dwudziestu lat. Wcześniej pracował m.in. na przejściu granicznym w Dorohusku w ekipie tzw. skrytkowców przeszukujących wagony kolejowe. Artur Bzowski do ochrony granicy zaciągnął się w 2006 roku. Do Włodawy przeszedł z Terespola. Łącznie w Placówce Straży Granicznej we Włodawie służbę pełni czterdziestu funkcjonariuszy. Ochraniają oni niemal siedemnastokilometrowy odcinek rzecznej granicy z Białorusią. Opuszczamy rubieże Włodawy. Przed nami już wyłania się wieża kościoła w Orchówku. Po drugiej stronie rzeki widać drewnianą altanę. Przeznaczona jest tylko na zabawy dla białoruskich pograniczników. Dostęp do granicy jest mocno strzeżony. Zwykły człowiek nie może się do niej dostać. Tu najlepiej widać oblicze reżimu. Land rover powoli pokonuje nierówności terenu w kierunku łysej góry i wieży widokowej. Obiekt zbudowany dla turystów jest też przydatny do obserwacji granicy. Razem ze starszym chorążym Arturem Bzowskim dostajemy się na sam szczyt. W oczy rzuca się od razu drut kolczasty przy samym białoruskim brzegu. Jak się dowiaduję, to Sistiema. Zbudowany jeszcze za czasów ZSRR system ochrony granicy. Rozciągnięty jest na całej długości granicy polsko-

24

magazyn lubelski 3[18] 2014


-białoruskiej. Każde dotknięcie drutu włącza sygnał alarmowy. Przed drutem znajduje się szeroki pas orny, tak żeby każdy, kto chce przekroczyć granicę, zostawił swój odcisk buta. Za drutem granicznym widać pierwsze zabudowania Tomaszówki, która przed wybuchem wojny należała do Polski, a nawet była dzielnicą Włodawy. Podobno na stacji kolejowej w Tomaszówce wciąż wisi tablica z napisem Włodawa, a teraz, jak mówi Artur Bzowski: – Trzeba mieć przepustkę, żeby tam wjechać. Z góry widzę, że dalsza droga nie będzie łatwa. Wśród gęstych krzaków robi się coraz ciemniej, mimo że jest środek dnia. Po lewej stronie wciąż ciągnie się Sistiema. Dojeżdżamy do samego brzegu. Droga się zwęża. Pod nami urwisko. Nie przejedziemy. Wąski, stromy nasyp mógłby się osunąć pod dwutonowym kolosem i wylądowalibyśmy w rzece. Zero, zero, tu dwadzieścia osiem. – Zgłaszam się. – Do trzydzieści jeden nie mam przejazdu, tak że muszę się cofnąć przez Starą Wieś i tu do nasypu. – Zrozumiałem – melduje dowódca. Objeżdżamy zagajnik. Zza horyzontu pojawia się zardzewiała konstrukcja starej asfaltowni. Dostajemy informację, że przy słupie 1130 czeka na nas kontrola. Samochód z trudem wdrapuje się na dawny nasyp kolejowy. Tutaj 3 września 1939 roku spadły niemieckie bomby. Tory kolejowe wiodły na drugą stronę Bugu. Pod koniec września przed dwoma okupantami miasta i mostu kolejowego broniła już tylko Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” i resztki wyczerpanych żołnierzy z innych oddziałów. Z daleka widać już czekającego na nas komendanta placówki. Zjeżdżamy powoli z nasypu nad brzeg rzeki. To w tym miejscu ginęli żołnierze generała Kleeberga, broniąc ostatnich skrawków wolnej Polski. Jesteśmy w ostatnim w miarę dostępnym miejscu. Dalej drogą przejadą już tylko samochody terenowe. Na szczęście „Landek” ma wysokie zawieszenie i napęd 4x4. Mijamy hałdy odpadów z nieczynnej już garbarni. Spomiędzy gęstych krzaków unosi się dym. To pracownicy wycinający drzewa grzali się przy ognisku. Do kolejnego miejsca idziemy z dowódcą na piechotę. Brzeg musi być dokładnie sprawdzony. Przed nami po białoruskiej stronie wysoka kredowa skarpa. – Tutaj często strażnicy siedzą na górze i obserwują – mówi Wojciech Adamowicz. Zanim wrócimy do samochodu, wszystkie nasze ślady trzeba zatrzeć, żeby nie zmylić następnego patrolu. Robi się coraz ciemniej.

magazyn lubelski 3[18] 2014

25


Trzy państwa, trzy światy

Zbliżamy się już do styku granic Polski, Białorusi i Ukrainy. W półmroku widać dookoła powalone przez bobry drzewa. Całe zagajniki stoją w wodzie. To prawdziwie dziki teren. Zza drzew wyłaniają się biało-czerwone barwy słupa granicznego 1123. Jesteśmy na trójstyku. Po drugiej stronie ciągle widać druty i za rzeką Białoruś. – Cała ich Sistiema jest tak zbudowana że w kilku miejscach ma bramy. Przez nie wjeżdża ciągnik rolniczy, żeby zaorać pas. Przestępcy mieli układ z kimś po białoruskiej stronie. Ktoś zostawiał bramę otwartą i oni przechodzili tak, że nie włączał się alarm – wspomina Wojciech Adamowicz. Dojście nad sam brzeg jest przeorany przez dziki. Musimy się przedzierać przez chaszcze i mokradła. Nagle zauważamy białoruskiego strażnika. – Usłyszał, że idziemy, i dlatego poszedł w krzaki – mówi Wojciech Adamowicz. – Stoi, patrzy się – dodaje Artur Bzowski. Przez chwilę obserwuje nas z ukrycia, a potem znika. Wychodzę z krzaków. Teraz dokładnie widzę potrójną granicę. Sistiema na małym cypelku zakręca i się kończy. Dalej już tylko Ukraina. Białoruscy pogranicznicy często polują w tym miejscu na zwierzęta. – Raz było tak, że siedzieliśmy tu na ławce za gałęziami. Przyszli z psami do nagonki, żeby zagonić zwierzynę na ten cypel. Sarna nie miała gdzie uciec, a Białorusin stanął na pniaku, przeładował kałacha i czeka. Ja patrzę, co on robi z giwerą. Zaczęliśmy krzyczeć, on nas zobaczył i uciekł – wspomina Adamowicz. Jeszcze raz spoglądam na granicę. Jeden punkt, a trzy tak różne światy. Jest już niemal zupełnie ciemno. Musimy ruszać. To już prawie koniec patrolu. Na tym odcinku droga jest bardzo trudna, przeorana wzdłuż głębokimi koleinami. Trzeba jechać po krawędziach nierówności. Lepiej nie utknąć w tej głuszy. Ostatni punkt patrolu jest w zasięgu wzroku. W oddali, za rzeką, widać ukraiński słup graniczny. Jesteśmy na terenie ochranianym przez placówkę w Zbereżu. Land rover mocno przyspiesza. Musimy wrócić zgodnie z planem. Przed nami Dubnik, wieś położona w środku lasu. Kilka chałup, w jednej tylko tli się światło W kilkanaście minut dojeżdżamy na miejsce. Dyżurny już na nas czeka. Artur Bzowski rozpakowuje torbę z ekwipunkiem. W tle słychać dźwięk rozładowywanej broni Wojciecha Adamowicza.

26

magazyn lubelski 3[18] 2014


T

radycja, produkty regionalne, kultura miejsc, krajobrazowe walory otoczenia i kulinaria – to składa się na tożsamość miejsc, na terenie których działają trzy Lokalne Grupy Działania – LGD „Kraina wokół Lublina”, LGD Ziemia Biłgorajska i LGD Ziemi Kraśnickiej. – To, z czym stykamy się na co dzień, to ogromny potencjał mieszkających tu osób oraz piękna tradycja miejsc, w których się wychowali i z którymi związali swoje życie. Jednak z różnych powodów nie wykorzystują w pełni atutów, jakie posiadają. A u podstaw naszego projektu „Zasmakuj w tradycji” leży uświadomienie mieszkańcom terenów, na których działają nasze LGD, że wokół produktów lokalnych, tradycyjnej kuchni i wspólnych działań można stworzyć nową jakość w życiu codziennym i zawodowym – wyjaśnia Małgorzata Olechowska z LGD „Kraina wokół Lublina”. Projekt, który wystartował w marcu tego roku, skierowany jest do organizacji pozarządowych, przedsiębiorców działających w branży spożywczej, gastronomicznej i agroturystycznej, rodzin rolniczych, wytwórców lokalnych produktów. Efektem projektu z jednej strony jest zaktywizowanie tych, do których jest adresowany, a z drugiej strony zainteresowanie tymi miejscami turystów z regionu i spoza Lubelszczyzny. Projekt jest realizowany na kilku równoległych płaszczyznach. – Postawiliśmy na lokalne kulinaria, których część już znajduje się na ministerialnej liście produktów tradycyjnych. Ale zarówno mieszkańcy naszego regionu, jak i osoby odwiedzające nasze województwo o wielu smakołykach nigdy nie słyszało. A to przecież dziedzictwo kulinarne na całym świecie jest potęgą turystyki i agroturystyki. Najwyższa pora, abyśmy uwierzyli w swoje możliwości – przekonuje Wioletta Wilkos, która kieruje LGD Ziemi Kraśnickiej. Pomysłodawcy projektu oparli swój pomysł na przeprowadzeniu 40 warsztatów kulinarnych z udziałem profesjonalnych kucharzy, połączonych z prezentacjami multimedialnymi wyjaśniającymi idee i procedury związane z rejestracją produktów tradycyjnych oraz zaprezentowaniem praktyk stosowanych w innych regionach Polski i Europy. Weźmie w nich udział ponad 1300 mieszkańców z terenu trzech LGD. Tak pomyślane warsztaty kulinarne zwiększają świadomość mieszkańców w zakresie ochrony dziedzictwa kulinarnego regionu oraz wykorzystania lokalnych zasobów w celu wykreowania produktów lokalnych. Podczas spotkań przekazywane są również informacje na temat Listy Produktów Tradycyjnych oraz o Systemie Chronionych Nazw Pochodzenia i Chronionych Oznaczeń Geograficznych. Równolegle podjęte działania opierają się na uczestnictwie w targach produktów regionalnych, organizacji festiwali oraz spotkaniach promocyjnych. Realizacja projektu „Zasmakuj w tradycji” ma również dobrze przemyślaną strategię promocyjną, na którą składają się m.in. realizacja cyklicznego programu telewizyjnego pod tym samym tytułem oraz kampania wizerunkowa projektu. Efektem końcowym będzie m.in. publikacja w formie przewodnika kulinarnego prezentująca tradycje kulinarne, sposób wytwarzania produktów lokalnych, sylwetki wytwórców tych produktów oraz receptury potraw prezentowanych podczas warsztatów. To, co ważne, to fakt, że realizacja projektu przyczynia się do zwiększenia świadomości istnienia tradycji kulinarnych, które ściśle związane są z konkretnymi miejscami, osobami, wydarzeniami, oraz do aktywizacji mieszkańców obszarów partnerskich LGD w kierunku rozwoju przedsiębiorczości w oparciu o lokalne zasoby. Jednak najważniejsza pozostaje kwestia uczestniczenia w projekcie mieszkańców danej społeczności. – Zainteresowanie naszymi warsztatami jest większe niż zakładaliśmy. Głównie biorą w nich udział panie, które prezentują jedną potrawę w kilku, a nawet kilkunastu odsłonach, co świadczy o niewiarygodnym bogactwie tradycyjnej kuchni lokalnej i jej możliwościach smakowych, wartościach odżywczych, ale też o sposobie na rozwijanie własnej przedsiębiorczości – konkluduje Waldemar Sawastynowicz z LGD Ziemia Biłgorajska. Więcej o projekcie można dowiedzieć się na stronie www.krainawokollublina.pl. Emisja programu „Zasmakuj w tradycji” w co drugą niedzielę w TVP Lublin o godz.17.45.

Europejski Fundusz Rolny na rzecz Rozwoju ObszarÛw Wiejskich

Europejski Fundusz Rolny na rzecz Rozwoju Obszarów Wiejskich: Europa inwestująca w obszary wiejskie magazyn PROJEKT „ZASMAKUJ W TRADYCJI” współfinansowany jest ze środków Unii Europejskiej w ramach działania 4.21 Wdrażanie projektów współpracy Oś 4 LEADER Program Rozwoju Obszarów Wiejskich na lata 2007- 2013

lubelski 3[18] 2014

27


tekst Ilona Dąbrowska

Idziemy na wybory W

maju tego roku odbędą się kolejne wybory do Parlamentu Europejskiego. Weźmie w nich udział 28 państw członkowskich Unii Europejskiej. W wyniku wyborów wybranych zostanie 751 eurodeputowanych. Według przedwyborczych symulacji reprezentacja Lubelszczyzny może finalnie liczyć zaledwie dwie osoby. Jeśli tak się stanie, znajdzie się na samym końcu listy rankingowej rozkładu mandatów w poszczególnych okręgach. Głos może oddać każdy uprawniony do głosowania obywatel. Jednak jak pokazały poprzednie wybory, zagłosował jedynie co czwarty Polak. Co stoi na przeszkodzie w świadomym podejmowaniu wyborów, a tym samym w budowaniu silniejszej pozycji w UE?

Reguły gry

Przy podziale mandatów pomiędzy poszczególnymi krajami obowiązuje zasada degresywnej proporcjonalności, według której im większy kraj, tym większą liczbę obywateli ma reprezentować wybrany w nim eurodeputowany. W tym roku liczbę wszystkich euromandatów zmniejszono o piętnaście. Stało się tak w wyniku koncepcji nowego podziału, opracowanej przez Komisję Spraw Konstytucyjnych. Zgodnie z nowym, zatwierdzonym przez Radę Europejską projektem, liczbę posłów w 11 krajach zmniejszono o jeden, natomiast liczbę mandatów dla Niemiec zmniejszono o trzy. Polska pozostała na tym samym poziomie, czyli przy 51 mandatach. Na terenie naszego kraju funkcjonuje 13 okręgów wyborczych, w których zarejestrowano 18 komitetów wyborczych. Wybory bezpośrednie do Parlamentu Europejskiego VIII kadencji odbędą się pomiędzy 22 a 25 maja 2014 roku. W Polsce dniem wyborów ustanowiono 25 maja (niedziela). Pozostały niespełna dwa miesiące. Będą to trzecie wybory, w których swój głos mogą oddać Polacy, jednak dotychczas możliwość tę wykorzystało niewielu. W poprzednich latach z prawa do wzięcia udziału w głosowaniu skorzystali odpowiednio co piąty (20﹪) i co czwarty (25﹪) uprawniony. Pomimo że frekwencja wzrosła o 5﹪, Polska zajęła przedostanie miejsce wśród wszystkich krajów UE.

Felerna frekwencja

Jako pierwszy argument w dyskusji o problemie niskiej frekwencji podawany jest często problem miałkiej, nieskutecznej i niewystarczającej kampanii informacyjnej. Z podejściem tym nie zgadza się prof. Grzegorz Janusz, dziekan Wydziału Politologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. – Głównym problemem nie jest to, że społeczeństwo posiada niedobór informacji, jest ich naprawdę sporo. Dziś dzięki internetowi w każdej chwili można znaleźć informacje zarówno o samym Parlamencie Europejskim, jak i poszczególnych parlamentarzystach czy o formach aktywności parlamentu. Podobnego zdania jest prof. Iwona Hofman, kierownik Zakładu Dziennikarstwa na Wydziale Politologii UMCS. – Niski poziom wiedzy o tym, czym jest PE i jakie ma kompetencje, wynika nie tyle z braku informacji, co ze złego zarządzania procesami informacyjnymi. Dziś brakuje poważnych materiałów w mediach, zamiast nich otrzymujemy informacje o przeroście biurokracji, aferach, kłótniach frakcyjnych. W kontekście stanu kultury mediów nie jest to zaskoczeniem, ale skutkuje skojarzaniem PE z wysokimi

28

magazyn lubelski 3[18] 2014


zarobkami niekompetentnych posłów i debatami o krzywiźnie bananów. – Problemem, który także przekłada się na aktywność wyborczą, a wynika m.in. z takiej właśnie „promocji”, jest brak zaufania. – Społeczeństwo, oceniając generalnie politykę jako grę brudnych interesów, nie ma zaufania do instytucji unijnych. Informacje, oprócz tego, że dotyczą negatywów funkcjonowania PE, są też w większości schematyczne, źle zaadresowane i „opakowane” – dodaje prof. Hofman. Afery i skandale nagłaśniane są w mediach znacznie częściej niż działania pozytywne i pożyteczne. Trend ten zaobserwować można w większości serwisów, a prezentacja sensacji dotyczy niemal każdej dziedziny życia. W kontekście polityki efektem takiego działania jest zniechęcenie społeczeństwa do polityki i polityków, co obniża aktywność społeczną na tej płaszczyźnie. – Jeżeli spojrzymy na aktywność społeczną, to tak naprawdę aktywnych jest kilkanaście procent społeczeństwa polskiego. Dodatkowo w granicach dwudziestu kilku procent uaktywnia się w momencie wyborów – tłumaczy prof. Janusz. Okazuje się zatem, że to brak społecznego zaangażowania odgrywa w tym przypadku kluczową rolę. Warto dodać, że eurowybory nie są odosobnionym przypadkiem. – Najbardziej mobilizujące są wybory prezydenckie, wtedy frekwencja wyborcza jest największa – podkreśla prof. Janusz. – Natomiast w praktyce działalność wyborców ma charakter pewnej mobilizacji okresowej, a nie stałego zaangażowania – dodaje. Za klasyczny przykład takiego właśnie zachowania profesor podaje wybory do parlamentu polskiego – do sejmu i senatu, które także nie cieszą się dużym zainteresowaniem. Frekwencja podczas ostatnich wyborów wahała się w granicach 40–42﹪. – Coraz częściej grozi nam zejście poniżej 40% udziału społeczeństwa – ostrzega prof. Janusz. Powstaje pytanie, co dzieje się z pozostałą częścią uprawnionych do głosowania Polaków.

Dystans się liczy

Polacy nie identyfikują się z Europarlamentem. Niechęć do partycypacji w wyborach oraz z samą instytucją PE może wiązać się także z umiejscowieniem jego siedziby. Parlament obraduje daleko i Polacy nie dostrzegają bliższego związku między ich życiem codziennym a działalnością tej instytucji. – Spora część społeczeństwa nie potrafi sprecyzować, czym zajmuje się PE i jakie ma kompetencje, są też tacy, którzy nie wiedzą, gdzie się on mieści. Wiele osób myśli, że parlament obraduje w Brukseli, co jest nieprawdą. W Brukseli obradują komisje, a parlament, jak wiadomo, korzysta ze wspólnego budynku ze Zgromadzeniem Parlamentarnym Rady Europy w Strasburgu, a dodatkowo sekretariat znajduje się w Luksemburgu, co oczywiście dla części osób jest kompletnie niezrozumiałe – wyjaśnia prof. Janusz. Kolejna kwestia to swoiste zmęczenie polityką. Rok 2014 otwiera przed Polakami dwuletni maraton wyborczy. – W tym roku mamy wybory do Parlamentu Europejskiego oraz wybory samorządowe. Za rok będziemy mieli wybory prezydenckie, a za dwa lata wybory parlamentarne w kraju. Tak więc co roku będziemy mieć igrzyska w postaci wyborów, co powoduje pewne zmęczenie społeczne – stwierdza prof. Janusz. Entuzjazm społeczny opada wprost proporcjonalnie do stażu Unii Europejskiej. W trakcie pierwszych wyborów w czerwcu 1979 roku zaangażowanie społeczne np. w Niemczech było bardzo duże. Aktualnie frekwencja spada, a wyborcy uważają najczęściej, że udział w wyborach do PE niewiele im, jako jednostkom, da. Liczne badania dowodzą, że obywatele państw nowej Unii nie wierzą w skuteczność swoich głosów elektorskich. – Dominuje przekonanie, że nie warto głosować, kandydaci są „ustawieni”, niczego dla regionu czy społeczności nie zrobią – dodaje prof. Hofman. Zatem niska frekwencja wydaje się być wypadkową złej polityki informacyjnej, braku wiary w kompetencje kandydatów do PE oraz politycznego zmęczenia społeczeństwa.

Spontaniczne decyzje

Budowaniu pozytywnej strategii informacyjnej nie służą ostatnie działania polityków związane m.in. z zaskakującymi transferami pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami partyjnymi. – W Europie Zachodniej żaden polityk by sobie nie pozwolił na takie przejście z partii do partii. Właściwie co wybory, to zmiana barw partyjnych – komentuje prof. Janusz. A podczas kampanii każdy ruch ma znaczenie. I jeszcze badania sondażowe, które wciąż się zmieniają, raz na korzyść jednej partii, a raz na korzyść drugiej. Jednak okazuje się, że kwestia tego, jak zagłosuje wyborca, nie jest taka prosta. Elektorat dzielimy bowiem na twardy i miękki, i zwykle właśnie ten drugi decyduje o losie kandydatów. – Twardy elektorat ma PiS. Po części dlatego, że Prawo i Sprawiedliwość funkcjonuje w atmosferze „oblężonej twierdzy” – tłumaczy prof. Janusz. – Jednak tak naprawdę o zwycięstwie danej partii w tego typu wyborach decyduje elektorat płynny, czyli osoby, które albo nie uczestniczą w wyborach, albo uczestnicząc w wyborach, zmieniają swoje preferencje wyborcze. Jest to zatem bardzo istotne – jak zachowa się elektorat płynny – czy weźmie udział w wyborach i czy zmieni swoje preferencje – komentuje prof. Janusz. Lubelszczyzna z powodzeniem korzysta z funduszy unijnych. Inwestycje takie jak budowa ścieżki rowerowej dookoła Zalewu Zemborzyckiego czy rozbudowa trakcji trolejbusowej w Lublinie są doskonałym dowodem na to, jak fundusze płynące z UE mogą poprawiać standard życia. Przykłady podobnych działań, które w ostatnich latach prowadzone są na terenie województwa, jak chociażby nowe drogi, można by mnożyć. Bez dwóch zdań, silna reprezentacja naszego regionu w Parlamencie Europejskim z pewnością nie pozostałaby bez wpływu na tempo rozwoju Lubelszczyzny. Oczywiście pod warunkiem, że weźmiemy udział w wyborach. Inaczej grozi nam sytuacja jak w kujawsko-pomorskim, kiedy dwie kadencje temu województwo to zostało z zaledwie jednym europosłem. magazyn lubelski 3[18] 2014

29


Stowarzyszenie Inicjatyw Samorządowych – nowa, inna, lepsza przyszłość tekst Adam Stępień opartą o energię słoneczną – podkreśla Krzysztof Szydłowski, prezes Stowarzyszenia Inicjatyw Samorządowych.

Bez dwóch zdań SIS to nowoczesna instytucja, która łączy w sobie cechy organizacji pozarządowej – skutecznie pozyskującej środki na własną działalność statutową – z cechami sprawnie zarządzanego przedsiębiorstwa typu non profit, które generuje wpływy z inwestycji i licznych usług komercyjnych. O tym, jak instytucja jest skuteczna, niech świadczy fakt, że SIS znalazł się w złotej setce przedsiębiorstw opublikowanej przez „Kurier Lubelski” za rok 2012. To, co ważne – stowarzyszenie zgromadziło wokół siebie grono 12 firm, instytucji i marek, które tworzą „GRUPĘ SIS” – porozumienie o charakterze klastrowym. Działać razem to działać efektywniej SIS w rozwiązywaniu problemów społecznych i kreowaniu zmian stawia na współpracę międzysektorową, czyli kompleksowe działanie w partnerstwie firm prywatnych, organizacji pozarządowych, uczelni i samorządów. – Takie podejście pozwala na skuteczne i efektywne działanie. Przykładowo, samorząd planuje innowacyjną inwestycję pozwalającą na obniżenie kosztów funkcjonowania miejskiego taboru trolejbusów poprzez wykorzystanie energii słońca. Firmy prywatne – potencjalni wykonawcy – określają problemy i wyzwania technologiczne, naukowcy i projektanci je rozwiązują, organizacje pozarządowe zajmują się edukacją społeczną i budowaniem poparcia dla przedsięwzięcia, a instytucja otoczenia biznesu łączy wszystkie podmioty, strukturyzuje ich współpracę i pozyskuje środki ze źródeł zewnętrznych. Dzięki temu każdy zaangażowany podmiot wnosi coś istotnego i twórczego i problem może być efektywnie, a często nawet w sposób przełomowy rozwiązany – przekonuje Krzysztof Szydłowski. Zaangażowanie się wielu organizacji, firm i instytucji pozwala jednoczyć potencjał, działać kompleksowo, zmniejszać Krzysztof Szydłowski – prezes Stowarzyszenia koszty operacyjne i tworzyć wartości dodane. Tak właśnie Inicjatyw Samorządowych działa SIS, a efektem tego jest już 40 zrealizowanych projektów na terenie całego kraju – a trzeba przyznać, że niektóre towarzyszenie Inicjatyw Samorządowych (SIS) z sie- z nich były wręcz rewolucyjne, doprowadzając do istotnych dzibą w Lublinie jest dziś jedną z najdynamiczniej przełomów w świadomości społecznej. rozwijających się w regionie instytucji okołobiznesowych. Właśnie zakończyło pracę nad nową strategią Przykładem niech będzie tu innowacyjny system bezpłatnerozwoju na lata 2014–2020. Dzięki planowanym dłu- go poradnictwa prawnego „Mam Prawo”. Otwartość systemu gofalowym działaniom inwestycyjnym już wkrótce lu- (każdy może z niego skorzystać niejako „z ulicy”), wysoka jabelscy przedsiębiorcy i naukowcy otrzymają możliwość kość usług (w tym całodobowa e-kancelaria), nowoczesne skorzystania z licznych form wsparcia. narzędzia informatyczne redukujące koszty administracyjne oraz współpraca z licznymi instytucjami spowodowały, Swój sukces instytucja zawdzięcza nowatorskiemu podejściu że w okresie trzech lat zostało udzielonych ponad 100 000 do kwestii rozwiązywania problemów społecznych. Dotyczy porad prawnych. Dzięki temu tysiące osób po raz pierwszy to zarówno organizacji, finansowania, jak i sposobu działa- w swoim życiu skorzystała z usług profesjonalnego prawnia. – My nie reagujemy na zdiagnozowane problemy, tylko nika i rozwiązała na drodze prawnej swoje problemy. I to je przewidujemy. Kreujemy zmianę społeczną, wyprzedzając całkowicie bezpłatnie, bo finansowanie systemu jest możliniejako naszymi działaniami przyszłość. Staramy się też wy- we dzięki dotacjom UE, Funduszy Szwajcarskich i samorząkraczać poza zastane schematy i wprowadzać do regionalnej dów. Efekty społeczne projektu wzbudziły zainteresowanie rzeczywistości społeczno-gospodarczej nowe idee i pomysły władz centralnych i wariant ogólnopolski systemu właśnie – stąd np. nasze zaangażowanie merytoryczne i inwestycyjne jest konsultowany na szczeblu ministerialnym. Dopingowaw takie obszary jak informatyka, odnawialne źródła energii ni przez lokalne instytucje i organizacje SIS zgłosiło na listę czy design i przemysły kreatywne. Chcąc kreować rzeczywi- kluczowych przedsięwzięć dla realizacji Strategii Rozwoju stość i rozwijać się, inwestujemy w budowę nowoczesnych Województwa Lubelskiego na lata 2014–2020 projekt komcentrów biznesu, inkubatorów przedsiębiorczości, przestrze- pleksowo rozwiązujący problem dostępu do pomocy prawni kreatywności i wymiany wiedzy pomiędzy światem bizne- nej dla wszystkich podmiotów w regionie: osób prywatnych, su i nauki. Realizujemy także własne inwestycje w energetykę przedsiębiorstw, różnego typu instytucji, organizacji poza-

S

30

magazyn lubelski 3[18] 2014


rządowych, podmiotów ekonomii społecznej i samorządów. Wyzwania teraźniejszości i przyszłości Jak twierdzi prezes stowarzyszenia, jedynie kompleksowe i wychodzące poza schematy działanie ma dzisiaj sens. Nie tylko w obszarze rozwiązywania problemów społecznych, ale także kreowania rozwoju gospodarczego – co jest, jak wiadomo, mocno ze sobą powiązane. Jeśli Lubelszczyzna – jak zresztą i cała Polska – chce mieć istotne miejsce na światowej mapie gospodarczej, a przez to poprawić jakość życia jego mieszkańców, musi wyprzedzać innych, a nie naśladować ich rozwiązania. Musi stać się drugą „doliną krzemową”, tworzyć trendy i wyznaczać kierunki rozwoju, a nie powielać czyjeś rozwiązania. Przykładem niech będzie istotna dla SIS kwestia odnawialnych źródeł energii (w skrócie OZE). Dobrym przykładem jest np. z Kalifornia, która wiedząc, że OZE to nieunikniona przyszłość, zamiast „gonić” takie kraje, jak np. Niemcy czy Szwecja, które są liderami w zakresie produkcji energii ze źródeł odnawialnych, „rzuciła” wszystkie siły badawcze na „front” walki o technologie magazynowania energii z OZE – bo to jest największe ograniczenie tej technologii i główne wyzwanie przyszłości. Dzięki temu będzie mogła wykonać „skok do przodu” i zająć pozycję technologicznego lidera. Lubelskie też musi postawić na takie podejście – nie odtwórstwo i konsumpcja technologii wymyślonej przez innych, ale kreacja i innowacyjność. W regionie są potencjał i umiejętności – trzeba tylko więcej odwagi i wiary w swoje możliwości. Promocja takich postaw to zadanie właśnie dla grupy SIS. Strategia rozwoju – czyli jak wesprzeć innowację i rozwój. W związku z tak istotnymi wyzwaniami oraz coraz liczniejszymi obszarami i kierunkami aktywności SIS jako wybijającej się instytucji otoczenia biznesu został opracowany dokument szczegółowo regulujący działania SIS na najbliższe 7 lat – Dziś SIS znajduje się na pograniczu działalności różnych środowisk. Aby umożliwić współpracę ich przedstawicielom na rzecz rozwoju przedsiębiorczości w naszym regionie, tworzymy mapę aktywności wszystkich uczestników tego rynku, wspólną bazę ich potencjałów i oferowanych usług. Pragniemy inspirować do współpracy, wymiany myśli, wspólnych badań i wspólnego rozwiązy-

wania problemów. Tym, co przeszkadza, to brak koordynacji i wymiany informacji pomiędzy uczelniami, ośrodkami badawczymi, instytucjami otoczenia biznesu i firmami. To powoduje, że potencjał wielu instytucji nie jest w pełni wykorzystywany, przedsiębiorcy nie otrzymują wsparcia przy rozwiązywaniu swoich problemów, naukowcy nie mogą wykorzystać swojej wiedzy, a laboratoria zbudowane za dziesiątki milionów złotych nie pracują z pełną mocą – twierdzi Krzysztof Szydłowski, prezes SIS. Dlatego SIS podejmuje konkretne działania. Zjednoczył wokół siebie liczne podmioty świata nauki i otoczenia biznesu, a efektem tej współpracy są już pierwsze „twarde” inwestycje i przedsięwzięcia o charakterze integrującym i inspirującym liczne środowiska do działania. Rozpoczęła się właśnie Budowa Lubelskiego Centrum Wsparcia Biznesu – ekologicznego kompleksu biurowo-laboratoryjnego, który zaoferuje przestrzeń biurową, zaplecze szkoleniowo-konferencyjne, infrastrukturę IT, pracownie i laboratoria oraz liczne usługi przedsiębiorstwom z branż IT, ICT i OZE. Dzięki pozyskanej z Regionalnego Programu Operacyjnego dotacji inwestycja o wartości blisko 10 milionów złotych będzie mogła zostać ukończona już w przyszłym roku. Z kolei budowa Centrum Przemysłów Kreatywnych, czyli przestrzeni integrują-

magazyn lubelski 3[18] 2014

31


cej przedsiębiorstwa działające w branżach kreatywnych, to stworzenie platformy dla twórczej i przynoszącej innowacyjne rozwiązania współpracy tych branż dla przemysłu. W Centrum powstawać będą m.in. innowacyjne materiały, produkty i usługi. Projekt przeszedł pozytywnie ocenę i obecnie czeka na dofinansowanie.

roko rozumiany design. Badania dowodzą, że design pozwala produktom i usługom osiągnąć większe zyski, zdobywać pozycję rynkową i przewagę konkurencyjną. Tymczasem polskie firmy bardzo rzadko korzystają z tej możliwości. Eksperci współpracujący ze stowarzyszeniem zwracają uwagę na szersze rozumienie designu nie tylko jako wzornictwa przemysłowego, ale bardzo istotnego uczestnika samego procesu tworzenia produktu czy usługi – nawet w wydawałoby się „nudnej” pod względem artystycznym dziedzinie, jaką jest energetyka. Przykładem może być instalacja wykorzystująca światło słoneczne i energię wiatru zaprojektowaną przez artystów i inżynierów w formie… estetycznego, oplatającego budynek bluszczu. Sztuczne listki pełnią rolę mikropaneli słonecznych i wiatraków w jednym. Takie rozwiązanie pozwoliło zmienić „toporną” instalację opartą o kwadratowe panele w prawdziwe dzieło sztuki użytkowej.

W ramach SIS został utworzony również Klaster Designu, Innowacji i Mody, zrzeszający przedsiębiorców branż kreatywnych, przemysłu odzieżowo-tekstylnego i twórców działających w obszarze projektowania. Klaster podjął współpracę ze środowiskiem naukowym i akademickim, czego efektem było utworzenie kierunku DESIGN na UMCS, który przygotowuje przyszłych projektantów i kreatorów innowacji dla gospodarki. Ponadto powstał Klaster Zrównoważonej Energetyki i Odnawialnych Źródeł Energii, który wspiera badania nad technologiami w obszarze energetyki opartej o źródła odnawialne (OZE), a który jest obecnie jednym z kluczowych SIS wraz z partnerami buduje także jedne z pierwszych kierunków rozwoju polskiej gospodarki. w regionie elektrowni słonecznych. W trzy farmy zostanie Poprzez oba centra i tworzone klastry SIS prowadzić będzie zainwestowanych ponad 14 milionów złotych. Będą one działalność brokerską, polegającą na łączeniu (w oparciu nie tylko miejscem produkcji energii elektrycznej, ale także o sieci współpracy) przedsiębiorców z ośrodkami naukowy- edukacji i promocji nowych technologii. To świadczy o tym, mi i konkretnymi naukowcami w celu wspólnego rozwiązy- jak poważnie SIS podchodzi do tematu energetyki opartej wania problemów, czy to technologicznych, czy naukowych. o źródła odnawialne. Ale na tym nie poprzestają – nauka i biznes to dość standardowe zestawienie. SIS pragnie do współpracy włączyć także O tych i innych przedsięwzięciach podejmowanych przez artystów, projektantów, wszelkiego typu działające na polu SIS będzie można usłyszeć podczas konferencji realizowanej „kreatywności” osoby, firmy i instytucje. Jak pokazują bowiem w ramach projektu „Wsparcie Stowarzyszenia Inicjatyw Saświatowe przykłady sukcesu wielu konkretnych produktów morządowych jako instytucji otoczenia biznesu i transferu czy usług, kwestią decydującą o ich wartości (a często decy- wiedzy poprzez opracowanie strategii rozwoju”. Więcej indującą w ogóle o ich powstaniu i istnieniu) jest właśnie sze- formacji na stronie internetowej: www.sis-dotacje.pl

32

magazyn lubelski 3[18] 2014


REKLAMA

JuĹź w naszym salonie. Zapraszamy!

yetiporywa.pl

magazyn lubelski 3[18] 2014

33


Inteligentny Lublin tekst Maciej Skarga

ICT

(Information and Communications Technology) jest technologią informatyczną i komunikacyjną. W jej zakres wchodzą wszystkie media komunikacyjne, m.in.: Internet, sieci bezprzewodowe, sieci bluetooth, telefonia stacjonarna, komórkowa, satelitarna, radio i telewizja, media do zapisu informacji: np. dyski twarde i dyski CD/DVD oraz sprzęty, jak np.: komputery osobiste, serwery, sieci komputerowe itp. Stanowi jedną z ważniejszych gałęzi IT. I nie ma na świecie żadnej silnej aglomeracji miejskiej, która by nie zadbała u siebie o jej rozwój. Do tego grona należy także Lublin, w którym działa ponad 750 firm z sektora ICT, a liczba specjalistów w tej dziedzinie przekracza pięć tysięcy osób, co jest najlepszym wynikiem w Polsce wśród miast tej wielkości. Zdecydowaną większość w Lublinie stanowią przedsiębiorstwa z kapitałem krajowym. Duża grupa z nich oferuje niszowe produkty, np. rozwiązania one4all firmy Syntea Business Solutions. Wśród firm zagranicznych można wymienić m.in. CompuGroup Medical Polska, oferującą m.in. systemy diagnostyki obrazowej, SoftSystem, tworzącą systemy zarządzające bazami danych instytucji medycznych, oraz ed&r Polska, zajmującą się dystrybucją produktów software’owych związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa sieci teleinformatycznych. Największym jednak przedsiębiorstwem IT w Lublinie jest Asseco Business Solutions, które specjalizuje się w kompleksowych rozwiązaniach informatycznych dla przedsiębiorstw w zakresie systemów ERP oraz usługach outsourcingowych. Natomiast istotnym przykładem długiej tradycji funkcjonowania jest Optronik Przedsiębiorstwo Innowacji Technicznych, działające od 1987 roku i zajmujące się projektowaniem oraz integracją systemów teleinformatycznych (zwłaszcza w zakresie telekomunikacji światłowodowej). Silną stroną wszystkich lubelskich firm zajmujących się tą dziedziną jest różnorodność oferowanych produktów i usług: od oprogramowania mobilnego dla sektora finansowego i dóbr szybko zbywalnych przez systemy dla branży medycznej i farmaceutycznej po rozwiązania z zakresu GI i GS. Z uwagi na silnie rozwinięte szpitalnictwo i ochronę zdrowia oraz kształcenie w zakresie nauk medycznych w mieście funkcjonuje co najmniej pięć spółek obsługujących wyżej wymienione działalności w zakresie 1CT. – Dynamika rozwoju tego sektora jest olbrzymia i zapewne z tego powodu absolwenci wydziałów informatyki lubelskich uczelni znajdują w nim pracę. Najczęściej są poszukiwani: programiści, administratorzy systemów, analitycy biznesowi, testerzy oraz administratorzy baz danych – twierdzi Mariusz Sagan, Dyrektor Wydziału Strategii i Obsługi Inwestorów Urzędu Miasta Lublin. Rozwój branży informatycznej w Lublinie nie byłby możliwy bez intensywnych działań Urzędu Miasta, a w tym m.in. Wydziału Strategii i Obsługi Inwestorów, który zapewnia kompleksową obsługę inwestorów w Lublinie, w tym centrów usług BPO, SSC, R&D oraz firm sektora 1CT. Odpowiada także m.in. za działania promujące Lublin jako miejsce inwestycji dla centrów usług oraz firm sektora 1CT. Istotnym jest również wdrażany wspólnie ze Wschodnim Klastrem 1CT, zrzeszającym ponad sto podmiotów informacyjnych i telekomunikacyjnych, projekt „Lubelska Wyżyna I”. Jego celem jest wyeksponowanie potencjału informatycznego oraz stworzenie sprzyjającego klimatu dla rozwoju tej branży w Lublinie. Mocną stroną Lublina jest w tym przypadku funkcjonowanie w mieście dwóch zinstytucjonalizowanych klastrów 1CT i działalność, która ma na celu m.in. integrację i rozwój środowiska regionalnych przedsiębiorców oraz współpracę z nimi szkół i jednostek naukowych w zakresie działalności badawczo-rozwojowej oraz innowacyjności. W 2013 roku w rankingu Isowq (International Studies of Website), badającym strony internetowe wśród polskich miast, Lublin zajął drugie miejsce. Brytyjska spółka Mobica Limited w Lublinie otwiera biuro z etatami dla stu informatyków. Jednym słowem i w tej dziedzinie, dobrze zaplanowanej oraz efektywnie zarządzanej, Lublin stał się miastem inteligentnym.

34

magazyn lubelski 3[18] 2014


biz-njus kampanie promocyjne zorganizowane przez samorządy. W tegorocznej „Poloniadzie” wzięli udział przedstawiciele 40 polskich samorządów. Targi były nie tylko dobrą okazją do zaprezentowania się, ale i podpatrzenia, jaki pomysł na promowanie się mają inni. (pod)

no z największych lotnisk przesiadkowych w Europie. Startując z Lublina, z powodzeniem można wylądować na dowolnym lotnisku w USA lub Australii. Poza Rzymem i Frankfurtem lubelskie lotnisko w Świdniku obsługuje również połączenia do Londynu, Mediolanu i Gdańska. Wciąż też kusi możliwość lotu do Wrocławia przez Oslo. (pod)

Trzy w jednym

W Lubliniance o biznesie

REGIONALIA 2014

W Warszawie odbyły się XIX Targi Turystyki i Wypoczynku LATO, którym towarzyszyły dwie tematyczne wystawy – Targi Produktów Regionalnych REGIONALIA oraz Targi Agroturystyka. Międzynarodowa impreza zgromadziła kilkuset wystawców. Lubelskie stoisko, zorganizowane przez Departament Promocji i Turystyki UM w Lublinie, otrzymało wyróżnienie za najciekawszą aranżację. Uczestnicy targów interesowali się tym, czym Lubelszczyzna od kilku lat systematycznie się promuje, czyli możliwościami aktywnego spędzania czasu na Roztoczu, Polesiu i Powiślu. Nie zabrakło również najbardziej sprawdzonego sposobu na promocję, czyli degustacji produktów regionalnych. (maz)

Koguty z Płocka

Tegoroczne Targi Kultury Miast i Regionów Poloniada w Płocku okazały się szczęśliwe dla Lubelszczyny. Nagrodę Koguta w kategorii „Kreator promocji” otrzymał Hrubieszów za markę Gotonia, pokonujac tym samym takie miasta jak Białystok i Olsztyn. Z kolei Puławy otrzymały nagrodę Koguta za zdobycie II miejsca w kategorii Kreator Kultury za zorganizowanie kampanii „Puławoaktywni”. Wielkim wygranym okazało się cale Województwo Lubelskie zdobywając I miejsce w kategorii Lider Promocji za kampanię „Lubelskie – Smakuj Życie”. Jury składające się ze specjalistów od public relations oceniało najciekawsze

W Lublinie odbyło się Forum Inwestycyjne BIZNES – NAUKA – SAMORZĄD, zorganizowane przez Stowarzyszenie Lubelski Klub Biznesu. Jak zaznaczyła prezes stowarzyszenia Agnieszka Gąsior-Mazur, co prawda pojawiają się dobre przykłady kooperacji różnych sektorów w ramach komercjalizacji wiedzy, jednak nadal wiele pozostaje do zrobienia. Szczególnie dotyczy to pozostawania na poziomie deklaracji zamiast przechodzenia do konkretów, zwłaszcza w aspekcie pozyskiwania funduszy unijnych na lata 2014–2020. Eksperci biorący udział w forum przybliżyli uczestnikom wiedzę prawną w zakresie ochrony wynalazków i patentów oraz w zakresie zarządzania projektami innowacyjnymi. To nie pierwsza tego typu konfrontacja lubelskiej przedsiębiorczości, współpracy ze szkołami wyższymi oraz samorządami, która uświadamia, jak istotna dla każdej ze stron jest tego typu współpraca.Lubelski Klub Biznesu istnieje od 14 lat i od początku działa na rzecz efektywnych relacji między tymi podmiotami. (pod)

Prezes Business Centre Club Marek Goliszewski spotkał się z członkami Loży Lubelskiej oraz lubelskimi przedsiębiorcami. Spotkanie dotyczyło spraw, które utrudniają funkcjonowanie w biznesie. Chodzi tu zwłaszcza o nadmierną fiskalizację, problemy deregulacji w działalności gospodarczej, rozwiązania prawne dotyczące systemu zamówień publicznych i o negatywne skutki kierowania się kryterium najniższej ceny, co przekłada się na niską jakość całych inwestycji. Podczas spotkania skrytykowano elementy systemu zabezpieczenia społecznego w Polsce, m.in. rozpowszechnione zjawisko nieprawidłowego korzystania ze świadczeń w KRUS. Dyskusja dotyczyła m.in. tzw. kontrolowanych upadłości oraz kwestii związanych z rentownością i przejrzystością prawną, wzorem państw zachodnich, przy okazji angażowania się biznesu w działalność sportową. Spotkanie odbyło się w tradycyjnym miejscu spotkań Loży Lubelskiej – Grand Hotelu „Lublinianka”, miejscu symbolicznym, bo wzniesionym na przełomie XIX i XX w. jako siedziba najważniejszej wówczas w Lublinie organizacji gospodarczej – Kasy Przemysłowców Lubelskich. Oby owe genius loci i poszczególne wątki spotkania miały wpływ na wiążące decyzje w biznesie. (pod)

Latać z Lublina

Wprawdzie zostały zlikwidowane połączenia Lublin – Dublin, ale z lubelskiego lotniska można już latać do Rzymu, a od 3 lipca będzie można polecieć do Frankfurtu nad Menem, gdzie znajduje się jed-

Zapraszamy do archiwum informacji biznesowych na www.lajf.info

magazyn lubelski 3[18] 2014

35


ludzie

Piękno konia tekst Maciej Skarga foto Krzysztof Stanek

36

magazyn lubelski 3[18] 2014


magazyn lubelski 3[18] 2014

37


S

to osiemdziesiąt koni sportowych. Osiemdziesięciu zawodników z ośmiu krajów. Wśród nich największa grupa Polaków z Mistrzem i Wicemistrzem Polski: Markiem Lewickim z KJ Czahary Pogorzelica i Jarosławem Skrzyczyńskim z KJ Agro-Handel Śrem na czele. Oto bohaterowie jednej z trzech eliminacji tegorocznego turnieju Cavaliada Tour, którą już po raz drugi Międzynarodowe Targi w Poznaniu zorganizowały w Lublinie. Przez cztery dni w 11 konkursach na parkourze w hali Targów Lublin uzyskiwali pucharowe punkty, zajmowali miejsca zaliczane do rankingu Longines Światowej Federacji Jeździeckiej i otrzymywali nagrody pieniężne, których pula w Lublinie wynosiła 300 tysięcy złotych. A kilkanaście tysięcy widzów zachwycało się pięknem koni i podziwiało mistrzostwo w ich prowadzeniu przy skokach przez przeszkody oraz w powożeniu dwukonnymi zaprzęgami bryczek. Po każdym przejeździe nie szczędzono gorących braw. Zwycięzców fetowano na stojąco. Szczególnym zainteresowaniem zaś cieszyły się konkursy, które zazwyczaj na każdej Cavaliadzie budzą najwięcej emocji. Pierwszy z nich to Potęga Skoku, w której liczy się bezbłędne pokonanie jak najwyżej ustawionego muru. Wygrał go Hubert Kierznowski, pokonując na koniu Denver Z mur wysokości dwa metry i zyskując nagrodę Prezesa Zarządu Międzynarodowych Targów Poznańskich. Natomiast drugi, zamykający lubelskie zawody, to Grand Prix Lublina pod patronatem Marszałka Województwa Lubelskiego i z nagrodą Prezesa Zarządu PKO Banku Polskiego. W tym przypadku najpierw odbyły się kwalifikacje. Potem trzydziestu trzech jeźdźców, pokonując w jak najszybszym czasie parkour z wieloma przeszkodami o wysokości 145cm, stoczyło pasjonującą walkę o pierwsze miejsce. W rezultacie, po kilku dodatkowych rundach, najlepszy wynik bezbłędnego przejazdu w czasie trzydziestu czterech sekund osiągnął Jarosław Skrzyczyński na koniu Crazy Quick. Drugie miejsce zajął Czech Ales Opatrny na koniu Zandiro, a trzecie Andrzej Głoskowski na koniu Cros. Jak zwykle niebywałym zainteresowaniem cieszyły się także dwa eliminacyjne przejazdy zaliczane do Halowego Pucharu Polski o nagrodę Volkswagen Grup Polska w Powożeniu Zaprzęgami. Pokonywanie toru z ustawionymi bramkami i raptowne zwroty bryczek odciążanych na tylnym koźle przez luzaków wprawiały widownię w podziw. I dało się słyszeć głosy, że samochodem nie byłoby łatwo, a co dopiero prowadząc w pełnym galopie parę silnych koni. Nie mniejsze emocje towarzyszyły też konkursowi Cavaliada Future, w którym niewysokie przeszkody pokonywały dzieci na kucach. Jeden z nich wygrała kilkunastoletnia Marie Janekovic ze Stadniny Poland Park. – Jeżdżę już pięć lat – powiada. – W Lublinie jestem po raz pierwszy i podoba mi się tu. Są fajne parkoury i publiczność. A jakie mam marzenie? Wygrać na Igrzyskach Olimpijskich konkurs skoków przez przeszkody. Podobne marzenia zaświtały zapewne u dzieciaków, które, co prawda, jeszcze nie jeżdżą, ale wraz

38

magazyn lubelski 3[18] 2014


z rodzicami obejrzały te zawody. Mogły bowiem przejść do drugiej hali targowej i samemu przejechać się na kucu po niedużej ujeżdżalni. Asystowali im uczniowie z licealnej klasy jeździeckiej Zespołu Szkół Rolniczych w Pszczelej Woli. Miały także okazję obejrzeć pokaz trenowania konia prezentowany przez Jerzego Sawkę, nauczyciela i trenera z tejże szkoły. Koń tylko z kantarem, a wykonywał wszystko, o co swoim gestem czy też głosem prosił jeździec. Oni ze sobą po prostu rozmawiali. – Przyuczając konie do pracy z siodłem, stosujemy metodę naturalną – mówi Wojciech Jachymek, także trener jeździectwa tej szkoły. – Uczymy je, jak mają spokojnie nosić siodło, a w nim jeźdźca, i dokładnie wykonywać zadania, które ten im poleci. Najczęściej trenuje się konie w sposób naturalny dla ludzi, ale nie dla koni. Czyli masz wykonać zadanie i tyle. My natomiast staramy się komunikować z nimi ich językiem, do którego, przede wszystkim, należą gesty, np. położone uszy, pochylony łeb, podniesiona noga, odpowiednia pozycja ciała, itp. Jeździec nie musi się koncentrować na tym, jak zmusić konia do wykonania zadania, tylko jak go zachęcić. Cierpliwie, łagodnie, ale przy tym stanowczo. Rzeczywiście, efekt takiego porozumienia jest niebywały, co na dużym parkourze zobaczyliśmy w trakcie pokazu pary Pawła Jachymka, absolwenta tej szkoły, i jego konia Wicher. Koń bez wędzidła pokonywał przeszkody o wysokości 1,5 m. Skakał przez ogień, przez ścianę z kartonów, jechał na lawecie samochodowej i nawet, leżąc, dał się zamknąć w skrzyni, czego większość koni na pewno by nie zrobiła. Między koniem i jeźdźcem widać było panujące pełne zaufanie do tego, co robią. Potwierdził to także pokaz woltyżerki na galopującym bądź stępującym koniu w wykonaniu uczniowskiego Klubu Sportowego „Volteo” ze Szkoły Woltyżerki i Rekreacji Konnej w Starej Miłosnej. Na lubelskiej Cavaliadzie działo się niemało. Organizatorzy nie zapomnieli nawet o Dniu Kobiet i specjalnie dla pań sprowadzili z pokazem paryską męską grupę Horseman Team, której na wpół roznegliżowani tancerze z krawatami na nagich torsach, podskakując na bosaka w rytm muzyki, pokonywali parkourowe przeszkody. Solo, bez udziału koni. Zdarzyło się jednak i potknięcie. Już po raz drugi pominięto w Lublinie wydzielenie na widowni specjalnego sektora z podjazdem dla niepełnosprawnych na wózkach. Warto ten problem rozwiązać, zwłaszcza że święto jeździectwa na stałe wpisuje się w kalendarz Lublina. – Cavaliadę od początku uruchomiliśmy, aby nawiązać to tradycji konia głęboko wpisanej w historię nie tylko Polski, ale i naszych sąsiadów – stwierdza Andrzej Byrt, Prezes Zarządu Międzynarodowych Targów Poznańskich. – W ubiegłym roku lubelska publiczność wyróżniała się niezwykle serdecznym, ciepłym, a przy tym i żywiołowym reagowaniem na przeprowadzane konkursy. W tym roku było podobnie. I chociaż chcemy do Cavaliady włączyć jeszcze czwarte miasto, to na pewno, poza Poznaniem i Warszawą, w Lublinie ona pozostanie.

magazyn lubelski 3[18] 2014

39


sport

Po kawałku do maratonu

tekst Paweł Chromcewicz foto Krzysztof Stanek

W

2013 roku Lublin wpisał się na listę miast-organizatorów biegów maratońskich. To wielka sprawa – ocenili zgodnie wszyscy „zamieszani” w to przedsięwzięcie, od władz po wolontariuszy pomagających przy biegu. W tym roku Maraton Lubelski wystartuje po raz drugi już 11 maja i – czego można być pewnym – będzie jeszcze większym wydarzeniem niż ten ubiegłoroczny. Za ideą maratonu w Lublinie stoją pasjonaci biegania i promocji zdrowego trybu życia ze Stowarzyszenia Maraton Lubelski i Fundacji Rozwoju Sportu w Lublinie. Ale zanim zaprosili lublinian do biegania 42 km i 195 m, czyli najdłuższego olimpijskiego dystansu, zaproponowali całkiem rozsądnie: przygotujmy się do maratonu, biegnąc ten dystans na raty, po kawałku. I tak narodziły się biegi z cyklu „Cztery dychy do maratonu”. Pierwsza „dycha”, rozegrana jeszcze w 2012 roku, przyciągnęła 411 uczestników, ale już do kolejnych regularnie zgłaszało się dwa razy więcej chętnych. I podobną liczbę uczestników miał też I Maraton Lubelski, gdy 8 czerwca 2013 na starcie stanęło 867 osób. Co ciekawe, rok wcześniej fani biegów zorganizowali z potrzeby serca i dla przetestowania przyszłej, oficjalnej trasy tzw. „dziki maraton” – na którego starcie pojawiło się 40 osób. Maraton AD 2014 poprzedzają kolejne biegi z cyklu „czterech dych”. Wszystkie już się odbyły, w tym Trzecia „Dycha”, rozegrana po raz pierwszy nocą, z soboty na niedzielę 1/2 lutego, na dodatek w solidnie mroźnej aurze. Ale i wtedy uczestnicy nie zawiedli – pobiegło 700 osób. Ostatnia, przed II Maratonem Lubelskim, Czwarta „Dycha” – miała miejsce 13 kwietnia nad Zalewem Zemborzyckim, po trasie atestowanej przez Polski Związek Lekkiej Atletyki. Wzięło w niej udział prawie 700 biegaczy. Każdy lekarz powie, że bieganie jest zdrowe, ale też doda, że wdrażać się do biegania trzeba stopniowo, pokonując najpierw krótsze dystanse, a dopiero z czasem je wydłużać. Jeśli jest się wytrwałym i konsekwentnym, można dobiec w ten sposób do dystansu maratońskiego, jeśli nie – lepiej poprzestać na krótszych trasach. Wychodząc z tego założenia, Lubelskie Stowarzyszenie Biegowe, we współpracy z Fundacją Rozwoju Sportu, rusza właśnie z nową inicjatywą: cyklem biegów pod hasłem „Chęć na pięć”. Jak nietrudno zgadnąć, za każdym razem do pokonania będzie 5 km. Pierwszy bieg cyklu miała miejsce na początku kwietnia w Wąwozie Rury w Lublinie. Będzie to doskonały sposób na wciągnięcie do biegania nowych osób, a dla już uprawiających ten rodzaj rekreacji – kolejna okazja do treningu bądź sprawdzenia swych możliwości.

40

magazyn lubelski 3[18] 2014


Trawestując znane zawołanie: biegać każdy może. I rzeczywiście, biegają profesorowie, lekarze, prawnicy, urzędnicy, robotnicy. Na starcie i mecie nie ma różnicy. W I Maratonie nie zabrakło znanych postaci. Z trudną trasą zmierzyli się m.in. rektor Politechniki Lubelskiej prof. Piotr Kacejko czy znakomity lubelski kompozytor i bard Jan Kondrak. Byli biegacze z różnych stron Polski, a także sporo gości z zagranicy (od Chile i Kolumbii po Wielką Brytanię i Szwecję). No i oczywiście wielu lublinian i mieszkańców regionu, co organizatorów szczególnie satysfakcjonuje. – Bieganie, także dzięki naszej działalności, staje się w Lublinie coraz powszechniejsze. To nas bardzo cieszy i zachęcamy kolejne osoby, a nawet całe rodziny, do podjęcia takiego wysiłku – mówi Maciej Pawelec z Fundacji Rozwoju Sportu w Lublinie. Czy II Maraton Lubelski pobije kolejne rekordy? Przekonamy się o tym już 11 maja. Wymagająca dla biegaczy trasa poprowadzi ulicami miasta, w bardzo zróżnicowanym terenie – od śródmieścia poprzez Czuby, Czechów, Tatary. Start o godz. 9 i meta tym razem na Placu Litewskim. I tu także przez cały dzień funkcjonować będzie Miasteczko Maratońskie, w którym przygotowano wiele atrakcji dla całych rodzin, zwłaszcza dla najmłodszych. Bo wiadomo, że czym skorupka za młodu…

magazyn lubelski 3[18] 2014

41


bliski horyzont

tekst i foto Iza Wołoszyńska

Palma

42

magazyn lubelski 3[18] 2014


magazyn lubelski 3[18] 2014

43


P

almy dzielą się na kupione i te, które próbujemy zrobić samodzielnie w domu. Różnicę zrozumie ten, kto kiedykolwiek wziął do ręki suche trzciny, trawy i suchołuski, zwane potocznie suszkami. Trawy łaskoczą, trzciny drapią, a suszki tracą płatki, mało tego, przy próbie połączenia ich z resztą przy pomocy sznureczka tracą całe główki. Sznureczek zapętla się przy tym wokół ręki, szpulka najczęściej spada pod stół. Po wielu próbach wychodzi średnio kolorowa i średnio kształtna wiecha, która cieszy tylko tym, że jest naszym osobistym gestem w kierunku tradycji. Natomiast palmy kupione dumnie stroszą czuby z trzciny, kolą w oczy barwami i nienagannym krojem. Są piękne, ale wyglądają jak sztuczne, jakby były seryjną produkcją maszynową.

Zielona gałąź

Tym, co łączy palmę wielkanocną z palmami kładzionymi zgodnie z tradycją pod nogi Chrystusa, jest zieloność. Początkowo nasze palmy były zielonymi gałązkami różnych gatunków – drzew iglastych, borówek, ale przede wszystkim wierzby, związanymi w pęczek lub bukiecik. Z czasem dokładano do nich różne ozdoby. Święta Wielkiej Nocy przypadają w takim miejscu kalendarza, które samo z siebie skłania do refleksji nad śmiercią, możliwością jej przezwyciężenia i odrodzeniem życia. Przyroda sama podpowiada treść tego, co świętujemy. Zwycięstwo życia nad śmiercią – zimą – jako pierwsza pokazuje wierzba. Gałęzie z pierwszymi oznakami końca zimy – baziami i listkami – cieszyły oczy naszych zmarzniętych przodków na długo przed nastaniem chrześcijaństwa. Ścinano je i otaczano atencją, być może używano w wiosennych rytuałach. Echa tych tradycji są widoczne w obrzędach przypisanych później do obchodów świąt Wielkiej Nocy.

Produkcja

Tak jak mleko z supermarketu, jak by nie patrzeć, pochodzi od krowy, tak kupione palmy też wychodzą spod czyichś bardzo zdolnych i cierpliwych palców. W świat tej niezwykłej produkcji wprowadza mnie pani Lucyna w Trzcińcu pod Lubartowem. Przechodzimy kolejne kręgi wtajemniczenia. Pierwszy krok to wejście do pracowni. Otacza nas zapach suszonych traw, bylin, a wokół jest kolorowo jak w wolierze z egzotycznymi ptakami. Powiązane w pęczki leżą – używając fachowego języka – bazioki, lisie ogony, suszki, pchełki, pazurki i kanary. Obok nich produkcja w toku, czyli palmy w różnych stadiach zaawansowania. Tu również panuje duża różnorodność, która laika oszałamia. Bo nie ma jednego przepisu na palmę. Żeby się w tym połapać, nowe trendy, wzory dostają również swoje nazwy. Teraz wchodzą koguty, natomiast we wcześniejszych latach modne były hiacynty i słoneczka, cały czas dobrze trzymają się mieczyki. Mimo że zające stają się passé, to cały ich „szwadron” stoi w kartonie i pręży wesoło dwukolorowe uszy. Natomiast w mieczykach pojawiła się ciekawa innowacja – zdobią je misterne krepinowe kwiaty. Hiacynt jest ciekawy, zrobiony z kłosów pszenżyta. Teraz przenosimy się w czasie i przestrzeni. Wczesną wiosną, często pod inspektem, wysiewa się pierwsze rośliny. Zaczyna się mozolny i bardzo czasochłonny proces pozyskania surowców. Całe lato należy dbać o czystość, usuwać chwasty, pilnować, żeby nie pojawiły się szkodniki. W sierpniu nadchodzi okres zbiorów. Przeoczenie właściwego momentu ścięcia suchołuski, wiekuistki, trzciny czy lnu niweczy trud całego sezonu. Zanadto rozkwitnięte kwiaty czy sypiącą się wiechę trzciny, jak wyjaśnia mąż pani Lucyny, można sobie spalić. Suszenie odbywa się często na słońcu, wymaga troskliwości, bo rośliny należy w odpowiednim czasie odwrócić na drugą stronę lub zabrać ze słońca. Inne z kolei suszy się w ciemności. Potem trafiają do kadzi pełnych barwnika, ale często najpierw są wybielane, tak aby ostateczny kolor był bardziej intensywny.

Palmiarka Seniorka

Trzciniec wraz z innymi pobliskimi miejscowościami tworzy prawdziwe zagłębie produkcji palm wielkanocnych. W położonej tuż obok Wólce

44

magazyn lubelski 3[18] 2014


Rokickiej przyjmuje mnie pani Helena Urban. Robi ona palmy przeszło pół wieku, dziś jest najstarszą palmiarką w swojej wsi. Dzięki jej opowiadaniu przenoszę się wstecz o dobre 60 lat. Widzę podlubartowskie wsie, niewielkie pola na bardzo nieurodzajnych glebach. Gospodarstwa nie są na tyle rentowne, by dać pełne utrzymanie. Mężczyźni oprócz pracy w gospodarstwie pracują więc w miastach w różnych zawodach. Kobiety natomiast oprócz tego, że są house managerami, czyli dźwigają na barkach wszystko to, bez czego nie byłoby domu i rodziny, szukają dodatkowego źródła dochodu. Niespodziewanie w sukurs przychodzą im piaszczyste pola, łąki i skraje lasów. Rosnące na nich trzciny, trawy, kocanki piaskowe świetnie nadają się do ustrojenia wielkanocnych palm bądź stworzenia innych cudeniek. W ten sposób rodzi się tutejszy biznes – z niedostatku i kobiecej siły. – Dawniej nie siałyśmy roślin, palmy robiło się z tego, co dało się nazbierać. Brałyśmy płachty i szłyśmy na miedze, pod las – wspomina pani Urban. Czasem trzeba było posunąć się do fortelu lub otrzeć o „przestępstwo”. Były na przykład wyjazdy pociągiem pod Puławy, gdzie z żywopłotów można było uszczknąć gałązki niespotykanej wówczas pod Lubartowem tui. Czasem trzeba było przekupić bądź wykiwać dozorcę stawów, który gonił za wycinanie trzcin, i wiedząc, że kobietom na tej trzcinie zależy, wymuszał łapówki. Zupełnie nieświadomie w palmy wplatano czasem rośliny znajdujące się pod ochroną. Dziś wszyscy są wyczuleni na to, by surowiec pochodził z „legalnego źródła”. A źródło jest jedno – własnoręcznie wyhodowane i wysuszone rośliny. Żadnej wymiany czy handlu surowcem. Wymienić można najwyżej nasiona. Równie surowo pilnuje się swojej wypracowanej przez lata techniki plecenia i wzorów, dlatego plecie się w pojedynkę bądź najwyżej w towarzystwie kobiet z najbliższej rodziny. Palmiarka Helena Urban traktuje to zajęcie jako terapię przeciwko starości i dawkuje ją sobie rozsądnie. Jej palmy są cenione ze względu na staranność wykonania i tradycyjny styl. Przez lata wypracowała sobie dobrą markę i teraz mimo lat i małej podaży nie boi się o brak klientów. Nie zdradza wielkości produkcji ani cen, ani dokąd docelowo jadą jej palmy. Z uwagą ustawia w domu palmy partiami, posegregowane ze względu na jakość wykonania, dla lepszych i gorszych kupców. Towarem z grupy premium są palmy dla rodziny. Wyglądają jak klony, są toćka w toćkę identyczne, każda ma bombkę na tej samej wysokości i pięknie zapleciony bawełnianą nitką trzonek. I co najważniejsze – z czuba każdej z nich wystaje gałązka wierzby z baziami.

Po świętach

Po Wielkanocy palma staje się zbieraczem kurzu. Patrzymy na nią z poczuciem – zgodnym zresztą z obyczajem – że poświęconej rzeczy wyrzucić nie wypada, ale przechowywanie jej również nie jest nam na rękę. Co wtedy? Dr Mariola Tymochowicz z Instytutu Kultury Polskiej UMCS odpowiada: – Dawniej palmy, które nabierały szczególnej mocy poprzez poświęcenie, wykorzystywano do ochrony obejść przed piorunem, pożarem i innymi nieszczęściami. Stawiano je w oknach domów, zawieszano na ścianach stodół. Wierzono, że dotykanie bydła palmą podczas pierwszego wypędzania na pastwisko zapewni mu zdrowie. Spotkać się można także z tym, że używając palmy jako kropidła, święci się nią nowo kupiony samochód. Zgodnie z żywymi nadal przekonaniami należy przed świątecznym śniadaniem połknąć bazię z palmy, co uchroni nas przed chorobami gardła. W tym być może jest odrobina słuszności, bo wierzba zawiera salicylany – substancje o działaniu przeciwgorączkowym, przeciwbólowym i przeciwzapalnym, będące głównymi składnikami aspiryny czy polopiryny. Zawdzięczają one nazwę wierzbie – jej łacińska nazwa to Salix. Tyle o użyciu palmy. A jeśli chcemy się z nią w sposób kulturalny rozstać? – Zgodnie z tradycją palmy można przekazać do kościoła, gdzie pali się je w celu uzyskania popiołu na Środę Popielcową – podpowiada dr Tymochowicz. Zwyczajem praktykowanym do tej pory w okolicach naszego miasta jest wtykanie palmy w pole, przypuszczalnie daje to gwarancję urodzaju. Jeśli chcemy połączyć tradycję z nowoczesnością, zróbmy sobie wycieczkę na zaprzyjaźnione pole, do ogródka czy na ranczo znajomych, aby zostawić tam naszą palmę. Zagwarantuje to dobre plony właścicielowi ziemi, a nam pozwoli pooddychać świeżym powietrzem po kilkudniowej świątecznej uczcie. magazyn lubelski 3[18] 2014

45


nasi podróżnicy

Maroko tekst Iza Wołoszyńska foto Wojtek Wołoszyński Iza Wołoszyńska

46

magazyn lubelski 3[18] 2014


S

ą przynajmniej dwa powody, żeby wybrać się zimą do Afryki – jeden to chłód i brak słońca u nas, drugi to, że blisko mamy lotnisko, z którego warto rozpocząć tę podróż. Z Lublina do Londynu a potem już prosto na Czarny Ląd Z kolei Maroko wczesną wiosną jest temperaturowo zróżnicowane – w górach Atlas leżą jeszcze resztki śniegu, a zmarznięte małpki berberyjskie czekają przy szosie na smakołyki od turystów. Na wybrzeżu Atlantyku pogoda na długie spacery, zbieranie muszli i łowienie ryb. Na Saharze za to sucho, słonecznie i gorąco. Słowem, wszelka aktywność możliwa i wskazana. Ale najlepiej zacząć od zakupów.

Souk

Marokański targ – souk ‒ to gwałt na wszystkich zmysłach. Oczy rozbiegane za egzotycznymi cudeńkami mogą przez pomyłkę trafić na zarzynane właśnie kury bądź dostawę krowich żołądków w całości. Zamiast na ułożone w misterne piramidki cytryny i mandarynki, możemy znienacka spojrzeć na kozie raciczki bądź cielęce móżdżki, które czekają na amatora, leżąc na słońcu na drewnianej deseczce. Znaleźć tu można także sandały z podeszwami ze zużytych opon, świetny przykład recyklingu, wiadra na wodę z tego samego surowca, glinianą ceramikę, kute na miejscu kraty okienne i inne wyroby kowalskie, łóżka, szafki i stoliki pachnące świeżym drewnem, suszone daktyle, kilka rodzajów orzeszków ziemnych, mandarynki, pomarańcze i banany w śmiesznych cenach, bogaty asortyment warzyw oraz haszysz, jeśli wiemy, jak o niego pytać. Zapachy są bardzo różne. Wiadomo, jak pachnie mięso, jak pachnie żywe mięso w postaci stłoczonych w klatkach kur, wiadomo, jak pachną ekskrementy pod wspólnym murem, gnijące warzywa. Ale jak pachnie to wszystko razem, można przekonać się tylko na afrykańskim targu. Wisienką na tym torcie zapachowych różnorodności jest świdrujący w nozdrza aromat przypraw. Zmielone na proszek bądź jako susz, w workach lub koszykach, wyglądają jak składniki do sporządzania magicznych mikstur. Z tych suszy sprzedawca może na naszą prośbę skomponować mieszankę pitą tu przez wszystkich kilkakrotnie w ciągu dnia. Nazywają ją „berberian whisky”, co sugeruje, że daje kopa jak szklaneczka whisky. Określenie berberian, berberyjski, jest tu nadużywane. Wszystko, co ma przyciągnąć uwagę turysty, jest berberyjskie. Więc jeśli kupujemy coś berberyjskiego, na pewno zapłacimy drożej, bo berberyjskość przedmiotu jest wartością dodaną. Zwykły kawałek materiału na głowę, jeśli jest sprzedawany jako berberyjski turban, kosztuje odpowiednio drożej. Blaszana biżuteria, jeśli „łykniemy” ją jako old berberian rarytas, kosztuje w przeliczeniu 200 zł za bransoletkę. Ale ceny, jak usłyszeliśmy na targu w Meknes, są democratic, więc podlegają dyskusji. Po rozszyfrowaniu prawdziwej wartości przedmiotu można, jeśli starczy sił, zejść do wartości zbliżonej do realnej. No może zawyżonej, ale tylko trochę. Negocjacje przybierają nieraz bardzo uroczysty i elitarny charakter – w odosobnieniu, na zapleczu sklepiku, na miękkich dywanach. Właściciel podsuwa niskie krzesełka, anonsuje, że właśnie ma gotową herbatę (berberyjską) i po akrobatycznym nalaniu jej z metalowego czajniczka trzymanego metr nad malutką szklanką ‒ zastawia stół szkatułkami. Targi pełne ludzi i towaru, często żywego, są bardzo głośne. Gdaczą kury, pieją koguty. Motorowery trąbią, pchający ręczne wózki ludzie wydają głośne „odgłosy paszczą”, by wychodzący zza rogu piesi nie wpadli pod ich rozpędzone pojazdy. Jeśli to targ w Marrakeszu, to nad tym wszystkim górują piszczałki zaklinaczy węży. magazyn lubelski 3[18] 2014

47


Wieczorem na granatowe niebo wschodzi wąski, poziomy sierp księżyca, muezini przypominają z minaretów, że nie ma boga prócz Allaha, ale na targu bogiem wszystkich jest utarg.

Pustynia

Pustynia nie jest taka, jak w „Małym Księciu”. Choć może jest, ale nie tam, gdzie docierają campery Europejczyków, a za nimi karawany umęczonych wożeniem europejskich nadwag wielbłądów, wypożyczalnie quadów i ogrodzone wysokim murem kampingi dla samochodów-sypialni. I sprzedawcy biżuterii berberyjskiej. Wioska Merzuga, pod którą wiatr miał fantazję utworzyć prawie tysiącmetrową wydmę, to raj dla przybyszów ze Starego Kontynentu oraz lokalnych interesów. Już dwie godziny drogi od niej każdy napotkany Berber czy Arab wciska w rękę wizytówkę i zachwala brata, szwagra czy swój biznesik. Głównym elementem oferty są wyprawy na wielbłądach na pustynię, spędzenie nocy pod gwiazdami w berberyjskim namiocie, słuchanie muzyki granej na tradycyjnych instrumentach, berberyjska kolacja, potem śniadanie, powrót, prysznic. Kiedy chcieliśmy poczuć pustynię, pobyć z nią sam na sam, i poszliśmy objuczeni butelką specjalnie na tę okazję przywiezionego z Hiszpanii wina kontemplować zachód słońca, nie wiadomo skąd zjawił się na naszej wydmie zaturbaniony Ali i orzekł, że nie jest Arabem, tylko Berberem, prawa Koranu go nie obowiązują i chętnie napije się z nami wina. Słowiańska gościnność nie pozwoliła odmówić, ale potem bardzo żałowaliśmy i wina, i zachodu słońca, i straconej chwili samotności na pustyni. Natomiast jeśli chodzi o inne doznania, to ciszę skutecznie niszczyły wracające z eskapady motocykle enduro, quady oraz porykiwania wielbłądów niosących tłumy turystów na niezapomnianą noc pod berberyjskim niebem. Nie dane nam było stanąć twarzą w twarz z naszą pustynią.

Argan

Ponieważ do Polski weszła już moda na zdrowotne właściwości olejku arganowego, warto wspomnieć, że to Maroko jest jego jedynym producentem. Na targach można kupić olejek arganowy w różnych pojemnościach i cenach i niestety w bardzo różnej jakości, choć sceptycy twierdzą, że price is different but quality the same. Przewodniki polecają, aby zaopatrywać się w olejek w spółdzielniach, co podobno daje gwarancję jakości i tego, że zawartość jest olejkiem z arganu, a nie z oliwek. Produkcją oleju zajmowały się od dawien dawna kobiety. Proces produkcyjny wygląda tak: drzewo arganowe rodzi śliweczki, w śliweczce jest pestka, a w pestce mały „migdałek”. Podobnie jak w moreli czy brzoskwini. Część miękką oddaje się kozom, pestkę należy rozłupać i użyć na przykład do palenia w piecu. Uwolniony migdałek zawiera odrobinę drogocennego oleju, który uzyskuje się poprzez ręczne zmielenie w żarnach. Tyle tradycja, poparta pokazami w wykonaniu młodych, bardzo zdrowych i pięknych dziewcząt. Czy flaszeczki ustawione na półkach zawierają rzeczywiście ten wyciśnięty w żarnach olejek

48

magazyn lubelski 3[18] 2014


‒ nie wiem. Nie wiem też, czy nie potrzebowałby on odrobiny konserwantu, aby w dobrym stanie doczekać swojego amatora. Jest jeszcze taka wersja, że aby skrócić proces uzyskania migdałka, pod drzewami arganowymi zbiera się suche pestki po śliweczkach zjedzonych przez kozy, które wspinają się po sztywnych gałązkach... Ale to też bardzo eko i w zgodzie z naturą.

Ksar i kazba

Stare budowle w Maroko wyglądają jak domy termitów. Wybudowane z ziemi wymieszanej ze słomą,

magazyn lubelski 3[18] 2014

49


wsparte jedynie na rusztowaniu z eukaliptusowych drągów trwają stulecia dzięki temu, że saharyjski klimat oszczędza im deszczowych kąpieli. Tym niemniej, jeśli nie są restaurowane, sporadyczne deszcze i silne wiatry powodują, że ściany robią się coraz cieńsze, otwory wejściowe coraz szersze, a całość przybiera kształt topniejącego igloo. W dawnych czasach dawały schronienie przed najeźdźcami i upałem mieszkańcom i wędrownym karawanom. Dziś istnienie ksarów leżących na szlakach wędrówek Europejczyków jest ekonomicznie uzasadnione. Reszta topnieje i zamienia się w proch. To ma jakiś metafizyczny sens powstania i przeobrażenia z powrotem w pierwotną materię. Spektakularnym przykładem drugiego życia ksaru jest Ait Ben Haddou. Między innymi z powodu wpisania na Listę światowego dziedzictwa UNESCO, dobrego połączenia komunikacyjnego, warunkom oświetleniowym stał się plenerem zdjęciowym dla takich obrazów jak „Ali Baba i czterdziestu rozbójników” z 1954, „Gladiatora” z 2000, a z bardziej bieżących „Gry o tron” czy „Queen of Desert” z Nicole Kidman. Lista jest długa. Pierwotnie budowla nie zawierała bramy, która powstała podczas kręcenia „Klejnotu Nilu”, aby Michael Douglas, zastąpiony w tym momencie przez kaskadera, mógł

50

magazyn lubelski 3[18] 2014


Auto Mariusz, 00-000 Warszawa Al. Jerozolimskie 15, tel. (00) 000 00 00 www.automariusz.pl Auto Mariusz, 00-000 Warszawa Al. Jerozolimskie 15, tel. (00) 000 00 00 www.automariusz.pl

Auto Mariusz, 00-000 Warszawa Al. Jerozolimskie 15, tel. (00) 000 00 00 www.automariusz.pl

Zużycie paliwa oraz emisja CO2: Ford Fiesta MCA 1.25 Duratec 60 KM; 5,2 l/100 km, 120 g/km (zgodnie z rozporządzeniem WE 715/2007 z późniejszymi zmianami w WE 692/2008, cykl mieszany). Na zdjęciu samochód z wyposażeniem opcjonalnym. Oferta detaliczna ograniczona w czasie i ilości. Infolinia: 0 801 50 60 70 - opłata za połączenie zgodna z taryfą operatora.

Odwiedź Autoryzowany Salon

Ofensywa Cenowa Forda

38 950 PLN Ford Fiesta

trzydrzwiowa wersja Ambiente 1.25 60 KM 7 poduszek powietrznych, ESP, radio oraz klimatyzacja

„To niewielki, ale bardzo dojrzały samochód z doskonale zestrojonym zawieszeniem, dopracowanym układem kierowniczym oraz należycie wykończonym wnętrzem”.

Cytat z AutoCentrum.pl, Łukasz Szewczyk

REKLAMA

pod nią przelecieć samolotem. Również inne filmy wymagały dobudowania takich czy innych elementów, np. areny dla „Gladiatora”, ale były one potem rozbierane. W ksarze poza dniami plenerowymi toczy się normalne turystyczne życie. Turyści są oprowadzani po murach, opowiada się im szczegóły architektury, z czego najbardziej utkwiło mi w głowie „watch your head”, bo wszystkie stropy z eukaliptusowych belek są bardzo niskie. Ufortyfikowane domy bogatszych mieszkańców to kazby, każda z czterema wieżami, zbudowana tak, by utrzymać w środku temperaturę około 20°C nawet latem, gdy na zewnątrz jest 50°C. Na straganach można kupić dywany ‒ ach! naprawdę piękne, tkane z wełny bądź włókna palmowego, obrazki malowane atramentem sympatycznym pochodzenia roślinnego, które „ujawniają się” po podgrzaniu na słońcu, no i – przepraszam, że się powtarzam ‒ biżuterię berberyjską. Dywany też berberyjskie. Na najwyższej wieży ksaru uwiła gniazdo rodzina bocianów, ciekawe dlaczego wzgardziła Polską. Może czekają na swoją rolę w jakimś filmie? Objuczeni zakupami, opaleni, z kilkoma dodatkowymi kilogramami, bo jedzenie pyszne, a daktyle i owoce tanie, możemy wracać do Polski i czekać na wiosnę u nas. Spokojnie i bez napięcia, bo wiadomo, że przyjdzie. W Maroko już jest.

magazyn lubelski 3[18] 2014

51


galeria

Wszystko, co rodzi się

z kreatywności

foto Maciej Sumiński

52

magazyn lubelski 3[18] 2014

RAFAŁ ŚLIWCZYŃSKI jest „multitwórczy” i inspiruje się każdą dziedziną sztuki, od architektury przez projektowanie odzieży aż po wzornictwo przemysłowe, fotografię i animację komputerową. Pochodzi z Puław. Studiuje na UMK w Toruniu. Ma dopiero 23 lata, a na swoim koncie kilka prestiżowych nagród, m.in. Grand Prix Młodej Grafiki Polskiej w Krakowie. Podczas tworzenia wyrzuca z siebie negatywne uczucia, a jego prace, jak twierdzi, powstają w mało kontrolowanych warunkach. Wie, co chce stworzyć, a jedynym wyzwaniem jest przeniesienie do projektu tego, co wykreowało się w jego głowie. Generuje „gotowe” obrazy w pierwszych chwilach ich powstawania. Dla niego sztuka powinna być szczera, nie modna czy ładna. W przyszłość chciałby założyć autorską galerię oraz stworzyć ośrodek sztuki, w którym młodzi twórcy mogliby szlifować swój warsztat pod okiem Mistrzów. Pomogłoby to promować młodą polską grafikę, która jego zdaniem jest zdominowana przez inne dziedziny sztuki, a śmiało można powiedzieć, że możemy być dumni z osiągnięć polskich artystów grafików. (maz)


magazyn lubelski 3[18] 2014

53


muzyka

Rap na barykadach

Mateusz Grzeszczuk

foto Michał Sumiński

W

prawdzie w pojedynkę, ale polski rap świetnie funkcjonuje poza niekomercyjnymi mediami. W rzeczywistości to masowy rynek i masowy odbiorca, niekoniecznie ten, który jedyną wiedzę o świecie czerpie z tekstów raperów. Wbrew stereotypom, odbiorcy kultury hip-hop nie kreślą horyzontu na kryminalnym osiedlowym półświatku. Mimo wszystko muzyka staje się tylko formą deklaracji bez jakiegokolwiek zaangażowania. Jedyna decyzja, którą musisz podjąć, to wybór estetyki. Współcześni muzycy poszerzają zakres wątków i tematów w swoich utworach. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie przybierały formy modlitwy i jakoby namawiały do chwytania karabinów. Hip-hop nie jest już domeną nizin społecznych. Nie jest też dla mnie jednolitą filozofią życia, która ukształtowała świadomość dziesiątek tysięcy młodych ludzi. Coraz trudniej uwierzyć raperom, którzy wykorzystują dźwięk jako narzędzie oporu. Konwencja przeciw konwencji, orientacja ściera się z inną wizją, aż w końcu jeden głos chce stłumić cudzy w gardle. Każdy kawałek to wysłanie w świat pewnego komunikatu, a dopiero tu pojawia się w rapie kwestia odpowiedzialności, za słowo, rzecz jasna. Na ile wierzyć twórcom, których zresztą nie jesteśmy w stanie zweryfikować i ocenić? Bo przecież wizyta w studio może być tylko rewizją poglądów, wezwaniem do buntu i udźwiękowieniem stężonego lęku.

Rap na paciorkach

Raper Rakim nakazywał mówić do siebie per Rakim Allah, Preston Davis miał się już za papieża rapu, a popularny Lil’ Wayne obwołał się Synem Bożym. Polskim artystom daleko od podobnych deklaracji, choć wtórując za jednym z nich, możemy zanucić: „Jestem Bogiem/Uświadom to sobie”. Rodzimym raperom nie przykleimy łatki samozwańców, daleko im do boskości, ale wiemy, że nie mają żadnych oporów, aby do kawałków przemycać hasła, które dotychczas kojarzone były z prawą opcją polityczną albo nawet ruchami religijnymi. Przykładem może być Tau, poprzednio znany pod pseudonimem Medium. Raper nagle przechodzi przemianę i staje się żarliwym katolikiem. Odtąd też całą swoją twórczość opiera na chrześcijaństwie i Piśmie Świętym, a na jego koncertach pojawiają się hasła: „Cześć i chwała bohaterom”. Internet wrzał także po wypuszczeniu kawałków przez duchownego z parafii św. Wawrzyńca we Wrocławiu. Mowa o księdzu Jakubie Bartczaku, najlepszym i jedynym kapłanie wśród polskich raperów. Czy hip-hop ma swój dekalog? Z pewnością. W szczególności kiedy przywołamy zespół Full Power Spirit, który wydał płytę pod takim właśnie tytułem. Stale grają na licznych kościelnych imprezach, pojawiają się na zaproszenie katolickich programów telewizyjnych, a co ważne, prowadzą ewangelizację w liceach. Ilość i częstotliwość spotkań wskazuje, że jest zapotrzebowanie na tego typu przekaz. Większość tych przykładów mogłoby potwierdzić fakt, że rap został ochrzczony, pamiętajmy jednak, że cały czas jest to tylko ten sam, a nie odmienny, specyficzny rodzaj muzyki. Reakcje są różne, jednych zadziwi widok tańczących b-boy'ów przed Janem Pawłem II, inną grupę lekko zaszokuje nawijanie o obcym Chrystusie. Przykazanie jedno daję wam – tekst utworu musi funkcjonować na równi z rzeczywistością. Raperzy częściej wybierają drogę na skróty, inicjując spotkania i rozmowy z Bogiem tylko na swoich trackach. Wszystkiemu towarzyszy pewna doza dystansu i ostrożności, która ma na celu odwrócić chwilowo hierarchię. To przecież Bóg dzwoni do Łony, Miuosh ma się za kretyna, „że kiedykolwiek wierzył w Jego szepty”, W.E.N.A z Górą nie rozmawia, „wiarę pozostawia na kablach”, aż w końcu Jimson, dla którego „Olimp jest pusty, nie ma Boga, są klony”.

Z Marszu Niepodległości pod bloki

Ku uciesze prawicowych mediów, raperzy chętnie utożsamiają się z biało-czerwonymi proporczykami. Przechwytywanie patriotycznych treści przez prawą stronę, pewna segregacja i szufladkowanie to standard i rytuał, który pojawia się na każdym kroku. Wbrew opiniom – cieszy mnie, że w muzyce jest miejsce na akurat taki przekaz, ale zastanawiałbym się bardziej, na czym polega fenomen i nagły boom na tę tematykę. Nagrywanie tego typu rapu nie jest związane z modą, a tak przynajmniej

54

magazyn lubelski 3[18] 2014


twierdzi znany bloger rapowy Krzysztof Nowak (Surge Polonia, Muzyka Nowaka). – Wyraźne zmierzanie w kierunku bardzo radykalnych postaw nie zawsze musi spotykać się ze zrozumieniem przeciętnego słuchacza – komentuje. „Polska mowa” w hip-hopie bardzo się rozpowszechniła. I cieszy mnie, kiedy Hemp Gru rapuje o Powstaniu Warszawskim, Tadek z zespołu Firma podejmuje się tematyki Żołnierzy Wyklętych, ale czuję też pewien niepokój, kiedy to ceniony przez słuchaczy Kękę co prawda wspomina o rodakach „po tamtej stronie kraju”, ale w pewnym sensie namawia do odbicia Lwowa i Wilna. Pomimo tego, że Łukasz L.U.C Rostkowski wielokrotnie powtarzał, że ma dosyć polskiego bałaganu, zawsze wracał do kraju, który można zrozumieć, tylko znając jego kontekst historyczno-kulturowy. W 2009 roku wypuścił na rynek album „38/89 – Zrozumieć Polskę”, a wizja krążka opiera się na formie słuchowiska, prezentującego historię Ojczyzny. Zatem hip-hop może być miejscem dyskursu nad tym, czym jest Polska i jak funkcjonujemy w korytarzach Europy. Artystów, których interesują narodowe tematy, nie musimy daleko szukać. Lubelski raper Diset wielokrotnie w swoich utworach umieszczał wątki, które co prawda nie mógłbym nazwać patriotycznymi, ale pewną formą pochylenia się nad tym, co u nas gorzkie i trudne. Bo przecież wiemy, że „orły muszą zwijać swoje gniazda, a my od zawsze tkwiliśmy bez końca w postawie ofiary i poddanych panów”. [Diset, „Victoria i Pokój”]. Rap to wytrych, pomysł na to, jak pracować nad pewną ciągłością kulturową, promowaniem wzorców, niekoniecznie w wersji ksenofobicznej i skrajnie narodowej. Istotnym jest to, że rapowanie o sprawach kraju nad Wisłą wiąże się także z umiejętnościami i dojściem do pewnego poziomu. To nie tylko poglądy i tematyka, ale odpowiedni dobór środków, który sprawia, że ta twórczość stoi na wysokim poziomie. Słuchaczami hip-hopu nie jest tylko grupa, która wyrosła z określonego kontekstu kulturowego i społecznego, ale i ta, która dała się w pewien sposób zachwycić, chociażby wartością edukacyjną danego utworu. To właśnie raperzy dostrzegają więź między sobą a bohaterami tamtych czasów. Mentalne pokrewieństwo może mieć swój wyraz nie w innym miejscu, jak tylko w muzyce.

Hyde Park

Spotkanie z Tau przed mszą świętą o godz. 18:00 w miejscowości Aleksandrów Łódzki, dodatkowo niedawna wizyta rapera w Radio Maryja. Wywiad z Wilku, liderem Hemp Gru, dla programu Jana Pospieszalskiego emitowanego w TVP, wpisy lidera Ruchu Narodowego Krzysztofa Bosaka, który zachwalał hip-hop w narodowych barwach, aż w końcu artykuły redaktorów portalu Fronda – to tylko kilka przykładów, które ukazują, że środowiska o sprecyzowanych poglądach traktują reprezentantów sceny rapowej jako swoich graczy. Jestem jednak świadom, że muzyki o takiej tematyce nigdy nie słuchałem dla przyjemności. Traktowałem to w kategoriach odrobionej pracy domowej, podręcznikowego wpisu, który ma mi o czymś przypomnieć, niekoniecznie rozbujać i połechtać moje muzyczne podniebienie. Warto pamiętać, że patriotyczny rap nie może być hyde parkiem dla różnych stron politycznych, a muzycy, których bylibyśmy w stanie zaszufladkować w tej tematyce, wielokrotnie przyznawali, że w ich opinii byli dalecy od tych rozwiązań. Odnosili się jedynie do pewnych wydarzeń historycznych i stawali się społecznymi komentatorami. Warto cofnąć się cztery lata wstecz, kiedy to Grzegorz Napieralski, kandydat SLD na prezydenta, postanowił wypuścić do sieci ponadczterominutową piosenkę stylizowaną na rap. Rzecznik prasowy wyjaśniał, że styl utworu miał pasować do luźnego i nowoczesnego sposobu uprawiania polityki. „Szczecin siedem cztery to rok urodzin jego. Kogo spytasz ziomal? Tak! Napieralskiego”. Jak mawiają Internauci: kicz, dno i dwa metry mułu. Tragizm sytuacji podkreśla fakt, że wykonawcy chcieli pozostać anonimowi. Pamiętajmy, że rap nigdy nie stał murem za żadnymi poglądami politycznymi, jego twórcy nie nagrywali piosenek wyborczych ani nie uczestniczyli w kampaniach. Zainteresowanie akurat taką tematyką to tylko chęć upamiętnienia historii, dania świadectwa młodszym pokoleniom, a czasami przejaw religijności, wiary, co w ostateczności skutkuje przerzuceniem myśli na kartkę, a liter na beat.

APTAUN TOUR w Łodzi i raper Bisz (B.O.K)

magazyn lubelski 3[18] 2014

55


muzyka

Lublin Jazz Festival tekst Katarzyna Kawka foto Robert Pranagal

W

kwietniu już po raz szósty odbędzie się Lublin Jazz Festival, jedno z największych wydarzeń tego typu w Polsce. W ciągu trzech dni będzie można posłuchać na żywo wykonawców z różnych obszarów jazzowych. Między 25 a 27 kwietnia w Centrum Kultury w Lublinie wystąpią obok polskich artystów wykonawcy z Włoch, Austrii, USA i Japonii. Jazz do Lublina przywędrował z Nowego Orleanu. Twórcami gatunku byli niewolnicy nieznający nut, stąd dużo miejsca dla improwizacji w utworach jazzowych. Dzięki temu powstały sławne jam session.

56

magazyn lubelski 3[18] 2014


magazyn lubelski 3[18] 2014

57


Skąd pomysł na Lublin Jazz Festival? – Wcześniej organizowaliśmy pojedyncze koncerty z pogranicza free jazzu – mówi Barbara Luszawska z Impresariatu Centrum Kultury, organizatorka festiwalu. – Chcieliśmy zaprezentować coś więcej, na wzór festiwali, które odbywają się w Pradze czy w Berlinie. W ich trakcie występują grupy o różnych upodobaniach – od dźwięków klubowych po awangardowy jazz. Obalamy stereotyp, jakoby była to muzyka klubowa, która ma grać gdzieś w tle i nie przeszkadzać w rozmowie.

Repertuar

W trakcie sześcioletniej historii festiwalu wystąpiły w Lublinie gwiazdy sceny jazzowej, jak na przykład John Scofield, Dave Douglas, Hamid Drake, Tomasz Stańko, The Ex, Ken Vandermark, Jazzanova, Marilyn Mazur. Pod koniec kwietnia będzie można usłyszeć Victora Wootena, który znajduje się na liście dziesięciu najlepszych basistów wszech czasów według czytelników magazynu „Rolling Stone”, zespół Mop Mop Sound System, który nagrał ścieżkę dźwiękową do filmu Woody’ego Allena „Zakochani w Rzymie”, Satoko Fujii Orchestra Lublin, która tym razem zagra z towarzyszącą jej grupą dwunastu muzyków. W programie także Philipp Jagschitz Trio, Semafor Combo, Piotr Orzechowski i Adam Bałdych, Ravi Coltrane Quartet, Tatvamasi oraz towarzysząca wydarzeniom wystawa fotografii Roberta Pranagala. – Z ostatniego festiwalu najbardziej utkwił mi w pamięci koncert zamknięcia norweskiego trio Ballrogg. Momentami klimaty jak Pink Floyd w Pompejach – wspomina Paweł Rak, uczestnik zeszłorocznego LJF. – Dla mnie był to koncert wyjątkowy, bo wszystko było bardzo statyczne. Momentalnie odpłynąłem. To było jak najgenialniejsza medytacja. Marc Ducret z Samuel Blaser Trio. Absolutna wirtuozeria. Geniusz gitary. Magik po prostu... Potrafił zagrać nawet na przydźwięku z gołego kabla.

Lubelska odsłona

Lublin jest dość nietypowym miastem, jeśli chodzi o widownię. Potwierdzają to organizatorzy podobnych festiwali z innych miast. – Zwracają uwagę, że na koncertach pojawia się dużo młodych ludzi, co nie jest typowe dla tej muzyki np. w Niemczech czy Austrii – mówi Barbara Luszawska. – Panuje dobra, twórcza atmosfera, artyści się dobrze u nas czują, co sprzyja tworzeniu jam session. Jedno z takich spotkań zaowocowało nagraniem płyty. – Hera i Hamid Drake spontanicznie zagrali ze sobą, spodobało im się, wynikiem czego było powstanie płyty „Seven Lines”. Czy tegoroczne koncerty będą tak owocne, czas pokaże. Organizatorem VI Lublin Jazz Festival jest Impresariat Centrum Kultury w Lublinie. Szczegółowe informacje dostępne są na stronie lublinjazz.pl/ck.lublin.pl

58

magazyn lubelski 3[18] 2014


księgarnik

N

lub po prostu nimi będące. Na liście lubelskich pomników znalazło się 78 dzieł, a wśród nich obelisk upamiętniający Unię Lubelską na placu Litewskim, monumentalny pomnik Ofiar Majdanka, pomnik Józefa Czechowicza sąsiadujący z budynkiem Poczty Głównej, pomnik Marii i Piotra Curie przed PSK 4, pomnik Raabego i Czugały na skwerze przy ulicy Akademickiej, nieistniejący pomnik Wdzięczności, monument przedstawiający Bolesława Bieruta czy projekt, który nigdy nie powstał – Łuk Wyzwolenia w Alejach Racławickich. Wśród omawianych przykładów założeń pomnikowych w Lublinie nie mogło zabraknąć tych najnowszych. Z jednej strony jest to koziołek przy deptaku i Spodnie Kawiaka, z drugiej strony ‒ realizacje upamiętniające ważne dla historii Polski wydarzenia z okresu II wojny światowej, historii powojennej, a także będące wyrazem kultu Jana Pawła II. I tu Lublin poległ na całej linii. Po pierwsze powstaje pytanie, dlaczego w mieście szczycącym się piękną wielowiekową historią i zabytkami nie ma pomysłu na wykorzystanie założeń pomnikowych jako dekoru tkanki miejskiej, zarówno tej historycznej, jak i współczesnej, wzorem innych miast, jak Wrocław, Poznań, Rzeszów czy Szczecin, albo też miast na zachodzie Europy, włącznie z prostym a mocno sugestywnym pomnikiem upamiętniającym kobiety żołnierki, który znajduje się na pasie rozdzielającym jezdnię w centrum Londynu. Niestety pojawia się również pytanie, dlaczego te pomniki powstały właśnie w takiej formie i jakie są procedury dotyczące stawiania pomników w miejscach publicznych? Książka Kazimierza S. Ożoga jak najbardziej na czasie, ale i ku przestrodze. (gras)

ikt nie powiedział, że pomnik jest łatwą dziedziną sztuki. Z racji wielkości architektura nie zawsze jest dla odbiorcy zauważalna, malarstwo i grafika zazwyczaj są pochowane w salach muzealnych i galeriach, a pomnik pozostaje na linii wzroku. Trudno oczywiście pominąć sytuacje, które kształtują historię powstania danego założenia pomnikowego, ale faktem jest, że to pomniki skupiają wokół siebie przestrzeń miejską, ustanawiając nowe miejsca w krajobrazie miasta. Kazimierz S. Ożóg od wielu lat podążający śladami bardziej i mniej sławnych założeń pomnikowych w Lublinie opublikował właśnie książkę będącą nie tylko dokumentem tych wędrówek, ale też wnoszącą do oglądu rzeczywistości nieznane fakty związane z historią miasta. A że jest to pozycja napisana z punktu widzenia badacza i mieszkańca Lublina – tym bardziej ciekawie się ją czyta. Autor, który jest absolwentem historii sztuki, pracę magisterską oraz rozprawę doktorską na KUL napisał pod kierunkiem prof. Lechosława Lameńskiego, w „Pomnikach LuKazimierz S. Ożóg, Pomniki Lublina, Ośrodek blina” omawia zarówno założenia „Brama Grodzka-Teatr NN”, Lublin 2014. artystyczne, jak i te ocierające się o kicz

M

A

kcja najnowszej powieści Marcina Wrońskiego toczy się w dwóch planach: w 1938 roku i 12 lat później, w czasach stalinowskich. Komisarz Zyga Maciejewski zostaje poinformowany, że podczas II Krajowej Wystawy Koni Remontowych w stajennym boksie znaleziono ciało mężczyzny o nieustalonej tożsamości. Wydaje się, że ofiara nieszczęśliwego wypadku została kopnięta w twarz przez klacz o imieniu Haiti. To, iż zwierzę pochodzi ze stajni należącej do księcia Seweryna Czetwertyńskiego, nie ułatwia śledztwa policji... Pisarz tradycyjnie mistrzowsko oddaje klimat Lublina i okolic, stosunków społecznych panujących tuż przed wybuchem wojny i kilka lat po jej zakończeniu. Lektura obowiązkowa dla miłośników kryminałów, Lublina, Lubelszczyzny i po prostu bardzo dobrej literatury. (fó)

Marcin Wroński, Haiti, (cykl: Komisarz Maciejewski VI), Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2014. Marcin Wroński, Haiti, (audiobook CD MP3), Wydawnictwo Biblioteka Akustyczna, czyta: Tomasz Sobczak, Warszawa 2014.

inialbum-katalog wystawy Edwarda Dwurnika, opracowany graficznie przez Piotra Wysockiego, przekrojowo pokazuje prace artysty wystawiane od lat w Lublinie w Galerii Białej. Nowością, poza znanym powszechnie malarstwem, są reprodukcje kolaży i rysunków z lat 60. i 70. z początków działalności artysty, nigdy nieprezentowane publicznie. Prace te są podstawowym materiałem zawartym w tej publikacji. (fó)

Anna Nawrot, Piotr Pekała, E. Dwórnik w Lublinie, (katalog wystawy), Wydawca Galeria Biała, Lublin 2014.

magazyn lubelski 3[18] 2014

59


kultura – okruchy Lublin nad łąką przysiadł -Janczyk, Krystyna Szydłowska i Eleonora Tegoroczna 111. rocznica urodzin lubelKrzesińska, która wcieliła się w tę rolę poskiego poety Józefa Czechowicza obchonad 200 razy. (maz) dzona tradycyjnie już 15 marca przez Ośrodek „Brama Grodzka ‒ Teatr NN” była dość szczególna. Zbiegło się z nią bowiem 80-lecie napisania przez Czechowicza „Poematu o mieście Lublinie”. A skoro tak, to i zaproszeni na uroczystość goście byli wyjątkowi. Siedmiu prezydentów Lublina, którzy swe funkcje sprawowali od 1989 roku, Piotr Szczepanik, znany lubelski piosenkarz, i uczenni- (Emilia Kaczanowska) ce lubelskiego Gimnazjum nr 15 im. Józefa Czechowicza. Każdy z nich po kolei odczytał wiersz z poematu, a fragmenty Must be the Pawkin prozy Czechowicza mówiła razem z nimi Z przyjemnością odnotowujemy ruch na widownia. Wysłuchaliśmy także z płyt lubelskim rynku muzycznym. Znany fragmentów poematu czytanych przez z udziału w programie telewizyjnym polskich poetów, m.in. Wisławę Szym„Must be the music” zespół Pawkin dopieborską i Czesława Miłosza. A na zakońro co wydał płytę „TAK JK TY”, na któczenie Piotr Szczepanik przypomniał rej znalazły się piosenki „Zaufaj mi jeszcze „Testament” Tarasa Szewczenki w tłuma- raz”, „To co chcesz usłyszeć” oraz „Pomóż czeniu Józefa Czechowicza. Było zatem mi”. Zespół istnieje od niespełna trzech tak, jak w poemacie pisał Czechowicz: lat, choć początki działalności tej formacji „Zamień wspomnienia w wiersz. Same sięgają roku 2006. Wtedy został nagrany pojęcia: wspomnienie i poezja są sobie singiel z piosenką „Blues mieszka w Polbardzo bliskie”. (ms) sce”, która znalazła się na pięciopłytowej Antologii Polskiego Bluesa. Obecny skład zespołu to: Andrzej Pawka ‒ wokal, Irek Muszyński ‒ perkusja, Maciek Płokita ‒ gitara, Piotrek Koszałka ‒ gitara, Lesław Krasoń – bas i Bartek Abramowicz ‒ klawisze. Pop-rockowa kapela dobrze czuje się w klimatach koncertowych, podczas których oprócz utworów autorskich wykonuje covery i standardy polskie i zagra(qz) niczne. (maz) Skrzypek z Lublina x300 „Skrzypek na dachu”, bo o nim mowa, powstał na podstawie książki „Dzieje Tewji Mleczarza” autorstwa tworzącego w jidysz prozaika Szolema Alejchema. Kanwą opowieści jest historia żydowskiej rodziny mleczarza Tewje, jego żony Gołdy i ich córek, wpleciona w wydarzenia 1905 roku w carskiej Rosji. Premiera musicalu miała miejsceprzed 50 laty na Broadwayu, czyniąc ze „Skrzypka na dachu” jeden z najsłynniejszych musicali na świecie, zaś z utworów „Gdybym był bogaczem” i „Anatewka” jedne z najbardziej rozpoznawalnych i najczęściej wykonywanych piosenek. Lubelska premiera „Skrzypka...” w reżyserii Zbigniewa Czeskiego odbyła się na scenie Domu Kultury Kolejarza w 2008 r. Ale już trzechsetne wykonanie miało miejsce w Centrum Kongresowym UP w Lublinie. Było wzruszająco i jubileuszowo. Świętowały m.in. trzy odtwórczynie roli Gołdy – Elżbieta Kaczmarzyk-

60

magazyn lubelski 3[18] 2014

Pulavian Blues Festival W Puławach blues miewa się dobrze, a to za sprawą zorganizowanego w Klubie SMOK przy Domu Chemika Pulavian Blues Festival. Wydarzeniu towarzyszył Przegląd Zespołów Bluesowych. W tym roku jury, po wstępnej kwalifikacji, na żywo przesłuchało cztery zespoły ‒ Blues Time

z Warszawy, Krzysztof Demucha Trio z Lubartowa, The Piszczors z Otwocka oraz zwycięzcę przeglądu ‒ zespół LEVI z Krakowa. Laureaci zachwycili jury szczególną wrażliwością i kulturą muzyczną oraz spójnością brzmienia. Duże wrażenie zrobili wokalistka Katarzyna Miernik oraz świetny harmonijkarz Bartosz Łuczyński. Nagrodzona kapela w nagrodę wystąpiła jako support przed wspaniałymi gwiazdami bluesa: Beatą Kossowską oraz Stanleyem Breckenridge & JBO. Wieczorne koncerty nieoczekiwanie zamieniły się w bluesowe noce. (tekst i foto Katarzyna Samorek)

Na linii czasu To nowy festiwal filmowy, którego pomysł narodził się w kręgach Wydziału Artystycznego UMCS. Przez kilka festiwalowych dni Inkubator Medialno-Artystyczny UMCS w Lublinie gromadził kameralne grono entuzjastów filmu dokumentalnego, animacji filmowej i innych form filmowego wyrazu. Do konkursu zostały zgłoszone prace z Polski i z zagranicy. Gośćmi wydarzenia byli m.in. wybitny polski twórca filmów animowanych prof. Jerzy Kucia oraz włoski dokumentalista Nicola Miceli. Nad całością przedsięwzięcia czuwała prof. Maria Sękowska. Festiwalowi towarzyszyły dyskusje i warsztaty. Oby udało się znaleźć dofinansowanie na kolejną edycję festiwalu i stworzenie w Lublinie atmosfery dla konfrontacji filmów artystycznych i ich twórców. (maz)

(sta)

PlakatON rozstrzygnięty Najlepszym plakatem kulturalnym roku 2013 w Lublinie została praca Anny Chmielnik, ilustrująca 9. Ogólnopolski Festiwal Teatrów Niewielkich. Konkurs


kultura – okruchy skierowany jest do osób i instytucji, które wykorzystują do promocji swoich przedsięwzięć właśnie tę formę wyrazu. PlakatON został zorganizowany po raz czwarty. Organizowanie konkursu jest nie tylko dowodem na zainteresowanie młodych twórców tą dziedziną sztuki, ale również na zapotrzebowanie przekazywania informacji w formie graficznej. To cieszy, że polski plakat nadal jest w dobrej kondycji. (pod)

Chory na wyobraźnię Dzięki płycie Mariusza Zadury (kardiolog po lubelskiej Akademii Medycznej, rocznik 1962, autor tekstów, gitarzysta i bard, laureat festiwali piosenki studenckiej w Krakowie i turystycznego YAPA) i tragicznie zmarłego w wieku 35 lat Tomasza Szczęsnego, grającego na fortepianie absolwenta prawa UMCS, wracamy do atmosfery festiwali studenckich sprzed 30, 20 lat, słów, których znaczenie oparło się czasowi, i muzyki, która ciągle brzmi właściwie. Materiał do płyty „Chory na wyobraźnię” powstał w Rozgłośni Harcerskiej Polskiego Radia w 1984 roku. Dzięki staraniom i namowom przyjaciół właśnie ukazał się krążek pod tym samym tytułem. Nie wszystko, co czeka na swoje pięć minut, sprawdza się w nowej rzeczywistości. Tym razem jest inaczej. Ponadczasowo, klimatycznie i niebywale artystycznie. (gras)

E. Dwurnik w Białej Przez całe lata PRL szokował i władzę, i publiczność. Dziś jest ciągle aktywnym i niepoddającym się trendom artystą. Moda na twórczość Edwarda Dwurnika trwa od kilkudziesięciu lat, choć artysta stał się w międzyczasie klasykiem z dużym dystansem do siebie. Jego stwierdzenie, że dla większości odbiorców na obrazach jego autorstwa najważniejszy jest jego podpis, jest dowodem na to, że sam stał się fragmentem rejestrowanej przez niego rzeczywistości. Nazywany kronikarzem powojennej historii Polski przyciąga swoimi wystawami tłumy. Jednych z powodów nostalgicznych, innych z powodu ciekawości. Otwarta w Galerii Białej Centrum Kultury w Lublinie ekspozycja pokazuje fragmenty światów Dwurnika, i tych ekspresyjnie kolorowych, i tych opisanych jedną barwą. Trzeba przyznać, że Galerii Białej z twórczością Dwurnika wyjątkowo jest do twarzy. (gras)

(fó)

Galeria na Płocie To nowa galeryjna inicjatywa w Lublinie. I dobrze, bo to już czas, aby sztuka zagościła w przestrzeni miejskiej, a konkretnie na płocie okalającym Ogród Saski naprzeciwko KUL-u . Pomysłodawcą jest prof. Leszek Mądzik, twórca obchodzącej w tym roku 45-lecie istnienia Sceny Plastycznej KUL, reżyser, scenograf, fotograf i wykładowca uniwersytecki. Obecnie w Galerii na Płocie są prezentowane plakaty z przedstawień Leszka Mądzika, ale wkrótce zobaczymy prace m.in. Krzysztofa Gierałtowskiego i Rafała Olbińskiego. Miejsce nietypowe, więc i nowa formuła stołu wernisażowego zaskoczyła. Obrazy naszpikowane wybornymi koreczkami autorstwa Elżbiety Cwaliny pięknie wkomponowały się w otoczenie odnowionego Ogrodu Saskiego, kusząc nie tylko smakiem, ale iście artystyczną formą. (gras)

(fó)

Kryminaliści w Lublinie Drugą edycję kryminalnych czwartków w Radio Lublin, organizowanych przez Stowarzyszenie Przyjaciół Radia Lublin, a prowadzonych przez Agatę Koss-Dybałę, rozpoczęło spotkanie z Robertem Ostaszewskim. Krytyk literacki, pisarz, redaktor, z Martą Misurą (Kogo kocham, kogo lubię), potem z Violettą Sajkiewicz (Sierpniowe kumaki) napisał dwa kryminały. Trzeci, już tworzony samodzielnie, ukaże się wkrótce. Ostaszewski jest m.in. redaktorem FA-artu i Dekady Literackiej oraz naczelnym internatowego Portalu Kryminalnego. Otwarte spotkania z pisarzami kryminałów odbywają się zwykle w trzeci czwartek miesiąca. (fó)

(fó)

magazyn lubelski 3[18] 2014

61


historia

Lubelskie archiwum (specjalne) w Niemczech (fó)

Budynek archiwum w Ludwigsburgu.

L

udwigsburg – niewielkie miasto w Badenii-Wirtembergii, raptem 20 minut szybką kolejką od Stuttgartu. W Niemczech kojarzone jest przede wszystkim z pałacem książąt wirtemberskich, nazywanym „kwitnącym barokiem”. Rzeczywiście, ogrody pałacowe kwitną pięknie od przełomu marca i kwietnia. Poza tym miasto jest trochę koszarowe, prowincjonalne. W dawnych zabudowaniach koszar mieści się specjalna instytucja – oddział Bundesarchiv Ludwigsburg, które państwowym archiwum stało się od kilku lat, ponieważ wcześniej miało specjalny status. Była to Centrala Badania Zbrodni Nazistowskich w Niemczech, czyli coś na kształt naszej Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich i jej wojewódzkich oddziałów. Budynek, w którym przychodzi mi siedzieć już po raz czwarty, jest uważany za zabytek w Ludwigsburgu. W XVIII wieku był to gmach budowli celnej, nazywany Schorndorfer Tor. Potem więzienie dla kobiet. W 1966 roku przeniosło się tam archiwum i centrala ścigająca zbrodnie, głównie niemiecko-nazistowskie, bo Austriacy udawali, że zbrodni nie popełniali, chociaż tropy sięgały również do nich. Jestem tutaj po raz czwarty i uważam, że polscy historycy powinni pojechać tutaj po raz kolejny. Jest to skarbnica wiedzy na temat tego, co wydarzyło się w czasie okupacji niemieckiej na Lubelszczyźnie (dokumenty mają tu z całej okupowanej Europy). Co można tutaj wyczytać? Zbrodnie, które popełnione były na całej Lubelszczyźnie. Likwidacja

62(kuw) magazyn lubelski 3[18] 2014


lubelskiego getto, gdzie esesmani chodzili przez getto, słyszeli strzały, ale nic nie widzieli. Przykład, jeden z drastyczniejszych, zeznanie sekretarki szefa niemieckiej policji bezpieczeństwa, która widziała zabójstwo dziecka w getcie i była tym przerażona i nie mogła tylko sobie przypomnieć tego, kto zabił. Poszła do getta, bo żydowska gorseciarka z Lublina nie dokończyła jej pracy. Do getta na Majdanie Tatarskim podwiózł ją jej szef, który akurat likwidował getto. Są też opowieści o tym, jak układać ciała w masowych grobach. Są także zeznania o całkowitym zapomnieniu. „Przez getto przechodziłem, ale ciał nie widziałem”. Czasami ważne w tych zeznaniach jest tylko jedno zdanie, że ktoś widział deportację lub egzekucję. Najciekawsze jest to, że ci, którzy nie pamiętają konkretnych zbrodni, pamiętają nazwy ulic w Lublinie. Te przedwojenne, że było Krakowskie Przedmieście i Kolejowa. Pojawiają się też niemieckie nazwy ulic. Podobnie jest też z miastami na terenie ówczesnego dystryktu lubelskiego. Ich topografię esesmani, policjanci czy urzędnicy niemieccy doskonale pamiętali 20 lat po wojnie (śledztwa są przeważnie z lat 60. XX wieku), ale nie potrafili sobie przypomnieć konkretnych zbrodni. Tak się to czyta. Na temat Lublina, Zamościa i Chełma. Zwłaszcza Chełma i ekshumacji zwłok z masowych grobów w Borku, w Chełmie, który nazywany był przez Niemców „obozem leśnym”. Każdy z nich zabijał, ale żaden się nie przyznał. Jeśli już uczestniczył w jakiejś akcji, to zawsze poda pomniejszoną liczbę ofiar. Przy tym niektórzy niemieccy świadkowie stwierdzali, że smród palonych ciał w Borku, ale też w Rotundzie w Zamościu, czuć było w całym mieście, ale wciąż zbrodni nie widzieli. Jest jeszcze coś, co może szokować czytelnika tych dokumentów. Dla każdego z tych sprawców zabójstwo Żydów, przy tym ofiary zawsze są odczłowieczone, jest mniejszą zbrodnią, niż zabójstwo Polaka. Żydzi zawsze są drugą kategorią ofiar. Jeśli sprawcy przyznają się do zamordowania Polaków, to stwierdzają, że na to był wyrok sądu lub zabity Polak był zwykłym przestępcą kryminalnym. Tak na przykład opisał zabójstwo Polaka niemiecki naczelnik więzienia w Chełmie, podczas gdy żydowscy świadkowie stwierdzali, że był to polski więzień, który próbował ucieczki. Nie określali go mianem kryminalisty. Materiały, które są zgromadzone w Ludwigsburgu, powinny być też sprawdzane przez psychologów i psychiatrów. Świetne źródło do badań nad mentalnością sprawców i niemieckich świadków. Dla Niemców, w świetle ich wypowiedzi, okupowane ziemie polskie to był inny świat. Świat, gdzie mogli dać upust swoim najniższym instynktom, których nie mogliby okazać w samej Rzeszy. Zbrodnia rasowa ‒ Rassenschande ‒ zakazana w Rzeszy, gdzieś na Lubelszczyźnie jest przyzwolona, nawet z Żydówką i nawet w Sobiborze. Nikt tego nie sprawdzi, bo kobietę, z którą się obcuje, po prostu się zabija, jak to miało miejsce w Sobiborze czy Izbicy. Są też romanse z Polkami. Niektórzy esesmani uciekają z nimi ze służby, ponoszą jakąś karę za to, ale w większości przypadków po wojnie te panie są ich żonami. Specjalnie nie opisuję konkretnych historii i osób. Często, wracając z pracy nad dokumentami, myślę sobie, trzeba o tym opowiedzieć. Każde zeznanie, każda historia jest do opisania i tylko brakuje jednej rzeczy – tego tłumu historyków z Polski, którzy chcieliby poczytać te sprawy. Brakuje też tłumu regionalistów z Lubelszczyzny, którzy wiedzę mają, ale nie stać ich na wyprawę do niemieckiego archiwum. O ludzkich historiach jeszcze opowiem.

(net) Proces przed Specjalnym Sądem Karnym w Lublinie SS-Hauptscharführer Wilhelm Gerstenmeier 27.11.1944 – 2.12.1944 r.

Budynek archiwum w Ludwigsburgu.

(kuw)

magazyn lubelski 3[18] 2014

63


moda

KOLORY ULICY

Jola Szala

foto Katarzyna Zadróżna Marta Mazurek

K

olor mówi o naszym nastroju, stosunku do siebie i otoczenia. Każdy z nas reaguje na kolorowe sygnały w sposób świadomy i nieświadomy, dlatego warto wiedzieć, że istnieje wiedza nazwana psychologią barw. Wykorzystujemy kolory i zestawienia kolorystyczne do wyrażenia osobowości, emocji, obaw, smutku, ale też radości i stanu zakochania. Każdy z nas przecież wybiera inne gamy kolorystyczne podczas trudnych dni, a sięga po żywe, energetyczne, gdy jest szczęśliwy i ożywiony. Według badań, to czerwień najbardziej wpływa na ludzką psychikę. Te same zasady dotyczą również ubioru, który nas zawsze określa i mówi o nas, czy tego chcemy, czy nie. Osoby ubierające się w czerwień są odważne, ambitne i pewne siebie. Mają zdecydowany charakter i uwielbiają rywalizację. Inny przekaz posiada niebieski ‒ kojarzący się ze spokojem, harmonią i wyciszeniem. Osoby lubiące ten kolor są prostolinijne, zorganizowane i łatwo wyrażają swoje zdanie. Zielony, z psychologicznego punktu widzenia, łagodzi układ nerwowy i działa uspokajająco. Kojarzy się z przyrodą, czyli ciepłem i przyjemnymi chwilami, pozytywnie nastraja, zmniejszając napięcie. Granat dyscyplinuje i pozwala zebrać myśli, ponieważ poprzez skojarzenie z atramentem odnosi się do nauki, wiedzy, powagi i zarządzania, dlatego osoby lubiące ten kolor zarządzają, a nawet rządzą, i posiadają duże zdolności organizacyjne. Kolor żółty określa osoby empatyczne, wspomagające innych, nie wymagając nic dla siebie. Zazwyczaj są to świetni doradcy o radosnym, otwartym usposobieniu. A co oznacza róż? Pewność siebie, ryzyko, odwagę, a także wrażliwość i uczuciowość. Czego można spodziewać się po pomarańczu? Skutecznie podnosi poczucie własnej wartości i pokazuje pozytywne nastawienie do życia. Osoby lubiące ten kolor świetnie zarządzają, mając w sobie optymizm potrafiący rozbroić wszelkie trudności i zjednać znajdujących się obok ludzi. Czerń to nie kolor, a brak światła, który kojarzy się ze złem, pustką, cierpieniem, zdradą, grzechem i śmiercią. Jednocześnie jednak symbolizuje tajemnicę, niezależność, dyscyplinę i pewność siebie. Paradoks czerni wskazuje jej dwa oblicza. Z jednej strony tworzy granice i oddziela od innych osób, z drugiej natomiast jest wszechpotężna i czarne ubrania są najbardziej popularne ze wszystkich. I jeszcze biel... Najjaśniejsza z barw, kojarzona z radością sukni ślubnej albo przeciwnie ‒ z pogrzebem, w zależności od tradycji Wschodu i Zachodu. Osoby preferujące biel określone są jako słabe psychiczne i mało stabilne emocjonalnie. Każdy z nas posiada swoje kolory, które stosuje, zestawia i szczególnie preferuje, często nie wychodząc poza te ramy. Ubiór jest tego podstawowym przykładem, dlatego patrząc na ulice, łatwo zauważyć nastrój, sposób myślenia i stan ducha ludzi. A jak jest w Lublinie? Dominuje szarość, zgaszona zieleń, grafit, czasem pojawi się granat, by za chwilę oddać prym szarości i znów szarości itd. Co te kolory oznaczają według psychologicznej wiedzy? Smutek, rezygnację, obniżone poczucie własnej wartości, brak pewności siebie, niemożność, bierność, chowanie się w kącie, strach. Oznacza też zaniżoną estetykę i bylejakość. Dlatego zdając sobie sprawę z istnienia wiedzy, która każdego z nas określa i definiuje poprzez barwy, może warto sięgając po marynarkę, kurtkę, żakiet czy sukienkę, powiedzieć sobie: STOP SZAROŚCI! CZAS NA KOLOR!, który wyrazi nowy stan i pozytywniejsze nastawienie do życia. Bądźmy barwniejsi, nadchodząca pora roku temu sprzyja.

64

magazyn lubelski 3[18] 2014


magazyn lubelski 3[18] 2014

65


integracja

Adrian

tekst Maciej Skarga

D

(now)

66

o czasu ukończenia szkoły podstawowej życiorys Adriana niczym nie różnił się od dzieciaków w jego wieku. Uczył się, biegał za piłką, jeździł na rowerze i wymyślał różne zabawy. Szalenie przy tym lubił czytać. Będąc w czwartej klasie zamojskiej podstawówki, był jedynym uczniem, który przeczytał w ciągu roku sto książek. Kiedy jednak rozpoczął naukę w gimnazjum, dostrzeżono u niego problemy ze wzrokiem, który zaczął się raptownie pogarszać. Diagnoza lekarska była jednoznaczna. Ujawniła się postępująca dystrofia siatkówki. Był w nim bunt: dlaczego ja, dlaczego właśnie mnie to spotkało? Zastanawiał się: co teraz będzie? I wtedy jego rodzice wraz z babcią spokojnymi i rozważnymi tłumaczeniami przekonali go do działania. Pobudzili w nim wolę walki o siebie i nie dopuścili do tego, żeby się zupełnie zagubił. Podkreślali, że w jego przypadku nauka będzie stanowiła wartość dodaną w dalszym życiu. Mimo stale pogarszającego się wzroku nie zrezygnował więc i poszedł do liceum. Chociaż miał już problemy z czytaniem oraz odręcznym pismem uczył się zwyczajnym trybem. Nie tylko nie miał żadnych specjalnych udogodnień, ale na dodatek musiał dać sobie radę z nauczycielką języka polskiego, która uparcie wmawiała mu, że z taką wadą wzroku w tej szkole nie da rady. Sam wspomina dzisiaj ten fakt z uśmiechem, chociaż wtedy do śmiechu mu nie było. – Twierdziła, co było bardzo zabawne i pozostanie mi w pamięci już do końca życia, że kiedy na nią patrzę, mam prowokujący i bezczelny wzrok. Nie mogła zrozumieć, że tak się mocno wpatruję, przecież nie tylko na nią, bo i na tablicę czy też w kierunku kolegów, ponieważ jestem niedowidzący. Mówiła, że powinienem iść do szkoły specjalnej i nie mam najmniejszych szans zdać matury w tym liceum. Myliła się. Maturę z języka polskiego zdałem na cztery. Na tym się oczywiście nie skończyło. Adrian od razu chciał pójść na fizjoterapię. Zainteresował się nią, przechodząc samemu dość długą rehabilitację po skomplikowanej operacji ortopedycznej. Powiedziano mu jednak, że to będzie za trudne. Wybrał więc socjologię, bo problemy społeczne także zawsze go interesowały. – I dzisiaj się cieszę, że ją skończyłem – podkreśla. – Mimo tego, że np. notatki mogłem robić tylko na komputerze lub też wysłuchiwać ich treści czytanych przez kolegów, dałem sobie radę i pracę magisterską napisałem o integracji niepełnosprawnych ze społecznością Lublina. Rehabilitacji, a zwłaszcza masażu, oczywiście nie porzuciłem i po studiach ukończyłem w tym zakresie Medyczne Studium Zawodowe im. Stanisława Liebharta w Lublinie. Były to owocne dwa lata. Nie tylko samej nauki, ale i praktyki na różnych oddziałach. I mogę powiedzieć, że na dzień dzisiejszy założony przeze mnie plan został wykonany w stu procentach. Sprawdziło się zatem słuszne twierdzenie rodziców Adriana, że nauka będzie plusem jego życia. Z jednej strony bowiem poszerzył swoją wiedzę, a z drugiej zdobył zawód. Od dwóch lat pracuje w Fundacji Szansa dla Niewidomych Oddział w Lublinie. W ubiegłym roku w jednej z lubelskich przychodni przez kilka miesięcy pracował także jako masażysta. Jednak pierwszoplanową jest praca w Fundacji. Wraz z innymi współpracownikami pomaga osobom z wadami wzroku w podjęciu przez nie pracy zawodowej. Prowadzi również szkolenia dla studentów, przygotowując ich do współpracy z niepełnosprawnymi. – To nie wszystko – dopowiada. – Kiedyś marzyłem, aby być kierowcą. Teraz wiem, że nie jest to możliwe. Ale z marzeń nie wolno rezygnować. Dlatego biorę udział w opracowywaniu projektu, dzięki któremu osoby niewidome i niedowidzące będą mogły w Lublinie wraz z instruktorem prowadzić samochody na specjalnym torze. Wtedy i dla mnie samochód nie będzie aż tak odległy. Niewidomi i niedowidzący mają świetną pamięć i szybko zapamiętują kierunki oraz przestrzeń, po której się poruszają, nawet jej nie widząc. Po torze Motoparku w Ułęży w naszym województwie już jeździli. Teraz czas na Lublin. Adrian, pracując zawodowo, realizuje cele, jakie sobie kilka lat temu postawił. Czuje się wtedy, co sam niejednokrotnie podkreśla, pełnosprawną osobą. Jest szczęśliwy, kiedy inni niepełnosprawni, widząc go zajętego pracą, którą lubi, nabierają pewności, że taka aktywność czyni życie o wiele ciekawszym niż zamykanie się w sobie i czterech ścianach. Tym zaś, którzy mają równie poważne wady wzroku, lecz odpuścili i zaniedbali siebie, podaje swój przykład i przypomina ideologię feniksa: jak nas coś przytłoczy, to należy się z tego podnieść. Dodaje do tego także własne życiowe motto: dopóki walczysz – jesteś zwycięzcą. I bywa, że niektórych to przekonuje. A wtedy jest to jego kolejny życiowy sukces.

magazyn lubelski 3[18] 2014


pedagog

Fortele Zagłoby

N

– o wyższości kompetencji nad dyplomy i certyfikaty

ajpierw euforia: PISA (polski skrót nazwy Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów) dowodzi, że polscy uczniowie odnieśli potężny sukces edukacyjny. Urzędnicy wystawili piersi do odznaczeń i kieszenie po nagrody: „Wydawaliśmy słuszne decyzje”. Duma rozpiera nauczycieli: „Świetnie uczyliśmy”. Puszą się też politycy: „Obraliśmy słuszny kierunek”. Tymczasem jak miecz Damoklesa spada na karki ich wszystkich hiobowa wieść, a kubeł zimnej wody studzi rozpalone głowy. Ta sama PISA donosi, że polska młodzież nie ma umiejętności rozwiązywania problemów życia codziennego. O ile poprzednie badania wykazały, że nasze dzieci są błyskotliwe w umiejętności czytania, wiedzy z matematyki i kompetencji naukowych, o tyle te drugie świadczą o wielkiej nieporadności młodego pokolenia. Co to oznacza? Otóż największa nawet potęga umysłu nie gwarantuje sukcesu w życiu. „Pracę otrzymuje się w 70﹪ dzięki wiedzy fachowej i w 30﹪ dzięki zdolnościom społecznym. Traci się ją zaś w 70﹪ z braku zdolności społecznych i w 30﹪ z braku kwalifikacji merytorycznych”. Doskonale wiedział o tym Jan Onufry Zagłoba herbu Wczele, o którym jego wielki przyjaciel i orędownik Wołodyjowski zwykł mawiać: „Zadziwiająca to jest rzecz w istocie (…) że nie masz na świecie takowych terminów, z których by ten człowiek nie potrafił się salwować. Gdzie męstwem i siłą nie poradzi, tam się fortelem wykręci. Inni fantazję tracą, gdy im śmierć nad szyją zawiśnie, albo polecają się Bogu czekając, co się stanie; a on zaraz zaczyna głową pracować i zawsze coś wymyśli. Mężny on w potrzebie bywa jako Achilles, ale woli Ulissesa iść śladem”. A zatem dyplomy i certyfikaty będą się liczyły tylko wówczas, gdy będziesz potrafił przekonać przyszłego pracodawcę, że rozwiążesz jego problemy i dostarczysz wartości dodanej jego firmie. Moja koleżanka matematyczka skarżyła mi się ostatnio, że uczniowie mają kłopot z rozwiązaniem zadań, których treść mówi o kupowaniu, wydawaniu reszty i innych z pozoru prostych czynnościach. Głowiłyśmy się obie, jak mogło dojść do takiej indolencji. I obie doszłyśmy do wniosku, że część winy można przypisać „odroczonej dorosłości”, przedłużającej się adolescencji i nadopiekuńczości rodziców. Pamiętacie Państwo zabawy w sklep? Był stragan pełen rozmaitych produktów i pieniądze z liści pobliskich drzew. Handlowało się pełną gębą. Pani w prawdziwym sklepie była niedoścignionym mistrzem wydawania do dziesięciu, dwudziestu… A ponieważ nie miała kasy fiskalnej, historia naszego rachunku piętrzyła się na szarym papierze, w który zawinięta była konsumpcyjna zdobycz. Zawsze mogliśmy sprawdzić umiejętność dodawania tej pani. Ale to są umiejętności – zastosowanie wiedzy w praktyce do określonego celu. Tu, jak mawia Zapendowska, szału nie ma. Gorzej z kompetencjami, czyli po prostu z zastosowaniem umiejętności w taki sposób, aby praca była wykonana zgodnie z określonymi standardami. A i te dzielą się na „twarde” i „miękkie”. Pierwsze wiążą się z tym, co wiemy (warstwa merytoryczna), drugie zaś to te, które przydadzą nam się w życiu: zaufanie do innych, zdolność twórczego myślenia, ciekawość świata, umiejętność współdziałania w grupie. Co się stało, że naród słynący niegdyś z zaradności, sprytu, kreatywnego myślenia „dorobił się” pokolenia, które może być skazane na „przynieś, wynieś, pozamiataj”? Winne dzieci? Poniekąd (to z pani Wolańskiej, tej od cielęciny zadniej). To także sprawka dorosłych. Szkoła eksploatuje umysł w celu osiągania wyników. Rodzice już w momencie poczęcia planują dwujęzyczne przedszkole, czterojęzyczną szkołę podstawową z jazdą konną, profilowane gimnazjum i liceum z klasami uniwersyteckimi. Swojego małego szczurka wpychają w startery wyścigu z innymi szczurkami. Nie ma czasu na kooperację w zespole (zresztą to tylko kłopot organizacyjny), sprzeciw budzą projekty (bo nauczyciel zamiast uczyć bawi się z uczniami), tymczasem naładowane wiedzą dzieci nie umieją kupić biletu w automacie, wyjść naprzeciw sytuacjom trudnym, nie mają motywacji wewnętrznej (bo wiedza nie przydaje się w praktyce), są wsobne i nie socjalizują się. Dużo gorzej, gdy rodzicowi jest wszystko jedno, bo ani edukacja szkolna, ani społeczna. Żyje sobie taki mały człowiek i nic nie wie o otaczającym go świecie. Krzysztof Kolumb nie odkryłby Ameryki, gdyby nie jego tęga głowa, ale miał też w sobie to COŚ, co kazało mu użyć jajka swojego imienia i co najważniejsze, wykorzystał informacje o zaćmieniu słońca, by otumanić zbuntowanych żeglarzy. I nie znajomość map, wytyczenie trasy, lecz kompetencje, twórcze podejście do problemu sprawiły, że przekroczył Rubikon. Na chwałę własną i korzyść naszą, czego życzę wszystkim młodym ludziom żyjącym tu i teraz. I nam, bo to oni (ach, jak to poważnie brzmi, ale problem jest poważny) zbudują, wykreują, urządzą nam świat. Oby był jak najlepszy!

Moja koleżanka matematyczka skarżyła mi się ostatnio, że uczniowie mają kłopot z rozwiązaniem zadań, których treść mówi o kupowaniu, wydawaniu reszty i innych z pozoru prostych czynnościach.

magazyn lubelski 3[18] 2014

67


kuchnia

F

O niczym

iga z makiem z pasternakiem ‒ takimi słowy w dzieciństwie określało się definitywne „nie”, „nigdy”, „niemożliwe” i temu podobne. Bardziej „dorosły” synonim tych zaprzeczeń przypomniał mi ostatnio pieśniarz Maciej Maleńczuk zwracając się wokalnie do jednego Władymira, ale o tym innym razem... Podobno w takim zestawie ingrediencje te dają ciekawe połączenie kulinarne, w postaci wigilijnej potrawy podawanej u nas na przełomie XVIII i XIX wieku, która była przysmakiem na ówczesnych stołach. Pojedynczo składniki prezentują się równie interesująco. Figa. Owoc znany od starożytności, ba od początku świata, ponieważ to biblijna Ewa zakrywała swoją nagość gałązkami figowca, a w starożytnym Egipcie figi symbolizowały obfitość i inicjację. W latach socjalizmu owoc nie występujący w handlu w postaci surowej. Jako, że za czasów PRL-u nie jeździło się ot, tak normalnie za granicę, zaopatrzenie w sklepach było, mówiąc eufemistycznie, co najmniej niedoskonałe, figi ‒ owoc egzotyczny ‒ znaliśmy w postaci suszonej, reglamentowanej w sklepach, a później reglamentowanej w domach ‒ bo do świątecznego ciasta! Przez lata „realnego socjalizmu” nie mieliśmy pojęcia jak smaczny jest to owoc świeży, dopiero w ostatnich czasach zaczęły się pojawiać nie tylko w delikatesach, ale nawet na bazarach. Najlepsze figi to te najbardziej dojrzałe, aromatyczne, miękkie w dotyku. Są bardzo zdrowe, smaczne, w kuchni uniwersalne. Nie wymagają specjalnego przygotowania, można je jeść w całości lub przekrojone na pół, na słodko, słono, gorąco i zimno. W towarzystwie śmietany, z miodem, orzechami, likierem, kawałkiem sera bywają doskonałą przystawką lub daniem głównym. O właściwościach zdrowotnych fig można pisać wiele, oto kilka podstawowych informacji. Są najlepszym źródłem wapnia spośród wszystkich produktów roślinnych. Około 100g tego owocu dostarcza tyle wapnia, ile jedna szklanka mleka, są więc doskonałe dla dzieci, osób z osteoporozą oraz kobiety w okresie menopauzy. Figi suszone charakteryzują się najwyższą pośród wszystkich owoców zawartością błonnika pokarmowego, dzięki czemu poprawiają perystaltykę jelit, odgrywają ważną rolą w zapobieganiu nowotworom jelita grubego i piersi, przyczyniają się także do obniżania poziomu cholesterolu we krwi. Figi mają działanie odtruwające i odkwaszające organizm. Zawarty w owocach cynk wspomaga funkcjonowanie układu hormonalnego, jest to doskonały naturalny detox, zawiera więcej witaminy B6 niż większość owoców. Regulują ciśnienie krwi i zmniejszają poziom złego cholesterolu, łagodzą bóle brzucha i wspomagają trawienie. Sok z fig doskonałe zwalcza szkody powstałe przez wolne rodniki. Mak. Granatowy, niemal czarny, mokry, świeży mak wysypywany prosto, z miejscami jeszcze zielonkawych, makówek to jedno z najprzyjemniejszych wspomnień dzieciństwa, wspomnień, których nie zaznają współczesne dzieci, gdyż w wyniku bezmyślnych i bezdusznych przepisów, nie można nawet w przydomowym ogródku wysiać ani jednej makówki. Przepisy antynarkotykowe doprowadziły do takich absurdów, że były karnie sądzone babcie, które na własnych polach ornych, obsiewały skrawki ziemi by były ziarna na świąteczne ciasta makowe. Dzisiaj do obrotu handlowego wprowadzone są ziarna makowe o zerowej zawartości opiatów i makowce już nie smakują jak dawniej... Od starożytności mak miał znaczenie symboliczne ‒ wczesnogreckie boginie nosiły na głowie wianki, uplecione z kwiatów maku. Jest to także symbol dziewictwa, czystości. Mak mając właściwości narkotyzujące, więc może działać jak afrodyzjak, ale także nasennie, malowano kwiaty lub makówki na kołyskach dziecięcych. Niekiedy także pojawiały się takie symbole na nagrobkach zapewniając dobry sen zmarłemu. Dla chrześcijan mak jawi się jako symbol chrześcijaństwa i płodności. Pasternak. Mało kto zna to warzywo, a wszyscy je jedli. Jak to możliwe? Wizualnie są do siebie bardzo podobne, w smaku również, chociaż pasternak jest o drobinę słodszy, a nie mając możliwości porównania można je bardzo łatwo pomylić. Zarówno pasternak, jak i pietruszka należą do selerowatych. Korzenie pietruszki są mniejsze niż pasternaku, dlatego bezpieczniej jest nie kupować wielkich, wyrośniętych korzeni sprzedawanych jako pietruszka – mogą być pasternakiem. Pasternak w uprawie jest tańszy niż pietruszka, co zachęca producentów do sprzedawania pasternaku jako pietruszki – korzenie pasternaku wyglądem są niezwykle zbliżone do dużej pietruszki – bez doświadczenia, bardzo trudno jest odróżnić od siebie oba warzywa szczególnie jeśli kupujemy duże korzenie bez naci, które różnią się od siebie. Powodzenia i smacznego.

68

magazyn lubelski 3[18] 2014


Autorska restauracja Hotelu Willowa Jest takie miejsce w Lublinie w niedalekim sąsiedztwie Ogrodu Botanicznego pomiędzy willowym osiedlem a blokową sypialnią na terenie dawnego poligonu ‒ „Day & Night” Willowa Restaurant. Niezwykłe to miejsce i równie niezwykli ludzie, którzy tworzą jego atmosferę. Degustacja potraw, na którą nas zaproszono, daje możliwość posmakowania kulinarnych nowości, których twórcami są mistrzowie kuchni – Łukasz Stalęga i Marcin Jurek. W menu znajdują się rarytasy – z nazwy, wyglądu, zapachu i smaku. To, co najcenniejsze w daniach tu serwowanych, to pochodzenie produktów z regionalnych upraw Lubelszczyzny, od szczęśliwych kur i z najwyższej klasy mięsa. Na szczególną uwagę zasługuje wiele dań, ale dziś polecamy rib eye, czyli stek z antrykotu wołowego (300 g) polany czosnkowym masłem i estragonem. Wykwintny smak tego spécialité de la maison jest lepszy od polędwicy. Mięso, z którego przygotowuje się to danie, pochodzi od krów ras rzeźnych (niedojonych, jak żartobliwie określają je twórcy dania). Podawane jest na żeliwnej patelni z dodatkami – pieczonym pomidorem, sałatką z rukoli oraz własnoręcznie przyrządzanymi frytkami. – Ta specjalna karta dań pojawi się w Day & Night Willowa Restaurant z końcem miesiąca, a będziemy w niej oferować nie tylko potrawy, które Państwo degustujecie, ale również takie specjały, jak paletę pasztetów z udźca drobiowego i pâté z karku wołowego ze smalcem, wszystko własnej produkcji, doskonałą sałatkę ze świecą wołową (jako jedyni w mieście proponujemy ten specjał), specjalnego burgera à la Willowa, schabowego z kostką i kapustą zasmażaną jak za dawnych lat czy supreme z kurczaka, a na deser cudowną tartę cytrynową z lodami bazyliowymi oraz wiele smaków wartych grzechu. Podobne zmiany kulinarne nastąpią w naszym siostrzanym Hotelu & Spa Berberys w Kazimierzu Dolnym. Warto podkreślić, że w obydwu kuchniach dania bazują na produktach regionalnych. Dodatkowo zapraszamy na specjały z kart sezonowych przygotowywanych co miesiąc. Nasze restauracje stworzyliśmy z myślą o ludziach poszukujących smaków i potraw oryginalnych, osadzonych w tradycji polskiej sztuki kulinarnej. Naszym potrawom nieodłącznie towarzyszyć będzie wino w doskonałych cenach i oryginalnej ofercie. – zapewnia Wojciech A. Mościbrodzki, dyrektor Hotelu Willowa. Po wykwintnej degustacji, w jakiej dane nam było uczestniczyć, z przekonaniem podpisujemy się pod tymi słowami.

Hotel Willowa ul. Sławinkowska 15a 20-810 Lublin Tel: 81 440 88 88 Kom. 881 329 090 recepcja@hotelwillowa.pl www.hotelwillowa.pl magazyn lubelski 3[18] 2014

69


zaprosili nas

Artyści Nieprzetartego Szlaku

W

(sta)

ACK „Chatka Żaka” odbyły się Spotkania Artystów Nieprzetartego Szlaku, podczas których artyści, którzy są osobami niepełnosprawnymi, zaprezentowali swoje umiejętności aktorskie na scenie. Motywem przewodnim XXIV edycji Spotkań był „Świat mitów”. Dzięki takim wydarzeniom przełamywane są stereotypy, jakoby sztuka była zarezerwowana wyłącznie dla osób pełnosprawnych. Spotkania Artystów Nieprzetartego Szlaku są największą tego typu imprezą organizowaną w środkowo-wschodniej Europie. Zgodnie z ideą nie chodzi o wybranie najlepszych, ale spotkanie tych wszystkich zainteresowanych teatrem, którym jest w życiu o wiele trudniej, a którzy swoją wrażliwość postrzegania świata próbują wyrazić właśnie poprzez teatr.

70

magazyn lubelski 3[18] 2014

(sta)

S

Futbol amerykański w Lublinie

zóstego kwietnia na stadionie Sygnału przy VI LO w Lublinie (ul. Zemborzycka 3) lubelscy „Tytani” uprawiający futbol amerykański rozegrali mecz z drużyną „Mustangs” z Płocka. Dwudziestu dwóch zawodników, po jedenastu z każdej drużyny i zmienianych co kilka minut, w czterech kwartach walczyło o punkty. W rezultacie wynikiem osiem do sześciu zwyciężyła drużyna z Płocka. Zmagania te, mimo padającej mżawki i chłodu, obserwowało do końca kilkuset kibiców dopingujących gorąco lubelskich zawodników. Nie mogło być jednak inaczej, skoro poza wydarzeniami na boisku skutecznie zagrzewały ich do tego tańczące cheerleaderki z teamu „Tytanów”. Następny mecz w Lublinie 17 maja. (ms)


zaprosili nas

Fotograf Jana Pawła II

A

(sta)

rturo Mari rozpoczął pracę w Watykanie jeszcze za Piusa XII w 1956 roku i towarzyszył kolejnym pięciu papieżom. Główny fotograf Watykanu był blisko związany z Janem Pawłem II, któremu wykonał ponad milion zdjęć. Arturo Mari przyjechał na kilka dni na Podlasie, między innymi do Białej Podlaskiej, Kodnia i Parczewa. Podczas spotkań z publicznością opowiadał o trwającej ponad 50 lat pracy w Watykanie i relacjach z polskim papieżem, któremu towarzyszył od pierwszych dni pontyfikatu. Mari jest autorem kilkudziesięciu publikacji, które ukazały się w języku polskim. (pod)

(sta)

W

Finał Polskiej Ligi Karate Tradycyjnego

Hali MOSiR w Lublinie odbył się finałowy turniej Polskiej Ligi Karate Tradycyjnego. Zawody, w których wzięła udział polska czołówka karate tradycyjnego, stały na najwyższym poziomie. Wśród kobiet lubelski KKT reprezentowała Justyna Marciniak aktualna Mistrzyni Świata, Europy i Polski. Ona też, tocząc zaciekłą walkę o pierwsze miejsce z Małgorzatą Zabrocką z KK Wejherowo, decyzją sędziów odniosła zwycięstwo. Tym samym po trzech turniejach z ilością 23 punktów uzyskała pierwsze miejsce w Lidze. W gronie mężczyzn zaś, zarówno w tym turnieju, jak też i Lidze, zwyciężył Damian Stasiak (TS „Sokół” Aleksandrów Łódzki), który jest także zawodnikiem MMA. (ms)

magazyn lubelski 3[18] 2014

71


zaprosili nas

Sentymentalnie o Kaczmarskim

Z

(sta)

a nami trzecie spotkanie z festiwalem „Metamorfozy sentymentalne”, które miało miejsce w gościnnych progach ACK „Chatka Żaka” w Lublinie. Tegoroczna edycja wpisała się w cykl imprez poświęconych 10. rocznicy śmierci barda Jacka Kaczmarskiego, które odbywają się w całej Polsce. Wysoki poziom artystyczny, zróżnicowanie wydarzeń wchodzących w skład programu oraz zainteresowanie mediów i publiczności festiwalem stanowi o jego sukcesie. Jurorzy w werdykcie podkreślili profesjonalizm organizacyjny i niezwykłą atmosferę festiwalu. Bowiem tradycją „Metamorfoz” jest wspólne granie i śpiewanie wykonawców i publiczności po koncertach do godzin porannych. Prawdziwe święto poezji i muzyki, przypominające atmosferę koncertów Jacka Kaczmarskiego. (Agnieszka Stanek)

72

magazyn lubelski 3[18] 2014

IV Spotkania z Pasją

W

(Renata Dziewulska, Fotostrobi)

Szkole Podstawowej nr 28 w Lublinie odbyło się czwarte Spotkanie z Pasją, poświęcone wspinaczce, dream jumpingowi, szczytom własnych możliwości i temu, jak bardzo pasja do gór uczy pokory, odpowiedzialności za innych i zaufania. Bohaterki spotkania zdradziły, jak osiągnąć sukces w sporcie, a chętni mogli spróbować swoich sił na ściance pod okiem lubelskich wspinaczy. Bohaterkami wydarzenia były cztery kobiety pasjonujące się różnymi rodzajami wspinaczki: Monika Prokopiuk, Aleksandra Rudzińska, Katarzyna Mięsiak-Wójcik i Monika Woreta. Spotkania z Pasją są niekomercyjnym autorskim projektem Magdaleny Piaseckiej, organizowanym w ramach działalności Fundacji Smakuj Życie. Cykliczne imprezy z wyjątkowymi kobietami, odbywające się w ramach tego projektu, skupiają się wokół tematyki sportowo-podróżniczej.


wizytownik

rogowo.weebly.com rogowo.weebly.com Najpiękniejsza plaża nad polskim morzem

Mo¿esz tanio podró¿owaæ do najatrakcyjniejszych zak¹tków województwa lubelskiego! SprawdŸ nasze oferty promocyjne! www.przewozyregionalne.pl

LAJF

magazyn lubelski

LAJF

magazyn lubelski

magazyn lubelski 3[18] 2014

73


kwiecień/maj 2014 10 kwietnia–15 maja LUBLIN

Premiera filmu dokumentalnego Grażyny Stankiewicz pt „Widzący z Lublina”

Hotel Ilan, ul. Lubartowska 83, godz. 18.00 Premiera dokumentu pt „Widzący z Lublina”, opowiadającym o legensarnym lubelskim cadyku żyjącym na przełomie XVIII i XIX. Pokaz tylko na zaproszenia.

26 kwietnia ŚWIDNIK

Koncert Lubelskiej Federacji Bardów

MOK w Świdniku, ul. Lotników Polskich 24, godz.19.00

roli głównej z malarzem Jarosławem Modzelewskim. Galeria współpracuje z najbardziej gorącymi nazwiskami świata sztuki i biznesu, co przekłada się na interesującą ofertę artystyczną wystawianych tu prac.

której bez wątpienia najważniejszą było ilustratorstwo. I to właśnie na tym polu jego talent objawił się najpełniej... Nie przez przypadek więc obecna prezentacja znalazła swoje miejsce w galerii specjalizującej się w propagowaniu tej właśnie dziedziny sztuki jaką jest ilustracja artystyczna.

27 kwietnia LUBLIN

Spektakl „Sztukmistrz z Lublina” w wykonaniu Witolda Dąbrowskiegoa

Ośrodek „Brama Grodzka – teatr N”, ul. Grodzka 21, godz. 17.00

11 maja

Studio Muzyczne Polskiego Radia, LUBLIN ul. Obrońców Pokoju 2, godz. 19.00 II maraton lubelski Gala rozdania nagród „Żurawie – Start i meta na Placu Litewskim. Lubelskie Wyróżnienia Kulturalne Początek o godz. 9.00. 2014” przyznawanych od sześciu lat najbardziej utalentowanym i kreatywnym osobom w wieku do 30 lat.

LUBLIN

Zapraszam na szlak.LUBLIN

www.sezon.lublin.eu

LUBLIN

Żurawie – Lubelskie Wyróżnienia Kulturalne 2014

25 kwietnia–4 maja Miejski cykl imprez kulturalno – turystycznych organizowanych na terenie całego miasta o charakterze otwartym, przeznaczonych dla wielopokoleniowych odbiorców. Więcej na

9 maja

7 maja LUBLIN

Perła Scena Miasta

15 maja

Browar przy ul.Bernardyńskiej 15, godz. 16.00.

LUBLIN

Kryminalne czwartki w Lublinie Spotkanie z Ryszardem Cwirlejem 9 maja

RADIO LUBLIN ul. Obrońców Pokoju 2, godz.18.00

ZAMOŚĆ

8 maja CHEŁM

Koncert zespołu „Stare Dobre Małżeństwo Chełmski Dom Kultury, Plac Tysiąclecia 1, godz.19.00

Otwarcie wystawy malarstwa znakomitego polskiego ilustratora Janusza Towpika BWA Galeria Zamojska, ul. Staszica 27, godz. 17.00

26 kwietnia

PUŁAWY

LUBLIN

Koncert SKUBAS

Otwarcie wystawy „Powiedz mi…”

Dom Chemika, ul. Wojska Polskiego 4, godz. 20.00

Otwarcie wystawy „Powiedz mi…” znakomitego lubelskiego fotografika Roberta Pranagala, autora m.in. styczniowej okładki LAJFa ze zdjęciem Budki Suflera.

9 maja

JANUSZ TOWPIK (1934-1981) Zamojska wystawa przygotowana w 80 Jarosław Modzelewski MALARSTWO rocznicę urodzin Janusza Towpika przypomina całokształt jego artyGaleria Wirydarz, ul. Grodzka 19 To już 15 lat istnienia galerii pro- stycznej działalności. Ta wielowątwadzonej przez Piotra Zielińskiego kowa, przebogata spuścizna powstała w ciągu zaledwie dwudziestu lat i jubileuszowa setna wystawa. intensywnej pracy twórczej, wśród Tym razem prezentacja sztuki w

LUBLIN

74

16 maja

magazyn lubelski 3[18] 2014


magazyn lubelski 3[18] 2014

75


76

magazyn lubelski 3[18] 2014


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.