LAJF Magazyn Lubelski #21

Page 1

magazyn lubelski 6[21] 2014

1


2

magazyn lubelski 6[21] 2014


magazyn lubelski 6[21] 2014

3


od redakcji

Grażyna Stankiewicz

N

ie zapomnieć o małych dzieciach i psach zostawionych w samochodzie, o pomocy osobom w podeszłym wieku i leżącym na chodniku, o piciu wody i chodzeniu boso po trawie, podlewaniu kwiatów i trawników, o zadzwonieniu do rodziców i przyjaciół, wyprowadzeniu psa wieczorem, przyjemnych myślach z samego rana i chwilę przed spaniem, o oddychaniu przeponą i niejedzeniu po 18, patrzeniu w słońce, uśmiechu i mówieniu pierwszemu „dzień dobry”. Zapomnieć o zanudzaniu znajomych swoimi problemami i przekonaniami, złorzeczeniu i frustracjach i spiskowej teorii dziejów. Taka już uroda letnich wakacji, że siłą rzeczy jest ładnie i przyjemnie. Tym bardziej jeśli pod ręką jest „LAJF magazyn lubelski” – robiony z pasją i mówiący o pasjach, z lekką nutą wakacji w tle.

4

magazyn lubelski 6[21] 2014


magazyn lubelski 6[21] 2014

5


SPIS TREŚCI od redakcji

4 Grażyna Stankiewicz. Z lekką nutą wakacji w tle. pirat śródlądowy

8 Paweł Chromcewicz. W kółko. kocia kołyska

9 Grażyna Stankiewicz. Epitafium do Mocarta. 10 tygiel z okładki

12 Picasso & Koziara, czyli lubelski Aborygen. Z Jarkiem Koziarą rozmawia Klaudia Olender. foto Marcin Pietrusza, Krzysztof Stanek, archiwum artysty

20 23 24 28

ludzie

New York Retro. tekst Ada Koperwas, foto Marek Podsiadło Lubelska samochodówka. tekst Maciej Skarga, foto archiwum Kosi śpiewa gospel. tekst Klaudia Olender, foto Robert Pranagal Sikora Turntable – z miłości do winyli. tekst Maciej Skarga, foto Krzysztof Stanek

bliski horyzont

32 Turystyczne Perły 2014. tekst Adam Niedbał, foto archiwum UMWL biznes

34 Solis znaczy słońce. tekst Patrycja Woźniak, foto Marek Podsiadło 37 biz-njus moto

38 Miejska, podmiejska Škoda Yeti Outdoor 4x4. tekst Piotr Nowacki, foto Krzysztof Stanek sport

str. 12

40 Pod żaglami. tekst Maciej Skarga, foto Krzysztof Stanek awiacja

44 Spitfire nad Świdnikiem. tekst Patrycja Woźniak, foto Adam Ginalski, Piotr Nowacki kultura

48 Łuk Wyzwolenia. tekst Grażyna Stankiewicz, foto Łukasz Maj 54 Carnaval Sztuk-Mistrzów. tekst Aleksandra Biszczad, foto Krzysztof Stanek 56 Łzy na sprzedaż. tekst i foto Ilona Dąbrowska księgarnik

53 Uparty kowal z Gutanowa. Uparty kowal z Gutanowa. Opowieść o Bronisławie Pietraku./Pochaniacz. /Papilarne Linie Pióra

muzyka

58 Mateusz Grzeszczuk. Muzyczna mapa Polski. 60 kultura – okruchy historia

str. 24

62 Irrenanstalt Cholm. tekst, foto Zbigniew Lubaszewski. moda

64 6 yardów sztuki malowanej woskiem. tekst Aleksandra Majczyna, foto Anna Pierzchała integracja

66 Artur. tekst Maciej Skarga wycieczka po firmie

67 Anna Ciesielska-Siek. Kilka prawd o motywacji. kuchnia

68 Michał P. Wójcik. O jagodach. zaprosili nas

69 4. Land Art Festiwal/Zasmakuj w tradycji/Urodzinowo i jubileuszowo/W muzycznym folklorze/W Puławach na Jazzowo/Kazimiernikejszyn.

kalendarium imprez

72 lipiec/sierpień/wrzesień 74 wizytownik/prenumerata

str. 40

str. 48 6

magazyn lubelski 6[21] 2014

str.64

str. 68


Szanowni Państwo, zapraszam do wspólnego świętowania Dożynek Powiatowych, które odbędą się 31 sierpnia na terenie lotniska sportowego w Radawcu. To zarówno rodzinny piknik jak również prezentacja tego, co w Regionie Lubelskim jest najlepsze. Jednocześnie Dożynki Powiatowe to jedna z największych, bezpłatnych i otwartych dla każdego imprez budująca tożsamość społeczności lokalnej oraz edukująca kolejne pokolenie mieszkańców naszego powiatu. Zapraszam na koncerty, które rozpoczną się występem discopolowego zespołu Cliver, środek zarezerwowany będzie dla hiphopowego zespołu Chonabibe a finał dla zespołu Zakopower. Do zobaczenia w Radawcu, Starosta Lubelski Paweł Pikula

LAJF magazyn lubelski Lublin 20-010 ul. Dolna Panny Marii 3 www.lajf.info e-mail: redakcja@lajf.info, redakcjalajf@gmail.com tel. 81 440-67-64, 887-090-604 Redaktor naczelna: Grażyna Stankiewicz (gras), g.stankiewicz@lajf.info

Okładka: Jarosław Koziara foto (qz)

Korekta: Magdalena Grela-Tokarczyk Współpracownicy i korespondenci: Izabella Kimak (izk), Jola Szala (jos), Michał Fujcik (fó), Robert Kuwałek (kuw), Katarzyna Kawka (kk), Maciej Skarga (ms), Marzena Boćwińska (boć), Tomasz Chachaj (tom), Wojciech Santarek (santi), Marek Podsiadło (pod), Marta Mazurek (maz), Adam Jabłoński (jab), Izolda Wołoszyńska (izo), Jerzy Janiszewski (jan), Klaudia Olender (kol), Aleksandra Biszczad (abc), Patrycja Woźniak (pat), Ilona Dąbrowska (ido), Aleksandra Lalka (ola), Tomasz Moskal (mos), Paweł Chromcewicz (chro), Mateusz Grzeszczuk (mat). Foto: Marcin Pietrusza (qz), Maks Skrzeczkowski (maks), Daniel Mróz (mró), Jerzy Liniewicz (lin), Olga Michalec-Chlebik (mich), Olga Bronisz (obro), Krzysztof Stanek (sta), Robert Pranagal (gal), Katarzyna Zadróżna (kat), Elwira Kusz (wir). Grafika & DTP: Michał P. Wójcik tel. 665 17 22 01

REKLAMA i MARKETING: Edyta Madej edyta.madej@lajf.info Bartosz Pachucy b.pachucy@lajf.info Wydawca: KONO media sp. z o.o, 20-010 Lublin ul. Dolna Panny Marii 3 Prezes Zarządu: Piotr Nowacki (now) p.nowacki@lajf.info

Regon 061397085, NIP 946 26 38 658, KRS 0000416313 e-mail: kono.media.sp.zoo@gmail.com

reklama@lajf.info praca@lajf.info

ISSN 2299–1689

Treści zawarte w czasopiśmie „LAJF magazyn lubelski” chronione są prawem autorskim. Wszelkie przedruki całości lub fragmentów artykułów możliwe są wyłącznie za zgodą wydawcy. Odpowiedzialność za treści reklam ponosi wyłącznie reklamodawca. Redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów tekstów, nadawania śródtytułów i zmiany tytułów. Nie identyfikujemy się ze wszystkimi poglądami wyrażanymi przez autorów na naszych łamach. Nie odsyłamy i nie przechowujemy materiałów niezamówionych. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wydawnictwo ma prawo odmówić zamieszczenia ogłoszenia i reklamy, jeśli ich treść lub forma są sprzeczne z linią programową bądź charakterem pisma (art. 36 pkt. 4 prawa prasowego) oraz interesem wydawnictwa KONO media sp. z o.o. Egzemplarz bezpłatny.

magazyn lubelski 6[21] 2014

7


pirat śródlądowy

W kółko

Paweł Chromcewicz

J

eden z moich psów (a mam ich trzy, gdyby ktoś pytał) uwielbia pogoń za swoim ogonem. W efekcie kręci się w kółko, niekiedy nawet łapiąc ogon w zęby. Wygląda to przezabawnie, a mnie przywołuje skojarzenie z ruchem okrężnym na drodze. Inaczej mówiąc – z jazdą po rondzie. A jeszcze ściślej – z ułomnością miasta Lublin, do której doprowadziły kolejne ekipy tutejszych specjalistów od dróg.

Ta ułomność Lublina polega otóż na braku rond właśnie. To znaczy, ronda niby są, ale jakby ich nie było, bowiem ci, za przeproszeniem, specjaliści obstawili je światłami, które zamiast poprawiać, pogarszają przepustowość lubelskich ulic. W rezultacie jazda po tym najdziwniejszym z miast polega na ciągłym hamowaniu i zatrzymywaniu się na czerwonym. Z kolei np. na Diamentowej z potencjalnych rond zrobiono zwykłe skrzyżowania, tworząc najbardziej kolizyjne miejsca w mieście. Szanowni Koledzy z „Gazety Wyborczej Lublin”, którzy chyba muszą ciągle jeździć przez skrzyżowanie Diamentowej z Krochmalną, nazwali je „skrzyżowaniem blacharzy” i od dawna postulują jego przerobienie na ruch okrężny. Mam nadzieję, że w końcu to wywalczą, bo ja – choć jeżdżę tędy rzadko – także ostatnio miałem tu ostre hamowanie z powodu gościa, któremu wydawało się, że ma pierwszeństwo. Oby tylko wymogli na naszych specjalistach rondo bez świateł! Jeżdżę trochę po Europie i naprawdę nigdzie nie spotkałem miasta, w którym byłoby tyle świateł, co w Lublinie. Natomiast wszędzie są ronda, których celem funkcjonowania jest poprawa płynności ruchu. Każdemu, kto uważa inaczej, polecam wizytę w Niemczech czy – przede wszystkim – w Wielkiej Brytanii, gdzie ronda są dosłownie wszędzie. Tam nawet zwykłe skrzyżowania niewielkich ulic potrafią być rondami. Wystarczy, że na środku skrzyżowania namalowany jest okrąg i już mamy rondo z zasadami ruchu okrężnego. To znacznie lepszy wynalazek niż nasze skrzyżowania równorzędne, wszechobecne od pewnego czasu na lubelskich osiedlach, a przy tym jeszcze lepiej pełnią rolę spowalniacza ruchu. Mają też Anglicy ronda, że tak to nazwę – wielostopniowe. Najsłynniejszym przykładem tego rozwiązania jest Magic Roundabout (Magiczne rondo) w Swidnon w hrabstwie Wiltshire. Zbudowane

Jeżdżę trochę po Europie i naprawdę nigdzie nie spotkałem miasta, w którym byłoby tyle świateł, co w Lublinie. Natomiast wszędzie są ronda, których celem jest poprawienie płynności ruchu.

8

magazyn lubelski 6[21] 2014

w 1972 roku miało usprawnić korkujący się i kolizyjny ruch na skrzyżowaniu pięciu ważnych dróg. I rzeczywiście usprawniło. Wprawdzie Anglicy w różnych plebiscytach lokują je wśród najstraszniejszych miejsc drogowych Wielkiej Brytanii, ale nikt z lokalnych władz nie zamierza się tym przejmować, bo fakty mówią co innego: nie dochodzi tam do poważnych wypadków, a ruch jest płynny. Na dodatek rondo stało się największą atrakcją miasta, znanego dotąd z fabryk samochodów (Hondy i BMW). Niedowiarkom, zwłaszcza tym z lubelskiego ratusza, polecam wizytę np. na tej stronie: http:// www.amusingplanet.com/2012/06/magic-roundabout-in-swindon-most.html lub choćby zajrzenie do polskiej odsłony Wikipedii: http://pl.wikipedia. org/wiki/Magiczne_rondo Wejdźcie tam koniecznie, a przy okazji zastanówcie się, dlaczego wybudowane przed laty ronda na LSM, Czechowie i paru innych dzielnicach po jakimś czasie zostały obstawione światłami, co pogorszyło płynność ruchu i wydłużyło czas jazdy. A wystarczyło niewielkim kosztem przerobić je na tzw. ronda turbinowe, jak to – w przypadku rond wielopasmowych – od dawna jest na Zachodzie. Powiew nadziei w tym, że powolutku zaczyna docierać to także do lubelskich głów. Mamy już bowiem takie ronda na Czubach i na Czechowie – sprawdzają się znakomicie. Mamy też w Świdniku, przy dojeździe do Portu Lotniczego Lublin. Tylko że tam decyzyjna głowa zbyt mądra nie była i pasy postanowiła wytyczyć przy pomocy ostrej, wystającej nad asfalt kostki. Dla mniej uważnego kierowcy spora to szansa na uszkodzenie opony. Zagraniczni goście, których wiozłem na lotnisko, nie mogli wyjść z podziwu dla tej inwencji. Na razie, póki rond w Lublinie jak na lekarstwo, zapraszam do Swidnon, by pokręcić się po Magic Roundabout. By tam dotrzeć, nie trzeba przedzierać się do samolotu przez ronda turbinowe w Świdniku, wystarczy zajrzeć na YouTube: http://www.youtube. com/watch?v=Sud6iEh28ZM Mój pies też zapewne byłby taką przejażdżką zachwycony, może nawet potem przestałby kręcić się za ogonem.


Epitafium dla Mocarta

kocia kołyska

Grażyna Stankiewicz

K

iedy nasza 10-letnia córka od dłuższego czasu usilnie domagała się psa, postawiliśmy warunek. Pies tak, ale po napisaniu na piątkę trzech kolejnych klasówek z matematyki. Dlaczego nie czterech, pięciu, sześciu? Bo te trzy były i tak czymś wyimaginowanym i nieosiągalnym. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy w domu na stole z satysfakcją została położona ta trzecia. Długo się ociągaliśmy. Przeważył argument, że dorosłym nigdy nie można wierzyć. Kiedy odbieraliśmy Mocarta pod kinem w Warszawie, z pominięciem tego, co w takich sytuacjach nazywa się zdrowym rozsądkiem, szczeniak miał sześć tygodni, wyglądał jak puszysta kulka i sprawiał wrażenie, że natychmiast trzeba się nim zaopiekować. „Hodowca” wręczył książeczkę zdrowia ze stwierdzoną rasą i zainkasował 550 złotych.

Zanim szybko się oddalił, aby już nigdy od nas nie odebrać telefonu, pouczył, że należy uważać z dawkowaniem witamin, bo pies może za bardzo urosnąć. Mały Mocart wszystkiego się bał, chował się pod łóżkami i za muszlą w łazience, w samochodzie nurkował pod fotel kierowcy, notorycznie się zakleszczając. Piszczał przez sen i budził się o 4 nad ranem, aby rozpocząć długotrwały codzienny rytuał wchłaniania wszystkiego, co tylko nadawało się do jedzenia, włącznie z nowymi butami za kilkaset złotych, skórzanymi rękawiczkami i nogami od stołu, na których ćwiczył swoje trzycentymetrowe kły. Widać za dużo było w tym wszystkim witamin, bo nie mając roku, był wyższy od dorosłego goldena już o głowę. Na próżno doszukiwaliśmy się w jego wyglądzie charakterystycznego dla tej rasy stawianego na prosto ogona, bo za każdym razem jego ogon o obwodzie ramienia dorosłego mężczyzny zawijał się w obwarzanek. No i wyrósł nam niedźwiedź, jak powiedziała jedna z sąsiadek do drugiej sąsiadki. – O, idzie ten biały diabeł. Jak na owczarka podhalańskiego, znakomicie nurkował i aportował, jak na golden retrievera – bronił nas przed wilkami i niedźwiedziami, siedząc na ganku i niezależnie od siły wiatru wypatrując zagrożenia zza płotu. Zanim nie wysiadły mu biodra, ganiał za kotami, gołębiami, był nałogowym uciekinierem na nocnych spacerach, szperał we wszystkich śmietnikach i opierając się łapami o stół w kuchni, otwierał sobie chlebak i pożerał jedzenie stojące wysoko na lodówce. Potulnie kładł się na kocu na podłodze i cierpliwie służył jako poduszka naszej córce; dostawał szału, kiedy dotykało się jego przednich łap, ale zgadzał się na wyjmowanie z pyska wszystkiego, co chwilowo się w nim znalazło. Miał przyjaciela. Bingo był o wiele mniejszym od niego beaglem, który podczas długich spacerów na poligonie ciągle się urywał i wszyscy go szukali. Kiedy w końcu się odnajdywał, szedł na krótkich nóżkach z miną wyrażającą skruchę. Mocart cierpliwie czekał na polnej drodze, a kiedy be-

agle był tuż przy nim, wskakiwał na niego, przygniatał brzuchem i tarmosząc jego ucho, wydobywał z siebie dźwięki zrozumiałe tylko dla tej dwójki. Po każdej takiej akcji Bingo szedł karnie obok Mocarta już do końca spaceru Mocart ważył 56 kg, miał wielkie łapy i mądre oczy. Jak każdy pies miał swoje przyzwyczajenia. Każdego ranka czekał pod schodami w mieszkaniu, podnosząc łeb i waląc masywnym ogonem o podłogę z radości, że domownicy już schodzą na dół. Na śniadanie zazwyczaj zjadał sześć kanapek z pasztetową i popijał wodę z trzylitrowej miski. Nie lubił szczotkowania i miał nietęgą minę, kiedy kąpaliśmy go w wannie. Uwielbiał ganiać się wokół stołu z piszczącym jeżykiem w pysku. Nerwowo reagował na listonosza i na niektóre osoby z sąsiedztwa. Kiedy nikt nie widział, kładł się na kanapie. Słuchał ze zrozumieniem, przekrzywiając głowę to w prawo, to w lewo. Zawsze wiedział, kiedy wychodzimy z domu, od razu wędrował do „budy” pod stołem, pokornie czekając na nasz powrót. Nie przepadał za deszczem. Jego mokra sierść z gęstym podszerstkiem nawet dwa dni pachniała bagnem i mokradłami. Uwielbiał petibery, pływanie w morzu i jazdę samochodem. Jego biszkoptowa sierść była śliska jak atłas, a rząd biszkoptowych rzęs był wyjątkowo gęsty. Był nad wyraz cierpliwy i opiekuńczy, a gości korzystających z łazienki zawsze eskortował pod same drzwi. Był pięknym, mądrym psem. Miał w sobie dostojność, klasę, a nawet królewskość. Dziś była pierwsza noc bez Mocarta.

Zanim nie wysiadły mu biodra, ganiał za kotami, gołębiami, był nałogowym uciekinierem na nocnych spacerach, szperał we wszystkich śmietnikach i opierając się łapami o stół w kuchni, otwierał sobie chlebak i pożerał jedzenie chowane wysoko na lodówce.

magazyn lubelski 6[21] 2014

9


tygiel

kity i... Powrót do przeszłości

(mró)

Kazimierz nad Wisłą to taka miejscowość, która jeszcze przed dwoma laty kojarzyła się ze wszystkim, ale niekoniecznie z muzealnictwem. Wprawdzie Muzeum Złotnictwa mijało się i po kilka razy dziennie, a siedzibę w Kamienicy Celejowskiej głównie podziwiało się ze względu właśnie na siedzibę, to o muzeum w Kazimierzu raczej było cicho. Dwa lata temu zmieniła się dyrekcja i nagle świat dowiedział się o fakcie istnienia placówki, a nawet o fakcie pomnożonym przez kilka, bo okazało się, że swoich siedzib muzeum ma aż 7. Skutecznie używane narzędzie marketingowe, nazywane w skrócie PR, spowodowało, że oto kazimierskie muzeum otrzepało się z kurzu, obudziło z letargu i zaczęło działać z niespotykanym do tej pory impetem. Informacje o nowo oddanej siedzibie, najbardziej spektakularnej wystawie na otwarcie, jaka miała miejsce w historii Kazimierza w ogóle, inicjatywach edukacyjnych i stworzeniu nowego miejsca spotkań w miasteczku nad Wisłą zadziałały jak kostki domina, wzbudzając coraz większe zainteresowanie. Ale nowa energia i potencjał niekoniecznie generują dobre samopoczucie ogółu. Od kilku miesięcy muzealni związkowcy chcą powrotu do przeszłości. Domagają się odwołania dyrekcji z powodów płacowych. I nie ma znaczenia, że podwyżki nie są w gestii dyrekcji. Ale żeby poszło tylko o pieniądze.W obszernie zredagowanym piśmie znalazło się aż 12 powodów, dla których należy dokonać zmian. A może przyjrzeć się sprawie z drugiej strony i zacząć od prostego zadania – zapytać poszczególnych członków związku, czy wiedzą, o co w ogóle chodzi? Zapytać szefową placówki o jej opinię i przy okazji zainteresować się, dlaczego niektórym tak bardzo zależy na dawnym status quo. Duże pole do popisu dla sprawnych reporterów. (gras)

10

magazyn lubelski 6[21] 2014


tygiel

z sieci

Murale w Gorajcu

Trudno o zetknięcia strefy działań artystycznych typowych dla miasta w wiejskim środowisku, ale takie działania udały się podczas festiwalu Folkowisko na Roztoczu. Autorkami owego miszmaszu są Justyna Posiecz-Polkowska i Anna Taut, absolwentki ASP w Gdańsku, które postanowiły wprowadzić murale w krajobraz Gorajca. Justyna Posiecz-Polkowska podkreśla, iż murale tak naprawdę są silnie powiązane z folklorem, bo tradycje ozdabiania domów, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, sięgają dawnych dziejów. Tematyka muralu związana jest z wsią i nawiązuje do tzw. „ginących zawodów”. Dla autorek polska wieś to przede wszystkim źródło inspiracji, dzięki, której powstaje subiektywna mapa miejsc, historii i ludzi. Oficjalne odsłonięcie muralu odbyło się 11 lipca. (abc)

(Maciej Piotrowski)

Biała Podlaska piknikuje

Zachodnia kultura piknikowania dotarła do Białej Podlaskiej i to z całym impetem, bo już od roku funkcjonuje tam Bialski Klub Piknikowy. Oprócz atrybutów, takich jak koce, kosze i jedzenie przyniesione ze sobą, piknikowiczów można rozpoznać po kapeluszach, które wszyscy zgodnie noszą jako ich znak rozpoznawczy. Do grupy należy już blisko 350 osób. Do tej pory pikniki odbyły się nad Krzną, przy fontannie w parku i na placu Wolności w Białej Podlaskiej. Ostatni piknik zorganizowano w niedzielę, 20 lipca, na trawniku za wałami Parku Radziwiłłowskiego. Dzięki takim pomysłom miasto nie pustoszeje, jak to często bywa latem. Nieformalna grupa piknikowiczów powstała w maju ubiegłego roku. Ich pierwsze spotkanie pod chmurką odbyło się pod hasłem „Oddajcie nam trawniki”. Kto wie… może dzięki nim w Białej przybędzie terenów zielonych.(abc)

Jak najbliżej gwiazd

Dwa przenośne planetaria znajdują się na Lubelszczyźnie. Jedno z nich w Urzędowie pod Kraśnikiem, drugie w Urszulinie koło Włodawy. Obydwa miejsca swoje istnienie zawdzięczają pasjonatom astronomii. W Polsce obserwatoriów jest 30, z czego zaledwie kilka ma kopułę o średnicy większej niż osiem metrów. Najstarsze i o największej kopule znajduje się w Parku Rozrywki w Chorzowie. Pierwotnie planetarium oznaczało aparaturę służącą do wyświetlania obrazu nocnego nieba na półkulistym ekranie. Dziś to określenie obiektu, który jest wyposażony w pomieszczenie z urządzeniami do projekcji nieba z teleskopem w roli głównej, a także obserwatorium astronomiczne, bibliotekę oraz sale na potrzeby wykładów, bowiem najczęstszymi gośćmi planetariów są dzieci i młodzież. (maz)

http://urzedow.pl/viewpage.php?page_id=80

Na szlaku

W Piotrowicach Wielkich nieopodal Garbowa znajduje się pochodzący z końcu XIX wieku malowniczy dwór. Został zbudowany za sprawą Ludwika Budzisława Kopcia, który nabył tu majątek w 1899 roku. Dwór zbudowany w stylu klasycystycznym był otoczony parkiem. Po wojnie kolejno mieściły się tu mleczarnia, biblioteka, szkoła podstawowa, a ostatnio ponownie biblioteka. W środku pozostały kaflowe piece. Do dworu prowadzi aleja obsadzona grabami. Dwór popada w ruinę, park aż prosi się o rewitalizację. Mimo to wygląda okazale. Do dworu można wybrać się rowerem, korzystając ze szlaku zaczynającego się w Jastkowie. (maz)

czytelnicy ślą: redakcja@lajf.info

(BKP)

magazyn lubelski 6[21] 2014

11


z okładki

Picasso&Koziara, czyli lubelski Aborygen

12

magazyn lubelski 6[21] 2014


P

odobno chciał Pan zostać pszczelarzem. – Nawet skończyłem technikum pszczelarskie w Pszczelej Woli, uczyłem się tam 5 lat. Zresztą, mój ojciec jest pszczelarzem, więc wychowałem się w domu pszczelarza, znam też dużo osób, które się tym zajmują. Miałem taki zryw, ale w pewnym momencie pojawiły się inne zainteresowania i zdeterminowały moje dalsze działania. Chociaż muszę przyznać, że ten temat ciągle gdzieś tam się kołacze...

– Kołacze i w jakiś sposób odbija się w Pana twórczości – żywa kolorystyka, dominacja ciepłego koloru, ogień, światło, energia i koliste kształty, prawie jak plastry miodu. – Rzeczywiście, jest w tym jakaś powtarzalność, ale myślę, że nie ma w tym nudy. Niektóre elementy powstały np. 10 lat temu i wykorzystuję je do tej pory, bo nie są w stanie się ode mnie odczepić. To działa trochę jak budowa klocków Lego, można dowolnie je dekonstruować, zmieniać funkcje, kształty. Najlepiej w takim wypadku sprawdzają się kolorowe materiały, np. kształtem bazujące na lampionie. Barwa światła przepuszczona przez materiał daje niezwykłe ciepło, ma w sobie dużo ognia i kontrastowania kolorów. Wszystko opiera się na zasadzie prostej koncepcji, jak wypełnić wielką monstrualną przestrzeń za pomocą mutacji światła i dzięki temu zmienić klimat miejsca. – Ale inspiracje wzorem, fakturą i przestrzenią są raczej z daleka. – Tak, bo to Afryka jest moją ulubioną estetyką, kocham rzeźby afrykańskie, bo dla mnie są czymś nieprzekombinowanym, czymś, co powstało, zanim w ogóle wymyślono sztukę nowoczesną. Rzeźba afrykańska to jedna z moich podstawowych inspiracji – nie naśladuje rzeczywistości, tylko ją kreuje. Oczywiście nie kopiuję wzorów, które gdzieś widziałem, ale staram się podążać za pewnym systemem myślenia. Wszystko jest oparte na działaniu lampionu, wszystko mieści się pod pachą, jestem w stanie zrobić taką scenografię, którą wypełniam Teatr Wielki, składam i pakuję do bagażnika.

Z Jarkiem Koziarą, performerem skandalistą, który stał się klasykiem, autorem gigantycznych przestrzennych scenografii i land artów, o Afryce, artystycznym okładaniu się po twarzy, Oku Cadyka, Jurku Owsiaku i Voo Voo rozmawia Klaudia Olender. foto Marcin Pietrusza, Krzysztof Stanek, archiwum artysty

– Pierwszy Pana występ w przestrzeni publicznej to 1989 rok, dokładnie tydzień przed 4 czerwca. – Trwał akurat Kulaż, taki cykl imprez, które obecnie przekształciły się w Kulturalia, ale w porównaniu z pierwowzorem ta współczesna wersja to zabawa dla emerytów. KUL był kiedyś inną uczelnią, bardziej progresywną, skupiał wszystkich niezależnych wywrotowców. Zaproponowałem, że namaluję obraz na płocie, dostałem nawet zgodę: „maluj sobie, maluj, a my jutro i tak przyjdziemy i to zamalujemy”. Słowa się jednak nie sprawdziły, bo został dłużej, aż do wizyty niemieckiego kanclerza Kohla, który przyjechał na KUL odebrać tytuł honoris causa. Ten malunek to w ogóle było pierwsze graffiti w historii Lublina, nikt wtedy jeszcze nie znał tej techniki, nie było sprayów, farb. Niestety władze uczelni stwierdziły, że jest niepoprawny politycznie, bo nawiązywał do „Guerniki” magazyn lubelski 6[21] 2014

13


Picassa i został zamalowany. Obraz demonstrował przaśny charakter naszego kraju i wszystkie przywary z tamtych czasów – m.in był robotnik pijący piwo, kobieta z papierem toaletowym i kaszanką. Całość namalowana w konwencji kubistycznej, nawet podpisałem ten obraz Picasso&Koziara. – Szokowanie szybko stało się pańskim elementem rozpoznawczym. Nie inaczej było z pracą dyplomową. Kolekcjonowanie moczu w słoikach rzeczywiście było inspirujące? Przecież to obrzydliwe. – To był taki wczesny pomysł na to, jak wykorzystać przypadek w kreacji. Praca magisterska rzeczywiście była pewnym eksperymentem – sikałem do słoików przez miesiąc i patrzyłem, co się dzieje. Okazało się, że każdy dzień z życia ma inne kolory, a w całości te dni stanowią ciekawą kompozycję. Była to pewna polemika z problemem estetyki, autentyczności w sztuce. Wizualnie wyglądało to fantastycznie, ale jak ktoś podszedł bliżej i zobaczył, co to jest, to od razu reagował inaczej. – Na jaką ocenę obronił Pan dyplom? – Na pięć. – O performerach mówi się, że nieustannie poszukują autentyczności w sztuce. Tymczasem dla wielu odbiorców niewiele ma to wspólnego ze sztuką. – Samo oglądanie obrazów nie daje intensywności. Jeśli ktoś wyjdzie z galerii i np. dostanie w pysk, to ta rzeczywistość o wiele mocniej na niego działa. Przeprowadziłem kiedyś taki eksperyment – zaprosiłem ludzi do galerii, wszyscy zostali kolejno ponumerowani i zaproponowałem im, że mogę ich po prostu uderzyć, że to będzie rodzaj ekspresji, który mogą zabrać do domu. Każdy z odczytanych numerków porządkowych miał swoje 30 sekund, mógł zareagować w dowolny sposób. Automatycznie przenosiłem ciężar na widza, który już nie mógł być bierny. W efekcie dostałem jakieś dwadzieścia razy w ryj, z pięć razy oddałem, taka to była zabawa. Z kolei innym razem zaprosiłem ludzi, posadziłem ich na krzesłach, dałem im po szklanej szybce i styropianie. I tak powstała orkiestra na 16 styropianów, która grała przez ponad 1,5 godziny, bo znowu nie przewidziałem końca... – W podobny sposób przetestował Pan publiczność przy akcji z cytryną? – Przyszli ludzie, usiedli na widowni, a ja bawiłem się w performance. Całość opierała się na prostej koncepcji – płaszczyzna 2x2 m, sklejka pomalowana na czarno z nabitymi gwoździami i pokrojonymi cytrynami, które tę powierzchnię zapełniały. Show polegało na zjadaniu cytryny, a to, co zjadłem, zamalowywałem. Takie symboliczne zamienianie rzeczywistości na wizję artystyczną. Ja wżerałem się w obraz, a wszyscy jednocześnie się ślinili, zachodziła pewna relacja-reakcja. Na początku ten performance miał formę otwartą, ale gdy zobaczyłem, że to, co wyjadłem, tworzy trójkąt, zacząłem dążyć do zamknięcia tej formy. Ostatecznie zjadłem 79 połówek cytryn i od tego kwasu popękały mi wargi, wyglądało to trochę makabrycznie. Wtedy

14

magazyn lubelski 6[21] 2014


pomyślałem sobie, że ludziom nie jest potrzebne to, co płynie z wnętrza artysty, bardziej liczy się sam efekt. Zwymiotowałem sokiem, który spożywałem na ich oczach i zaproponowałem im ten „napój” w charakterze wina wernisażowego. – Często eksperymentuje Pan z ogniem, badając nieprzewidywalność żywej materii. Zresztą o mało nie puścił Pan z dymem wioski w Nadrzeczu. – Ogień jest bardzo widowiskowy i dużo ciekawszy od sztucznych ogni. Interesuje mnie dialog z materią, ten cały proces przemiany w dynamiczne formy. Janusz Opryński zaprosił mnie do współpracy przy spektaklu „Klątwa” według Wyspiańskiego. To była scenografia typowo plenerowa. Pierwsze spektakle były odgrywane w Nadrzeczu koło Biłgoraja, bo tam jest siedziba jednego z aktorów i współtwórców spektaklu Stefana Szmidta. W projekcie uczestniczył też Janek Bernat, który wraz ze swoim chórem tworzył narrację muzyczną. Scena końcowa, w której główna bohaterka zaszczuta przez lokalną społeczność pali wieś, skończyła się naprawdę totalną pojarką. Scenografia płonęła tak dynamicznie, że uciekali nie tylko aktorzy, ale i widzowie. Janek Bernat zdążył w pośpiechu ocalić tylko mikrofony, całe okablowanie się zjarało. Ta wibracja palenia scenografii wzbudziła tak wielkie zainteresowanie mieszkańców wsi, że spalili przy okazji jeszcze dwie stodoły gratis!

– Jedne z najbardziej rozpoznawalnych pańskich scenografii to Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Krąży legenda, że Jurek Owsiak spotkał Pana w warzywniaku. – Przede wszystkim Owsiak jest specjalistą od improwizacji i potrafi wymyślić historię na każdy temat. Ta nasza znajomość to taki system naczyń połączonych – kiedyś zacząłem bawić się w sztukę graffiti, później Mirek Olszówka, który zakładał klub Graffiti, zaprosił mnie, żebym ten klub wizualnie zaaranżował, w międzyczasie Mirek został managerem zespołu Voo Voo. Z kolei Voo Voo współpracowało wtedy z Owsiakiem, a ja zostałem polecony do dalszych działań. To jest trochę jak domino, w którym jeden klocek uderza w drugi i jak już się wejdzie w krąg ludzi, to jakoś to wszystko się rozkręca. W przypadku WOŚP mówimy o historii, która trwa już lat dwadzieścia. Nie wszystkie wzory należą do mnie, bo ja, tak naprawdę, pojawiam się tam okazjonalnie, ale wytworzyła się pewna narracja plastyczna, która jest cały czas kontynuowana. Na samym początku nikt jeszcze nie przeczuwał, że to się przerodzi w tak wielką zmasowaną akcję, że to będzie tak długotrwałe przedsięwzięcie. Przez chwilę mieliśmy pewną spację w kontaktach, ale później, przy 8. edycji tego wydarzenia, znowu zaczęliśmy współpracę. To były potężne rzeczy, hale, teatry, koncerty bożonarodzeniowe, wielkanocne... magazyn lubelski 6[21] 2014

15


– Jurek Owsiak dał Panu wolną rękę? Sam przecież jest wizjonerem. – Na początku to był zupełny freestyle, taki kociokwik, dopiero później narzucaliśmy sobie pewne ograniczenia, np. dotyczące użytych kolorów, pojawiały się też tematyczne koncepcje, takie jak kosmos czy ratunek. Był taki moment, że stałem się już przewidywalny i wszyscy spodziewali się orgii kolorów. Pomyślałem wtedy, że ograniczę się do czarno-białej formy, bo taka monochromatyczna estetyka będzie dobrze wyglądała w TV, szczególnie biorąc pod uwagę ilość uczestników WOŚP – niemal każdy, kto wchodził, miał swój transparencik, więc tło musiało być rytmiczne, w pewnym sensie powtarzalne, tak żeby przebiło się przez chaos. Wszyscy pytali mnie, dlaczego to jest takie smutne. Wtedy akcja była związana z daltonizmem, więc wytłumaczyłem, że czarno-biała kolorystyka jest dlatego, żeby nie było smutno daltonistom. – Efekt domina zapoczątkował współpracę z Voo Voo. Sporo Pan namieszał w wizualizacji ich płyt i koncertów. – Cały czas zmieniałem logo tego zespołu, tak żeby nie traciło niczego z czytelności, przeprowadzałem eksperymenty formalne, estetyczne. Każda płyta, która ukazywała się z zespołem Voo Voo, miała swoją oprawę graficzną, oddzielną scenogra-

16

magazyn lubelski 6[21] 2014

fię. Wtedy zarządzał tym Mirek Olszówka i wtedy stanowiliśmy takie combo, bujaliśmy się po całej Polsce, wytworzyła się wokół zespołu określona aura, przez co Voo Voo stało się rozpoznawalne. Teraz te czasy trochę się zmieniły, nie ma już Mirka i nie ma tamtej determinacji w nazywaniu tych zjawisk. Ale mieliśmy te same zamiłowania estetyczne, ja inspirowałem ich obrazem, a oni dźwiękami. To było działanie równoległe, polegające bardziej na porozumieniu dusz niż samej ilustracji wizji muzycznej. Kiedyś z Olszówką odpaliliśmy koncert Voo Voo w kamieniołomach, była to jedna z prekursorskich imprez plenerowych w Polsce i ten koncert też przeszedł do legendy. – Okładka płyty to zapowiedź tego, co będzie w środku, ale i sposób na zaprezentowanie ciekawej typografii. Dzięki temu okładka też ma szansę stać się legendą. – Zrobiłem masę rewolucji formalnych w estetycznej części okładki. Jedną stworzyłem np. z fragmentu forniru drewnianego, totalny hand-made w nakładzie 5000 egzemplarzy. Logo było wypalane rozgrzaną matrycą, każda sztuka była indywidualnym projektem. Był też design wzorowany na starym ruskim radiu, linorycie czy płycie dekla kanałowego. Z kolei dla Marka Dyjaka zaprojek-


towałem okładkę płyty z rozżarzonym papierosem, bo to taki jego atrybut, z którym praktycznie się nie rozstaje, komponuje się z jego intensywnością śpiewania i w jakiś sposób ilustruje jego postać. – Mówi Pan o sobie, że jest „terrorystą estetycznym”. – Jeśli ktoś jest zbyt uległy, to nikomu to nie służy. Istnieje taka zasada „kółka graficznego” – przychodzi klient do grafika i zamawia projekt, grafik proponuje coś, klientowi to nie pasuje, chce inaczej, więc grafik zmienia tak, żeby było inaczej. Później powstaje zamiast tego pożądanego kółka trójkąt, znowu grafik wprowadza zmiany i ostatecznie obaj powracają do punktu wyjścia. Człowiek, który zajmuje się plastyką, stroną wizualną, wie więcej niż klient, który zamawiał projekt i proponuje jakieś głupie pomysły. Ja przyjąłem zasadę – albo ktoś przyjmuje moje opcje, albo „do widzenia”. – Oprócz scenografii koncertowych, wizualizacji projektów teatralnych, kostiumów, form graficznych ma Pan na swoim koncie także projekty aranżacji wnętrz. Na czele z kultową warszawską Stodołą. – To też historia, która poniekąd wiązała się z Jurkiem Owsiakiem, Voo Voo i Mirkiem Olszówką. Voo Voo grało tam kiedyś koncert, szef klubu zapytał, czy nie mógłbym zaprojektować mu wnętrza lokalu. Zrobiłem taki trochę odjechany projekt, on go wziął, przez jakiś czas w ogóle się nie odzywał, pokazywał znajomym. Aż w końcu pewnego dnia zadzwonił i powiedział: „robimy!”. Trochę się przeraziłem, bo samo narysowanie to nie problem, ale przełożenie projektu na wielki format to jest wyzwanie, tym bardziej, że to jeden z największych klubów w Polsce. Bawiłem się jakieś dwa lata, powstały potężne ilości malarstwa ściennego, sufitowego i podłogowego. – A przestrzeń lubelska? Pana prace w tym mieście naddają niektórym miejscom nowe znaczenie. – Na jednej z pierwszych edycji Nocy Kultury zawiesiłem scenografię na dawnym budynku „teatru w budowie”, obiekt na chwilę zaczął żyć, przypomniał o swoim istnieniu, ale w nowej odsłonie. Z kolei podczas jednej z edycji Open City w Lublinie na placu Zamkowym stworzyłem projekt Oka Cadyka, który uważam za taką kropkę i dopełnienie myśli Panasa, który inspirował do czytania miasta inaczej. Stworzyłem też kiedyś projekt szopki bożonarodzeniowej na placu Po Farze, zaprosiłem do współpracy Paulinę Karę, która specjalizuje się w tworzeniu kukiełek. Całą sytuację zaaranżowałem w ten sposób, że powstała historia żydowskiego miasteczka, która zaczyna się od Bramy Grodzkiej, po drugiej stronie był cały chrześcijański Lublin, a Chrystus znajdował się jakby pomiędzy tymi dwoma światami. Było dużo oburzonych ludzi, którym nie podobało się, że Żydzi występowali w tej historii. magazyn lubelski 6[21] 2014

17


– Nieustannie bawi się Pan konwencją. W przypadku Festiwalu Dwa Brzegi jednak coś nie wypaliło. – Pierwszym plakatem do Dwóch Brzegów Grażyna Torbicka była po prostu zachwycona i wniebowzięta, ale plakat do drugiej edycji zakończył się niechęcią dalszej współpracy. Uznała, że mój zamysł to jakiś wygłup, zupełnie nieadekwatny do festiwalu. Co ciekawe, w obecnej edycji jest praktycznie kalka tego pomysłu. Dla mnie był to rozsądny projekt, nawiązywał do dwóch brzegów, do rzeki, która tam płynie, do filmu, który tam się kręci, do historii, do impresjonizmu.

18

w związku z tym ta transgraniczność nie wypaliła. W akcie determinacji pojechałem na Ukrainę i tam wykonałem pracę. W pewnym sensie zilustrowało to ówczesną sytuację – ryby, które „przekraczały” granicę, dopływały do niej i się odbijały. Dopiero po paru latach udało mi się stworzyć kolejną odsłonę tego projektu i przejść na drugą stronę.

– Ostatnio szokuje Pan nawet pasażerów lądujących w Świdniku. Land art na lotnisku wygląda jak wielki dywan łączący płytę lotniska z miastem. – Obiekt jest potężny, ma jakieś 400 m średnicy i w skali miasta jest obiektem najbardziej widocznym. Pierwotne pomysły zakładały ulokowanie obrazów wzdłuż pasa startowego, jednak okazało się, że byłoby to zbyt skomplikowane i mogłoby mylić pilotów. To przeskalowanie kingsize pokazuje, że sztuka nie ma ograniczeń, może absorbować rzeczywistość, zmieniać ją i jest w tym element totalnej niespodzianki.

– Land art to obserwowanie natury, ale też sprawdzanie jej możliwości, można powiedzieć, że jest to sztuka, która żyje własnym życiem. – W Józefowie wykopałem ziemię 5–6 klasy, taką zasadową, włożyłem tam 50 ton czarnoziemu – to była taka refleksja dotycząca emigracji, można było doszukać się nawiązań, że kiedyś Zamojski zaimportował na tę ziemię Ormian i Żydów, którzy mięli tam rozkręcić handel. Byłem tam nawet wczoraj, myślałem, że ten zabieg spowoduje radykalne zmiany roślinności, ale znowu natura mnie zaskoczyła i okazuje się, że ziemia zaadoptowała się bez problemu. Z kolei 60 ton kamieni przewiezione do kamieniołomu w Kazimierzu z innych kamieniołomów to była opowieść na temat koła życia, że coś umiera i jest podkładem pod następne życie, że ciągle zachodzi przemiana materii, a my jesteśmy tylko jakimś chwilowym stanem skupienia.

– To przeskalowanie poprzez land art już raz się udało – podczas transgranicznego projektu Europejskie Dni Dobrosąsiedztwa. Jednak nie w Polsce, tylko finalnie na Ukrainie. – Na początku ideą pomysłodawcy ks. Batrucha był tylko koncert, ale zaproponowałem stworzenie dodatkowych działań wizualnych. Z założenia rzeczywiście miało to być wydarzenie transgraniczne, jednak okazało się, że po polskiej stronie lęk przed nieznanym spowodował, że zaorano ściernisko,

– Żyje Pan dla sztuki i ze sztuki. Sztuka to życie? – Po pierwsze sztuka była, jest i będzie częścią rzeczywistości, mojego życia. Zaraz po szkole zacząłem utrzymywać się z działań artystycznych, teraz pracuję na uczelni, wbijam do głowy studentom różne mądrości i głupoty, dalej pracuję w obszarze sztuki, tworzę różne scenografie, grafiki, projektuję wnętrza. Siedzę w sztuce po uszy, jest ważną treścią mojego życia i to ona sprawia mi ogromną satysfakcję.

magazyn lubelski 6[21] 2014


Na koniec wakacji Radawiec

31 sierpnia 2014

Już po raz kolejny na terenie lotniska sportowego w Radawcu Dużym odbędą się Dożynki, wydarzenie, które ma ambicję pokazywać to, co w powiecie lubelskim najlepsze. To również jedna z największych, bezpłatnych i otwartych dla wszystkich imprez plenerowych, budująca tożsamość społeczności lokalnej oraz edukująca kolejne pokolenie mieszkańców powiatu. W ubiegłym roku w Radawcu spotkało się ponad 20 000 uczestników, co jednoznacznie obrazuje atrakcyjny charakter imprezy. Organizatorzy, mówiąc o randze wydarzenia, zgodnie podkreślają jego wielopokoleniowy charakter. W Dożynkach uczestniczą zarówno osoby starsze, dla których jest to jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych w roku i jedyne obchodzone tak licznie ludowe święto, jak i młodsze pokolenie. Jednym z elementów imprezy jest prezentacja wieńców dożynkowych, która spotyka się z ogromnym zainteresowaniem publiczności. To cieszy, bo wydawać by się mogło, że w dzisiejszych czasach jest to zapomniane i mało interesujące rękodzieło. Tegoroczna XVI edycja Dożynek Powiatu Lubelskiego i Gminy Konopnicy rozpocznie się od barwnego korowodu i obrzędu dożynkowego, które są wyrazem tradycji przekazywanej z dziada pradziada. Uwagę zwracają nie tylko bogato dekorowane stroje ludowe, ale przede wszystkim okazałe wieńce dożynkowe, do których poszczególne elementy kwietne zbierane są od poprzedniej jesieni. Odpowiednio przechowywane i konserwowane wraz z żywymi roślinami są wykorzystywane przy ich tworzeniu, przy czym w procesie ich powstawania bierze udział nawet kilkanaście osób. Korowody dożynkowe formują delegacje wszystkich gmin powiatu lubelskiego, które oprócz wieńców przygotowały swoje stoiska promocyjne. W ubiegłorocznym konkursie na najładniejszy wieniec dożynkowy zwyciężył wieniec przygotowany przez Koło Gospodyń Wiejskich z Garbowa. Mocnym akcentem tegorocznych Dożynek będzie obecność wioski Lokalnej Grupy Działania „Kraina wokół Lublina”, która w ramach projektu „Zasmakuj w tradycji” zorganizuje festiwal kulinariów i sztuki ludowej. Wezmą w nim udział wystawcy zarówno z powiatu lubelskiego, jak i z obszaru działania LGD „Ziemia Biłgorajska” oraz „Ziemi Kraśnickiej”. Przysłowiową wisienką na torcie będą występy gwiazd wieczoru – ZAKOPOWER oraz zespołu hip-hopowego CHONABIBE, zakończone pokazem sztucznych ogni. – To wyjątkowa okazja nie tylko do ciekawego spędzenia czasu, ale również obcowania z tym, co w tradycji i kulturze ludowej Lubelszczyzny jest najlepszego – podkreśla Paweł Pikula, starosta lubelski. Część oficjalna Święta Plonów rozpocznie się o godz. 10.00 barwnym i muzycznym korowodem, powitaniem delegacji dożynkowych, obrzędem dożynkowym, Mszą Świętą oraz biesiadą. Wśród dodatkowych atrakcji znajdą się wesołe miasteczko, gry i zabawy dla dzieci, stoiska oraz konkursy organizowane przez sponsorów. Tym, co najbardziej widowiskowe, będzie antyGrawitacja Radawca, czyli rozstrzygnięcie III Spadochronowych Mistrzostw Polski CF. Warto wtedy spojrzeć w górę, bo uwieńczeniem zawodów będą pokazowe skoki polegające na łączeniu się w powietrzu otwartych spadochronów, tworzących formację. Wstęp na wszystkie imprezy związane z Dożynkami Powiatowymi jest wolny. Więcej na www.powiat.lublin.pl/kultura/ dozynki-radawiec-2014/

magazyn lubelski 6[21] 2014

19


ludzie

New York Retro

20

tekst Ada Koperwas foto Marek Podsiadło magazyn lubelski 6[21] 2014


P

rzypadkowe spotkanie miało miejsce w Retro Roomie na placu Po Farze. Kiedy wychodziłam, usłyszałam pytanie: A antyki panią interesują? – Mirosław Drabik zaprowadził mnie do swojej pracowni i mieszkania na Starym Mieście, a na koniec do baru, który kiedyś prowadził. Wszędzie były lekko już wytarte krzesła z kolorowymi obiciami, lampy z dziurawymi abażurami, zniszczone komody, ramy do obrazów i wiele innych starych mebli. Poznałam ich historię, historię właściciela i zobaczyłam oryginalną maszynę do coca-coli sprzed 60 lat, która przywędrowała do Lublina prosto z New York City Manhattan.

Ulica Kowalska w Lublinie. Kamienice mają więcej niż 200 lat, przed drugą wojną światową i długo po niej kwitł tu handel. Prowadzono sklepy z nabiałem, herbatą, wodą sodową i tekstyliami. Na rogu stała piekarnia, a dalej był sklep spożywczy, w którym sprzedawano masło na wagę, podawane na pięknej tacy. Dalej był sklep masarski. Pod kaszarnią stały worki z ziarnem. Rozwijało się rzemiosło – na frontach kilku domów stały kuźnie, a gdzie indziej wyrabiano skóry. Przy Kowalskiej znajdowała się też „czajnia”, czyli zajazd-jadłodajnia, czynna całą dobę na użytek przejeżdżających woźniców. Przed wojną ulica była częścią dzielnicy żydowskiej. Co zostało z dawnych czasów? Architektura i klimatyczne małe sklepy. I jeszcze punkty usługowe, jak ten obok, gdzie można oprawić książki.

Pierwsze wrażenie

Mirosław Drabik zaprasza do warsztatu. Po zamknięciu drzwi panuje półmrok. Nic dziwnego, skoro na zewnątrz wychodzi tylko jedno, małe okno. Nie ma też zbyt wiele wolnego miejsca. Najlepsze oświetlenie jest nad mocno zagraconym stołem. Leżą na nim części mebli. Uchwyty, klamki, nóżki, które czekają na renowację. W powietrzu unosi się kurz, na podłodze panuje rozgardiasz. Atmosfera trochę jak w zakładzie stolarskim, chociaż przedmioty zdecydowanie ciekawsze niż heblowane deski. Pod ścianą stoją stoliki przykryte tkaniną i rząd krzeseł, które mają jasnożółte obicia, drewniane, mahoniowe nogi i obramowanie. Nie wyglądają na zniszczone, raczej na wypłowiałe. Czekają na rękę fachowca, który da im drugie życie.

W długim wąskim korytarzu z sufitu zwisają zawieszone na drucie ogromne żyrandole. Każdy jest inny. Są ozdobione kryształkami i pomalowane brudnozłotą farbą. Widać, że lata świetności mają już za sobą. Lekko przykurzone i zmatowiałe nie prezentują się tak dobrze, jak kilkadziesiąt lat temu. Pan Mirosław zwraca uwagę na duże lustra, które mają rzeźbione ramy. Opadła z nich już część farby i zdobienia, a szkło jest porysowane. – Klienci przynoszą swoje antyki, ale nie wszyscy mają pojęcie, co posiadają. Chcą, żebym im odnowił stare lustro, bo w nim nic nie widać. Przecież to jego historia! Dzięki temu ma klimat, jest niepowtarzalne – opowiada. Wiele przedmiotów pochodzi od zwyczajnych osób, które znalazły swoje skarby na strychu lub je odziedziczyły. Nie znają ani ich historii, ani wartości. Wnioskują po wyglądzie, że muszą być cenne, bo są stare. W ten właśnie sposób najczęściej trafiają do warsztatu przy Kowalskiej – Instytutu Renowacji Mebli. Właściciel instytutu zajmuje się antykami od ponad 20 lat. Urodził się w Lublinie, nie wygląda na 46-latka. Kiedyś pracował jako selekcjoner w klubach i DJ. W 1989 roku wyjechał do Niemiec, gdzie zatrudnił go znany projektant mebli. Tam zdobył doświadczenie w renowacji, które przydało się, kiedy Niemcy zamienił na USA. W Nowym Jorku trafił do pracowni Keith Skeel Antiques & Eccentricities, gdzie został głównym specjalistą od renowacji i projektantem galerii na Manhattanie oraz sklepu w New Jersey. Skeel jest znanym w USA handlarzem

magazyn lubelski 6[21] 2014

21


antykami, ale projektował też meble dla Michaela Jacksona, rodziny Gucci czy Barbry Streisand. Dzięki niemu Mirosław Drabik skończył kursy i szkolenia, które przygotowały go do naprawiania i przywracania dawnego sznytu starym przedmiotom. Czytał dużo specjalistycznej literatury i prasy. Dziś bez problemu potrafi wycenić wartość antyków, określić, ile mogą mieć lat, a także co trzeba zmienić, żeby nie zatrzeć śladu czasu, jaki się na nich pojawił, kiedy zostaną odświeżone. ‒ Klienci przychodzą, żeby zapytać o daną rzecz, zostawiają ją lub nie i dziwią się, ile moje usługi będą kosztować. Czasem wolą coś wyrzucić, niż oddać do renowacji. W Polsce generalnie nie ma jeszcze świadomości tego, co posiadamy. Większość osób, z którymi się spotykam, chce, żeby przedmiot wyglądał jak nowy, a taki przecież może kupić sobie w każdym sklepie. Antyki są specyficzne, nie można im zabierać uroku, jakiego dodał czas. Wszystkie rysy na stołach, zacieki na lustrach – to również ma swoją wartość.

Bliżej Ameryki

Najcenniejszymi meblami, które pan Mirosław otrzymał do renowacji, było wyposażenie należące do rodziny Brzeskich, herbu Oksza. Legenda herbu sięga czasów Bolesława Krzywoustego i jest jednym z popularniejszych znaków szlachty dawnej Rzeczpospolitej. Najbardziej znany przedstawiciel tej rodziny to Mikołaj Rej. Meble, które trafiły na Kowalską, pochodzą z XVIII wieku. Są wśród nich: kufer podróżny, sekretery, komoda, lustro i krzesła. Drugim miejscem, w którym antykwariusz przechowuje stare przedmioty, jest kamienica przy skrzyżowaniu ulicy Grodzkiej i Kowalskiej. Kiedyś prowadził tam klub „Sepia”. To kolejne miejsce z ciekawą historią, również tą najnowszą. Tutaj planowano otwarcie restauracji z regionalnymi daniami, czekoladziarni, taniego hostelu oraz galerii. Na poddaszu urodziła się i mieszkała Beata Kozidrak. Napisała o tym miejscu piosenkę pod tytułem „Lublin, Grodzka 36a”. Również tutaj najwięcej jest lamp. Mają zniszczone, przetarte abażury i nietypowy wygląd. Niektóre posiadają rzeźbione trzony, inne aksamitne w dotyku, ozdobione piórami abażury. Wszystkie są wysokie i masywne. Mają klasyczne kształty. Pochodzą z lat 70. i 80. XX wieku. – Jedną przyniósł mi do renowacji Michał Wójcik z kabaretu „Ani Mru Mru” – chwali się właściciel. Mirosław Drabik bez końca może opowiadać o starych przedmiotach, ale nie kryje też słabości do American Retro. Opowiada o pobycie za oceanem, porównuje nasz świat do zachodniego. Mówi o różnicach w postrzeganiu starych przedmiotów przez Amerykanów, którzy traktują je jak cenne pamiątki, i Polaków, w większości nieświadomych tego, jakie skarby odziedziczają lub znajdują. Kolekcja, której nikomu nie pokazuje, znajduje się w mieszkaniu na Podzamczu. Robi wrażenie. Kasa z kasyna w Las Vegas z początku XX wieku, oryginalna gaśnica z Brooklynu, hydrant z ulicy Broadway na Manhattanie oraz maszyna do coca-coli z lat 50. Ta ostatnia stoi w kuchni między kuchenką gazową a oknem. Swoim wyglądem nieco przypomina lodówkę. Jej stan nadal jest bardzo dobry. Przyciąga wzrok ostrą czerwienią i można wrzucać do niej monety. Nadal działa, tylko już nie wyrzuca butelek z napojem, którego receptura też już nie najmłodsza, bo pochodzi z XIX wieku. W Lublinie istnieją miejsca, gdzie teraźniejszość miesza się z przeszłością. Są obok nas, często niezauważane. Kryją się nie tylko w starych kamienicach, restauracjach, galeriach i kościołach, ale też na naszych strychach, w mieszkaniach i domach sąsiadów. W rodzinie Mirosława Drabika wcześniej nikt nie interesował się antykami. Dzisiaj jest jedną z niewielu osób, które w Lublinie zajmują się tym fachem. Połączenie amerykańskiego klimatu gadżetów, które kolekcjonuje, ze starymi, polskimi pamiątkami nadaje jego pracy oryginalny charakter. Nawet podczas naszej rozmowy właściciel nie przerywał pracy nad upiększaniem jednego z mebli. ‒ O tym, co robię, mogę mówić godzinami ‒ podsumowuje.

22

magazyn lubelski 6[21] 2014


ludzie

tekst Maciej Skarga, foto archiwum

S

to lat temu na mocy testamentu Stanisława Syroczyńskiego założono w Lublinie szkołę mechaniczną nazwaną Warsztatami Mechanicznymi. Nosiła imię jej fundatora. Była to w dziejach Lublina najstarsza szkoła zawodowa typu technicznego. Kształciła w dziedzinie obróbki metali: ślusarzy i tokarzy. Miała bardzo dobrą opinię, a jej absolwenci zatrudniani byli w lubelskich fabrykach. Po sześćdziesięciu latach istnienia, w których zmagała się z zawieruchą wojny, a potem z dziwnymi edukacyjnymi dyrektywami PRL-u, przeniosła się do charakterystycznego rozłożystego budynku przy ulicy Długosza i już na dobre stała się Technikum Budowy Samochodów. Po czym dość szybko przerodziła się w istniejący do dziś Zespół Szkół Samochodowych. Obecnie sześciuset uczniów kształci się w niej w zawodach: technik pojazdów samochodowych, technik mechanik (specjalizacje: budowa i obsługa wojskowych pojazdów samochodowych, elektromechanika i elektronika samochodowa), mechanik pojazdów samochodowych oraz elektromechanik pojazdów samochodowych. Każdy, kto wchodzi w jej progi, spostrzega tablice z fotografiami absolwentów, a na ścianach sal lekcyjnych i warsztatowych schematy działania różnych podzespołów mechaniki. I wtedy czuje, że jest w placówce pełnej tradycji, a zarazem dającej niebagatelny zakres wiedzy ze współczesnej mechaniki pojazdów. – Zawsze ceniłem i cenię w tej szkole to – stwierdza Ryszard Morawski, dyrektor ZSS – że jej nauczyciele trzymają odpowiednio wysoki poziom, nie ulegając żadnej presji. Dlatego nasza młodzież po ukończeniu tej szkoły sprawdza się w swoich zawodach i dość łatwo idzie jej nauka na studiach. Uczniowie ZSS odbywają praktyki w lubelskich salonach i zakładach naprawczych różnych marek samochodowych. Mają także własny szkolny warsztat naprawy samochodów. Nic więc dziwnego, że absolwenci tej szkoły są cenieni na rynku pracy. Ich zawodowe życiorysy różnie się poukładały. Jednak zdecydowana ich większość związana jest z branżą motoryzacyjną. – To bardzo dobra szkoła i doświadczeni profesorowie, którym zawdzięczam wiedzę służącą mi obecnie w pracy zawodowej – podkreśla Wiesław Mrozowski, prezes zarządu CRH Żagiel Auto w Lublinie. A Paweł Dadej, szef sprzedaży w FORD CAR w Lublinie, dopowiada: – Śmiało mogę powiedzieć, że trudniej mi było ją skończyć niż potem zdawać egzaminy na uczelni. Ale to dobrze i dlatego obecnie uczy się tu mój syn.

Lubelska samochodówka

Jubileuszowe uroczystości odbędą się 10 października. Komitet Organizacyjny i Dyrekcja Szkoły zapraszają wszystkich absolwentów, nauczycieli, pracowników, rodziców i sympatyków samochodówki na obchody, których zwieńczeniem będzie znakomita wojskowa grochówa, wystawa motoryzacyjna i to, co najważniejsze – możliwość spotkania się po latach. magazyn lubelski 6[21] 2014

23


ludzie

tekst Klaudia Olender foto Robert Pranagal

Kosi śpiewa gospel N

kosikazi Khumalo, dla przyjaciół Kosi. Z urodzenia Czeszka z Pragi, z wyboru i z serca lublinianka. Od dwóch lat należy do lubelskiego zespołu gospel, bo jej największą pasją jest śpiewanie.

Jako nastolatka chodziła w porozciąganym swetrze, słuchała ostrego grunge, a nad łóżkiem wieszała plakaty z Kurtem Cobainem. Po okresie buntu przyszedł czas na fascynację soul. Dziś na pierwszym miejscu jest gospel. Od dwóch lat Kosi nosi dredy, ale było warto, bo dredowa stylówa świetnie pasuje do muzycznego żywiołu. Kiedy Kosi wstaje rano, pierwsze co robi, to włącza muzykę. To ona pozytywnie nastraja ją na cały dzień, uprzyjemnia mycie zębów, picie kawy, jedzenie śniadania. Wychodzi z domu, przerzuca muzykę na słuchawki. Muzyka odstresowuje, ożywia, pomaga przetrwać ciężki dzień. Idąc korytarzem albo jadąc autobusem, często łapie się na tym, że wydaje z siebie różne dźwięki, podśpiewuje, przytupuje, ludzie na początku dziwnie się patrzą, ale dość szybko podłapują flou i ich zdziwienie przeradza się w szczery uśmiech. Kosi słucha wszystkiego, co wpadnie w uszy, od jazzu po reggae, lubi Snoop Dogga, Gregory Portera, nie trawi tylko disco polo, ale też nie podważa potrzeby tego typu melodii, wiadomo de gustibus non disputandum est. Za oknem upał, panuje dobry

24

magazyn lubelski 6[21] 2014

nastrój, więc dzisiaj na playliście same gorące kawałki: „Happy” Freda Hammonda, „I will search” Israela Houhgtona czy „Jesus promised” Chicago Mass Choir. Takie the best three songs for a good day. Na co dzień odbywa staż w jednym z lubelskich urzędów, siedzi przy biurku, wypisuje dokumenty, papierkowa robota, ale gdy tylko kończy pracę, wstępuje w nią energia, zaczyna śpiewać, działać, animować, robić to, co kocha najbardziej, bo jak twierdzi: „pogodzenie etatowej pracy z rozwijaniem pasji to najlepsza forma uszczęśliwiania samego siebie”. Jej życie kręci się wokół kultury i ta kultura mobilizuje ją do działań. Jest absolwentką animacji kultury na UMCS ze specjalizacji reżyseria teatralna. Jak przyznaje, tam mogła rozwinąć swoje skrzydła, wyćwiczyć kreatywność, która teraz przydaje się przy śpiewaniu i organizacji gospelowych wydarzeń. – Na uczelni poznałam niesamowitego wykładowcę Grzegorza Linkowskiego, który zaraził mnie pasją do robienia rzeczy wielkich. Wcześniej pomagałam w różnych inicjatywach, animacjach lokalnych, organizacjach imprez, świetlic dla dzieci. Były to wydarzenia mniej


formalne, takie z zamiłowania, bo ja nie jestem człowiekiem, który potrafi usiedzieć w miejscu – przyznaje z uśmiechem. Czasami, kiedy potrzebuje wyciszenia, sięga po książki. Teraz nie ma ulubionego autora, ale do niedawna był nim William Wharton, nawet kilka lat temu spotkała go w Lublinie, dostała autograf, zamienili kilka słów po angielsku, jest co wspominać. Kosi jest samoukiem, tak naprawdę to do dzisiaj nie zna zapisu nut, nie ma też cierpliwości do gry na instrumentach. Nie ukończyła żadnej szkoły muzycznej, po prostu w pewnym momencie postanowiła, że będzie śpiewać, tak hobbystycznie – najpierw w podstawówce, standardowo w kościele, bo przecież tak najczęściej zaczynają dzieciaki, później kariera w chórku szkolnym, jednym, drugim, trzecim, okres buntu – chwila przerwy i w końcu czas na gospel. Od razu zaangażowała się we wszystkie działania związane z tym, co dzieje się w lubelskim świecie gospel. W chórze od początku swojej kadencji pełni rolę managera, została poproszona też o dołączenie do ekipy Lubelskiego Stowarzyszenia Gospel – to elitarna grupa muzycznych entuzjastów, którzy organizują Festiwal Wiosna Gospel w Lublinie.

Diabelska muzyka

„God spell”, czyli „dobra nowina”. Korzenie gospel sięgają już początku XIX wieku, kiedy to Afrykanie zamieszkali w Ameryce pod naciskiem niewolnictwa tworzyli „negro spirituals” – mieszankę rodzimych pieśni ludowych połączonych z melodiami chrześcijańskimi, które poznali podczas pracy na plantacjach. Początkowo niewolnicy z pogardą odnosili się do

chrześcijańskich wierzeń, dostrzegając w nich symbol obłudy i hipokryzji. Z czasem jednak nabrali do religii dystansu, a w nowo poznanych historiach biblijnych zaczęli dostrzegać podobieństwo swoich losów i muzyka z wykorzystaniem chrześcijańskich wtrętów urosła do rangi protest songów, które pomagały przetrwać ciężkie czasy, wyrażały tęsknotę za upragnioną wolnością, godnością osobistą czy w końcu za równouprawnieniem. Później pastor Thomas Andrew Dorsey, podążając z duchem czasu, unowocześnił trochę „negro spirituals”, aranżując nowe pieśni w klimacie bluesa. „Muzyka diabelska” z dnia na dzień stawała się coraz bardziej popularna, zaczęto eksperymentować formalnie – dodając elementy jazzu, r&b, a nawet hip-hopu, wprowadzając rozszerzone instrumentarium, jednak stale bazując na improwizacji. Do Polski gospel zawitało kilkanaście lat temu. W samym Lublinie istnieje kilka inicjatyw związanych z propagowaniem tego nurtu muzycznego, w tym te, do których należy Kosi – Lubelskie Stowarzyszenie Gospel i chór Gospel Project. Zazwyczaj ten rodzaj muzyki kojarzy się z kościołem, modłami, religią, czymś hermetycznym. Jednak Gospel Project wyszło trochę tej wizji na przekór, bo na nabory zaprasza wszystkich chętnych, bez względu na rodzaj wiary czy nawet jej brak. – Moja przygoda z gospel tak naprawdę zaczęła się przypadkiem, choć wyglądam może, jakbym miała styczność z tą muzyką od dawna – śmieje się Kosi i tłumaczy, że na początku nie miała pojęcia, co to za zjawisko: – Roztańczona zakonnica w przebramagazyn lubelski 6[21] 2014

25


niu, piosenki w kościele baptystycznym, toki, klaskanie i machanie rękami, takie było moje pojęcie o gospel. I jakoś to mnie zupełnie nie kręciło. – Namawiałam ją ponad dwa lata, jeszcze jak było Gospeople. Nie ze względu na jej karnację, ale dlatego, że chciałam ją wyciągnąć z domu i muzycznie zaktywizować, bo wiedziałam, że się do tego nadaje, że lubi śpiewać – wspomina przyjaciółka Magda Chojnacka, z którą Kosi zna się już ponad 10 lat. Czasami na próby przychodzi też jej 14-letni syn, ale tylko dla towarzystwa, żeby się poprzyglądać. Niestety, nie podziela pasji mamy, zamiast słuchu muzycznego, świetnie radzi sobie z matematyką i od trzech latach trenuje boks.

GOSPEL PROJECT

Chór Gospel Project narodził się w kwietniu 2013 roku i jest w pewnym sensie rozrośniętą kontynuacją wcześniejszego projektu wokalnego Gospeople. Próby odbywają się raz w tygodniu, po południu, zazwyczaj w poniedziałki, w sali im. Jacka Ossowskiego w Lubelskim Towarzystwie Muzycznym, mieszczącym się nad restauracją Sielsko Anielsko przy ul. Rynek 17. Obecnie zespół liczy ponad 25 osób. Miejsce prób jest dość specyficzne, wnętrzem przypomina trochę LSM-owski dom kultury – zielone dywany, drewniane schody, a między długimi, masywnymi kolumnami wyłania się popiersie Henryka Wieniawskiego, patrona muzyków. Na korytarzu fotelowa poczekalnia jakby wyciągnięta z początku lat 90. Przy wejściu do sali prób duży napis EMCY: „European Union of Music Competitions for Youth” i wielki fortepian – to jego akompaniament pomaga utrzymać rytm i nie spadać z tonacji. Po półgodzinnej rozgrzewce, która zawiera podskoki, mruczenie tonacyjne, następuje zazwyczaj podział na głosy. Nie ma dyskryminacji, ścisłych podziałów, każdy śpiewa, gdzie chce. Kobiety próbują w tenorach, których paradoksalnie jest najwięcej, a mężczyźni mniej liczni i bardziej nieśmiali – jeszcze żaden nie odważył się wstąpić do damskich sopranów. Mocny, altowy głos Kosi zdecydowanie wybija się wśród innych. Na pierwszy ogień idą ostatnio ćwiczone piosenki. Na początku delikatnie, głosy wchodzą w harmonię i niepewnie zostają przy tym samym dźwięku. Charyzmatyczna dyrygentka Agnieszka Jagiełło to gospelowa weteranka. Od 10 lat śpiewa i prowadzi warsztaty gospel, to ona założyła chór, ukończyła edukację muzyczną, posiada słuch absolutny, który jest w stanie wytropić każdy najmniejszy fałsz. Gospel Project koncertują średnio 4–5 razy do roku, najczęściej w kościołach, bo te miejsca nie wymagają dodatkowego nagłośnienia. Chórowi zazwyczaj akompaniuje cały band – perkusja, bas, gitara, fortepian, oczywiście zdarzają się kawałki stricte a cappella, bo gospel zakłada przecież formę otwartą, no, ale wiadomo, brzmienie zespołu dodaje powera. Gospelowcy przede wszystkim próbują wytworzyć swobodną narrację muzyczną, podczas której publiczność nie ma ograniczeń – jeśli ktoś chce klaskać, może klaskać, jeśli ma ochotę wstać i tańczyć, nie ma z tym najmniejszego problemu. Gospel ma to do siebie, że jest materią spontaniczną, nie ma konkretnych sposobów do prowadzenia danego utworu,

26

magazyn lubelski 6[21] 2014


za każdym razem można to zrobić zupełnie inaczej. Ale jeśli jest w rytmie, jest flou i czysto, to wtedy też jest dobrze. – Całe środowisko gospelowe nie jest duże i ludzie w nim się znają. Kiedy jedziesz na warsztaty do innego miasta i spotykasz kogoś, kto był wcześniej np. na Wiośnie Gospel w Lublinie, to on zagaduje do ciebie i zapoznaje cię z kolejnymi 15 osobami, które poznał w innych miejscach. I nagle się okazuje, że przypadkiem znasz połowę Polski – opowiada z uśmiechem Kosi.

Z NAJWIĘKSZEJ OTCHŁANI USŁYSZĘ SWÓJ GŁOS

Oprócz stałego chóru Gospel Project, raz do roku, zazwyczaj przed Wielkanocą, organizowany jest w Lublinie Festiwal Wiosna Gospel. Są różne możliwości, np. warsztaty dla wokalistów, czyli tzw. osób zaawansowanych – trzeba wysłać swoje nagranie ze zgłoszeniem i wybór odbywa się na zasadzie castingu. Jest też mass choir, czyli chór dla wszystkich, w którym może wziąć udział nawet 300 osób i tak

naprawdę zgłaszając się tam, nie trzeba umieć świetnie śpiewać – wystarczy wrażliwe ucho i wyczucie rytmu. Takie warsztaty trwają dwa dni, przyjeżdżają instruktorzy z zagranicy, najczęściej ci zaprzyjaźnieni z Wielkiej Brytanii czy USA, i swoją charyzmą porywają tłumy. – Ja tak mam, że jak mnie coś porwie, to staram się wyciągnąć z tego jak najwięcej esencji. Czasami jak mam gorszy dzień, to włączam sobie nagranie z ostatniego koncertu. Widzę nas na scenie i ludzi na widowni, którzy żywo reagują na piosenki. Od razu czuję się lepiej. Oczywiście jestem też strasznym krytykiem wobec siebie, jeśli chodzi o ruch sceniczny czy mimikę. Nawet z największej otchłani zawsze usłyszę swój głos. Filmy, które oglądam po raz kolejny, traktuję jako materiał, który służy do poprawiania niedociągnięć i do szlifów. Staram się do tego podchodzić jak najbardziej krytycznie, bo chcę, żeby następnym razem było jeszcze lepiej – puentuje Kosi.

Rozbudowana wersja artykułu na www.lajf.info

magazyn lubelski 6[21] 2014

27


ludzie

Sikora Turntable – z miłości do winyli

tekst Maciej Skarga foto Krzysztof Stanek

K

iedy człowiek biznesu ma w sobie duszę artysty, zawsze, poza podstawowym interesem, zrobi coś, co będzie bliskie jego życiowym pasjom. Tak właśnie jest w przypadku Janusza Sikory z Lublina, który z jednej strony zajmuje się obróbką metali kolorowych, a z drugiej tworzy urządzenia odtwarzające niemal krystaliczną czystość dźwięku.

Do trzydziestego roku życia pracował w różnych firmach, ale w końcu postanowił sam o siebie zadbać. Sprzedał wysłużonego Fiata 126p, kupił tokarkę i założył warsztat ślusarski w wynajętym pomieszczeniu. Zajął się wyrobami z mosiądzu. Na początku sam wykonywał żyrandole. Dobrze szło, więc zatrudnił pracownika. Potem kilku. Wreszcie, po dziewiętnastu latach prowadzenia firmy w wynajmowanych pomieszczeniach, na kupionej przez siebie działce

28

magazyn lubelski 6[21] 2014

postawił swój własny warsztat. Jego firma Allmet funkcjonuje już na rynku ponad trzydzieści dwa lata i jest znanym producentem balustrad oraz karniszy. Do ich wyrobu wykorzystuje metale kolorowe, jak mosiądz i aluminium, niejednokrotnie łącząc je z egzotycznym drewnem lub szkłem. Kiedy mówi o tym okresie w swoim życiu, zawsze podkreśla: ‒ Podstawą sukcesu w biznesie są: zapał do zrealizowania swoich zamierzeń, wiedza, doświadczenie


zdobywane przez lata i cierpliwość. Dopóki nie uzyska się satysfakcji z jego prowadzenia, nigdy nie wolno się zniechęcać, bowiem początki zazwyczaj są dość trudne. Ale tym, co naznaczyło jego życie na nowo jako i biznesmena, i pasjonata, była muzyka. Będąc nastolatkiem, grał na gitarze i chodził do ogniska muzycznego. W bujnym okresie młodzieńczym zajął się, co prawda, sportami motorowymi, jeżdżąc w narodowej kadrze kartingowców, ale odpuścił i pozostał w świecie dźwięków. Grał w różnych zespołach. Między innymi z Kazimierzem Grymuzą, perkusistą Budki Suflera, i z Heniem Mazurkiem, który był gitarzystą solowym pierwszego składu zespołu Bajm. Interesował się różną muzyką. Klasyczną także. Ponieważ w późniejszych latach było różnie z możliwością wyjścia na koncerty, postanowił więc słuchać swoich ulubieńców w zaciszu domowym. Oczywiście na odpowiednim sprzęcie i z tradycyjnych, wracających do łask płyt z polichlorku winylu, czyli popularnych winyli, zwanych także „czarnymi”. Kupił więc za dwadzieścia cztery tysiące gramofon nowej generacji. Zainstalował go w pokoju, położył na talerzu płytę i uruchomił. Niestety, po wysłuchaniu pierwszych dźwięków zerwał się z fotela, podszedł do sprzętu i go wyłączył. ‒ Nie dało się tego słuchać – wspomina. ‒ Odkręciłem głos trochę mocniej i naraz dźwięk zaczął się wzbudzać i wibrować w kolumnach. Nie zagrał tak, jak chciałem. Natomiast, niestety, zagrało prawo rynku. Taki sprzęt w seryjnej produkcji kosztował 2–3 tysiące. Reszta to cła, marże producenta i handlu. A za trzy tysiące w tej dziedzinie nie da już się teraz wykonać nic dobrego. Postanowiłem więc sam zrobić sobie swój gramofon. Z jednej strony miałem przecież doświadczenie w obróbce skrawaniem różnego rodzaju metali, a z drugiej wiedzę o elektronice przejętą od mojego ojca, który w latach sześćdziesiątych, zajmując się lampami i elektroniką, tworzył sprzęt dla zespołów estradowych. Miałem też pomysł i nadzieję, że o wiele lepiej zagra. I proszę – udało się.

Czysty dźwięk

Pierwowzorem gramofonu był fonograf z 1877 roku konstrukcji Thomasa Edisona. Dźwięk zapisywano w nim, rzeźbiąc za pomocą diamentowej igły rowek na folii cynowej nawiniętej na stalowy walec. Odtwarzanie za pomocą tej samej igły przebiegało w analogiczny sposób. Głośnikiem i mikrofonem była lejkowata metalowa tuba, a całość urządzenia napędzał nakręcany korbką mechanizm sprężynowy. Pierwszą zaś konstrukcją gramofonową było urządzenie Emila Berlinera, w którym walce fonografu zastąpiono płytami woskowymi. A potem zmiany następowały dość szybko. W 1898 roku w urządzeniu Berlinera w miejsce płyt woskowych wprowadzono szelakowe. Dwadzieścia siedem lat później powstały zaś gramofony elektryczne, odtwarzające płyty ebonitowe lub winylowe. Do połowy dwudziestego wieku był to jednak sprzęt niepozbawiony wad w uzyskaniu prawidłowego przenoszenia dźwięku z płyt na układ wzmacniaczy i głośników. Dla uzyskania odpowiedniej jakości odtwarzania mają bowiem w nim największe znaczenie: jakość igły, wkładki, w której jest mocowana na ramieniu, idealne obroty magazyn lubelski 6[21] 2014

29


i jego stabilność w oparciu na podłożu. A z tym nie było najlepiej. ‒ Dawne gramofony – mówi Janusz Sikora ‒ działały na zasadzie: włącz, wyłącz i przekładania dźwigni z 33 na 45 obrotów. Talerz to kawałek blachy i zero precyzji. Na tych gramofonach igła potrafiła skakać po rowkach i praktycznie nie było żadnej możliwości uzyskania w nich odpowiedniej szybkości obrotów. Niektóre miały, co prawda, takie regulacje w oparciu o światło stroboskopu, ale to był błąd. Podłączane były bowiem bezpośrednio do prądu z sieci, której częstotliwość nie jest stabilna, i stąd nigdy nie było wiadomo, jak naprawdę taki sprzęt chodzi. U progu dwudziestego pierwszego wieku wraz

30

magazyn lubelski 6[21] 2014

z niebywałym wręcz rozwojem nauki i techniki wyeliminowanie tych wad stało się jednak możliwe. Powstają więc gramofony nowej generacji, odtwarzające przez precyzyjne obroty i pochłanianie wszystkich rezonansów nieskazitelną jakość dźwięku. I do takich należy gramofon Sikora Turntable, oddający wkładce z igłą wyłącznie tylko czysty dźwięk nagrany na płycie.

Perfekcja

Na marmurowym blacie niewielki przedwzmacniacz, a obok niego gramofon zwany masowym o wadze 93 kilogramów. Główna jego część to talerze. Dwa dość ciężkie. Ułożone na osi jeden na drugim. Nad nimi trzeci, główny, zupełnie inaczej toczony i po-


ruszający się na specjalnym łożysku. Na nim kładzie się płytę i wprawia ją w ruch przez dwa dość cienkie paski oplatające jego szeroki bok. Paskami poruszają niezależne od siebie dwa silniki stojące w niewielkiej odległości od niego. ‒ Razem ‒ jak mówi żartobliwie pan Janusz – te talerze tworzą taką większą kanapkę, która pochłania wszelkie rezonanse z łożyska, które robię sam. Prócz nich jest jeszcze ich podstawa klejona z aluminium i z mosiądzu. Dzięki temu wszystkie drgania (rezonanse) są zamieniane w ciepło. Silniki szwajcarskiej firmy PAPST uruchamiane są przez osobne urządzenie sterujące opracowane przez pana Janusza. Dają niesamowitą precyzję obrotów. Paski, którymi poruszają, nie są doskonałe. Bywają czasem bardziej miękkie lub zbyt twarde. I wtedy mogą na samym talerzu powodować tzw. kołysanie obrotów, mimo odpowiedniej prędkości obrotowej, np. 33,33. Żeby więc tego uniknąć, stosuje się co najmniej dwa napędy, a bywa, że i cztery. Ramię nanoszące na płytę wkładkę z diamentową igłą ma wysoką klasę. Produkuje je firma Franc Kuzma ze Słowenii. A sama diamentowa igła z wkładką? To już najwyższa japońska jakość. Wykonują je pod specjalnymi mikroskopami. Powiedzmy dla przykładu, że rozdzielczość tej wkładki dochodzi do 50 kilohertzów. A w odtwarzaczach kompaktowych mamy tylko 22 kHz, czyli brakuje w nich pełnego zakresu wysokich tonów. Wkładka zawieszona na kauczuku lub silikonowych gumach pracuje dwa, cztery tysiące godzin. Igła zaś jest praktycznie niezniszczalna. Chyba że ktoś uszkodzi ją lub całość tego zestawu mechanicznie. – Przy odtwarzaniu na takim gramofonie – podpowiada pan Janusz – nie wolno być niecierpliwym, nerwowym. Bo wtedy może być trach i ładnych parę tysięcy złotych ucieka. Poza tym każdą płytę przed użyciem należy przeczyścić, a praktycznie rzecz biorąc, umyć specjalnym płynem w myjce do winyli, którą można kupić w sklepach. O dobrą jakość po prostu trzeba dbać. Rzeczywiście w tym gramofonie doprowadzono ją do perfekcji. Stoi przede mną na specjalnym granitowym stole. Pod nim na podobnej płycie wzmacniacz zbudowany także przez Janusza Sikorę. Każda z płyt waży po sto kilogramów. Całość oparta jest na metalowych nogach, w których są kulki cyrkonowe niwelujące wszelkie drgania. W taki sam sposób zabezpieczone są przy podłożu kolumny stojące po jego bokach. Włączona płyta i słuchamy. Nasze uszy nie odbierają nic prócz czystego dźwięku. Od najwyższych tonów do szalenie niskich. Na talerzu stary zacny

winyl, a my nie możemy uwierzyć, że brzmi tak nienagannie. Nic nie szumi, nie trzeszczy i nie wibruje. Zapominamy naraz o sprzęcie i pochłania nas muzyka. – Moje gramofony – podkreśla pan Janusz – wyróżniają się od innych, również produkowanych w kraju, poprzez użyte w nich materiały: aluminium łączone z mosiądzem. Znając właściwości metali kolorowych, zrobiłem podzespoły, zwłaszcza talerze, powiedzmy jak najbardziej „martwe”. Talerz, który się kręci z płytą, jest niejako jej odwzorowaniem. W tych gramofonach zniwelowałem wszelkie rezonanse, np. od pracy silnika czy od hałasu łożyska. Dzięki temu one niczego nie przyjmują i niczego nie oddają. Pozostaje tylko muzyka.

Lek na wszystkie stresy

Na razie, w przypadku gramofonów, Janusz Sikora nie mówi o wielkim biznesie. Twierdzi nawet, że gdyby rozwinął się z tego wyłącznie kolejny interes, to odebrałby mu chęć do słuchania muzyki na tym sprzęcie. Sprzedaje więc tylko kilka sztuk. I jest szczęśliwy, że udało mu się zrealizować swoje marzenie. Codziennie po pracy przychodzi do pokoju ze swoim gramofonem, zagłębia się w fotel, odpoczywa i słucha dobrej muzyki. Na moment wyłącza się z szarego świata. – Każdy biznes – powiada – na tyle człowieka pochłania, że dobrze jest mieć chwilę odskoczni. A tę daje muzyka. To podstawa duszy. Lek na wszelkie stresy. W moim przypadku z jednej strony praca, a z drugiej gramofonowe hobby to jest coś cudownego, co rzadko się spotyka. Ludzi, którzy poza pracą nie mają żadnego hobby, osobiście nazywam „martwymi”. Bo oni z góry są już przegrani. Biorą gazetę, oglądają telewizję i mają tylko pretensje do całego świata. A ja nastawiam płytę i zapraszam np. Stinga do swego pokoju. Gra i śpiewa często lepiej oraz czyściej niż na koncercie, a mnie otacza organiczność i naturalność dźwięku. W taki oto sposób muzyka z lat dziecięcych Janusza Sikory stała się przyczynkiem do powstania w jego firmie najwyższej klasy sprzętu do jej odtwarzania. Zrodziła także dalsze pokoleniowe rodzinne fascynacje. Jego synowie: Jakub, gitarzysta, i Robert, basista, mają swój zespół Crab Invasion i wydali już dwie płyty. Córka co prawda nie uczestniczy w tym ich przedsięwzięciu, ale zajmując się marketingiem firmy, o gramofonach i jakości dźwięku wie niemal wszystko. Słowem, rodzinny pokoleniowy biznes oparty nie tylko na produkcji zapewniającej dochody, ale i na hobby, sprawiającym, że sukces w życiu staje się o wiele ciekawszy.

REKLAMA

Restauracja Magia ul. Rybna 1/Grodzka 2 20-114 Lublin tel. 81 743 61 11 Zapraszamy do skorzystania z naszych apartamentów. Funkcjonalnie zaaranżowane i luksusowo wyposażone stanowią idealną propozycję dla tych, którzy szukają niezależności i wygody. kom. 502 5982014 41831 magazyn lubelski 6[21] Oferujemy dania kuchni europejskiej, polskiej i regionalnej. O szczególny, wyrafinowany smak naszych potraw dbają Mistrzowie Tajemnej Sztuki Kulinarnej a ciepłą, miłą aurę i magiczny klimat zapewnia nasza obsługa. Nasz niepowtarzalny ogródek pełen kwiatów pozwala naszym gościom spędzić magicznie czas.


bliski horyzont

Centrum rekreacji Wyspa Wisla w Stężycy

Turystyczne Perły 2014 tekst Adam Niedbał foto archiwum UMWL Osiem gmin z Roztocza, Powiśla, Polesia i Doliny Bugu ubie- a nieopodal, w Starym Browarze kolejna odsłona Letniej Akaga się o tytuł „Turystycznej Perły Regionu Lubelskiego 2014”. demii Filmowej. To już 11 edycja popularnej wakacyjnej akcji, w której odkry- Susiec to niemniej popularne roztoczańskie letnisko, znane wamy i promujemy najatrakcyjniejsze turystycznie miejsca z wielu szlaków pieszych i rowerowych oraz kąpieliska z niewojewództwa. dalekim Majdanie Sopockim. Nowością jest miejsce piknikowe Organizatorem akcji jest Urząd Marszałkowski Województwa z altaną i wieżą widokową pomiędzy Suścem a Grabowicą. Lubelskiego – Departament Promocji i Turystyki, a partnerami Józefów, znany dobrze z wielu rajdów i innych imprez Józefowmedialnymi: TVP Lublin, Radio Lublin, Radio Freee, Kurier Lubel- skiej Kawalerii Rowerowej, ma dla turystów nowe centrum wodski i Moje Miasto Lublin. Redakcje, poza promocją na swoich nej rekreacji nad zalewem na rzece Nepryszce oraz odnowione antenach i w serwisach internetowych przeprowadzą też plebi- centrum miasta, z pawilonem wystawowym Szlaku Geoturyscyt wśród czytelników i radiosłuchaczy. Gmina, która otrzyma stycznego Roztocza. Niebawem Józefów będzie gościł wakacyjnajwięcej głosów, zostanie nagrodzona przez marszałka woje- ny Festiwal Kultury Ekologicznej. wództwa tytułem i statuetką „Turystycznej Perły Województwa Urszulin to gmina na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim, któLubelskiego 2014”. ra w ostatnich latach postawiła na rozwój i promocje turystyki Nasza akcja skierowana jest przede wszystkim do mieszkańców w ramach projektu „Po pracy Polesie”. Nad jeziorami: Rotcze (GrabLublina, którzy co roku mają szansę poznać turystyczną ofertę niak), Sumin, Wereszczyńskie (Bąbelek) i Wytyckie zmodernizomiast i gmin regionu (dotychczas startowało ich w plebiscycie wano plaże, wykonano nowe pomosty na wodzie, altany, wiaty, już ponad 80, czyli jedna trzecia wszystkich gmin wojewódz- zadaszenia z miejscami piknikowymi, wieże widokowe. Nowe, płytwa). W tym roku do prestiżowego tytułu i statuetki „Turystycz- wające pomosty i chodniki oraz punkty do obserwacji ornitologicznej Perły” startują: miasto i gmina Zwierzyniec, gmina Susiec, nych pojawiły się też na ścieżkach Poleskiego Parku Narodowego. miasto i gmina Józefów, gmina Urszulin, gmina Firlej, gmina Kolejna gmina ze znanym letniskiem to Firlej, który dzięki połoStężyca, miasto i gmina Opole Lubelskie oraz gmina Mircze. żeniu pomiędzy dwoma jeziorami – Firlej i Kunów, w otoczeniu Zwierzyńca – stolicy Roztocza i siedziby Roztoczańskiego Par- lasów sosnowych, stał się atrakcyjnym ośrodkiem wypoczynku Narodowego (obchodzącego w tym roku 40.lecie istnienia) kowym i agroturystycznym. Nad jeziorem Firlej turyści znajdą nie trzeba nikomu przedstawiać. Miasteczko, dawne centrum nową trasę spacerowo-rowerową o długości 4,5 km, a na tafli gospodarki leśnej i łowieckiej ordynacji zamojskiej, to dziś zna- jeziora dwa ponadstumetrowe mola ze stanowiskami do cumone letnisko z mnóstwem zabytków i atrakcji, w tym ścieżek RPN wania łodzi i posterunkiem ratowników wodnych. Doposażona oraz szlaków pieszych, rowerowych, kajakowych. Zwierzyniec została też wypożyczalnia sprzętu, która oferuje nowe kajaki w tym sezonie wita turystów zmodernizowanym deptakiem i rowery wodne. spacerowo-handlowym oraz miejskim parkiem Zwierzyńczyk, Na wodną rekreacje postawiła też Stężyca – letniskowa wieś w którym odbywa się oryginalny Lubelski Festiwal Land Art, w widłach Wisły i Wieprza.

32

magazyn lubelski 6[21] 2014


Nad starorzeczem Wisły powstał nowy wielohektarowy kompleks rekreacyjny WYSPA WISŁA – miejsce festynów i festiwali muzycznych (m.in. Reggae Festival, Gospel Festival), ale również cyklicznych plenerowych zajęć sportowych „Na fali aktywności”. Na starorzeczu są pomosty dla wędkarzy, wypożyczalnia kajaków i rowerów wodnych, plaża, podświetlany most, ścieżki i kładki spacerowo-rowerowe. W nowoczesnym wielofunkcyjnym obiekcie z dachem w kształcie fali znajdują się m.in. amfiteatr oraz restauracja z dużym tarasem widokowym. Nadbużańska gmina Mircze znana jest z organizacji corocznych Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa na granicy polsko-ukraińskiej w Kryłowie. Na rzece organizowane są regularnie spływy kajakowe, gmina utworzyła nowy szlak rowerowy z Kryłowa do Kosmowa oraz sezonowy punkt IT w Kryłowie, a w Prehoryłem zaczęły działać pierwsze w okolicy gospodarstwa agroturystyczne. Opole Lubelskie – miasto powiatowe na Powiślu to dziś nie tylko miejsce wielu zabytków, związanych z dawnymi właścicielami – magnackim rodem Tarłów, ale także coraz atrakcyjniejszy ośrodek turystyki i kultury. Kilkunastohektarowy park w dzielnicy Niezdów zaadaptowano na wielofunkcyjny Park Miejski z placem zabaw dla dzieci, miniboiskami, plenerową siłownią i ścieżką zdrowia – trasą biegową ze stanowiskami do ćwiczeń. Warto odwiedzić Opolskie Centrum Kultury ze zmodernizowanym kultowym kinem Opolanka i Muzeum multimedialne. W kalendarzu najciekawszych imprez miasta są m.in.: festyn kulinarno-artystyczny Manufaktura Smaków oraz oryginalne festiwale – filmowy Filmoffo i muzyki klubowej Chonabibe Festival. – W naszej akcji i plebiscycie promujemy przede wszystkim te miasta i gminy regionu, które postawiły na swój rozwój poprzez turystykę. Każda z nominowanych w tym roku nie poprzestała na swoich naturalnych walorach przyrodniczych czy kulturowych, ale szuka nowych możliwości, sięgając po unijne i inne zewnętrzne fundusze dla realizacji ambitnych projektów, wzbogacających w znaczący sposób ofertę całego regionu – podkreśla Piotr Franaszek, dyrektor Departamentu Promocji i Turystyki Urzędu Marszałkowskiego Województwa Lubelskiego. Promocja ośmiu nominowanych gmin w lubelskich mediach oraz plebiscyt na „Turystyczną Perłę Regionu Lubelskiego” rozpocznie się w połowie sierpnia i potrwa niemal do końca kalendarzowego lata. Laureata „Perły” poznamy w końcu września na dorocznej Lubelskiej Gali Turystyki, organizowanej z okazji Międzynarodowego Dnia Turystyki. Więcej informacji już wkrótce w serwisie: www.lubelskie.pl oraz w mediach partnerskich.

Rajd rowerowy – Józefów kamieniolomy

Józefów – centrum miasta

Gmina Urszulin nowy pomost na jeziorze Sumin

Krzysztof Grabczuk Wicemarszałek województwa lubelskiego – W ciągu minionej dekady w plebiscycie Urzędu Marszałkowskiego i lubelskich mediów tytuły zdobywały największe tuzy lubelskiej turystyki – Zamość, Kazimierz Dolny, Nałęczów, Krasnobród, Janów Lubelski. Warto jednak podkreślić, że ich przykład podziałał na inne gminy, znacznie mniej kojarzone z turystyką. W tym roku, obok znanych roztoczańskich letnisk, jakimi są Zwierzyniec, Susiec czy Józefów, mamy nadwiślańską Stężycę, nadbużańskie Mircze, albo poleski Urszulin, które swojej szansy rozwoju także szukają w rozwijaniu turystyki, opartej na nowych pomysłach i projektach. Jedni stawiają na nowoczesne, wielofunkcyjne obiekty i tereny rekreacyjne, inni na wielkie masowe wydarzenia, łączące kulturę, sport, turystykę, a jeszcze inni modernizują i rozbudowują lokalną infrastrukturę i bazę turystyczną. Jakkolwiek te działania są bardzo różne, to jednak łączy je jeden wspólny cel – rozwój poprzez turystykę, widzianą w znacznie szerszej perspektywie i traktowana odpowiedzialnie jako ważną część gospodarki naszego regionu.

Gmina Urszulin nowa altana nad jeziorem Rotcze

magazyn lubelski 6[21] 2014

33


biznes

Solis znaczy słońce tekst Patrycja Woźniak foto Marek Podsiadło

J

ako pierwszy na spotkanie wybiega jamnik Kajtek. Towarzyski i przyjazny. Tuż za nim pojawiają się gospodarze. Już przy pierwszym spotkaniu robią wrażenie sympatycznych i otwartych ludzi. Elokwentni, z poczuciem własnej wartości, interesująco wyglądający przeczą stereotypowi sadownika – człowieka ze wsi. Mieszkają otoczeni jabłoniami, a w ich domu na półkach stoją „Ulisses” Joyce'a, dzieła filozofów, Hłaski czy Stachury. Oni sami są nierozłączni. Niezależnie czy pokazują sad, przydomowy ogród, budowane właśnie pomieszczenie produkcyjne czy przetwory ich firmy Frux Solis – Owoce Słońca.

Małgorzata i Tomasz Solisowie mieszkają w Mikołajówce w powiecie kraśnickim. Są już czwartym pokoleniem sadowników. Wieś liczy 20 domostw, wszyscy są skoligaceni. I wszyscy zajmują się sadownictwem. Pierwszy udokumentowany sad na tej ziemi należący do rodziny Solis pochodzi z 1880 roku. Sadzili go przodkowie Tomasza Solisa. Jego dziadek, Stanisław, kończył szkołę rolniczą w Pszczelinie (dzisiejszy Brwinów pod Warszawą), którą ufundowali ziemianie, by kształcić młodzież wiejską. Z tamtych czasów, z lat 1911–1912, pochodzą jego zeszyty z pięknie wykaligrafowanymi przepisami na przetwory z owoców i warzyw oraz na alkohole, m.in. polski kalwados. Małgorzata Solis ma korzenie na południu Polski. Jej ojciec, góral z Orawki, przyjechał na Lubelszczyznę i tu został. Swojego męża poznała jeszcze w technikum ogrodniczym w Kluczkowicach. – Byliśmy jak żuraw i czapla. Bywały lata, że widzieliśmy się raptem dwa razy w roku – wspomina. Ona po szkole ukończyła studium nauczycielskie, pracowała jako nauczycielka i wychowawca, on wrócił na

34

magazyn lubelski 6[21] 2014

ojcowiznę i zajął się gospodarstwem. Ślub wzięli po prawie 12 latach znajomości, w 1991 roku. Zawsze się zarzekałam, że nie będę pracowała związana z ziemią – śmieje się Małgorzata. A jednak stało się inaczej. Mają dwóch synów. Starszy skończył trzeci rok elektrotechniki na Politechnice Lubelskiej, a młodszy studiuje energetykę na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.

Dobre, bo stąd

Sad liczy 16 hektarów, z czego jabłonie zajmują większość. Do tego jeszcze maliny, grusze, wiśnie, czereśnie, aronia. Nawet pigwa się znajdzie, nie mówiąc już o małym ogródku warzywnym. W planach rokitnik i topinambur, czyli słonecznik bulwiasty. Małgorzata i Tomasz Solisowie niemal wszystko robią razem. Kiedy mówią, uzupełniają się. Wspólnie zajmują się sadem, prowadzą gospodarstwo agroturystyczne Solisowe Sioło oraz ich stosunkowo młodą, ale perspektywiczną działalność, jaką jest przetwórstwo owocowe. Frux Solis istnieje od 4 lat i już ma


na koncie 4 produkty wpisane na Listę Produktów Tradycyjnych Województwa Lubelskiego. Są to od 2011 roku syrop malinowy z Mikołajówki oraz powidła śliwkowe z Mikołajówki, od 2012 roku chleb wiejski z otrębami oraz od ubiegłego roku jabłka kraśnickie. W tym roku na liście znajdzie się także jabłkówka z Mikołajówki. Podstawą wpisu na listę jest tradycja wytwarzania, wynosząca co najmniej 25 lat, oraz niepowtarzalna jakość związana z metodami produkcji, gwarantującymi wyjątkowe cechy i właściwości otrzymanego wyrobu. Wytwarzanie, promocja i ochrona żywności wysokiej jakości w państwach Unii Europejskiej odgrywają znaczącą rolę. Jednym z podstawowych sposobów realizacji polityki jakości w UE jest wyróżnianie i ochrona wyrobów rolno-spożywczych wysokiej jakości, pochodzących z różnych regionów kraju. Utworzenie Listy Produktów Tradycyjnych ma na celu rozpowszechnianie informacji o produktach wytwarzanych historycznie ugruntowanymi metodami. Co daje wpisanie produktów na listę oprócz zwiększonej świadomości konsumenckiej oraz dotarcia do większej liczby potencjalnych klientów? Co ważne, kim jest ich klientela? – Głównie zarabiamy na próbie podniesienia wartości własnej produkcji, czyli na prestiżu. Przetworzone owoce mają większą wartość niż świeże. To znajduje odbiorców, którzy cenią takie walory produktów. Ale nasz odbiorca nie znajduje się tu, w naszym najbliższym środowisku, tylko na dużych imprezach targowych i regionalnych.

Cztery pory roku

Ich życie podporządkowane jest porom roku. – Od stycznia do końca marca sprzedaje się do firm handlowych zamagazynowane owoce. Wiosną zaczynają się prace pielęgnacyjne. Trwają do 20–25 czerwca. Chroni się wtedy drzewa przed podstawowymi chorobami grzybowymi, takimi jak parch grzybowy. Pryska od 9 wieczorem do 3 rano, dlatego że nocą są odpowiednie warunki, których w ciągu dnia nie ma. Poza tym w dzień pracują pszczoły. Od końca czerwca zbiera się owoce, począwszy od malin, a w październiku, czasem nawet w listopadzie, kończymy magazynować jabłka w chłodni – mówi sadownik. Jedynie sezonowo zatrudniają od 6 do 9 pracowników przy zbiorze owoców. Poza tym wszystkim zajmują się sami, od marketingu po jeżdżenie na targi i kiermasze, takie jak Kiermasz Ogrodniczy Eden czy Targi Rolnicze Agro Park, i sprzedawanie produktów. Jednak wyjazdy na imprezy targowe głównie służą nauczeniu się, podpatrzeniu czegoś nowego, a niekoniecznie by sprzedać produkt. Startują w konkursach unijnych i lokalnych na projekty mogące im pomóc w rozwoju działalności. Dzięki temu mają m.in. stronę internetową. Każdy z produktów Frux Solis, które można kupić w przydomowym punkcie sprzedaży, stacjonarnym sklepie w Kraśniku oraz przez internet, a są to m.in. suszone owoce, dżemy, konfitury, nektary czy marynaty owocowe, robi właścicielka w domowej kuchni. Wyroby nie mają konserwantów, nie są

magazyn lubelski 6[21] 2014

35


dosładzane i są w 100﹪ naturalne. Małgorzata Solis ma na swoim koncie kilka dyplomów uznania i pierwszych miejsc w konkursach na produkty regionalne. W ubiegłym roku 1000 słoiczków przygotowanych poprzedniej jesieni starczyło do marca. Chociaż mogli sprzedać je w grudniu, zostawili znaczną partię dla indywidualnych odbiorców. – Klient musi wiedzieć, że produkt, do którego jest przyzwyczajony, można nabyć o każdej porze – podkreśla. W związku z zainteresowaniem planują zwiększenie produkcji. Właśnie remontują dawny budynek gospodarczy, w którym jeszcze w tym roku zostanie otwarta kuchnia działająca na zasadzie zakładu produkcyjnego oraz salon przeznaczony na warsztaty edukacyjne. Problemem mocno ograniczającym działalność przetwórczą jest polskie prawo. W sprzedaży bezpośredniej można w naszym kraju sprzedawać jedynie produkty nieprzetworzone w żaden sposób. Produkty przetworzone, jak np. sok, owszem można mieć, ale nie można nimi handlować. Przykładowo Francuz czy Włoch może podjechać do sklepu w miasteczku i wstawić do sprzedaży kilka słoików konfitur czy miodu z własnymi etykietami i sprzedawać to, co wytworzył, bez zbędnej biurokracji. W Polsce jest to niemożliwe. To samo dotyczy alkoholu. Grek robi uzo, Włoch grappę. Na Lubelszczyźnie problemem bywa również cena, bo świadomego klienta, chcącego się zdrowo i smacznie odżywiać, jest mniej w Lublinie niż w Warszawie. Są osoby, które się dziwią, że słoiczek dżemu może kosztować 7 zł, a nie 3,5 zł, jak w osiedlowym dyskoncie, choć powoli ich liczba maleje. Są także inne bariery. Solisowie opowiadają historię o tym, jak chcieli wstawić swoje produkty do hurtowni spożywczej, i spotkali mur nie do przebicia w postaci zaporowych cen. Ponadto restauratorzy w przeciwieństwie do innych regionów Polski nie kwapią się do kupowania naturalnych i tradycyjnych produktów i podawania ich w swoich restauracjach. Tomasz Solis mówi, że największym problemem jest rozproszenie wytwórców. – Urząd Marszałkowski dba o drobnych regionalnych producentów, udostępniają stoiska, producenci wpisują się w kompleks, a nie walczą ze sobą, jednak każdy z nas mówi swoje, mówi to samo, ale mówi oddzielnie. – Zapewne dlatego też oboje z żoną myślą bardziej perspektywicznie i próbują działać dla dobra lokalnej społeczności. Są związani z Lokalną Grupą Działania Ziemi Kraśnickiej. Tomasz Solis jest typem społecznika, od 2004 roku jest wiceprezesem Związku Sadowników RP i od dwóch kadencji radnym Sejmiku Województwa Lubelskiego.

Plany na przyszłość

Jak zapewne w przypadku każdego biznesu rodzinnego, pozostaje pytanie – co dalej? – Synowie na razie patrzą na to tak z uśmiechem. Trochę ich to interesuje, ale nie są zaangażowani – mówi Małgorzata Solis. – W sadownictwie, jak wiadomo, musi być ciągłość, pewnego razu więc przeprowadziliśmy rozmowę z synami. Powiedzieli, że nie chcą przejmować rodzinnego biznesu, ale żeby sprzedać, też nie, pod żadnym pozorem. Mąż dodaje: – Nie widzą się jako mieszkańcy miasta. Nie namawiamy ich, czekamy, aż sami podejmą decyzję. Mówią, że czerpią z pracy satysfakcję, aczkolwiek do tej pory to było więcej pasji niż dochodu. Dużo zainwestowali w swoją działalność przetwórczą i nadal to robią. Dają sobie jednak od września rok – półtora, aby ta działalność zaczęła zarabiać. – Każdy, kto się za coś takiego bierze, musi mieć dużo cierpliwości i konsekwencji w działaniu. Jeśli ktoś chce tylko zrobić kasę, to nic z tego nie wyjdzie. Jeśli ktoś to robi dla ideologii, to też nie. Ale połączenie jednego z drugim, pracy i pasji, sprawi, że w najbliższym czasie będzie można z tego żyć – stwierdza Tomasz Solis.

36

magazyn lubelski 6[21] 2014


biz-njus im. Adama Smitha, Teresę Bednarczyk – kierownika Katedry Bankowości na Wydziale Ekonomicznym UMCS, Bartosza Marczuka – dziennikarza i publicystę „Rzeczpospolitej”. (abc)

(Zarzad Lotnictwa Policji GSP KGP)

kolejne, dotyczące współpracy badawczo-rozwojowej z firmą Lubelski Węgiel „Bogdanka” S.A. – liderem rynku producentów węgla kamiennego w Polsce. Oprócz realizacji wspólnych projektów i wzajemnej promocji, współpraca przede wszystkim zakłada organizację praktyk i staży. Pod rozwagę innym firmom również w kontekście przysposabiania potencjalnych pracowników. (abc)

Ze Świdnika do Ugandy

Śmigłowce GrandNew i W-3A Sokół – oto modele, które w ramach podpisanej umowy trafią do Ugandy. Transakcja została zawarta pomiędzy PZL-Świdnik a Ministerstwem Spraw Wewnętrznych w Ugandzie. Maszyny mają być dostarczone w 2015 r. i będą wykorzystywane przez tamtejszą policją. W-3A Sokół to niezwykle wytrzymały i niezawodny śmigłowiec o wysokiej skuteczności. Śmigłowiec GrandNew, którego montaż końcowy zrealizowany zostanie w zakładzie AgustaWestland w Vergiate we Włoszech, może pochwalić się zastosowaniem najnowszej technologii. Na zdjęciu śmigłowiec PZL Sokół. (abc)

(Robert Karasiński)

Suwaki bezpieczeństwa

Wydział Ekonomiczny UMCS, Politechnika Lubelska oraz KUL zorganizowali debatę „Wybierz swoją przyszłość – OFE czy ZUS”. Ekonomiści, prawnicy i inni eksperci podjęli dyskusję na temat wyboru między tymi dwoma systemami emerytalnymi. Dyskusja skupiła się głównie na kształcie systemu oraz propozycji zmian. Argumentacja była różna, od chłodnej analizy po żartobliwe obrazowanie sytuacji, i tu mowa o tytułowych ZUS-coinach, czyli prawie wirtualnych, mówiąc ironicznie, pieniądzach wpłacanych przez nas na fundusz. Specjaliści wyjaśnili znaczenie m.in.: suwaka bezpieczeństwa, który polega na tym, że 10 lat przed osiągnięciem ustawowego wieku emerytalnego środki zgromadzone na rachunku w OFE będą stopniowo przekazywane każdego miesiąca do ZUS i zapisywane na indywidualnym subkoncie ubezpieczonego. Do udziału w debacie zaproszono między innymi Roberta Gwiazdowskiego – eksperta Centrum

(Michał Wójcik)

Smaki Regionów

W Muzeum Wsi Lubelskiej miał miejsce finał konkursu oraz festiwalu „Nasze Kulinarne Dziedzictwo – Smaki Regionów”. Oprócz wielbicieli naturalnych smaków, zgromadzili się wystawcy oraz producenci potraw regionalnych. Celem konkursu było wyłonienie zwycięzców, którzy otrzymali tzw. „Perły”, a tym samym nominację do udziału w prestiżowym poznańskim festiwalu Polagra Food. Na stoiskach można było nabyć lub spróbować m.in. pasztetu z cukinii, konfitury cebulowej i smalcu fasolowego. Nie zabrakło również propozycji z ministerialnej Listy Produktów Tradycyjnych, jak pralin lubelskich czy konfitur różanych z Końskowoli. Pierwsze miejsce w kategorii gastronomia zdobyła zupa z pieczonym jagnięciem faszerowanym kaszą z kominkami, którą zaprezentował bar NATO z Puchaczowa. (Michał Wójcik)

(Dagmara Kociuba)

Praktyki i staże

Edukacja to jedno, a praktyka drugie. Oba elementy są równe istotne. Nabywając doświadczenie zawodowe jeszcze w trakcie studiów, student ma większe szanse na rynku pracy. Są tego świadomi nie tylko przyszli pracownicy, ale same i uniwersytety. Przykładem takiego podejścia do sprawy jest UMCS. Uczelnia dopiero co podpisała porozumienie z Grupą Azoty, która zagwarantuje praktyki studentom wydziału zamiejscowego w Puławach, a 17 lipca zainicjowano

(press.bmwgroup.)

Prestiż BMW

Na rynku pojawił się nowy model BMW – X4. Auto przeznaczone dla miłośników sportowego coupe zostało wyposażone w technologię TwinPower Turbo, która zapewnia oszczędność paliwa i ograniczenie emisji CO2 przy jednoczesnym zachowaniu wysokich osiągów. Godne podziwu wydają się również pozostałe parametry 4, dość powiedzieć, że średnie zużycie paliwa wynosi 8,3–5,2 l/100 km, natomiast do 100 km/h pojazd rozpędza się w jedyne 5,5 sekundy. Kolejną nowością jest tzw. system inteligentnego wsparcia kierowcy, który zapewnia komfort i bezpieczeństwo oraz wspomaganie trakcji jazdy, ostrzega kierowcę przed zagrożeniami i zapewnia skuteczną nawigację. BMW będzie dostępne w wersji z 3 silnikami benzynowymi lub turbodieslami. Dopełnieniem funkcjonalności auta jest system Intelligent Emergency Call, który w wypadku kolizji informuje Centrum Alarmowe o lokalizacji naszego pojazdu. Cena BMW – X4 to 187 700 zł. Na Lubelszczyźnie istnieje jeden salon BMW, zlokalizowany w Lublinie. W tym roku po raz pierwszy firma została wyróżniona nagrodą Dealera Roku. (abc)

W jedności siła

„Malownicze uzdrowiska ‒ bliżej niż myślisz” ‒ to wspólne hasło Krasnobrodu, Rymanowa i Solca-Zdroju. Te trzy uzdrowiskowe miejscowości położone na wschodzie Polski postanowiły działać razem w ramach regionalnego klastra usług medycznych i prozdrowotnych. Do tej pory udało się opracować wspólną strategię , która pomogła w promowaniu turystyki i walorów uzdrowiskowych na terenie tych gmin. Teraz czas na kolejny krok – pozyskiwanie inwestorów i dofinansowania. (pod) Zapraszamy do archiwum informacji biznesowych na www.lajf.info

magazyn lubelski 6[21] 2014

37


moto

Miejska podmiejska škoda YETI Outdoor 4x4 tekst Piotr Nowacki foto Krzysztof Stanek

38

magazyn lubelski 6[21] 2014


P

ierwszy model Skody Yeti, ten z 2009 r., przeszedł teraz gruntowną modernizację. Nie tylko zewnętrzną, ale i wewnętrzną. Nowa skoda zyskała bardziej ostre i wyraziste kształty, które zdecydowanie nadały jej wyraźnego charakteru. W stosunku do poprzedniego „niewydarzonego” wyglądu karoserii ta zmiana wyszła zdecydowanie na plus. Podniesione nadwozie ozdobione dodatkami, jakie posiadają rasowe terenówki, jest nie tylko zabiegiem wizerunkowym. Faktycznie, Skoda Yeti Outdoor bez większego wysiłku daje sobie radę na piaszczystych drogach, jakimi w naszym wypadku były drogi dla ciągników leśnych, wywożących dłużnice drzewne z lasów. Solidność i sztywność nadwozia przy racjonalnym pokonywaniu nierówności duktów leśnych może być miłym zaskoczeniem. Poza ujmującym wyglądem zewnętrznym również wewnątrz Yeti może pozytywnie zaskoczyć i kierowcę, i pasażerów. Nie będziemy w nim mieć designerskich rozwiązań, śmiałej kolorystyki, ale będzie tam wszystko to, co potrzebne, m.in. liczne schowki. Wnętrze Yeti, w którym zastosowano szereg udogodnień, pozwala utrzymać porządek zarówno w czasie długich podróży, jak i codziennego wyjazdu po zakupy. Możliwość aranżacji wnętrza dzięki systemowi VarioFlex daje możliwość dowolnej konfiguracji tylnego rzędu siedzeń. Można regulować tylne oparcia, zarówno składając je pojedynczo, jak i usuwając ‒ w zależności od potrzeb, do jakich będziemy używać naszej Skody. Stworzone na bazie podłogowej Octavi, Yeti w swoim wnętrzu daje poczucie komfortu nawet dla rosłych pasażerów. Bagażnik z pojemnością 416 l może nie szokuje, ale możliwość jego aranżacji niweluje tę niedogodność w wyjściowej konfiguracji. Silnik Skody, w jaki był wyposażony nasz model, to jednostka 2.0 TDI, oferująca aż 170 KM. W rzeczywistości okazało się, że posiada troszkę większą moc, o czym świadczy pomiar dokonany na hamowni. No cóż, niewykluczone, że jest to zabieg marketingowy. W końcu właściciel Skody to nie kto inny, jak grupa VW, która sprzedaje droższe samochody. Jeśli chodzi o gamę samochodów w klasie SUV, Skoda Yeti Outdoor jest niewątpliwie jednym z bardziej rozsądnych cenowo modeli. Bez wątpienia możemy podpisać się pod sloganem reklamowym producenta... po prostu sprytna. Niektóre osiągi i dane techniczne przedstawianego modelu: Osiągi Prędkość maksymalna ‒ 201 km/h Przyspieszenie 0–100 km/h 8,4 s Zużycie paliwa l/100 km: – w mieście 7,1 – poza miastem 4,9 – w cyklu mieszanym 5,7 Średnica zawracania (m) 10,3 Przekonajcie się Państwo sami, zapraszamy na jazdę testową do salonu Danelczyk w Świdniku/k. Lublina, przy ul. Piaseckiej 20A

magazyn lubelski 6[21] 2014

39


sport

Pod Ĺźaglami tekst Maciej Skarga foto Krzysztof Stanek

40

magazyn lubelski 6[21] 2014


T

rwające obecnie kilkuetapowe Grand Prix Zalewu Zemborzyckiego. Kilkadziesiąt podobnych regat na wszystkich akwenach Lubelszczyzny. Ogólnopolskie żeglarskie sukcesy sportowe. Jubileusze zasłużonych klubów żeglarskich i nasz dwumasztowy pełnomorski jacht „Roztocze”, pokonujący obecnie kolejne morskie szlaki. Oto przykłady świadczące o tym, że nie tylko historia żeglarstwa w naszym regionie, ale i obecny jego rozwój należą do najciekawszych w Polsce. Ostatnimi czasy jednak, w przypadku Lublina, coraz trudniej powiedzieć, czy będzie ich optymistyczna kontynuacja.

A zaczęło się od założenia w 1931 roku w Gimnazjum im. Ks. Adama Czartoryskiego w Puławach I Żeglarskiej Drużyny Harcerzy im. Kazimierza Pułaskiego. Szybko potem pojawiły się zastępy żeglarskie w innych miejscowościach: w Zakrzówku, Zamościu, Białej Podlaskiej, Dęblinie, Kazimierzu Dolnym i Lublinie. Natomiast rok później powstał już Lubelski Okręg Ligi Morskiej i Kolonialnej, który w wyniku kilkuletniej działalności posiadał siedem własnych przystani kajakowych i żeglarskich. Miał 300 oddziałów, 800 kół i ponad 62 tysiące członków. Niestety, wojna przerwała tę działalność, ale jej nie zniszczyła. W latach powojennych harcerskie wodniactwo, a w tym i żeglarstwo, odradzało się powoli, ale systematycznie. Między innymi w lubelskiej „Błękitnej Jedynce” w Liceum im. Stanisława Staszica, gdzie w 1961 roku powstały dwie drużyny żeglarskie. Zakłada je druh Kazimierz Goebel, późniejszy prorektor i rektor UMCS, do dziś prowadzący rejsy morskie pod żaglami jako jachtowy kapitan żeglugi wielkiej (najwyższy w Polsce patent żeglarski uprawniający do prowadzenia bez ograniczeń jachtów żaglowych po wodach śródlądowych i morskich. Obecnie ma krótszą nazwę – kapitan jachtowy). W tym samym roku rozpoczyna działalność Lubelski Okręgowy Związek Żeglarski. Dzięki niemu w ciągu kolejnych pięćdziesięciu lat pojawiło się na Lubelszczyźnie 49 klubów żeglarskich i uzyskało w nich patenty: 12000 żeglarzy, 1600 sterników jachtowych, 100 jachtowych sterników morskich i 27 kapitanów żeglugi bałtyckiej i jachtowych kapitanów żeglugi wielkiej. Członkowie LOZŻ z inicjatywy nestora lubelskiego żeglarstwa kapitana Ziemowita Barańskiego wybudowali także, wspomniany już, jacht „Roztocze”. Dwumasztowy jol, o pięknej drewnianej konstrukcji, duma wszystkich lubelskich żeglarzy, zwodowany został 1 sierpnia 1969 roku. W niedługim czasie wyruszył w pierwszy rejs po Bałtyku pod wodzą kapitana Barańskiego, a rok później kapitan Kazimierz Goebel poprowadził go przez 1577 Mm po norweskich fiordach. W ciągu czterdziestu lat na wodzie s/y „Roztocze” przepłynął wiele tysięcy Mm (mil morskich). Pięć razy uczestniczył w „Operacjach Żagiel”. Zostać zaproszonym przez Sail Training Association na owe zloty najokazalszych żaglowców świata i brać udział w regatach oraz w wielu imprezach okolicznościowych było zaszczytem dla niego i jego lubelskich załóg. Jacht ten na swoim pokładzie przyjmował także znamienitych gości. Swoją obecnością zaszczycił go m.in. sam książę Filip, mąż królowej Elżbiety II. – Ten jacht, mimo swoich czterdziestu lat, doskonale sprawdza się podczas szkoleń na wyższe stopnie żeglarskie – mówi kapitan Robert Buryła, wiceprezes Lubelskiego Związku Żeglarskiego. – Jego wła-

ścicielem jest skarb państwa, czyli w tym przypadku Wojewoda Lubelski. Natomiast armatorem jesteśmy my i jak dotychczas, bez żadnej pomocy, utrzymujemy go oraz remontujemy wyłącznie z naszych opłat żeglarskich. Ale dzięki temu długo jeszcze będzie służył lubelskim rzeszom żeglarzy. I dalej każdy chętny, poczynając od młodzieży ze szkół średnich, może nim popłynąć między czerwcem a październikiem. Załoganci mogą nie posiadać uprawnień. Muszą je mieć i oczywiście mają: kapitan oraz oficerowie. Wystarczy więc tylko zgłosić się do Lubelskiego Związku Żeglarskiego. A koszt takiej morskiej przygody nie jest, wbrew pozorom, zbyt wysoki, bo uczestnicy rejsu płacą po kilkadziesiąt złotych za dobę i rejs tygodniowy kosztuje ich w granicach 500-600 złotych. Do tego, rzecz prosta, dochodzą: koszty paliwa i wyżywienia. A czy warto? Na pewno tak. Żeglarstwo bowiem zmienia człowieka, kształtuje jego silną wolę, uczy przełamywania słabości i wyrabia w nim odpowiedzialność przy szybkim podejmowaniu decyzji. A przy tym daje niezapomniane poczucie wolności pod żaglami. No i te refleksy fal w blasku słońca, smuga księżyca nocą na morzu, jeśli jest spokojnie, bryza owiewająca policzki i fale nie zawsze łagodne. Słowem, to trzeba choćby raz w życiu przeżyć.

Z wiatrem i pod wiatr

Lubelszczyzna, mimo tego, że nie leży w centrum Krainy Wielkich Jezior Mazurskich, ma jednak swoją przyrodniczą perłę: Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie. A na nim jeziora: Piaseczno, Rogóźno, Krasne, Zagłębocze, Jezioro Białe przy wsi Okuninka czy też Bialskie, nazywane potocznie „Białką”, niedaleko Parczewa. Prócz nich warto wymienić jezioro Firlej i dość atrakcyjne dwa sztuczne zbiorniki wodne: Zalew Zemborzycki w Lublinie oraz trzy razy większy od niego Zalew w Nieliszu. Na każdym z tych akwenów, zwłaszcza w sezonie letnim, zawsze można wypożyczyć łódź z żaglem lub żaglami i być sternikiem spoglądającym na kilwater za rufą, a przy okazji zapomnieć o problemach zostawionych na lądzie. Można, co prawda, bez patentu prowadzić łódź o długości do 7,5 metra, ale to nie znaczy, że nie trzeba mieć umiejętności żeglowania. Wiatr wymaga pokory i z nim się nie wygrywa. Nie znosi błędów oraz niekompetencji. Dobrze jest więc, poczynając od najmłodszych lat, poznawać tajniki żeglarstwa. Zacząć w lubelskich szkółkach: „Żegluj” i „Lubelska Grupa Regatowa”. Potem zapisać się do coraz liczniej powstających na Lubelszczyźnie żeglarskich klubów uczniowskich. A będąc dorosłym, wstąpić do najbliższego klubu żeglarskiego. A tych, pod egidą Lubelskiego Związku Żeglarskiego, jest niemało, jak chociażby żeglarski „Motor” nad Firlejem, klub „Vega” na jeziorze Białe, klub w Janowie Lubelskim czy też sekcje dla najmagazyn lubelski 6[21] 2014

41


młodszych na „Optymistach” i starszych na jachtach żeglarskich w Międzyrzeczu. I te z wieloletnią tradycją: pięćdziesięcioletni „Antares” Akademii Rolniczej, a obecnie Uniwersytetu Przyrodniczego – prowadzony nad Piasecznem przez Ziemowita Barańskiego, czterdziestoletni Yacht Klub Politechniki Lubelskiej, którego komandorem niezmiennie jest Robert Buryła, i Lubelski Yacht Klub Polski Lublin z komandorem Wojciechem Sadowskim na czele, obchodzący swoje czterdzieści pięć lat działania. Tegoroczny jubilat został założony 21 listopada 1969 roku. Pierwszym jego komandorem był Waldemar Cechowicz. Nad Zalewem Zemborzyckim mieli niewielkie pomieszczenie. Natomiast od LSM otrzymali lokal na siedzibę i warsztat szkutniczy. Po dwóch latach specjalnie dla klubu dobudowano nawet w Osiedlowym Domu Kultury specjalne skrzydło o powierzchni ponad 300 m kwadratowych, w którym urządzono warsztaty: stolarsko-szkutniczy, mechaniczny, magazyny i dużą halę szkutniczą. Byli wtedy uważani za największą stocznię jachtową po tej stronie Wisły. Tam też zbudowali brygantynę „Biegnąca po falach”, aby mogła przybliżyć młodzieży pracę na jachtach pełnomorskich. Jej pomysłodawcą i konstruktorem był Adam Glegoła. Została zwodowana w 1977 roku na Mazurach i od tego czasu jest stałą atrakcją Wielkich Jezior Mazurskich. Pływa z załogami czarterowymi i gdziekolwiek się pojawia,

42

magazyn lubelski 6[21] 2014

jest podziwiana. Podobnie jak wszystkie jej poprzedniczki, bowiem smukłe brygantyny przez minione wieki ze względu na szybkość i zwrotność były ulubionymi okrętami piratów śródziemnomorskich, przybierając swoją nazwę od włoskiego „brigantino” (zbójecki). Niestety w 1999 roku lubelski Yacht Klub Polski Lublin musiał opuścić lokal LSM. Stracił też swoje dotychczasowe lokum nad Zalewem. I chociaż w szczytowym okresie liczba członków klubu wynosiła prawie 400 osób i wyszkolono blisko dwa tysiące osób, otrzymali nad Zalewem Zemborzyckim kolejne niewielkie pomieszczenie. Obecnie mają pięć Omeg standard, jedną typu sportowego, dziewiętnaście łódek regatowych i cztery ślizgi lodowe. Wszystkie prace przy nich muszą jednak wykonywać na wolnym powietrzu. – Nam generalnie nikt nie pomaga – mówi komandor klubu kapitan Wojciech Sadowski. – Jesteśmy stale przerzucani do różnych miejsc. Nasi radni mówią: a ilu was, chłopaki, tych żeglarzy jest – trzystu w tym Lublinie. A wędkarzy jest dwadzieścia tysięcy. To dla kogo powinien być Zalew Zemborzycki? Natomiast my robimy swoje. Wytrwale szkolimy nowych żeglarzy. Organizujemy regaty i imprezy żeglarskie. Nasi członkowie, podobnie jak i z innych klubów żeglarskich, indywidualnie pływają pod żaglami po całym świecie. Myślę więc, że w rezultacie odwieczna ludzka fascynacja żeglowaniem i lubelska tradycja żeglarska zwyciężą.


sport O najwyższy laur Zalewu Zemborzyckiego

Zapewne tak, i serce rosło, kiedy 24 maja w pierwszym z czterech etapów regat o Grand Prix Zalewu Zemborzyckiego, zorganizowanych na tym akwenie z okazji jubileuszu Yacht Klubu Polski Lublin, pobieliło żaglami, wśród których przemykało się najwięcej tych o niewielkiej powierzchni – dziecięcych „Optymistów”. Po pierwszym etapie w klasach A i B zwyciężyli: Paweł Urawski z Lubelskiej Grupy Regatowej, uczeń ze szkoły nr 6 w Lublinie, i młodsza od niego Lena Sobiech. Paweł zwycięstwo skomentował: – Pływam już cztery lata i to nie pierwsza moja wygrana. Mam trzynaście pucharów. A wygrywam? Bo się słucham trenera. I wszędzie u nas tak powinno być. – Natomiast Lena podkreśliła z uśmiechem: – Fajnie jest pod żaglami. Bawię się tym i myślę, że nigdy już nie przestanę tak pływać po wodzie. W drugim, zorganizowanym 14 czerwca wspólnie z MOSiR z racji 40-lecia Zalewu Zemborzyckiego, było podobnie i trzydzieści załóg w różnych klasach jachtów walczyło o Puchar Prezydenta Lublina. Następne dwa etapy tych regat na Zalewie Zemborzyckim odbędą się 23 sierpnia i 11 października. I dobrze by było, żeby gromadnie przyszli je obejrzeć lubelscy rajcy. Wtedy zauważą, że całe

lubelskie środowisko żeglarskie nie tylko zaznacza na naszym akwenie swoją regatową obecność, ale i umożliwia wszystkim chętnym pływanie pod żaglami. Dowiedzą się, że kapitanowie i oficerowie polskich żaglowców pływających po świecie w dużej mierze wywodzą się w lubelskiego kręgu. Dotrze do nich, że, na przykład, Tymon Sadowski, członek Yacht Klubu Polski Lublin, jest trzykrotnym mistrzem Polski w klasie Omega sport. Dwukrotnie zdobywał ten tytuł w formule Match Racing. Natomiast w czerwcu tego roku w Wilkasach na jeziorze Niegocin wywalczył wraz z załogą – Kacprem Olszewskim i Jackiem Zalewskim – tytuł Akademickiego Mistrza Polski w żeglarstwie. A to zaś powinno sprawić, że Yacht Klub Polski Lublin, pozostałe lubelskie kluby żeglarskie i Centrum Żeglarstwa, którego budowa nad Zalewem Zemborzyckim od pięciu lat nie może ruszyć z miejsca, doczekają się większej ich uwagi. Inaczej bowiem lubelska brać żeglarska wraz z zespołem „Syndrom Beczki” może nie dać im spokoju, przypominając uparcie refren popularnej polskiej szanty: Gdzie ta keja, a przy niej ten jacht, Gdzie ta koja wymarzona w snach, Gdzie te wszystkie sznurki od tych szmat, Gdzie ta brama na szeroki świat.

magazyn lubelski 6[21] 2014

43


awiacja

Spitfire nad Świdnikiem tekst Patrycja Woźniak, foto Adam Ginalski, Piotr Nowacki

Z

abytkowy myśliwiec z czasów II wojny światowej – Supermarine Spitfire XVI nr TE184 – 27 czerwca wylądował na lotnisku w Świdniku. Za sterami samolotu polski pilot Jacek Mainka, który przeleciał nad Lublinem i Świdnikiem, po to aby oddać hołd polskim lotnikom, m.in. związanemu z tym miastem generałowi Tadeuszowi Górze, żyjącemu w latach 1918–2010, który jako pierwszy na świecie został uhonorowany najwyższym odznaczeniem szybowcowym – Medalem Lilienthala. Otrzymał go za wykonany 18 maja 1938 roku na szybowcu PWS ‒ 101 przelot otwarty na dystansie 577,8 km z Bezmiechowej na Podkarpaciu do Solecznik Małych koło Wilna. Tadeusz Góra uczestniczył w Bitwie o Anglię, służąc w 303, 306, i 316. dywizjonie Myśliwskiem RAF. Za wypełnianie zadań bojowych został odznaczony m.in. polskim Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari i brytyjskim The Defence Medal.

Zabytkowemu myśliwcowi towarzyszyło sześć samolotów PZL 130 ORLIK, pilotowanych przez najbardziej doświadczonych pilotów największego polskiego Zespołu Akrobacyjnego „ORLIK” z 42 Bazy Lotnictwa Szkolnego w Radomiu. Szkoda, że przylot i lądowanie dane było oglądać tak niewielkiej grupie widzów (na płycie

44

magazyn lubelski 6[21] 2014

lotniska było niewiele ponad 100 osób). Wydarzenie to promuje ideę zorganizowania na terenie lubelskiego portu lotniczego targów i pokazów lotniczych Lublin Aero Expo. – To wydarzenie symboliczne. Spitfire miał być w Lublinie już 20 lat temu, ale lot odwołano. – powiedział pilot myśliwca po wylądowaniu w Świdniku.


...bohater wraz z zespołem akrobacyjnym Orlik nad nowo wybudowanym stadionem w Lublinie.

Za chwilę nastąpi pierwsze lądowanie na lubelskim lotnisku w Świdniku.

magazyn lubelski 6[21] 2014

45


... wytrzymanie i za chwilę nastąpi przyziemienie na naszym lotnisku.

Kpt. pilot ADam GInalski, dowódca klucza lotniczego 66 Esk.lot 42 BLSz Radom, komentator Zespołu Akrobacyjnego Orlik. Obecnie oficer prasowy zespołu, autor fotografii. W lotnictwie od 1994 r. nalot na samolotach 1950h, szybowce 250h. Prywatnie; żona Bogusława, dzieci Sławomir i Ewa. Motto życiowe: „Nie ma rzeczy niemożliwych – mogą być tylko chwilowo niewykonalne”.

46

magazyn lubelski 6[21] 2014

Brytyjski Spitfire (z ang. złośnik, choleryk) to jednomiejscowy myśliwiec zbudowany w Southhampton w Wielkiej Brytanii w nieistniejącej już wytwórni lotniczej Submarine. Fabryka do zamknięcia w 1960 roku produkowała liczne hydroplany oraz właśnie ten model jednego z najsłynniejszych samolotów bojowych używanych w czasie II wojny światowej. Samolot służył w RAF (Royal Air Force – siły lotnicze Wielkiej Brytanii). Podczas Bitwy o Anglię RAF posiadały ponad 1000 samolotów bojowych w różnych wersjach, które pilotowali również polscy lotnicy. W odróżnieniu od poprzednich partii tego modelu, ten posiada obniżony tył kadłuba i kroplową osłonę kabiny. Rozwija prędkość maksymalną 582 km/h, Napędzany jest 12 cylindrowym, najmocniejszym wtedy silnikiem Merlin Rolce-Royca, o mocy 1030 KM . Rozpiętość jego skrzydeł wynosi ponad 12 m, a długość ponad 9 m. Spitfire uzbrojony był w 2 działka kaliber 23 mm oraz karabiny. Posiada całkowicie metalową konstrukcję oraz zastosowano w nim chowane podwozie. Spitfire, którego mogliśmy podziwiać w Świdniku, powstał już po zakończeniu II wojny światowej w maju 1945 roku. Legendarny model po wypadku w latach 50. XX wieku został przeznaczony do roli naziemnej pomocy naukowej, a od 2011 roku znajduje się w rękach Brytyjczyka Stephena Steada. Od tego czasu bazuje na przemian na lotniskach w angielskim Biggin Hill oraz niemieckim Bremgarten. To właśnie w Niemczech, 26 października


2013 roku, Jacek Mainka jako pierwszy polski pilot urodzony po II wojnie światowej, wykonał za jego sterami pierwszy samodzielny lot. Obecnie w Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie znajduje się Supermarine Spitfire LF Mk.XVIE, który został wyprodukowany w 1944 roku, a do Polski trafił 33 lata później. Myśliwiec, który odwiedził lubelskie lotnisko jest w znakomitej kondycji, a jego wartość rynkowa wynosi 2 mln USD. Samolot został przemalowany w polskie barwy na wzór tego, który pilotowany był przez kpt. Jerzego Główczewskiego z Dywizjonu 308. Jego podróży nad Polską przyglądały się setki fanów lotnictwa. Przy okazji wydarzeniem uczczono 75. rocznicę powstania Cywilnej Szkoły Pilotów Ligi Obrony Przeciwpowietrznej i Przeciwgazowej w Świdniku, która miała miejsce 4 czerwca. Miasto Świdnik bowiem od lat związane jest z lotnictwem. Po wojnie utworzono tu fabrykę śmigłowców WSK PZL Świdnik, a 2 lata temu otworzono nowoczesny port lotniczy, który kontynuuje przedwojenne tradycje lubelskiego lotnictwa.

Pilot Jacek Mainka.

magazyn lubelski 6[21] 2014

47


kultura

Łuk Wyzwolenia tekst Grażyna Stankiewicz foto Łukasz Maj, archiwum

U

stanowienie na pół roku Lublina pierwszą stolicą wyzwalanej w lipcu 1944 Polski naznaczyło miasto rodzajem wyjątkowości. Już w niecałe trzy tygodnie po oswobodzeniu spod okupacji hitlerowskiej odbyło się tu spotkanie Związku Zawodowego Literatów Polskich, który jako pierwsze ze środowisk twórczych kontynuował przerwaną przez wojnę działalność. To właśnie tu zaczęły organizować się administracja państwowa, ale również władze partyjne i aparat bezpieczeństwa.

48

magazyn lubelski 6[21] 2014


Była siedziba KWMO w Lublinie, obecnie Komenda Wojewódzka Policji przy ul.Narutowicza

Wśród grup o dużej aktywności zawodowej wyróżniali się architekci. W czasie, kiedy Warszawa była sukcesywnie niszczona w odwecie za wybuch powstania, w Lublinie już działało biuro odbudowy stolicy oraz powstał wydział architektury w powołanym właśnie UMCS. Miasto stało się mekką dla przedstawicieli różnych środowisk twórczych, którzy traktowali Lublin jako ostatni etap przed podjęciem swoich zadań zawodowych w nowej powojennej rzeczywistości. Co ciekawe, to na wniosek warszawskich urbanistów i architektów związanych z funkcjonującym tu Biurem Planowania i Odbudowy przy Prezesie Rady Ministrów PKWN zadecydował o przeniesieniu władz centralnych z Lublina do Warszawy, co miało miejsce już 22 stycznia 1945 roku. Z tą przeprowadzką „Polska Lubelska” straciła na swoim znaczeniu. Przez najbliższe dziesięć lat miasto żyło powracaniem do przedwojennego rytmu ‒ odbudową przemysłu, rozbudową infrastruktury handlowo-usługowej oraz zaplecza mieszkaniowego, a także odbudową zabytkowej tkanki śródmieścia częściowo zniszczonej podczas bombardowań. Ogłoszona jako obowiązkowa na zjeździe literatów w Szczecinie w 1949 roku doktryna realizmu socjalistycznego wkroczyła do Lublina niejako opłotkami, z dala od rzeczywistej walki ideologicznej, jaka miała miejsce w innych polskich miastach w tym czasie. W kilka miesięcy później podczas Krajowej Partyjnej Narady Architektów polscy architekci przyzwolili na ideologię i estetykę, wzorowane na tryumfującym od zakończenia wielkiej rewolucji bolszewickiej socrealizmie, ze szczególnym uwzględnieniem architektury, która ze wszystkich sztuk wizualnych najbardziej

trafiała do wyobraźni obywatela. Również w Lublinie została doceniona jej rola, choć w mniejszym zakresie i początkowo w formie wizualizacji. Efektem propagandowych konsultacji społecznych dotyczących planowanych realizacji urbanistyczno-architektonicznych były wystawy, które miały miejsce już w 1951 roku przy Krakowskim Przedmieściu. Po raz pierwszy w okresie powojennym witryny sklepowe zostały użyte nie jako miejsce prezentowania plakatów propagandowych. Prawdopodobnie w taki sposób były prezentowane projekty dwóch sztandarowych budynków tej epoki w Lublinie ‒ Domu Partii (wzniesionego w Alejach Racławickich, a oddanego do użytku w 1951 roku, dziś budynek Uniwersytetu Medycznego, zaprojektowanego przez Czesława Dorię-Dernałowicza i Zbigniewa Zawory) oraz siedziba Komendy Wojewódzkiej MO przy ul. Narutowicza autorstwa Czesława Dorii-Dernałowicza, której budowę zakończono w 1952 roku.

Elegancko i ponadczasowo

Stawianie w tym czasie w Lublinie nowych obiektów architektonicznych odbywało się na zasadzie uzupełniania luk przestrzennych oraz sposobem powolnych kroków. Zarówno architekci, jak i urbaniści wielokrotnie podkreślali, że poza terenem przeznaczonym dla UMCS nie ma w Lublinie odpowiedniego miejsca na zlokalizowanie większych założeń, a skala wydatków przerasta możliwości finansowe województwa. Winą za to obciążali niedostateczną i późno sprecyzowaną koncepcję przebudowy gospodarczej Lublina, która nie pozwoliła na sporządzenie realnego planu zagospodarowania przestrzennego. Jednak oczkiem w głowie władz centralnych i wojewódzkich już od

Płaskorzeźba na ścianie w budynku byłego CEFARM przy ul. Grodzkiej w Lublinie

magazyn lubelski 6[21] 2014

49


jesieni 1944 roku była realizacja kampusu uniwersyteckiego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, który został powołany jako przeciwwaga ideologiczna dla położonego w sąsiedztwie i działającego od 1918 roku Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Przez pięć lat uniwersytet wynajmował pomieszczenia wykładowe i administracyjne. Dopiero w 1949 roku rozpoczęła się budowa pierwszych wydziałów – humanistyki i fizyki, według projektów Czesława Gawdzika. Kolejne lata przyniosły wzniesienie następnych budynków uczelnianych, domów akademickich i profesorskich. Nie tylko forma architektoniczna, ale i realizowana w innych polskich miastach ideologiczna treść dekoracji w przypadku lubelskiego campusu uniwersyteckiego wypadła powściągliwie, by nie rzec ‒ wręcz elegancko. Dyskusja o zlikwidowanych w ubiegłym roku budynkach Kliniki Weterynaryjnej przy ulicy Głębokiej świadczy o świadomości wartości tej architektury i jej ponadczasowości. Ale Lublin żył nie tylko budową miasteczka akademickiego oraz charakterystycznych brył Domu Partii i KW MO. Rozpoczęła się budowa Zespołów Osiedli Robotniczych na terenie przylegającym do dzielnicy uniwersyteckiej oraz po drugiej stronie Alei Racławickich, a także kompleksu mieszkalnego na Bronowicach. Zakończono budowę osiedla Tatary ‒ zaplecza mieszkaniowego dla pracowników Fabryki Samochodów Ciężarowych, którego jedną pierzeję przy ul. Motorowej zbudowano według projektu związanych z międzywojennym modernizmem warszawskich architektów Heleny i Szymona Syrkusów. Sześciopiętrowe domy przy ul. Motorowej posiadają charakterystyczne dla tego okresu zwieńczenia wzorowane na renesansowych kamienicach Zamościa czy Krakowa. Ale to, co przede wszystkim zwraca uwagę, to stworzenie warunków przyjaznych do życia w zakresie przestrzeni między poszczególnymi budynkami, wypełnionej zielenią i placami zabaw.

Z frontu walki o nowy Lublin

Rozbudowa miasta nabrała tempa z końcem 1953 roku, kiedy władze centralne zadecydowały o zorganizowaniu w Lublinie obchodów X rocznicy powołania Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Do zaplanowanych na 22 lipca 1954 roku uroczystości pozostało niewiele czasu, a Lublin nie był przygotowany ani na bazę noclegową, ani na możliwości organizacyjne. W kilkumiesięcznym programie obchodów znalazły się manifestacja pierwszomajowa, uroczysta defilada wojskowa i manifestacja z okazji święta lipcowego, otwarcie wystawy rolniczej, a także ogólnopolskie dożynki we wrześniu 1954 roku Masową mobilizację zapowiedział marcowy zjazd PZPR, zaś hasło „Z FRONTU WALKI o nowy Lublin” było hasłem rozpoznawczym niemal każdego wydania lubelskiego „Sztandaru Ludu”. To, co wydarzyło się w ciągu niespełna pół roku, można nazwać „inwestycyjnym boomem”. Jednak biorąc pod uwagę centralne finansowanie takich priorytetowych realizacji tego okresu, jak Pałac Kultury i Nauki, Stadion Dziesięciolecia i MDM w Warszawie czy Nowa Huta i Nowe Tychy, Lublin nie miał szansy na odpowiednio duże środki. Mimo to w ciągu zaledwie kilku

50

magazyn lubelski 6[21] 2014

Spółdzielnia Gminnych Spóldzielni Samopomoc Chłopska przy ul.Długiej w Lublinie


Blok przy Alejach Racławickich w Lublinie

miesięcy zostały odnowione elewacje przy Krakowskim Przedmieściu oraz na Starym Mieście, hotele Lublinianka i Europa, ulice Stalingradzka i Kowalska, do użytku oddano również Nowy Dom Odzieżowy w sąsiedztwie Bramy Krakowskiej. Jednak największy wpływ na atmosferę architektoniczną i polityczną tego czasu miały dwa przedsięwzięcia. Kiedy w styczniu 1954 roku w stołecznym kinie odbywała się premiera pierwszego kolorowego filmu polskiej produkcji pt. „Przygoda na Mariensztacie” rozpoczęły się przygotowania do wzniesienia Mariensztatu w Lublinie. Naprzeciwko Zamku Lubelskiego, który postanowiono przekształcić w Dom Kultury, a w którym do końca stycznia funkcjonowało więzienie UB, trwały prace porządkowe na terenie, na którym do 1943 znajdowała się dzielnica żydowska. Po uporządkowaniu placu rozpoczęto budowę składającej się z dziesięciu kamienic pierzei w charakterystycznym renesansowym entourage’u z bramami w formie łuków. Budowa trwała zaledwie pięć miesięcy. Usytuowane na półkolu kamienice mieściły ponad setkę niewielkich mieszkań. Równolegle do prac wykończeniowych kamienic trwały prace porządkowe na placu Zebrań Ludowych. Całość zamykał przekształcony w Dom Kultury zamek, usytuowany vis-à-vis ciągu kamienic, sukcesywnie remontowany w okresie od lutego do lipca 1954 roku. Z braku funduszy blacha pokrywająca dach zamkowy nie została wymieniona, tylko przewrócona na drugą stronę, tak aby sprawiała wrażenie nowszej, aniżeli była nią w rzeczywistości. Zamek swoją odbudowę zawdzięcza głównie inicjatywie czynów

społecznych, w tym zrywu kobiet z okazji święta 8 marca. Z informacji zamieszczanych w lokalnej prasie wynika, że w okolicach lubelskiego Starego Miasta noszono się z zamiarem wzniesienia Pałacu Kultury i Nauki wzorem budowanego właśnie w Warszawie. Prawdopodobnie było coś na rzeczy, gdyż zabudowa podzamcza zainteresowała radzieckich budowniczych warszawskiego pałacu, którzy przyjechali do Lublina z kurtuazyjną wizytą.

Łuk Wyzwolenia

Po ogłoszeniu decyzji o zorganizowaniu głównych obchodów X-lecia PKWN w Lublinie, jeszcze jesienią 1953 roku został ogłoszony, uznany za bezprecedensowy w historii polskiej architektury i urbanistyki, konkurs architektoniczno-rzeźbiarski na Łuk Wyzwolenia. Ale łuk jako wolno stojąca forma architektoniczno-rzeźbiarska w krajach pozostający pod wpływem socrealizmu był ewenementem. Łuki posiada Rzym, łuk wieńczy paryskie Pola Elizejskie, budowę monumentalnego łuku w zwycięskim Berlinie planował Albert Speer, naczelny architekt III Rzeszy. Dlaczego łuk nie miałby symbolizować dokonań PKWN w X rocznicę jego powstania?… Podstawowym wskazaniem sądu konkursowego była lokalizacja, przewidziana między budynkiem KUL-u a Ogrodem Saskim w pobliżu Domu Partii. Na konkurs wpłynęło 70 projektów. W remontowanych wnętrzach Domu Kultury na Zamku Lubelskim odbyła się dyskusja, która zgromadziła rekordową liczbę 400 architektów, urbanistów, rzeźbiarzy i krytyków sztuki z całej Polski oraz tysiące zwiedzających. Jako magazyn lubelski 6[21] 2014

51


Projekty Łuku Wyzwolenia w Lublinie

najciekawsze prace jury konkursowe wyłoniło dwa projekty, którym przyznano dwa równorzędne drugie miejsca. Oba zakładały zamknięcie Alei Racławickich dla ruchu kołowego i stworzenie w tym miejscu podłużnego placu do przemarszu defilad wojskowych i manifestacji pierwszomajowych. Pierwszy projekt przygotowany przez zespół z ASP w Warszawie pod kierunkiem profesorów Romualda Gutta i Mariana Wnuka proponował dziesięciometrowy łuk w formie wolno stojącej bramy i umieszczonej na osi łuku kolumny zwieńczonej postacią chłoporobotnicy. Drugi projekt, przygotowany przez architektów i rzeźbiarzy związanych z Politechniką Gdańską, również opierał się na wolno stojącej bramie, ale wspartej po bokach szkarpami i ozdobionej płaskorzeźbami przedstawiającymi grupy chłopów i robotników i napisem „22 lipca 1954”. Z braku środków zwycięskie projekty zakończyły swoje życie na publicznej prezentacji oraz omówieniu na łamach prasy. Lublin nie miał i nie ma do dziś szczęścia do założeń pomnikowych. Gdyby Łuk Zwycięstwa stanął w Alejach Racławickich, nie tylko zostałby zmieniony komunikacyjny charakter tej części miasta, ale również byłaby to jedna z najbardziej

52

magazyn lubelski 6[21] 2014

Budynek mieszkalny przy ul.Sowińskiego w Lublinie Prześwit w bloku mieszkalnym przy Alejach Racławickich

rozpoznawalnych realizacji realizmu socjalistycznego w Polsce, a także jedno z najbardziej interesujących założeń pomnikowych w Europie. W odróżnieniu od innych ośrodków miejskich, lubelska architektura lat pięćdziesiątych naturalnie wtopiła się w krajobraz miasta. Powstałe w tym czasie realizacje dziś bronią się swoją funkcjonalnością, przystępnością bryły i przyjaznym dla mieszkańców otoczeniem. Trudno „gdybać” jak mogłoby wyglądać śródmieście Lublina, gdyby znalazły się zarówno środki finansowe, jak również gdyby górę wzięła ideologiczna megalomania, dla której architektura bywa wdzięcznym środkiem wyrazu. W sumie w Lublinie powstało kilkadziesiąt pojedynczych lub zespolonych obiektów w charakterystycznej dla tego czasu stylistyce. W porównaniu z innymi miastami to niewiele, choć złożyło się na to kilka czynników. Lublin pozostawał na obrzeżach Polski, bez protekcji władz centralnych, odpowiednio wysokiego dofinansowania, ale też z powodu braku zainteresowania startujących w zawodowe życie architektów. Zupełnie inaczej niż w Gdańsku, gdzie świeżo upieczeni absolwenci wydziału architektury Politechniki Gdańskiej planowali zrównać z ziemią gdańską starówkę i postawić na jej miejscu nowe socrealistyczne śródmieście.


księgarnik

D

obrze się dzieje, że wśród licznych wydawnictw ukazujących się w gminach znajdują się i takie perełki. „Uparty kowal z Gutanowa” to opowieść o Bronisławie Pietraku napisana przez Iwonę Woźniak i Lucynę Żak – nauczycielki Zespołu Szkół w Garbowie. Publikacja została wydana z okazji setnej rocznicy urodzin bohatera książki, a dotyczy utalentowanego artysty, kowala, poety, prozaika, mistrza wycinanek, społecznika, współzałożyciela ogólnopolskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych, który zmarł w 1997 roku. Bohater książki urodził się w Miłocinie koło Nałęczowa. „Gorsze” chłopskie pochodzenie z wielodzietnej ubogiej rodziny, mimo dobrych wyników w nauce, nie pozwoliło mu ukończyć szkoły, o której marzył. Nie został przyjęty do Seminarium Nauczycielskiego w Lublinie, co wymusiło na nim zmianę planów na życie i podjęcie pracy w kowalstwie. To wtedy poznał swoją żonę Katarzynę. Niestety ich wspólne życie pełne było przeciwności losu. Dramatem była utrata czwórki dzieci. W 1936 roku Bronisław Pietrak przeniósł się do Gutanowa, gdzie w tamtejszym dworze kontynuował pracę kowala. Jednak jego ambicje i potencjał spowodowały, że nie spełniał się w tym, co robił. Postanowił działać na rzecz lokalnej społeczności. Był organizatorem i pierwszym prezesem Kółka Rolniczego w Gutanowie, jak również działał we władzach Kółek Rolniczych w Puławach i w Lublinie. Przez 20 lat prezesował Puławskiemu Klubowi Twórców Ludowych, a potem był jego honorowym prezesem. Należał do Związku Literatów Polskich, a także został honorowym członkiem Stowarzyszenia Twórców

Ludowych Litwy. Był często zapraszany do udziału w programach telewizyjnych i radiowych. I to właśnie radio odmieniło jego życie. W dziesięć lat po śmierci żony Bronisław Pietrak ponownie się ożenił. W 1979 roku poślubił Annę Niźnik, która była jednym z pierwszych redaktorów Polskiego Radia Lublin. Poznali się podczas wywiadu, a znajomość zakończyła się małżeństwem. Dlaczego warto sięgnąć po „Upartego kowala z Gutanowa”? Po pierwsze, dlatego, że Bronisław Pietrak był uznanym bajkopisarzem i satyrykiem, popularnym gawędziarzem, popularyzatorem kultury ludowej. Pomimo upływu lat nadal należy do czołówki poetów wywodzących się z lubelskiej wsi, piszących rodzimą gwarą, czego najlepszym dowodem są przejmujące „Chłopskie treny” poświęcone zmarłym dzieciom i żonie. Po drugie, warto sięgnąć po tę publikację, aby przekonać się o sile, jaka może determinować nasze działania, i pasji, z jaką można zrealizować swoje marzenia. Książka ta to również dowód na to, jak ważne są takie osobowości w budowaniu lokalnej tożsamości. Bowiem Bronisław Pietrak – poeta, kowal i społecznik – był znany w całej Polsce, o czym świadczy ponad dwa tysiące spotkań autorskich. Wspomnienia o bohaterze książki są przeplatane jego licznymi wypowiedziami, fragmentami jego twórczości, interesującym zbiorem zdjęć oraz wierszami autorstwa pierwszej żony Katarzyny. „Uparty kowal z Gutanowa” to niewielka gabarytowo, ale ważna publikacja, wnosząca ponadczasowe wartości do kultury lokalnych społeczności na Lubelszczyźnie. (Sylwia Mazur)

P

ierwszy tom nowej serii kryminalnej królowej polskiego kryminału Katarzyny Bondy z planowanego czteroksięgu opartego na żywiołach: powietrzu (zapachu), ziemi, wodzie i ogniu. W „Pochłaniaczu” ślad osmologiczny (zapachowy), przez wielu często uważany wyłącznie jako słaba poszlaka, nawet nierzadko przez samych policjantów, w tej powieści urasta do rangi konkretnego i mocnego dowodu. Autorka konsultowała wszystkie procedury dotyczące tego typu śladów m.in. z lubelskimi policjantami z Laboratorium Kryminalistycznego KWP w Lublinie. (fó)

Katarzyna Bonda, Pochłaniacz, Wydawnictwo MUZA S.A., Warszawa 2014.

Iwona Woźniak, Lucyna Żak, Uparty kowal z Gutanowa. Opowieść o Bronisławie Pietraku, Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Inicjatyw Lokalnych i Oświatowych „Wektor” w Garbowie, Garbów 2014.

W

Wojewódzkim Ośrodku Kultury w Lublinie odbyła się premiera antologii „Papilarne linie pióra”. Jest to zbiór twórczości autorów współpracujących z dawnym Serwisem Literackim Knowacz. Redaktorem serwisu, za czasu jego funkcjonowania, był pochodzący ze Świdnika, Piotr Chruśliński. Knowacz.pl stał się kopalnią wiedzy, na różne tematy, nie tylko związane z poezją. Antologia to pamiątka istnienia serwisu i poezja w najdelikatniejszym wydaniu. (abc) Oprac. i red. wydania ‒ Krystyna Wajda, Papilarne Linie Pióra, Wydawnictwo KryWaj Krystyna Wajda, Koszalin 2014.

magazyn lubelski 6[21] 2014

53


kultura

Carnaval

Sztuk-Mistrzów tekst Aleksandra Biszczad foto Krzysztof Stanek

T

egoroczna edycja Carnavalu Sztuk-Mistrzów przyciągnęła do Lublina rekordowe liczby gości, w wydarzeniach uczestniczyło ich około 120 tysięcy. Tylko w Wielkiej Paradzie Kuglarskiej, pomimo niesprzyjającej pogody, udział wzięło aż 7000 osób. Liczby mówią same za siebie ‒ tym sposobem Carnaval wpisuje się w rejestr wydarzeń najlepiej promujących Lublin, a jednocześnie najbardziej rozpoznawalnych w Polsce. Nie bez znaczenia jest dobrze przygotowana promocja wydarzenia, mowa o billboardach w dużych miastach, spotach reklamowych w telewizji ogólnopolskiej i reklamie w krajowej prasie. A warto było wydać te pieniądze, bo do Lublina zjechali artyści z Europy i ze świata, m.in. reprezentujący: Australię, Austrię, Belgię, Brazylię, Chiny, Czechy, Francję, Gruzję, Niemcy, Indie, Izrael, Maroko, Litwę, Holandię, Norwegię, Polskę, Słowenię, Ukrainę, Szwajcarię, Wielką Brytanię, USA, Rumunię, Portugalię, Ekwador czy Kanadę. Magia tej międzykulturowej energii, jakże odwzajemnionej przez widzów, czyni z Lublina w tym czasie stolicę nieokiełznanej radości, swobody i oryginalności. To dzieje się na starym mieście i w śródmieściu Lublina i nikt nie dziwi się, kiedy na przystanku przy placu Litewskim klaun zawadiacko zaczepia przez szybę samochodu, na co śmiechem reaguje nawet kierowca. A schody na ratuszu są miejscem idealnym dla skeczów naprawdę niezłych komików. Carnaval Sztuk-Mistrzów nawiązuje do postaci Jaszy Mazura ‒ iluzjonisty i akrobaty, bohatera książki „Sztukmistrz z Lublina” autorstwa noblisty Isaaca Bashevisa Singera. I tak jak w czasach opisywanych przez Singera, Lublin podczas festiwalu przemawia interjęzykiem, jakim jest sztuka ludyczna. Ponownie przez trzy festiwalowe dni nie było podziału na teatr, cyrk, żonglerkę, taniec czy muzykę, gdyż wszystkie te dziedziny łączyły się i zaskakiwały obecnych. Wszystko służyło jednemu ‒ zabawie. Bowiem istotą Carnavalu jest właśnie zabawa.

54

magazyn lubelski 6[21] 2014


magazyn lubelski 6[21] 2014

55


kultura

Łzy na sprzedaż tekst i foto Ilona Dąbrowska

W

czwartek 17 lipca przy ul. 1 Maja w Lublinie otwarto Skup Łez. Skup czego? – pytają wszyscy, którym do tej pory o tym opowiadałam. Potem było różnie – albo zachwyt, albo krytyka. Ostra. Bo tak to już u nas bywa, że większość współczesnych akcji artystycznych w konfrontacji z publicznością okazuje się budzić kontrowersje. W sieci zawrzało od krytyki: „Ten abstrakcyjny absurd to pokłosie tego, co dzieje się z tym Państwem”, „Ja pier***le na co idą publiczne pieniądze? Skup łez, budowa zamków z piasku. Czy naprawdę Polska nie ma na co wydawać pieniędzy tylko na takie bzdury?”, „To są naturalne odruchy i czerpanie z tego korzyści to jak sprzedawanie organów do przeszczepu!”. A jednak chętnych do oddania łez nie brakuje. Tylko pierwszego dnia akcji w skupie pojawiło się ponad 50 osób.

– Trudno jest płakać na zawołanie – przyznaje Agnieszka Haska, która do skupu przyjechała specjalnie, z Warszawy. – Takie miejsca dają do myślenia; czy jesteśmy na sprzedaż, czy nasze łzy są na sprzedaż, czy możemy wszystko skomercjalizować. To jest pretekst do tego, aby przemyśleć sobie te wszystkie kwestie. Skup przypomina nieco salon fryzjerski. W minimalistycznie urządzonym pomieszczeniu znajdują się trzy stanowiska wyposażone w oświetlone serią wystających ze ściany żarówek lustro oraz stołek barowy. Przy każdym stanowisku od dwóch do czterech osób, zwykle pary, przyjaciele, rodzina. Na ustawionych przy oknach krzesłach także brakuje miejsc. Oblegane są również kąciki i podłoga. Wszystkich łączy charakterystyczne zaczerwienie gałek ocznych oraz próbówka w dłoni. Nie słychać szlochów, raczej regularne pociąganie nosem. No i ten zapach… – 90﹪ odwiedzających wspiera się cebulą. Nie jest to zakazane. Łzy można wywoływać na dowolne sposoby. – Zdarzają się sytuacje, że ludzie dzwonią np. do byłych kochanków. Dzisiaj przyszła dziewczyna, która dzwoniła do swojej matki, płakała. To są często ciężkie emocjonalnie, również dla nas, sytuacje. Nasz projekt dotyka m.in. problemu pracy emocjonalnej, pracy afektywnej – czyli tego, jak pracujemy z emocjami – mówi Alicja Rogalska, z damsko-męskiego tandemu pomysłodawców. Siedzę w epicentrum. Po prawej młoda dziewczyna, chyba studentka, wyciąga tablet. Mówi, że będzie oglądać film – „Pamiętnik”. Po lewej chłopak z telefonem przegląda jakieś zdjęcia, ale próbówka ciągle pusta, mimo że przegląda je już półtorej godziny.

56

magazyn lubelski 6[21] 2014

Metoda na cebulę okazuje się najbardziej skuteczną. Rekordzista – Adrian Hołody, stosując właśnie tę taktykę, wczoraj wypłakał 80, a dziś 100 złotych. Przyszedł z mamą – założyli się, kto napłacze więcej. Patrząc na Adriana, pozującego ze świeżo zarobioną stówką do pamiątkowej fotografii, wiem już, że chłopaki płaczą, tylko trzeba im za to odpowiednio zapłacić. Alicja Rogalska na stałe mieszka w Londynie, jest artystką wizualną. – Zostaliśmy zaproszeni przez Rewiry – Pracownię Sztuki Zaangażowanej Społecznie – opowiada artystka. – Zaprosili nas, żebyśmy zrobili jakiś projekt. W kwietniu spędziliśmy tydzień w Lublinie, była to swoista rezydencja celem wygenerowania pomysłu na wydarzenie artystyczne. Rozmawialiśmy z ludźmi, chodziliśmy po mieście, patrzyliśmy na ten pejzaż miejski – m.in. właśnie ulicę 1 Maja, która ma tak symboliczny wymiar, bo przecież święto pracy, i zauważyliśmy że jest tu 5lombardów, 16 punktów kredytowych (chwilówek), że po prostu jest pewna potrzeba społeczna, że ludzie najwyraźniej nie mają pieniędzy i pracy. Postanowiliśmy się tym w jakiś sposób zająć, zaczęliśmy zastanawiać się, co jest bezcenne i co zarazem jest bezwartościowe – co mają ludzie. Padło na łzy. Łzy z jednej strony są bezcenne, z drugiej bezwartościowe. Chodziło nam o kwestię braku pracy. Płakanie jest trochę jak praca – to także jakiś wysiłek. W ladzie biurka, które spełnia funkcję kasy, znajdują się podpisane kwotami otworki, gdzie można sprawdzić „za ile” już napłakaliśmy. Co jakiś czas podchodzą do niego płaczący celem sprawdzenia, czy wypłakana ilość jest już zadowalająca. Za biurkiem


siedzi Łukasz Surowiec – współautor projektu. Odbiera próbówki, podpisuje je imieniem oddającego, wypłaca pieniądze, umieszcza oddane łzy za szybą. Póki co kolekcja probówek nie zapełnia jeszcze pierwszej półki, a jest ich trzy. Ale i dni do zakończenia projektu jeszcze ponad pięć. – Pierwszego dnia zebraliśmy około 28 ml, czyli ponad 900 złotych. Do wydania mamy w sumie 5000 złotych – wyjaśnia Rogalska. Artystka przyznaje, że większość ludzi przychodzi dla pieniędzy. Jednak ten pragmatyczny aspekt (rodzaj dystrybucji dla potrzebujących) ma stanowić zaledwie jedną z płaszczyzn. – Chcieliśmy także poprzez nasz projekt zwrócić uwagę na fakt, że w dzisiejszych czasach na rynku pracy ludzie często dostają pieniądze za emocje, musimy się uśmiechać, być mili dla klienta, na infolinii, w sklepie itd. Emocje stają się częścią pracy – bardzo rzadko się o tym mówi – dla nas jest to bardzo ważny motyw w tym projekcie – mówi autorka. W skupie ciągle ruch. Jedni odbierają zarobione pieniądze, inni kroją kolejne plastry cebuli. Jest sporo młodzieży, mówią, że przyszli z ciekawości, dla rozrywki, dla pieniędzy. – Może uda mi się chociaż zarobić na bilet powrotny albo na kawę – mówi Agnieszka Legucka, wykładowczyni. – Popieram ten projekt. Chodzi o to, że dzisiaj nasze własne emocje są na sprzedaż – ale tego nikt nie mówi wprost. Nie mówimy, że my jesteśmy na sprzedaż, że nasze ciała, to jak wyglądamy, jest na sprzedaż, a jeśli już ktoś to powie, nagle staje się obiektem ataków. Twórcy projektu nie chcą komentować internetowych zaczepek. – Osoby, które do nas przychodzą, są nastawione bardzo pozytywnie. Czasem pojawiają się sceptycy, ktoś nie do końca przekonany, jednak zazwyczaj wychodzą od nas z innym nastawieniem. Myślę, że warto do nas przyjść, zobaczyć to na żywo i dopiero później wyrabiać sobie opinię. Czytanie opisów czy oglądanie zdjęć nie pozwoli złapać atmosfery. Skup łez będzie czynny do 25 lipca, o ile wcześniej nie wyczerpią się środki przeznaczone na zapłaty. Co potem stanie się ze łzami? Ostateczna decyzja nie została jeszcze podjęta. Najprawdopodobniej trafią na wystawę. magazyn lubelski 6[21] 2014

57


muzyka

Mateusz Grzeszczuk

MAPA POLSKI J

erzy Owsiak w wypowiedzi dla tvp.info cieszył się, że „Przystanek Woodstock pokazuje tu Polskę ładną i kolorową”. Nie wchodząc jednak w polemikę pomiędzy przeciwnikami a zwolennikami tego festiwalu, warto dostrzec, że nasz kraj nie tylko w tym miejscu nabiera szczególnych barw i rumieńców. Różne regiony to różne emulsje, niekoniecznie też z domieszką błota i kurzu. Kwestia poziomu rodzimych festiwali muzycznych wydaje się być dla nas coraz bardziej rozstrzygnięta. Bo przecież kiedy jeszcze przed kilkoma laty zastanawialiśmy się, dlaczego czołowi artyści omijają nasze sceny z daleka, tak teraz mało kiedy narzekamy na producentów i inicjatywy polskich agencji koncertowych. Jeszcze jakiś czas temu dziennikarka „Time” w artykule pt. „From Poland to Portland” wyróżniła katowicki OFF Festiwal jako jeden z czternastu muzycznych punktów na świecie. Autorka zauważyła, że problem może sprawić wymowa nazw polskich wykonawców. Jest jednak pewien haczyk – tych z zagranicy jest u nas coraz więcej.

Na południu alternatywnie

Podróż rozpoczynamy od Krakowa, gdzie miejscowy Unsound Festiwal może pochwalić się 10-tysięczną publicznością. Sprzedaż karnetów rozpoczęła się ostatnio w czwartek i tegoż dnia też zakończyła. Fani z całego świata wykupili karnety w niemalże trzy godziny. Unsound dociera do wszystkich możliwych przestrzeni, dlatego też koncerty odbywają się m.in. w nieczynnym hotelu, synagodze, kościele czy muzeum. Jeżeli nie macie zamiaru tak łatwo uciec z Krakowa, załatwcie sobie lokum pod koniec września. To właśnie wtedy rusza Festiwal Muzyki Filmowej, na którym gości w tym roku m.in. Lisa Gerrard („Gladiator”) czy Gustavo Santaolalla. Ważna informacja dla fanów Live Festival – rok 2014 był czasem zmian, festiwal ma nowego partnera i powróci do miasta Kraka już w 2015! A teraz kciukiem po mapie na północny zachód, w kierunku (podobno) najlepszego polskiego festiwalu muzycznego. Niecodziennie na imprezie występuje dyrektor artystyczny... imprezy. Od 1 do 3 sierpnia katowicki OF wita największe alternatywne tuzy. Jeżeli przyjęliście tegoroczne zaproszenie Artura Rojka, nauczcie się na pamięć utworu „Ain’t So Simple” z repertuaru Protomartyr’a, który stał się oficjalnym hymnem imprezy. Godzinę jazdy z Katowic zajmie ci podróż do Częstochowy. Tam też co roku odbywa się Międzynarodowy Festiwal Muzyki Sakralnej „Gaude Mater”, który jest największym w Polce wydarzeniem promującym muzykę religijną, ze szczególnym nakierowaniem na dialog kultur i różnych wyzwań. Wpadnij też na częstochowską Frytkę OF – który promuje kulturę niezależną i alternatywną. To dwudniowe wydarzenie jest doskonałym miejscem dla prezentacji projektów z pogranicza m.in. teatru, muzyki i plastyki.

Muzyczna Polska A?

Co proponuje nam Stolica Kultury 2016? Niewątpliwie Wrocław może poszczycić się Jazzem nad Odrą, który gościł czołowych artystów z całego świata, oraz

58

magazyn lubelski 6[21] 2014

Międzynarodowym Festiwalem Wratislavia Cantans, jednym z najważniejszych wydarzeń w Europie. Wratislavia Cantans „gra” stale od 1966 roku i zaprasza wszystkich fanów muzyki klasycznej. Tylko on jeden każdego roku przyciąga ponad trzydzieści tysięcy osób przy radioodbiornikach nastawionych na Program Drugi Polskiego Radia. Jak mawiał Piotr Matwiejczuk – „Wratislavia to wielotomowy leksykon muzyczny”; wydarzenie co roku zachwyca różnorodnością, czaruje i ociera się o perfekcję. Miłośnicy nie tylko muzyki, ale teatru i filmu powinni się pojawić także na Avant Art Festival, który stał się częścią ISCM World Music Days, festiwalu muzyki współczesnej. AF to świetny grunt dla sztuki niezależnej i dla tych, którzy poszukują w muzyce wyższych wartości. Dużo projektów nowatorskich, wysoki poziom, a w tym zupełny brak umiaru. Świetnie gra się także na Pomorzu, a w szczególności w Trójmieście, do samej zaś Gdyni tłumy ściągają już z początkiem wakacji. W plecaku śpiwór, w ręku namiot i można tłumnie przybywać na Open’er Festival. Podobno zbiera on jedną z najgłośniejszych publiczności na świecie, wybacza artystom długie spóźnienia, pije się tam hektolitry piwa, jednocześnie wydając multum pieniędzy. Z Open'era cieszą się też taksówkarze, rzecznik miasta i okoliczni mieszkańcy, którzy oferują przyjezdnym noclegi w promieniu 10 kilometrów. Gdynia ma także swój Globaltica Festival, który łączy muzykę z trzech kontynentów. Tam spotka nas muzyczna podróż z zespołami ze Sierra Leone, którą tworzą uchodźcy, bułgarskie bębny i dudy czy nowoczesne, saharyjskie dźwięki pasterzy. Fanów zespołu Portishead zapraszamy także na Soundspace – scenę muzyczną ArtLoop Festival w Sopocie, która powstała, aby wszyscy miłośnicy muzyki alternatywnej mogli znaleźć coś specjalnie dla siebie. Jeżeli odwiedzisz Sopot, czekają na ciebie także warsztaty i przegląd współczesnego kina artystycznego. To, jak pędzi stolica, ukazuje fakt, że na pierwszej edycji Orange Warsaw na placu Defilad zebrało się 35


tysięcy widzów. Aktualnie organizatorzy mogą liczyć na 110 tysięcy gości. Ten warszawski festiwal pokonywał już największe przeszkody, począwszy od odwołania lotu zespołom po zawiadomienia na policję od mieszkańców Stadionu Narodowego. Tegoroczna edycja rozpoczęła się w piątek trzynastego i tak też z powodu silnego wiatru zawaliło się rusztowanie, a trzy występy zostały odwołane. Dla stolicy to jednak żaden problem. Lokalni mogą też liczyć na Koncerty Chopinowskie, festiwale chóralne, plenerowy Jazz na Starówce, turnieje muzyczne w dziedzinie Freestyle Rap (WBW – Wielka Bitwa Warszawska), Festiwal Folkowy Polskiego Radia „Nowa Tradycja” albo światowej rangi Warsaw Summer Jazz Days. Jeżeli jednak znudziła ci się „warszawka”, to obierz kierunek – plaża w Płocku! Każdy fan muzyki elektronicznej powinien być zachwycony festiwalem Audioriver. Tam czeka na was czterdzieści nieprzerwanych godzin muzyki. W ciągu 8 lat koncerty zgromadziły już ponad 150 tysięcy fanów z Polski i Europy, ostatnia 22 tysiące osób.

Wschodni kompleks

Wysokiej rangi imprezy muzyczne we wschodniej Polsce to rzadkość. Rzeszowska Carpathia nie gra jak za dawnych czasów, choć nadal promuje wielu młodych artystów. Kompleksy tej części kraju z pewnością leczy Original Source Up To Date, białostocki festiwal, któremu z roku na rok przybywa publiczności. Co w line-up’ie? Dużo rapu, DJ-ów, imprezy w operze i filharmonii, oprawy wizualne, na czterech scenach ponad 50 artystów! W Białymstoku może być też kameralnie, ale jak mówią organizatorzy: „Hasło, które towarzyszy nam od początku, >>Blisko ludzi, blisko muzyki<< – rzeczywiście odnosiło się do atmosfery miejsca i festiwalu”. Fanów muzyki songwriterskiej, folkowej zapraszamy już za rok, właśnie na czerwcowy Halfway. Co w Lublinie? Chlubą dla miasta powinien stać się Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY, zapoczątkowany w 2009 roku. Istota w tym, że na parę dni przyjeżdżają do nas wielkie gwiazdy, które podczas muzycznych seansów, oprócz dźwięków, przywożą nam dużo „świata”, realiów, a co ważne estetyki, byśmy mogli przenosić tę magię na lokalny grunt. Jeżeli z kolei uwielbiasz żywiołowe koncerty, niekończące się imprezy, masz ochotę na „petardę” i nie lubisz „zamulać” – odwiedź Kazimierz Dolny na Kazimiernikejszyn – „festiwal bez spinki”. W tym roku na scenie w Kazimierzu Dolnym zagrali m.in. Łąki Łan, Voo Voo i Trebunie Tutki, Lao Che, Gooral, Mitch&Mitch czy Ifi Ude. Kazimiernikejszyn to festiwal, na którym dodatkowo „powalczysz na kolory”, stale będziesz omijać wolontariuszy Greenpeace’u, którzy będą namawiać cię do odnawialnych źródeł energii, obejrzysz występy teatrów, porejsujesz łodzią pychową z wizytami na wyspach, a na strefie „bez zasięgu” – tylko ty, Wisła, ptaki, pomost i pole namiotowe. Dużo wąwozów, hamaków, leżaków, rajdy rowerowe i muzyczne kontrasty! Jednakże warto wspomnieć, że Kazimiernikejszyn to nie pierwsze muzyczne wydarzenie w okolicy. W dniach 15–16 lipca 1995 roku śp. Mirosław Olszówka z udziałem Voo Voo i Jarosława Koziary zorganizował pamiętny koncert w kamieniołomach w Kazimierzu zatytułowany „Voo Voo i Przyjaciele”. Na wydarzenie przybyło 10 tysięcy osób, a na scenie pojawiły się również Świetliki, John Porter czy Homo Twist. Mirosław Olszówka był także pomysłodawcą festiwalu muzyki i sztuki Inne Brzmienia w Lublinie, które ruszyły w 2008 roku. Festiwal od samego początku miał prezentować najciekawsze zjawiska muzyczne, bez jakichkolwiek granic gatunkowych. I choć Mirka nie ma już dzisiaj z nami – wizja, oryginalność i jakość pozostały. Do dziś to jeden z najbardziej rozpoznawalnych wydarzeń w południowo-wschodniej Polsce. Miejmy świadomość, że organizacja największych imprez w kraju wiąże się z ogromnymi nakładami finansowymi i pozyskaniem strategicznych sponsorów. Istotny problem, na który trzeba zwrócić uwagę, to stale rosnące ceny biletów oraz wzajemna wymiana programem i artystami pomiędzy organizatorami. Pomimo tego – najwierniejsi fani pojawią się zawsze, tylko my – ze wschodnich terenów – będziemy czasem musieli zrobić parę kilometrów dalej, aniżeli wsiąść w miejską komunikację. foto Małgorzata Lewandowska magazyn lubelski 6[21] 2014 59


kultura – okruchy nej, która z powodzeniem mogłaby stać „Wielkie” teatry niewielkie się współczesnym elementem scenografii W Lublinie zakończył się 10. ogólnopolski miasta w sojuszu z potencjałem artystycz- Festiwal Teatrów Niewielkich. Ideą festiwanym twórców. Instalacje tegorocznego lu jest rozwijanie talentu młodych twórców, Open City rodzą różne opinie, ale może którzy kreują teatr w pojedynkę. Tym razem w końcu w konsekwencji takiej dyskusji zostało pokazanych 15 monodramów. Nacentrum Lublina doczeka się zagospodagrodę główną w wysokości 1500 zł otrzymały rowania przestrzeni ma miarę nowoczeKamila Winkler z Zielonej Góry za spektakl snego miasta. Kuratorem szóstej edycji „Płakać nie wolno” i Wioleta Komar z teatru festiwalu jest Jerzy Onuch, dyrektor InRondo w Słupsku za monodram „Diva”. stytutu Polskiego w Nowym Jorku, zaś Wyróżnienie honorowe jury przyznało Staorganizatorem tradycyjnie Ośrodek Mię- nisławowi Miedziewskiemu – polskiemu dzykulturowych Inicjatyw Twórczych scenarzyście i reżyserowi. – Aby nasycić się teatrem, nie trzeba inwestować w ogromną sce(fó) „Rozdroża”. (Sylwia Mazur) nografię, spektakl można odegrać nawet w maWspomnienie łej stodole – powiedział Henryk Kowalczyk, Godzinę po odsłonięciu na cmentarzu inicjator wydarzenia, twórca alternatywnego przy ul. Lipowej w Lublinie tablicy upateatru Scena 6 z Lublina, dziś instruktor miętniającej działalność Roberta Kuwałka, w Wojewódzkim Ośrodku Kultury. PokazaCzarna Sala w Ośrodku „Brama Grodzka ne w kameralnych warunkach monodramy, ‒ Teatr NN” stała się miejscem wspomnień mające miejsce w tym samym czasie, co kilpo zmarłym we Lwowie historyku. Spoka innych znaczących imprez kulturalnych tkaniu towarzyszyły nagrania z fragmenw Lublinie – zebrały spore grono odbiorców. tami jego wypowiedzi oraz wypowiedzi To cieszy. (Sylwia Mazur) jego przyjaciół, znajomych i współpracow(Sylwia Mazur) ników. Zainteresowania badacza koncentrowały się wokół Holocaustu, w polskich i zagranicznych gremiach był ekspertem Premiera nowej płyty od tej tematyki. Podczas spotkania zosta- Właśnie ukazała się płyta „Nowa Lubelska ła zaprezentowana nowo powstała strona Muzyka” z zestawieniem utworów wykointernetowa, na której znajdują się publi- nawców muzyki alternatywnej pochodząkacje Roberta Kuwałka oraz informacje na cych z Lubelszczyzny. Na krążku znajduje jego temat. Pracownicy Ośrodka „Brama się m.in. kawałek Plug&Play z tanecznym, Grodzka ‒ Teatr N” apelują o przekazyoryginalnym brzmieniem, który jest (Anna Omes) wanie na stronę materiałów związanych przedsmakiem tego, co zawierają pozoz działalnością zmarłego historyka – niestałe utwory. Zespół Crab Invasion, który był uczestnikiem programu X Factor ze Nagroda dla Pietrasiewicza publikowanych tekstów, notatek i zdjęć. swoim numerem „One Day”, prezentuje Znamy już laureatów Nagrody im. Ireny Sen(Bartłomiej Łaciński) muzykę, która jest połączeniem zarówno dler, przyznawanej za wybitne osiągnięcia delikatności, jak i siły, jaką niesie za sobą w dziedzinie zachowania i odnowy kultury gatunek soft rock. Z kolei kapela Stonka- żydowskiej. W tym roku otrzymali ją dzientank z utworem „Satisfight” to zestawienie nikarka Małgorzata Niezabitowska oraz Tomocnego i energicznego brzmienia. Wśród masz Pietrasiewicz, dyrektor Ośrodka „Brama wykonawców znajdziemy również Jakuba Grodzka – Teatr NN” w Lublinie. PietrasieZamojskiego, tworzącego od 2008 roku, wicz został doceniony za projekt odnowy zespół Miąższ z ciepłym oraz delikatnym Bramy Grodzkiej jako symbol uczczenia ży(fó) głosem Joanny Zawłockiej, Mel Tripson dowskiego dziedzictwa kulturowego w Luz kawałkiem „Back and Reloaded” i grupa blinie. Warto zaznaczyć, że w kapitule nagroWiatraki, trabant i katapulta „Mohipisian”. Płyta zawiera 16 wyjątkody znalazła się m.in. Elżbieta Ficowska, jedna W Lublinie po raz szósty został zorganiwych i zróżnicowanych utworów. Wpraw- z 2,5 tys. osób uratowanych przez Irenę Senzowany Festiwal Sztuki w Przestrzeni Pu- dzie tytuł mocno nietrafiony, ale muzyka dlerową oraz była przewodnicząca Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce. Nagroblicznej „Otwarte Miasto”. Prace artystów brzmi dość oryginalnie. (Sylwia Mazur) da przyznawana przez Fundację Taubego zosą umieszczane na skwerach, deptakach, stała wręczona laureatom podczas Festiwalu chodnikach. Zwracają na siebie uwagę inKultury Żydowskiej w Krakowie”. (M.Wójcik) stalacjami wkomponowanymi w mijane codziennie przez przechodniów miejsca. Przykładowo przyklejony do ściany Trybunału Koronnego trabant, żółto-zielony obelisk przed hotelem Europa, katapulta na placu Łokietka czy słomiane wiatraki pod zamkiem. Lublinowi brakuje intere(Wojtek Kornet ) (Piotr Sztajdel) sującej stałej aranżacji przestrzeni publicz-

60

magazyn lubelski 6[21] 2014


kultura – okruchy Inne „Inne Brzmienia” W Lublinie odbyła się 7. edycja Festiwalu Inne Brzmienia Art’n’Music. Wystąpili m.in. Goldfrapp z Wielkiej Brytanii i Yat-Kha z Republiki Tuwy. Było reggae w wykonaniu Asian Dub Foundation, jazz dzięki Sound Island z Mikołajem Trzaską oraz elektro zespołu Yegor Zabelov. Innym Brzmieniom towarzyszyły liczne imprezy dla dzieci i dorosłych, a wydarzenie znalazło się w ponadregionalnym projekcie Wschód Kultury. Ale czegoś było za dużo, czegoś za mało. W poprzednich latach pomimo gigantycznych koncertów mocną stroną festiwalu była kameralność. Niestety, ostatnio trendem dominującym w lubelskich imprezach jest masowość oraz idea wszystkiego 22 lata później – Narek Avetisian w Lublinie dla wszystkich. Dlatego gubi się niepowta- W ramach Wschodu Kultury odbyły się rzalność i atmosfera. (Ewa Siek) w Lublinie prezentacje najnowszej sztuki Armenii. Projekt Ormiańska Arka składał się z cyklu kilku połączonych ze sobą działań przygotowanych wspólnie z Fundacją Kultura Dialogu z Erywania. Dwóch artystów spotkało się ponownie w Lublinie w lipcu 2014 roku: Waldemar Tatarczuk, performer, współzałożyciel Lubelskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, dyrektor Galerii Labirynt, i Narek Avetisian, (sta) performer, malarz, jeden z najbardziej wpływowych artystów w postsowieckiej Armenii. Złote Koty W Centrum Kultury w Lublinie, w OratoFascynaci amatorskiego tworzenia wideokli- rium, przygotowali wspólnie 2 performance. pów wzięli udział w konkursie oraz festiwa- Tatarczuk zamknięty w „szklanym sarkofagu” lu Złote Koty. Warunkiem udziału w wyprezentował zapętlony film z ciemnych darzeniu było przedstawienie filmu, który korytarzy i pomieszczeń, Avetisian na płótnie powstał poza systemem komercyjnym. z filmem burzył ten świat ciemności, Impreza to pomysł aktora Teatru im. H. CH. rozświetlając je i zamalowując czerwoną fluAndersena w Lublinie Bogusława Byrskiego orescencyjną farbą stemplami swych dłoni, i reżysera teledysków Damiana Bieńka. najstarszym, przedhistorycznym i najbardziej Nagrodą główną były trzydniowe warsztaty pierwotnym przejawem sztuki człowieka. prowadzone przez Jana ,,Yacha” Paszkiewicza – wybitnego twórcę teledysków i filmów, nazywanego Ojcem Polskiego Wideoklipu. Uczestnicy walczyli w 6 kategoriach: Reżyseria, Zdjęcia, Montaż, Scenariusz, Scenografia oraz Grand Prix, które zdobyli członkowie chełmskiej grupy SENSI& za klip Kacper Hta ft. Angelika Anozie „Nie Bądź Obojętny”. (Michał Wójcik) (fó)

(fó)

został przez Jeana Baudrillarda. Odnosi się do koncepcji ewolucji znaków, tzw. teorii symulacji. Według autora wraz z rozwojem systemów znakowych granica między światem rzeczywistym a jego przedstawieniami stopniowo zacierała się, prowadząc do wzrastającego uniezależnienia znaku. Obrazy Avetisiana namalowane zostały w różnych konwencjach, stylach i kierunkach malarstwa głównie XX-wiecznego i są „33 twarzami” olejnego obrazu na płótnie Dziewczyna z perłą albo Dziewczyna w perłowych kolczykach – jednego z najwybitniejszych przykładów XVII-wiecznego malarstwa (ok. 1664) – autorstwa holenderskiego malarza Jana Vermeera. Dzięki tej kolekcji dostajemy przegląd najważniejszych osobowości i prądów w historii sztuki. (fó)

Podróżująca po Europie (m.in. Berlin, Genewa) i Polsce (Zamek Królewski w Warszawie, Szczecin) wystawa malarstwa ormiańskiego artysty Narka Avetisiana była prezentowana przez kilka dni w Galerii Gardzienice w Lublinie. Tytuł prezentacji Simulacrum. 33 Faces nawiązuje do filozoficznego pojęcia: symulakrum (łac. simulacrum – podobieństwo, pozór; l.mn. simulacra) – obraz, który jest czystą symulacją, pozorującą rzeczywistość albo tworzącą własną rzeczywistość. Termin ten spopularyzowany magazyn lubelski 6[21] 2014

61


historia

IRRENANSTALT CHOLM tekst i foto Zbigniew Lubaszewski

J

edną z najbardziej tajemniczych kwestii z okresu II wojny światowej jest sprawa istnienia w Chełmie niemieckiego szpitala psychiatrycznego, funkcjonującego pod nazwą Irrenanstalt Cholm. Chociaż ta nazwa pojawia się w licznych publikacjach, głównie niemieckich i angielskich, a także na umieszczanych na stronach internetowych listach zamordowanych pacjentów, rzadko wspominana jest w polskich wydawnictwach, również w opracowaniach historii Chełma w okresie okupacji. Tymczasem chełmski szpital stał się miejscem jednej z najlepiej zorganizowanych hitlerowskich mistyfikacji na terenie Generalnej Gubernii.

Pismo zawiadamiające o śmierci Alfreda Izraela Taubera z Wiednia.

62

Chorzy psychicznie byli pierwszą grupą ludzi, skazaną przez władze hitlerowskie na całkowitą likwidację. Ten zbrodniczy pomysł narodził się w Niemczech pod koniec lat trzydziestych. Główną rolę w przygotowaniu i przeprowadzeniu operacji odegrali: osobisty lekarz Adolfa Hitlera Karl Brandt i szef osobistej kancelarii führera Filip

magazyn lubelski 6[21] 2014

Bouhler. Akcję określono kryptonimem T4 (używano również nazwy Akcja Eutanazja), powstałym od adresu głównego biura operacji w Berlinie (Tiergartenstrasse 4). Pod koniec 1939 r. przystąpiono do rejestracji chorych. Pierwsi wytypowani do likwidacji pacjenci pochodzili ze szpitala w Pfingstweide. W sumie do 1941 r., do momentu formalnego zakończenia akcji, uśmiercono ponad 70 tysięcy ludzi. Większość została zamordowana w specjalnych komorach gazowych, funkcjonujących w sześciu ośrodkach (Grafeneck, Brandenburg, Hartheim, Sonnenstein, Bernburg, Hadamar). Na przełomie 1940 i 1941 r. do rodzin niektórych pacjentów, zaczęły docierać oficjalne zawiadomienia o śmierci krewnych w Irrenanstalt Cholm. Placówka wprawdzie mogła kojarzyć się z polskim Wojewódzkim Szpitalem Psychiatrycznym w Chełmie, którego pacjenci zostali zamordowani przez S 12 stycznia 1940 r., jednak w istocie szpital był tworem fikcyjnym i pomysł o jego stworzeniu powstał w sztabie operacji w Berlinie. Można przypuszczać, że Niemcy brali jednak pod uwagę fakt istnienia polskiego szpitala, co miało uwiarygodnić cały plan. Fikcyjny szpital miał służyć przede wszystkim do zakamuflowania zbrodni. Decyzja w tej sprawie prawdopodobnie zapadła w połowie 1940 r. Działanie miało dotyczyć chorych pochodzenia żydowskiego. Od września 1940 r. żydowscy pacjenci byli gromadzeni w głównych ośrodkach eksterminacji, przede wszystkim w Brandenburgu. Część miało figurować jako pacjenci Irrenanstalt Cholm (określanego również mianem Reichsanstalt Cholm lub Staatskrankenanstalt Cholm). W tym celu w sztabie akcji powołano specjalne biuro prowadzące rejestr wysłanych rzekomo do Chełma chorych (Referat XY). Siedziba biura znajdowała się w Berlinie, początkowo w Clumbushaus, a następnie przy Kanonierstrasse. Akcję określono kryptonimem „Irrenanstalt Cholm” lub „Cholm II”. Obok dążenia do ukrycia zbrodni, głównym motywem podjęcia akcji były względy


ekonomiczne. Przewidywano mianowicie obciążenie rodzin zamordowanych pacjentów kosztami przewozu do Generalnego Gubernatorstwa oraz pobytu w fikcyjnym szpitalu. Biuro akcji zostało zaopatrzone w odpowiednio przygotowane druki do prowadzenia korespondencji z rodzinami zamordowanych pacjentów, z nadrukiem Irrenanstalt Cholm. Przygotowane listy specjalny kurier przewoził do Chełma i Lublina, gdzie były nadawane pocztą do rodzin. Akcją objęto około 5 tysięcy chorych z terenu Rzeszy oraz Austrii. Jeden z pierwszych transportów miał rzekomo miejsce 20 września 1940 r., kiedy do Chełma „przewieziono” 191 pacjentów z ośrodka z Eglfing-Haar. W kolejnej turze do Chełma „trafiło” między innymi 33 niepełnosprawnych fizycznie lub psychicznie mieszkańców Norymbergi. Z czasem dołączono do nich innych chorych z terenu Bawarii (w sumie 82 mężczyzn i 76 kobiet, najmłodszym był dziesięcioletni chłopiec, którego rodzice uciekli za granicę). 15 listopada 1940 r. cała grupa została „przewieziona” do Chełma. Już 30 listopada 1940 r. do rodzin dotarły pierwsze zawiadomienia o śmierci chorych w Irrenanstalt Cholm. W istocie pacjenci trafili do ośrodka w Hartheim (między 30 sierpnia 1940 i 17 stycznia 1941 r.), gdzie zginęli w komorze gazowej. Inna grupa chorych została przewieziona 13 września 1940 r. z ośrodka w Neustadt do Hamburg-Langenhorn, a następnie 23 września 1940 r. do Brandenburga. Bezpośrednio po przybyciu chorzy trafili do komory gazowej. Fikcyjne

daty śmierci podane rodzinom, obejmowały okres od 4 grudnia 1940 r. do 31 marca 1941 r. Pod koniec września w ośrodku Wunstorf skupiono chorych z obszaru Nadrenii-Westfalii. 27 września 1940 r. zostali przewiezieni do Brandeburga i zgładzeni. Inną grupą rzekomo przewiezioną do Chełma byli chorzy pochodzenia żydowskiego z terenu Austrii, skoncentrowaniu w ośrodku w Steinhof (blisko 400 osób), których w lipcu 1940 r. przewieziono do Hartheim i uśmiercono. Rodziny chorych z Wiednia rozpoczęły poszukiwanie swoich krewnych, kierując szereg listów do Hartheim i Berlina. W przesyłanych odpowiedziach najczęściej informowano, że chorzy zostali przewiezieni do Chełma i tam zmarli w sposób naturalny. Irrenanstalt Cholm był wykorzystywany przez Niemców głównie na przełomie 1940 i 1941 r., chociaż jeszcze w 1942 i 1943 r. wydawano zaświadczenia o rzekomej śmierci chorych w Chełmie. Pozostali pacjenci pochodzenia żydowskiego trafili do obozów koncentracyjnych. Według opinii kierujących akcją „Cholm II”, operacja była niezwykle korzystna z finansowego punktu widzenia. Obok kosztowności pozostałych po chorych (m.in. zębów i biżuterii), pozyskano znaczne środki z sum przekazanych przez rodziny chorych, w ramach pokrycia kosztów pobytu i przewozu pacjentów (na podstawie wystawionych skrupulatnie rachunków). W sumie uzyskana kwota wynosiła 350 tysięcy marek.

Jeden z budynków dawnego Wojewódzkiego Szpitala Psychiatrycznego w Chełmie, rzekoma siedziba Irrenanstalt Cholm.

magazyn lubelski 6[21] 2014

63


moda

tekst Aleksandra Majczyna foto Anna Pierzchała modelki Weronika Bodzia Diana Agana

6 yardów sztuki malowanej woskiem L

ato kojarzy nam się z wypoczynkiem, słońcem i egzotyką. Mamy ochotę na odrobinę szaleństwa, odmiany. Żyjemy aktywniej, więcej czasu spędzamy na świeżym powietrzu, podróżujemy. Również nasza garderoba przechodzi transformację. Jesienno-zimowe szarości chętniej wymieniamy na odważniejszą feerię barw i wzorów, nawiązujących często do różnych kultur i miejsc. Czarny Ląd nie jest najczęstszym celem naszych letnich wypadów. Chętniej wybieramy bliższe i znacznie lepiej poznane europejskie riwiery, podróż do Afryki traktujemy zaś najczęściej jako odważną wyprawę. Podobnie rzecz ma się z afrykańskimi tkaninami. W polskiej modzie letniej spotykamy je nieczęsto. A szkoda.

Myśląc o letniej kolekcji, postanowiłam dać upust swojej wieloletniej fascynacji unikalnymi afrykańskimi tkaninami. Inspirując się życiem codziennym współczesnej europejskiej kobiety, wprowadzam do niego odrobinę kreatywności i wielokulturowej inspiracji, przełamując powszechny monochrom odrobioną egzotyki – soczystym, egzotycznym wzornictwem batiku. W swojej kolekcji łączę estetykę codziennej kobiecej elegancji, m.in. w stylu lat 50. i 60., z umiłowaniem żywych kolorów à la Vivienne Westwood oraz twórczą niezależnością w stylu Marka Jacobs’a, staram się nadawać klasycznej formie nowe życie. To proste rozwiązania dla kobiety, która ceni wygodę i lubi wyróżniać się w miejskiej dżungli. Czym jest batik? To technika farbowania tkanin, polegająca na naprzemiennym nakładaniu wosku i zimnej kąpieli tkaniny w barwniku, który farbuje jedynie miejsca niezamaskowane warstwą wosku. Po wysuszeniu można nałożyć kolejną woskową fazę wzoru i ponownie barwić w ciemniejszym barwniku. Czynność tę powtarza się wielokrotnie. Technika batiku została wynaleziona w tradycyjnych kulturach wysp indonezyjskich. W XIX w. za pośrednictwem europejskich mocarstw kolonialnych została przeniesiona do zachodniej Afryki, dając początek jednemu z najbardziej unikalnych i wyrazistych typów wzorzystych materiałów. Batikowe bawełniane tkaniny to nie tylko podstawowy materiał stosowany w ubiorach afrykańskich kobiet. Sprzedawane w charakterystycznych rozmiarach po 6 i 12 yardów „African wax prints” są również niewerbalną formą komunikacji, rodzajem zakodowanej we wzorach i kolorach wiadomości. Określają przynależność plemienną i odnoszą się do znanych lokalnie powiedzeń i zwyczajów. Przypominają ważne postacie i wydarzenia. Ich różne typy noszą nazwy miast, regionów, budynków. Są również rodzinną lokatą kapitału, kobiecym majątkiem przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Dlatego w swojej kolekcji spódnic opieram się na fuzji wielobarwnego wzornictwa afrykańskich tkanin oraz kobiecego stylu vintage. Wykorzystując etniczny batik, przenoszę również ten barwny, eklektyczny styl na elementy wyposażenia wnętrz, m.in. poduszki. Ale to już trochę inna historia.

64

magazyn lubelski 6[21] 2014


magazyn lubelski 6[21] 2014

65


integracja

Artur

tekst Maciej Skarga

G

orące letnie południe. Osiemnastoletni Artur Jurek z Lubartowa biegnie po brzegu jeziora Zagłębocze i skacze do wody. Na płyciźnie z całą siłą uderza głową w dno i po chwili wypływa z twarzą zanurzoną w wodzie. Jest nieruchomy. Koledzy szybko wyciągają go na brzeg. Potem karetka, pobyt w szpitalu i tragiczna prawda. Złamany kręgosłup i do końca życia poruszanie się tylko na wózku inwalidzkim. W jednej chwili, przez głupotę, jak sam teraz podkreśla, jego życie przybrało koszmarny wymiar.

(now)

Prysły marzenia, aby prowadzić budowy jako inżynier lub też zostać architektem. Inne młodzieńcze plany na przyszłość także przestały być realne. I natychmiast pojawiło się pytanie: co dalej robić? Poddać się, co niestety dość często zdarza się w takich przypadkach. Zerwać kontakty ze światem zewnętrznym i jakoś tam egzystować. Czy też uwierzyć rodzicom i nauczycielom, że nie warto zamykać się w domu i w sobie. Że nie wszystko stracone i powinien wykorzystać swój silny charakter. Po kilku tygodniach od opuszczenia szpitala wraca do technikum. Dowozi go tata. Artur ma indywidualny tok nauczania, do lekcji zawsze jest przygotowany. Jednocześnie poddaje się intensywnej rehabilitacji. Jednym z pierwszych jego sukcesów staje się wypracowanie sposobu trzymania długopisu w dłoniach, mimo ich znacznego niedowładu. Ułatwia mu to robienie notatek i pisanie wypracowań. Po dwóch latach zdaje maturę, dostaje się na Politechnikę Lubelską i z dyplomem magisterskim kończy zaoczne studia na wydziale budownictwa. W międzyczasie rozpoczyna pracę w przedszkolu w Lubartowie jako pracownik biura. Prowadzi wszelką dokumentację administracyjną i pomaga wychowawczyniom. Przyjęli go na okres dwóch lat. Na tyle jednak się sprawdził, że obecnie mija już piętnaście, odkąd niezmiennie tam pracuje. – Takiego załamania, że wycofuję się ze wszystkiego na dłuższy czas, nigdy u mnie nie było – podkreśla. – Oczywiście, że przez pierwsze miesiące od wypadku miałem wątpliwości, jak teraz żyć. Ale potem przez dalsze lata nauka, treningi mięśni, praca, uprawianie sportu i działanie społeczne sprawiły, że nawet nie ma czasu na jakiekolwiek pesymistyczne myślenie. Większość niepełnosprawnych na wózkach zakłada, że do końca życia już niczego nie zrobią i nie osiągną. Ja sobie i im mówię, że tak nie jest. Im więcej zajęć w życiu, tym lepszy efekt w rehabilitacji. Nie tylko tej fizycznej, ale i psychicznej. Musimy przecież

66

magazyn lubelski 6[21] 2014

rano wstać, ubrać się, przygotować posiłek, wyjść z domu bez względu na pogodę, pracować lub uczyć się, spotkać innych ludzi i być ciągle aktywnym. Wtedy życie jest o wiele ciekawsze i człowiek czuje się wartościowym oraz potrzebnym. I Artur takim jest. Nie może, co prawda, w pełni wykonywać wyuczonego zawodu. Nie mam bowiem uprawnień, które uzyskuje się po studiach i dwóch latach stażu na budowie. Niejednokrotnie służy jednak niepełnosprawnym na wózkach podpowiedzią, np. jak odpowiednio zbudować podjazd czy też w innych problemach budowlanych, by ułatwić im poruszanie się w przestrzeni mieszkalnej. Będąc przewodniczącym Stowarzyszenia Grupa Aktywnej Rehabilitacji wraz z innymi jego członkami uczy osoby niepełnosprawne z uszkodzeniem rdzenia kręgowego poruszania się na wózkach. Organizuje dla nich integracyjne imprezy, spotkania i treningi. Pokazuje im na swoim przykładzie, że wiele rzeczy jest możliwych. I niektórzy dają się przekonać, wracając do aktywnego życia. Są wśród nich i tacy, którzy wraz z nim od kilkunastu lat trenują rugby na wózkach i biorą udział w zawodach specjalnie dla nich zorganizowanej Polskiej Ligi. Żeby wszędzie zdążyć na czas, porusza się specjalnie przystosowanym samochodem. W codziennej egzystencji także daje sobie radę i jest samodzielny. – Z jednej strony – mówi – nie należy tracić nadziei, że dzięki rozwojowi medycyny powróci się do pełnej sprawności. Ta myśl także i mnie nie opuszcza. Ale z drugiej, kiedy już, póki co, musisz poruszać się na wózku, to staraj się być jak najbardziej samodzielnym. I nie trać czasu, żebyś później nie żałował. Aktywny tryb życia jest najlepszą rehabilitacją. Artur wie to dokładnie. Przecież, jak sam przyznaje, pierwszą osobą niepełnosprawną, jaką spotkał w swoim życiu, był on sam, i zdążył dokładnie ją poznać przez minione dziewiętnaście lat.


Kilka prawd o motywacji

wycieczka po firmie

Anna Ciesielska-Siek

C

o firma, to kultura, różne środowiska pracy, różne branże, jednak niemal w każdej na wejście słyszę: „…ależ oczywiście, motywujemy: premiami, bonusami, dajemy bony na święta, karty sportowe etc... jak to mówią: kijem i marchewką… proszę pani, już naprawdę nie wiem, jak do tych ludzi dotrzeć, im się nic nie chce!… toż ja nie mogę dawać za nic… mam swoje wymagania, jak zobaczę wyniki, to dam… oni chcą coraz więcej, firma by padła, jak bym tak chciał sprostać wymaganiom…”. Padają słowa o programach, systemach, różnych sposobach, aby chciało się coraz bardziej, pokonując siebie, przełamując ułomności i zahamowania. Ostatecznie wyniki tych działań zmierzają do tego, by jak najobiektywniej podzielić dobro, jakim jest... kasa!

W pewnej firmie zrobiono eksperyment. Ogłoszono, że wszyscy dostaną stuprocentową podwyżkę. Dyrektor sądził, że to radykalnie podniesie wydajność. Jednak po dwóch dniach wydajność znowu spadła do poziomu wcześniejszego. To może dziwić, ale tak naprawdę pieniądze nie motywują ludzi. Podwyżki płacy, premie, nagrody funkcjonują niestety jako „kij i marchewka”. Tak naprawdę jest to jedno i to samo narzędzie i za każdym razem głęboko demotywujące i wypierające z naszego mózgu inne potrzeby. Jesteśmy niestety już tak przyzwyczajeni do tej metody, że jak przysłowiowy „koń dorożkarza” na oślep biegniemy za marchewką i uciekamy przed kijem. A na dodatek, aby ta metoda była skuteczna, nasz pracodawca musi stosować coraz silniejsze bodźce płacowe, gdyż organizm po kilku razach zupełnie się uodparnia. Po bardzo krótkim czasie premię traktujemy jak część pensji, a częste jej ucinanie przestaje już na nas robić wrażenie. Usprawiedliwia jedynie nasze braki w pracy „…i tak mi utnie, jak zawsze, po co się zarzynać”. Gdy poznaję firmę, jej kulturę, ludzi tam pracujących, obowiązujące w niej procedury i niepisane zwyczaje, zawsze stosuję swoją rozpoznawczą miarę – zwracam uwagę na to, jak często ludzie śmieją się w pracy. Na wnioski czekać nie muszę, bo w dobrej firmie pracownicy uśmiechają się cały czas. Ponadto we właściwie funkcjonującej organizacji ludzie nie boją się popełnić błędu, bo jest on traktowany jako coś oczywistego, co uczy i rozwija oraz wskazuje na podjęcie przez taką osobę niestandardowych nowych rozwiązań. Cóż, osoby niepopełniające błędów pracują najczęściej na zbyt dużym poziomie ostrożności i bezpieczeństwa, nie wychylają się z inicjatywą, niczym specjalnym się nie wyróżniają. Trudno zauważyć ich rolę w firmie. Cała mądrość ze strony managera polega na tym, aby nie krytykować za popełnione błędy, bo i tak już nic z tym nie można zrobić. Wytykanie błędów prowadzi jedynie do frustracji osobę, która go popełniła, i blokuje dalsze jej działanie, a chodzi nam przecież o zupełnie coś innego. Oczekujemy, że błąd jest nauką i jednocześnie bodźcem do poprawy. Skupiajmy się na

przyszłości, a nie na tym, czego już nie można zmienić. Amerykanin Brian Trace, ekspert z dziedziny rozwoju osobistego, na którego wykłady na całym świecie nieustannie przychodzą tłumy, powiedział w jednym z wywiadów: „Motywacja rodzi się z pragnienia” i trudno z tym dyskutować, bo aby być zmotywowanym, trzeba bardzo czegoś chcieć i wierzyć, że to jest możliwe do osiągnięcia. Stąd w mojej wieloletniej praktyce jedno z najczęstszych pytań, jakie słyszę od managerów, to – Czy pracodawcy mogą obecnie jeszcze czymś zmotywować swoich pracowników, skoro tak trudno zmotywować kogoś od zewnątrz? Ależ mogą, jeśli z jednej strony postawią przed pracownikiem inspirujące i ciekawe cele, z drugiej zaś usuną demodulatory w postaci krytyki, destrukcyjnego środowiska i braku zainteresowania ze strony szefa. Jest wówczas szansa, aby zachęta i pochwała stały się kluczowymi motywatorami na drodze do sukcesu każdej pracującej osoby, zespołu, a w efekcie całej organizacji. Wszak mówienie podwładnym, że dobrze pracują i zachęcanie ich do tego, aby w przyszłości byli jeszcze lepsi, to bardzo tanie czynniki, niewymagające nakładów finansowych, kredytów w banku czy oszczędności na budżetach, a o to przecież w firmie również chodzi. Należy jedynie pamiętać, że każdy pracownik ma w pracy jakieś sukcesy i choćby były one niewielkie, np. parzenie najlepszej w firmie kawy, spróbujmy go na tym „przyłapać”. Wyślijmy mu sygnał, że jesteśmy świadomi jego dobrych stron. Skutki będą zaskakujące. Zatem podsumowując, zgodzicie się Państwo, iż najbardziej motywującymi czynnikami jest po prostu inspirująca praca, która jest wyzwaniem, oraz szef, który nie pozostaje bierny na działania swoich podwładnych. Bo komu chciałoby się owocnie pracować z takim, który po kilku miesiącach współpracy nie jest w stanie zapamiętać choćby naszego imienia. A jeśli mamy dysonans w postaci: „u jednego szefa byłem świetny, a u innego sobie zupełnie nie radzę”, cóż… potrzebna jest zmiana. Zmiana szefa albo pracy. magazyn lubelski 6[21] 2014

67


kuchnia

S

O jagodach

łynne powiedzenie Marszałka Józefa Piłsudskiego, że „Polska jest jak obwarzanek: wszystko co najlepsze na zewnątrz, a w środku dziura” (w znaczeniu nic; nic niewarte), jest nadużywane w dzisiejszych czasach. Nadużywane z powodu nieporozumień i niezrozumienia historii; niektórym ludziom wydaje się, że jak Lubelszczyzna dzisiaj graniczy z Białorusią i Ukrainą, to leży na kresach, a tym samym jest fajnym fragmentem wspomnianego obwarzanka. Nie, nie, nie, Szanowni Państwo, lubelskie leży po prawej stronie Wisły, między Wisłą a Bugiem. Kresy są natomiast za Kamieńcem Podolskim, Kołomyją, Brasławem czy Zaleszczykami, a na pewno daleko za Wilnem, Pińskiem, Tarnopolem czy Stanisławowem. Spoglądając na mapę II Rzeczpospolitej, widzimy w samym centrum mapy, co? – województwo lubelskie! Dziurę!

Wspominam o tym, gdyż zawsze gdy jestem w sezonie jagodowym na Pomorzu, a dokładniej w Trójmieście, delektuję się wspaniałymi wyrobami cukierniczymi, które skosztować można w wielu miejscowych cukierniach. Jagodzianki, bo o nich mowa, są pysznymi wyrobami cukierniczymi, zresztą jak wiele przeróżnych

Na śniadanie lub podwieczorek kawa i jagody z bitą śmietaną

68

wypieków przygotowywanych przez trójmiejskich cukierników i piekarzy. Dlaczego o tym piszę? Bo u nas jagodzianek nie ma, a jeśli jest cokolwiek o tej nazwie, to niestety wygląda i smakuje jak wszystkie inne drożdżówki lubelskie. W bułce takiej, czy nawet i w pączkach, musisz się człeku natrudzić, by odnaleźć farsz wśród masy ciasta, z którego ugnieciona została buła. A gdzie proporcje ilości wypełnienia w stosunku do ciasta? Jak będziemy chcieli się zapchać pieczywem, to sobie chleb kupimy, po prostu. Podobnie dzieje się, niestety, z cebularzami – lubelskim tradycyjnym wypiekiem. Coraz częściej oferowane są placki o kształcie przyklepanego kretowiska, niemające nic wspólnego z cebularzem, który powinien być maksymalnie płaski, przypieczony, chrupki, posypany dużą ilością cebuli i maku. Takie się kupowało na Biernackiego u Królikowskiego czy na Lubartowskiej u Pierzchalskiego.

magazyn lubelski 6[21] 2014

Chrońmy nasze DZIEDZICTWO, ale nie DZIADOSTWO! Dla osłody podaję przepis na torcik bezowy, który to również przywiozłem z Trójmiasta od swojej cioci Grażyny. Torcik bezowy z jagodami (i/lub malinami, itp) Składniki: 5–6 białek, 300 g cukru pudru, szczypta soli, łyżeczka mąki kukurydzianej, łyżeczka octu winnego, 500 ml śmietanki kremówki, 1 łyżeczka cukru wanilinowego, ok. 500 g owoców (jagód, malin itp.), dodatkowo może być 250 g serka mascarpone. Białka ubijamy ze szczyptą soli na średnio sztywną pianę, a następnie dodajemy cukier, cały czas mieszając, aż masa będzie lśniła. Dodajemy ocet i mąkę. Piekarnik nagrzewamy do 180°C. W okrągłej tortownicy rozkładamy papier do pieczenia, na który wykładamy ubitą pianę z białek. Zmniejszamy temperaturę w piekarniku do 150°C i wstawiamy bezę. Pieczemy 30 min. Po tym czasie wyłączamy piekarnik i pozostawiamy w nim bezę przez następne 30 min, aż podeschnie i wystygnie. W tym czasie przygotowujemy bitą śmietanę lub krem. Śmietankę kremówkę (ew. dodajemy do niej serek mascarpone) i cukier wanilinowy ubijamy. Owoce myjemy, suszymy. Na upieczonym spodzie bezowym układamy bitą śmietanę, a na nią warstwę owoców. Bardziej „bogato” to tort stworzony z dwóch placków bezowych, przełożonych jak wyżej masą śmietanowo-mascarponową i jagodami. Przed podaniem tort przynajmniej godzinę powinien chłodzić się w lodówce. Jedzmy jagody bo smaczne i zdrowe. Powodzenia i smacznego.


zaprosili nas

4 Land Art Festiwal

N

(sta)

a terenie Roztoczańskiego Parku Narodowego, który obchodzi w tym roku swoje 40-lecie, miała miejsce kolejna edycja festiwalu sztuki Land Art – Artyści dla Ziemi. W trakcie wydarzenia powstało 13 instalacji przestrzennych, głównie na szlaku turystycznym Zwierzyniec – Florianka. Do współpracy zaproszono artystów z Polski, Łotwy, Ukrainy i Holandii, m.in.: Bolesława Stelmacha, Laurę Bistrakovą, Karin van der Molen, Aleksandra Nikitiuka. W ramach festiwalu odbyły się również warsztaty fotografii otworkowej, spacer wernisażowy, piknik oraz koncert legendarnego krakowskiego zespołu „Osjan”. Inspiracją i hasłem przewodnim tegorocznego festiwalu było drzewo, jako symbol powrotu do korzeni, wspólnoty, korelacji z naturą i poszukiwania nowych rozwiązań w sztuce. Pomysłodawcą i kuratorem festiwalu jest Jarosław Koziara, zaś organizatorami jest fundacja Pracownia Zrównoważonego Rozwoju we współpracy z fundacją Latająca Ryba. (Michał Wójcik)

Zasmakuj w tradycji

N

(fó)

a jeden dzień kraśnicki rynek zamienił się w wielką plenerową kuchnię. Festyn został zorganizowany przez LGD Ziemi Kraśnickiej jako podsumowanie projektu „Zasmakuj w tradycji”, w ramach którego odbywały się warsztaty kulinarne promujące regionalne potrawy i tradycyjne produkty. W konkursie na najlepszą potrawę regionalną wygrał Witold Grudziński za kapustę z grzybami pieczoną w piecu chlebowym. W konkursie grillowania całkiem dobrze powiodło się samorządowcom, którzy m.in. przygotowali pstrąga. (maz)

magazyn lubelski 6[21] 2014

69


zaprosili nas

Urodzinowo i jubileuszowo

Z

(fó)

okazji urodzin Muzeum Zamoyskich w Kozłówce została otwarta wystawa „...zaczęło się w Kozłówce. Historia dokonań pierwszego muzeum w powojennej Polsce (1944–2014)”. W pałacowej Teatralni prezentowane są dokonania kilku pokoleń ludzi, zaangażowanych w losy dawnego pałacu Zamoyskich i zgromadzonej przez nich kolekcji. Oprócz przykładów użytkowego i artystycznego wyposażenia wnętrz znajdziemy tu również archiwalne fotografie, wydawnictwa, muzealne kalendarze oraz foldery, zaproszenia i plakaty związane z działalnością muzeum. Z okazji urodzin wstęp na wystawę jest bezpłatny. (maz)

70

magazyn lubelski 6[21] 2014

W muzycznym folklorze

W

(maks)

Kazimierzu Dolnym już po raz 48. miał miejsce Ogólnopolski Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych. Wystąpiło prawie 800 artystów z 14 województw. Doroczną nagrodę Kazimierską Basztę przyznano w pięciu 5 kategoriach ‒ kapel, zespołów śpiewaczych, solistów instrumentalistów i śpiewaków oraz folkloru rekonstruowanego. Tę najbardziej znaną na Lubelszczyźnie imprezę folklorystyczną zakończył koncert Kapeli ze Wsi Warszawa. Od 1968 r. festiwal organizowany jest przez Wojewódzki Ośrodek Kultury w Lublinie. (Ewa Siek)


zaprosili nas

W Puławach na jazzowo

W

(Mateusz Grzegorczyk)

dniach 10–20 lipca w Puławach na fanów jazzu czekały 44. Międzynarodowe Warsztaty Jazzowe. Organizatorem warsztatów byli: Puławski Ośrodek Kultury „Dom Chemika”, Fundacja Jazz Jamboree oraz Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, które zainicjowało wydarzenie w 1970 roku. Prócz zajęć warsztatowych uczestnicy mogli bawić się na koncertach, improwizacjach jazzowych, wspólnym muzykowaniu, tzw. jam sessions, oraz skorzystać z wykładów prowadzonych przez kadrę światowej sławy muzyków. Gwiazdą tegorocznej imprezy był Kevin Mahogany. Wokalista jest twórcą takich zespołów, jak: „Mahogany” czy „The Apollos”, od niemal 20 lat współpracuje z wytwórnią Warner Bros, gdzie tworzy teledyski do własnych utworów. Warsztaty zakończyły się wspólnym odśpiewaniem przez uczestników i kadrę utworu „Come Dance With Me” – tytułowego przeboju z obsypanego nagrodami Grammy albumu Franka Sinatry. (Michał Wójcik)

Kazimiernikejszyn

K

(maks)

azimierskie kamieniołomy ‒ wyjątkowe krajobrazowo i turystycznie miejsce w trakcie weekendu 11‒13 lipca zamieniło się w centrum sportu, imprez i wypoczynku. Landkitting, łodzie pychowe, park linowy, rajdy rowerowe, bieg kanionem i freesbie. Na scenie wystąpili m.in. grupa Voo Voo, na czele z liderem Wojciechem Waglewskim. Zespół wystąpił wraz z grupą folkową Trebunie-Tutki. Nie zabrakło także innych akcentów muzycznych, wystąpiły zespoły Lao Che, Łąki Łan i miejscowe Dziady Kazimierskie. Kazimiernikejszyn to nowa impreza łącząca rekreację i muzykę. I pomyśleć, że miał tu powstać kompleks hotelowy. (Michał Wójcik)

(Mateusz Grzegorczyk)

(Katarzyna Samorek) (Katarzyna Samorek)

magazyn lubelski 6[21] 2014

71


lipiec/sierpień/wrzesień 2014 acji w Kraśniku. Gościem specjalnym jest zespół „Budka Suflera”, który zagra swój pożegnalny koncert.

18 lipca–2 sierpnia LUBLIN

Cykl Warsztatów „Czuję miętę do Lublina”

W programie oprócz propagowania aktywnego zwiedzania i miłości do fotografii, przewidziane są warsztaty ceramiki, szablonu, decoupage’u, wykłady i prezentacja tych osób, instytucji i portali, które swoją działalnością promują Lublin.

koncertów muzycznych. W tym roku LAF koncentruje się na indyjskiej kinematografii, odcinającej się od ogólnie znanego Bollywood.

2–10 sierpnia KAZIMIERZ DOLNY JANOWIEC

3 sierpnia

W tym roku zobaczymy alternatywną stronę kina oraz pokazy filmów nagrodzonych w Cannes, Berlinie, Venecji czy Rotterdamie.

5 runda OML w Stanisławce

Festiwal Filmowy „Dwa Brzegi”

STANISŁAWKA

Na torze Stanisławka w gminie Wąwolnica będą rywalizować zawodniczki i zawodnicy w najlepszych zawodach polskiego MX.

9–10 sierpnia JANÓW LUBELSKI

Festiwal Kaszy „Gryczaki”

Janów Lubelski zaprezentuje nam dwudniowe święto kaszy. Przygotowane zostaną liczne potrawy: gryczaki, jaglaki, pierogi z kaszą a także różne rodzaje nalewek regionalnych z żurawinówką na czele, których będzie można skosztować.

24–27 lipca LUBLIN

Carnaval Sztuk-Mistrzów

2 sierpnia TOMASZÓW LUBELSKI

Pokaż skillsy 25–26 lipca ZAMOŚĆ

To impreza, na której odnajdą się amatorzy bmx i deskorolki, grafficiarze oraz wielbiciele breakdance i zespołu TRZECI WYMIAR.

6 sierpnia NAŁĘCZÓW

30. Balonowe Mistrzostwa Polski

W zawodach weźmie udział aż 37 załóg, a niebo zapełni się kolorowymi balonami. Loty sportowe będą się odbywać codziennie w godz. 6.00-8.00 i 18.00-20.00.

Jazz Festival „New Cooperation”

Wystąpią: LAY D FUNK, F.O.U.R.S.Collective – Treezz, Girls Band „EWELYNKE”, Janusz Muniak Quintet, Janusz Skowron Quartet featuring Krzesimir Dębski.

13–16 sierpnia ZAMOŚĆ

Zamojski Festiwal Filmowy „Spotkania z historią”

8–17 sierpnia ZWIERZYNIEC

27 lipca LUBLIN

Żniwowanie w Skansenie

al. Warszawska 96, godz. 11.00‒17.00

2 sierpnia Dni Kraśnika

KRAŚNIK

Wydarzenie odbędzie się na stadionie Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekre-

15. edycja Letniej Akademii Filmowej

LAF to 10 dni, w trakcie których odbędą się projekcje 300 filmów, wygłoszonych zostanie ok. 60 prelekcji krytycznych, a także odbędzie się ok. 30 spotkań z reżyserami oraz 8

Na Rynku Wielkim w Zamościu obejrzymy projekcje konkursowe filmów o tematyce dokumentarnej i reportażowej poświęconej 70. rocznicy Powstania Warszawskiego i 100. rocznicy wybuchu I wojny światowej. Festiwal jest inicjatywą TVP Historia i Centrum Kultury Filmowej „Stylowy” w Zamościu, podczas którego przyznawane są statuetki Zamość Perła Renesansu.


lipiec/sierpień/wrzesień 2014 14–17 sierpnia LUBLIN

Jarmark Jagielloński

Jarmark Jagielloński jest to wydarzenie artystyczno-kupieckie, podczas, którego spotkać można kupców z Białorusi, Ukrainy i różnych stron Polski.

20–23 sierpnia PUŁAWY

VIII Letnie Warsztaty Bluesowe

Puławski Ośrodek Kultury „Dom Chemika” ul. Wojska Polskiego 4

15–16 sierpnia

28–30 sierpnia LUBARTÓW

L’Art Festiwal Lubartów

Ideą festiwalu jest wielka sztuka dla mniejszych miejscowości.

5–28 września PUŁAWY

Cristian Ruta-Fulger „Struktury intuicyjne”

Puławski Ośrodek Kultury „Dom Chemika”, ul. Wojska Polskiego 4

31 sierpnia RADAWIEC

OPOLE LUBELSKIE

Dożynki powiatowe

Chonabibe

Park Miejski

7 września PANASÓWKA – gmina Tereszpol

Gwiaździsty Rajd Rowerowy

16 sierpnia STĘŻYCA – Wyspa Wisła

Festyn rodzinny

W ramach obchodu Międzynarodowego Dnia Pozytywnie Zakręconych wraz z uroczystą Galą Finałową II edycji Ogólnopolskiego Konkursu o Tytuł Honorowy „Pozytywnie Zakręcony”.

Start zorganizowanymi grupami z Biłgoraja, Tereszpola, Józefowa, Tomaszowa Lubelskiego, Zwierzyńca i Szczebrzeszyna. Koniec trasy na Wzgórzu Polak we wsi Panasówka. Celem rajdu jest upamiętnienie zwycięskiej bitwy pod Panasówką z 3 września 1863 roku.

22–24 sierpnia KRASNYSTAW

44. Ogólnopolskie Święto Chmielarzy i Piwowarów Chmielaki Krasnostawskie

Dwudniowe koncerty, stoiska z wystawionymi browarami z Polski i zagranicy. Zorganizowany największy Konkurs Piw, Bal Chmielarza i wybory Miss Chmielaków.

4–7 września LUBLIN

Europejski Festiwal Smaku

Nie wszyscy wiedzą, że kultura i tradycje mają znaczący wpływ na lubelskie kulinaria. Oprócz dań znakiem rozpoznawczym festiwalu jest bogaty program kulturalny. W tym roku gwiazdą będzie legendarny zespół Omega.

19–23 sierpnia KAZIMIERZ DOLNY

Pardes Festival

Na festiwal zaprasza Fundacja Spichlerz Kultury. Program oferuje spotkania poświęcone m.in. historii Kazimierza i słynnej polsko-żydowskiej kolonii artystycznej, twórczości urodzonego w Kazimierzu malarza Chaima Goldberga, kulturze romskiej, prozie Jerzego Ficowskiego oraz projektowi Muzeum Historii Żydów Polskich „Muzeum na kółkach” Ponadto dużo wędrówek po kazimierzu, spotkań i interesujących rozmów.

22–24 sierpnia

19 września

LUBLIN

LUBLIN

V Festiwal Kultury Dalekiego Wschodu Nejiro 2014

Debata pt: „Kobieta jest…”

Organizowana przez Fundację Bezmiar w Lubelskim Parku Naukowo – Technologicznym. ul. H. Dobrzańskiego 3.

4–7 września 23–24 sierpnia ŚWIDNIK

Spotkania Teatrów Ulicznych

LUBLIN

„Smakuj życie – Kultura Bez Przemocy”

Cykl warsztatów w ramach Europejskiego Festiwalu Smaków.


wizytownik

rogowo.weebly.com rogowo.weebly.com Najpiękniejsza plaża nad polskim morzem 669 433 161

rgbdruk.pl

Gospoda Sto Pociech 22-100 CHEŁM ul. Pocztowa 38 tel. 889 555 626, 82 542 11 05

Mo¿esz tanio podró¿owaæ do najatrakcyjniejszych zak¹tków województwa lubelskiego! SprawdŸ nasze oferty promocyjne! www.przewozyregionalne.pl

LAJF

magazyn lubelski

LAJF

magazyn lubelski


magazyn lubelski 6[21] 2014

75


76

magazyn lubelski 6[21] 2014


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.