LAJF Magazyn Lubelski #26

Page 1


NAJWIĘKSZY SALON Z ZEGARKAMI NA LUBELSZCZYŹNIE – PONAD 1000 ZEGARKÓW I PONAD 20 MAREK W JEDNYM MIEJSCU

C.H. E. Leclerc, ul. Tomasza Zana 19, Lublin www.zegarki-sklep.com www.jubiler-korn.pl



od redakcji

Grażyna Stankiewicz

T

rochę powiało strachem. Od 1 marca każdy mężczyzna w wieku poborowym może na ochotnika zgłosić się na szkolenie wojskowe. Znajomi już myślą, jak uchronić swoich synów na wypadek mobilizacji. Mamy sojusze, jesteśmy w NATO, ale jak pokazuje historia, zagrożenie zawsze jest realne, zwłaszcza przy takim położeniu, jakie ma Polska. No i bierne przyglądanie się temu, co ma miejsce za naszą wschodnią granicą. Z jednej strony udawanie, że nic się nie dzieje, jest przyzwoleniem. Z drugiej strony martwienie się na zapas to niepotrzebne sianie niepokoju. Jesteśmy w środku nowoczesnej Europy. I lepiej, żeby tak zostało. Naturą „LAJF magazyn lubelski” jest obserwowanie naszej najbliższej codzienności i przekładanie jej na ciekawe teksty i interesujący serwis fotograficzny, wydobywanie z naszego życia tego, obok czego przechodzimy w ciągu dnia, a co na naszych łamach nabiera nowych barw. To numer szczególny – w głównej roli z uważanym za geniusza lubelskim grafikiem Andrzejem Kotem, z dynamicznie żyjącym i równie mocno grającym „Ladies Quartet”, historią wiejskiego listonosza i wyprawą śladami rajdu Dakar. Są też goście specjalni – Filip Bajon z plejadą znakomitych polskich aktorów na planie filmu „Panie Dulskie” i Artur Barciś, któremu mistrzowsko udała się premiera musicalu „Trzy razy Piaf ”. Nowy „LAJF magazyn lubelski” ‒ z życzeniami spokoju w nas samych i wokół nas oraz cieszenia się wiosną i pięknem Świąt Wielkanocnych.

4

magazyn lubelski 2[26] 2015


HOTEL GACA SPA TO JEDYNE TAKIE MIEJSCE W POLSCE Spraw sobie inspirujący prezent i przywitaj wiosnę lekko, radośnie i z motywacją do dalszego działania. A wszystko to osiągniesz dzięki niezwykłemu turnusowi odchudzającemu „Starter motywacyjny” w hotelu GACA SPA!

Start już 19 kwietnia, zapisy już trwają! Hotel GACA SPA to wyjątkowe miejsce w Kazimierzu Dolnym stworzone przez Konrada Gacę, inspiratora zmian, specjalistę żywieniowego i trenera, twórcę przełomowego programu Mądrego Odchudzania GACA SYSTEM.

Tylko tu zyskasz wspaniałą dawkę motywacji, osiągniesz bardzo dobry spadek wagi i będziesz trenować z gwiazdami, takimi jak tancerka Iwona Pavlović i mistrzyni karate Justyna Marciniak! Pacjenci, mający do zrzucenia ok. 30–40 kg, mogą zgubić w czasie turnusu od 4 do nawet 9 kg!

W szczególności polecamy najbardziej motywujący i najkorzystniejszy cenowo pakiet Double! Zabierz na turnus bliską Ci osobę, z którą wspólnie zrzucisz zbędne kilogramy. We dwoje odchudzać się jest łatwiej i taniej!

W programie turnusu także warsztaty motywacyjne i wykład kulinarny, podczas którego przekonasz się, jak wspaniała jest kuchnia fit – bez soli i cukru!

Kazimierz Dolny zapewni Ci wyciszenie i relaks, a nasz hotel komfortowe warunki pobytu. Dodatkowym relaksem będzie wizyta w naszej strefie Spa.

Przekonaj się, że w hotelu GACA SPA do zdrowia i relaksu podchodzi się w sposób kompleksowy.

Hotel GACA SPA | ul. Szkolna 29, 24-120 Kazimierz Dolny Więcej informacji pod numerem telefonu: 81 88 100 10 lub na stronie: spa.gacasystem.pl


SPIS TREŚCI od redakcji

4

Grażyna Stankiewicz. Trochę powiało strachem.

8

Paweł Chromcewicz. Im gorzej, tym lepiej.

pirat śródlądowy kocia kołyska

9 Grażyna Stankiewicz. Zając w buraczkach. 10 tygiel z okładki

12

Najpiękniejsza fabryka na ziemi. Z Marianem Rybakiem, Prezesem Zarządu Grupy Azoty Puławy rozmawia Marta Mazurek. foto Sławomir Kłak, Daniel Mróz

ludzie

str. 12

18 22 26

Wszystkie dziewczyny Justyny. tekst Patrycja Woźniak, foto Paweł Waga

32

Opowieść wielkanocna. tekst Aleksandra Biszczad, foto Maks Skrzeczkowski

Świat według listonosza. tekst Maciej Skarga, foto Krzysztof Stanek Życie na krechę losu. tekst Maciej Skarga, foto Jarosław Koziara, Michał Fujcik

społeczeństwo biznes

38 Renesans tradycji i dobrego smaku. tekst Marta Mazurek, foto Marek Podsiadło 42 Biznes a Cavaliada. tekst Maciej Skarga, foto Krzysztof Stanek 44 biz-njus nasi podróżnicy

48

Pot, lód i piach. Zima w Maroku. tekst Iza Wołoszyńska, foto Iza i Wojciech Wołoszyńscy

52

Zamek w Krupem. Rzekoma siedziba sławnego banity. tekst Zbigniew Lubaszewski

bliski horyzont foto Zbigniew Lubaszewski, archiwum

film

str. 18

54

Jak to z dulszczyzną w Lublinie bywa. tekst Aleksandra Biszczad, foto Marcin Pietrusza

57

SmartLublin/Oko Cadyka

księgarnik teatr

58 Trzy razy Piaf. tekst Maciej Skarga, foto Michał Fujcik, Grzegorz Winnicki 62 kultura – okruchy moda

64

Eko haute couture. tekst Aleksandra Biszczad, foto Agnieszka Kot, Sylwia Watracz, Adrianna Macierzyńska, Bartosz Łukasiewicza

integracja

str. 26

66

Aktywna rehabilitacja. tekst Maciej Skarga, foto Marek Podsiadło

67

Marzena Boćwińska. „Puk! Puk! Mieszka tam ktoś?” O taśmie i ładzie moralnym sadyzmu.

68

Michał P. Wójcik. O tymbalikach, dryglach, galercie i innych auszpikach.

69

Najmłodsze dziecko Fiata/Bal Polski w Londynie/Klub Otoczenia Biznesu/Majdan w Warszawie/

pedagog kuchnia zaprosili nas Tatvamasi w Teatrze Starym/Dzień Kobiet w remizie/NeoKlez w doborowym towarzystwie/Tarasy Zamkowe otwarte/Taniec sprzeciwu/Gala Angelusan

kalendarium imprez

74

str. 48 6

magazyn lubelski 2[26] 2015

marzec/kwiecień 2015


LAJF magazyn lubelski Lublin 20-010 ul. Dolna Panny Marii 3 www.lajf.info e-mail: redakcja@lajf.info, redakcjalajf@gmail.com tel. 81 440-67-64, 887-090-604 Redaktor naczelna: Grażyna Stankiewicz (gras), g.stankiewicz@lajf.info

REKLAMA i MARKETING: Bartosz Pachucy b.pachucy@lajf.info reklama@lajf.info praca@lajf.info Wydawca: KONO media sp. z o.o, 20-010 Lublin ul. Dolna Panny Marii 5 Prezes Zarządu: Piotr Nowacki (now) p.nowacki@lajf.info

Regon 061397085, NIP 946 26 38 658, KRS 0000416313 e-mail: kono.media.sp.zoo@gmail.com

Okładka: Marian Rybak, foto (Sławomir Kłak)

Sekretarz redakcji: Aleksandra Biszczad a.biszczad@lajf.info Korekta: Magdalena Grela-Tokarczyk Współpracownicy i korespondenci: Izabella Kimak (izk), Jola Szala (jos), Michał Fujcik (fó), Robert Kuwałek (kuw), Katarzyna Kawka (kk), Maciej Skarga (ms), Marzena Boćwińska (boć), Tomasz Chachaj (tom), Wojciech Santarek (santi), Marek Podsiadło (pod), Marta Mazurek (maz), Adam Jabłoński (jab), Izolda Wołoszyńska (izo), Jerzy Janiszewski (jan), Klaudia Olender (kol), Aleksandra Biszczad (abc), Patrycja Woźniak (pat), Ilona Dąbrowska (ido), Tomasz Moskal (mos), Paweł Chromcewicz (chro), Mateusz Grzeszczuk (mat). Foto: Marcin Pietrusza (qz), Maks Skrzeczkowski (maks), Daniel Mróz (mró), Michał Patroń (moc), Olga Michalec-Chlebik (mich), Olga Bronisz (obro), Krzysztof Stanek (sta), Robert Pranagal (gal), Katarzyna Zadróżna (kat). Grafika & DTP: Michał P. Wójcik tel. 665 17 22 01

ISSN 2299–1689

Treści zawarte w czasopiśmie „LAJF magazyn lubelski” chronione są prawem autorskim. Wszelkie przedruki całości lub fragmentów artykułów możliwe są wyłącznie za zgodą wydawcy. Odpowiedzialność za treści reklam ponosi wyłącznie reklamodawca. Redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów tekstów, nadawania śródtytułów i zmiany tytułów. Nie identyfikujemy się ze wszystkimi poglądami wyrażanymi przez autorów na naszych łamach. Nie odsyłamy i nie przechowujemy materiałów niezamówionych. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wydawnictwo ma prawo odmówić zamieszczenia ogłoszenia i reklamy, jeśli ich treść lub forma są sprzeczne z linią programową bądź charakterem pisma (art. 36 pkt. 4 prawa prasowego) oraz interesem wydawnictwa KONO media sp. z o.o. Egzemplarz bezpłatny.

Prenumerata

Cena prenumeraty rocznej: 59 zł brutto Nr konta: V oddział Bank Pekao S.A. 42 1240 1503 1111 0010 4544 7511

Adres odbiorcy: KONO media sp. z o.o ul.Dolna Marii Panny 3 20 – 010 Lublin

Oświadczenie: „Wyrażam zgodę na przesyłanie mi przez KONO media sp. z.o.o. ul Dolna Panny Marii 3, 20-010 Lublin, czasopisma "LAJF magazyn lubelski" zawierającego materiały reklamowe i promocyjne. Oświadczam ponadto, że jestem osobą pełnoletnią oraz, że wyrażam zgodę na umieszczenie moich danych osobowych w bazie danych KONO media sp.z.o.o. wydawcy czasopisma „LAJF magazyn lubelski”, a także na korzystanie z nich i przetwarzanie dla celów marketingowych i promocyjnych. Oświadczam, iż wyrażam zgodę na umieszczanie danych osobowych w bazie KONO media sp.z.o.o. wydawcy „LAJF magazyn lubelski” oraz ich przetwarzanie zgodnie z treścią ustawy o ochronie danych osobowych z dn. 29.08.1997 r. (Dz.U.133 poz. 88) wyłącznie na potrzeby wydawnictwa”. KONO media sp.z.o.o. informuje, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania zgromadzonych danych zgodnie z Ustawą o ochronie danych osobowych (Dz.U.1997.133.833).

magazyn lubelski 2[26] 2015

7


pirat śródlądowy

Im gorzej, tym lepiej

Paweł Chromcewicz

C

oraz mniej czytam, oglądam i słucham. To nie znaczy, że w ogóle przestaję czytać lub patrzeć w ekran telewizora. Po prostu, ostro selekcjonuję dostarczany materiał już na etapie wstępnym. Ostatni raz świadomie włączyłem program informacyjny bądź tzw. publicystyczny (gadające głowy) w roku 2010. Stuka mi więc właśnie malutki jubileusz wolności od głupoty, pomówień, nienawiści i małostkowości, bo tym żyje nasz medialny świat.

I jest mi z tym dobrze. Bardzo dobrze! Oczywiście, cały czas wiem, co dzieje się na świecie. Bo jest Internet (też poddany mocnej selekcji). I są media zagraniczne. Zresztą, żeby wiedzieć, co wydarzyło się na świecie właśnie, nie da się korzystać z żadnych Wiadomości, Faktów czy innych Republik, trzeba przejść na BBC World, Euronews, ZDF, Deutsche Welle albo France 24, w zależności od tego, kto w jakim języku coś kuma. Bo w naszych serwisach od – kluczowej dla cen ropy – królewskiej zmiany w Arabii Saudyjskiej czy wymordowania w pień kilku wiosek w Nigerii ważniejsze jest, że Pani Elbanowska, ta od 6-latków, usiadła w Sejmie nie tam, gdzie powinna, albo że Pan Prezydent powiedział w Japonii coś podobno obraźliwego. Oczywiście, media wszystkich opcji przy tej okazji nie piszą „per Pan Prezydent”, lecz „per Komorowski” (dobrze, że nie „Komoruski”). Elegancja, dla której niedościgłym wzorem jest zapewne publicysta Łukasz Warzecha o Pani Premier mówiący „słabo myślący babsztyl, który przypadkiem rządzi moim krajem”. Przy okazji przepraszam wszystkich rzetelnych publicystów – usprawiedliwiam się tym, że tak właśnie Pana Warzechę nazywają media. W takiej oto medialnej rzeczywistości w zdumienie wprawiła mnie lektura obszernego, jak na dzisiejsze standardy, tekstu o Panu Profesorze Tomaszu Trojanowskim, wybitnym polskim neurochirurgu, kierowniku Kliniki Neurochirurgii i Neurochirurgii Dziecięcej szpitala SPSK 4 w Lublinie. Jeszcze bardziej zdumiałem się tym, że portal gazeta.pl dość długo trzymał ten artykuł na swojej czołówce, chociaż przecież mógł tam umieścić inną ważną wiadomość typu „Fatalne oceny Kickera dla Lewandowskiego” albo nie mniej wiekopomną pt. „Wiecznie wściekła matka, ojciec pijak, kradzieże... A potem super kariera. Nadchodzi kres Ibrahimovicia?”. Ta ostatnia naprawdę

Bo w naszych serwisach od – kluczowej dla cen ropy – królewskiej zmiany w Arabii Saudyjskiej czy wymordowania w pień kilku wiosek w Nigerii ważniejsze jest, że Pani Elbanowska, ta od 6-latków, usiadła w Sejmie nie tam, gdzie powinna, albo że Pan Prezydent powiedział w Japonii coś podobno obraźliwego.

8

magazyn lubelski 2[26] 2015

była czołówką w dniu, w którym pisałem felieton. To doprawdy szok, że znakomitość medyczna, na dodatek przedstawiona pozytywnie (przy okazji niskie ukłony i wyrazy szacunku dla Pana Profesora), dość długo wygrywała z doniesieniami o gwiazdach boiska i estrady czy z kolejnymi „mądrościami” wyplutymi przez polityków. Ale równie dużego szoku doznałem, gdy zajrzałem do komentarzy pod artykułem o Panu Profesorze. Dwa przykłady, z wielu podobnych: „(…) dla takich ludzi powinny być otwarte serwery i portale tv i Internetu, wtedy Polska byłaby lepsza, mądrzejsza, szlachetna”. „I co? nie można częściej wrzucać takich interesujących tekstów o interesujących ludziach, zamiast tych samych mord idiotów, którym z otworów gębowych wydobywa się gó…” Mocne. A były jeszcze mocniejsze i wszystkie obsypane morzem plusów przez innych internautów. Okazuje się więc, że ludzi, którzy mają dość bzdur, głupot i nienawiści w mediach i wokół nas jest cała masa. W 2002 roku pracowałem w „Kurierze Lubelskim”. I gdy wówczas zmienialiśmy jego format, wygląd i zawartość, postanowiliśmy, że więcej będzie w nim wiadomości dobrych i pożytecznych. Na otwarcie odnowionej gazety daliśmy materiał o rynku pracy i podpowiadaliśmy, gdzie i jak jej szukać. Potem jeszcze wielokrotnie szukaliśmy „ciepłych” tematów. Z powodzeniem. Jednak minęło 13 lat i dziś właściwie wszystkie polskie media pływają w plotkach, bzdurach i infantylności, wręcz topią się w gó..., że przywołam internautę z powyższego cytatu. Gdyby z naszych serwisów wycisnąć tę miałkość, głupotę i nienawiść, to co by pozostało? Może tyle, ile w angielskiej anegdocie, wedle której przed mikrofonem BBC siada nienagannie ubrany spiker i serwis zaczyna tak: „Dzisiaj nic ważnego się nie wydarzyło”… Niestety, kluczowa dla wielu mediów i polityków reguła: „im gorzej, tym lepiej”, u nas ma się szczególnie dobrze. Cieszę się, że – jak widać – wiele osób ma już tej zasady serdecznie dość.


Zając w buraczkach

kocia kołyska

Grażyna Stankiewicz

N

iby Bożena M., Elżbieta S., Iwona D. i Joanna K., hołdując noworocznym postanowieniom, którym ostatni raz były wierne przez kilka dni rok temu, tym razem postanowiły przesunąć noworoczne spotkanie integracyjne na marzec, tak aby nieco dłużej utwierdzać się w przekonaniu, że takie postanowienia nikomu do niczego nie są potrzebne. Umówiły się na kawę z ajerkoniakiem i pyszne małe co nieco tuż po zajęciach w siłowni. Małomówna tego dnia Joanna K. usiadła niepozornie na brzegu kawiarnianego fotela ze wzrokiem utkwionym w bliżej nieokreśloną dal. Ciężko doświadczona przez los opowiedziała, co wydarzyło się tego dnia.

Dosłownie w jednej sekundzie runęło jej misternie budowane życie z ukochanym mężczyzną. I to nie przez inną kobietę, nie przez kłopoty finansowe i zupełnie nie z powodu odwiecznego sporu, kto po kim powinien używać maszynki do golenia i dlaczego papier toaletowy wisi w łazience wewnętrzną stroną do ściany. Joanna K. poczuła się zdruzgotana, kiedy zobaczyła billboard na ścianie budynku, z którego krzyczało do niej hasło „Życie w konkubinacie to grzech. Nie cudzołóż”. Akurat stała vis-à-vis niego na przejściu dla pieszych, czekając, aż zmieni się światło na zielone. Nie pamięta, ile świateł zmieniło się w międzyczasie, ale wie, że została napiętnowana publicznie i w środku miasta za związek w kilkunastoletnim konkubinacie. Znana ze swojego dużego dystansu do polskiej rzeczywistości Bożena M. uspokoiła przyjaciółkę, przypominając reportaż telewizyjny, nagrany na targu w Garwolinie, w którym sprzedawca trzody chlewnej zapytany przez dziennikarza, co to jest konkordat, najpierw się zawstydził, potem z zakłopotaniem podrapał się po głowie, aż w końcu na jednym wydechu odpowiedział: – Panie, to takie coś, kiedy baba z chłopem żyją na krzyw ryj. Salwę śmiechu przerwało dziwne zachowanie Elżbiety S., której czułe powonienie nie pozwoliło kontynuować konwersacji. Bowiem siedząc blisko Iwony D., poczuła smażone buraczki. Przyjaciółka spłonęła z zawstydzenia, gdyż pracując w największym w mieście urzędzie, narażona jest na zapachy z kuchni, które z braku inwestycji w porządne filtry, snują się urzędowymi korytarzami, nie omijając ani najważniejszych gości, ani pracujących tam osób. W związku z tym mąż Iwony D. na bieżąco jest z urzędniczym menu. W poniedziałek jego żona pachnie pulpetami w sosie koperkowym, we wtorek pulpetami z buraczkami, w środę tłuczonymi ziemniakami z pulpetami, w czwartek sztuką mięsa w sosie własnym z duszoną marchewką z groszkiem,

a w piątek smażoną rybą z ziemniakami i kapustą. Na szczęście weekendy mają tylko dla siebie. – Wiecie, ile można zarobić na prowadzeniu Facebooka? – przy okazji rozmowy o zwyczajach panujących w urzędach zapytała Elżbieta S., która z forum internetowego lokalnego dziennika dowiedziała się, że urząd miasta płaci 77 tysięcy rocznie za prowadzenie swoich dwóch profi- Bożena M. uspokoiła przyjaciółkę, li. Bożena M., z zawodu księgowa, szybko przeliczyła w pamięci, że to przypominając reportaż telewizyjny, wychodzi prawie 6500 miesięcznie, nagrany na targu w Garwolinie, no chyba, że każdy z profili prowa- w którym sprzedawca trzody chlewnej dzi inna osoba, to wówczas jest po zapytany przez dziennikarza, 3250 na głowę. Ale skoro urząd ma już ponad 30 tysięcy polubień, to co to jest konkordat, znaczy, że się kręci. Za to Joanna najpierw się zawstydził, K. w ogóle nie chciała rozmawiać potem z zakłopotaniem o pieniądzach, po tym, jak w Sylwestra postanowiła zapłacić kartą podrapał się po głowie, za fryzjera. Ponieważ terminal od- aż w końcu mówił posłuszeństwa, zadzwoniła na jednym wydechu do męża, który właśnie zatankował odpowiedział: na stacji benzynowej i też nie był w stanie uregulować kartą należ- – Panie, to takie coś, ności. Małżonkowie znaleźli się kiedy baba z chłopem żyją w nie lada kłopocie, gdyż właśnie na krzyw ryj. padł system bankowy. Joanna K. z nieopłaconą fryzurą, jej mąż z zatankowanym na krechę samochodem – dwa puste portfele z bezużytecznymi kartami do bankomatu, niezrobionymi zakupami na sylwestrowe przyjęcie i bez możliwości dojazdu do domu. – Myślimy o emigracji – wyszeptała Joanna K., ale natychmiast wycofała się z pomysłu, bo jeśli wyjeżdżać z własnego miasta, to najlepiej z miejscowego lotniska, ale jak polecieć, skoro Unia Europejska uznała, że pas startowy jest za długi! I tak to jest, jak noworoczne spotkania organizuje się przed Wielkanocą. magazyn lubelski 2[26] 2015

9


tygiel

kity i hity Muzeum pod „obstrzałem”

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko! ko!? ko! ko??! ko! ko! ko!

ko? ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko! ko! ko!

ko!? ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko! ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko? ko! ko! ko? ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!?

ko! ko!

ko! ko? ko! ko!

ko!? ko!

ko! ko! ko! ko!? ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!? ko! ko! ko! ko!

ko! ko!

ko!? ko! ko! ko!

ko! ko!

ko! ko!

! ko! ko!

10

ko! ko!

W Domu Kultury w Woli Gułowskiej koło Adamowa rozegrała się akcja niemal filmowa. Do placówki wkroczyła łukowska policja, rekwirując zbiory i wprawiając dyrektora Karola Ponikowskiego oraz pracowników w stan (co najmniej) osłupienia. Muzeum, które funkcjonuje jako Pomnik Czynu Bojowego Kleeberczyków, wzniesione zostało dla upamiętnienia ostatniej regularnej bitwy wojny obronnej, stoczonej na początku października 1939 roku przez Samodzielną Grupę Operacyjną „Polesie”, dowodzoną przez generała Franciszka Kleeberga. – Wstępnie ustaliliśmy, że broń w tym muzeum przechowywana jest z naruszeniem przepisów „Ustawy o broni i amunicji” – komentuje Marcin Jóźwik, rzecznik tamtejszej policji. Ustawa jednak jasno nakreśla, że przepis ten nie dotyczy zbiorów muzealnych. Problem w tym, że Dom Kultury w Woli Gułowskiej nie jest placówką muzealną. Żeby się nią stał, musi zostać podjęta uchwała Rady Gminy, a Dom Kleeberczyków musi być wpisany do Państwowego Rejestru Muzeów prowadzonego przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Niezbędne jest również oświadczenie, że broń pozbawiona jest cech bojowych. Mimo to jednak absurd goni absurd. Choć broń przechowywana jest tam od 1989 roku, do dziś nie zostały dopełnione formalności. Co ciekawe, część zbioru została przekazana przez tę samą łukowską policję zaledwie kilka miesięcy temu. Przez 25 lat zbiory broni nie budziły niczyich podejrzeń. Absurdem jest również widowiskowe wkroczenie policji do Domu Kultury, której gratulujemy wzmożonej czujności. Jak powiedział Paweł z Tarsu: „Gdzie zaś nie ma Prawa, tam nie ma i przestępstwa”. Jednak „aferowy” wydźwięk tej sytuacji wpisujemy na LAJF-ową listę kitów. (abc)

?!

ko! ko!

magazyn lubelski 2[26] 2015

ko! ko!

ko! ko!

(Archiwum Domu Kultury w Woli Gułowskiej


tygiel

z sieci

Franciszek dla Julki

Koncerty, pokazy mody, biegi charytatywne, licytacje. Wszystko po to, by pomóc Julce Piskorskiej z Lubartowa stanąć na nogi. Dosłownie. Julka urodziła się z hemimelią kości strzałkowych – w obu nogach nie ma kości strzałkowych, skokowych i piętowych. Kości piszczelowe są wygięte, zaś kolana i stopy, w których są tylko po trzy paluszki, są źle ustawione. W Polsce lekarze powiedzieli jej rodzicom, że czeka ją amputacja. Jedyną szansą na normalne życie jest operacja w Stanach Zjednoczonych, jej koszt to bagatela 350 tys. dolarów. Sporą sumę udało się uzbierać, jednak wciąż wiele brakowało. Zdesperowani rodzice Julki zwrócili się o pomoc do papieża Franciszka. Tak brzmiała odpowiedź: „(…) odpowiadając na prośbę skierowaną przez rodziców do papieża Franciszka, włączyła się w nią Stolica Apostolska przez dar przekazany za pośrednictwem Nuncjusza Apostolskiego” – napisał arcybiskup Celestino Migliore. – „Na pomoc w pokryciu kosztów operacji małej Julii Nuncjatura Apostolska w Polsce przekazała wyjątkowy dar – wartościowe przedmioty jubilerskie”. Tym samym kwota jest już uzbierana, a termin operacji wyznaczony został na 27 maja. Postawę Papieża uznajemy za absolutny hit miesiąca. Zresztą nie tylko tego miesiąca. (abc)

Żołnierze Wyklęci, Żołnierze Niezłomni

W lutym 2011 roku Sejm RP uchwalił ustawę o ustanowieniu dnia 1 marca Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Data nie jest przypadkowa, gdyż tego dnia w 1951 roku w więzieniu mokotowskim w Warszawie wykonano wyrok śmierci na siedmiu członkach IV Zarządu Głównego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. Powojenne podziemie niepodległościowe i antykomunistyczne w formie ruchu partyzanckiego w czynny sposób przeciwstawiało się sowietyzacji Polski. W podziemie niepodległościowe było zaangażowanych ponad 120 tysięcy osób. Stali się legendą, jak stracona w Gdańsku w 1946 roku osiemnastoletnia Danuta Siedzikówna pseudonim „Inka”, rozstrzelani rotmistrz Witold Pilecki i major Hieronim Dekutowski pseudonim „Zapora” czy ostatni członek ruchu oporu Józef Franczak, pseudonim. „Lalek”, który zginął w obławie pod lubelskimi Piaskami osiemnaście lat po wojnie – 21 października 1963 roku. W okresie PRL antykomunistyczna działalność „żołnierzy wyklętych” określana była jako reakcyjne podziemie. Podczas tegorocznego Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych w Lublinie odbyło się m.in. uroczyste odsłonięcie Pomnika-Mogiły pomordowanych na Zamku Lubelskim w latach 1944–1954, który znajduje się na cmentarzu przy ul. Unickiej. (maz)

zamojskim Klemensowie, w pałacu, który posłużył jako klasztor, w którym służyła tytułowa Ida. Pałac to przedwojenna siedziba rodziny Zamoyskich. W filmie wystąpili również statyści z okolicznych miejscowości. Pałac nie jest w najlepszym stanie, choć w przypadku surowej scenerii produkcji okazało się to atutem. Od czasów wojny (Screen z filmu „Ida”) mieści się w nim dom pomocy społecznej. Instytucja właśnie jest likwidowana, Oscarowa „Ida” kręcona bowiem warunki nie odpowiadają normom w Klemensowie Oscarów w dorobku polskiej kinematogra- UE. W tej chwili jego przyszłość jest niefii nie mamy zbyt wiele. Statuetka, która pewna, być może powróci w ręce rodziny powędrowała przed laty do Andrzeja Wajdy, Zamoyskich, a konkretnie Marcina Zamoymimo iż bardzo prestiżowa, bo za całoskiego, byłego prezydenta Zamościa. (abc) kształt twórczości, wciąż pozostawiała niedosyt. Nadrobiła to tegoroczna gala Oscarowa – „Ida” została uznana za najlepszy film nieanglojęzyczny. Krytycy twierdzą, że to wyróżnienie jest nawet bardziej prestiżowe niż Oscar w kategorii najlepszy film, ponieważ nominowane w tej kategorii najlepsze filmy nieanglojęzyczne są dalekie od spektakularnych hollywoodzkich produkcji, a tym samym są dużo bardziej artystyczne i mainstreamowe. Ta wiadomość cieszy tym bardziej, że w filmie pojawił się pierwiastek (Archiwum) lubelski. Część zdjęć zrealizowano w pod-

Palmy z Bogucina

Jak sama nazwa wskazuje, Niedziela Palmowa w polskiej tradycji świąt wielkanocnych nie może obyć się bez palm. Najpiękniejsze są oczywiście te, które powstają z płodów ziemi, z zaangażowaniem własnej inwencji i pracy własnych rąk. W Bogucinie koło Garbowa, który słynie z trzymetrowej wysokości palm, ich robieniem zajmują się panie z tamtejszego Koła Gospodyń Wiejskich. Spotykają się nawet kilka tygodni przed świętami Wielkiej Nocy. W ruch idą bukszpan, gałązki z baziami, kłosy zbóż, trzcina, która jest zbierana rok wcześniej przed żniwami, oraz trawa. Najlepsza jest ta wiosenna, jeszcze „niewykwitnięta”. Przez kilka miesięcy trzcina i trawa są suszone w ciemnym, przewiewnym pomieszczeniu, dzięki czemu długo utrzymują kolor. Kropką nad i są własnoręcznie robione kwiaty z krepiny. Na dużej palmie może się ich znaleźć nawet kilkadziesiąt. Każda palma ma swój indywidualny układ kwiatów, np. na skos. Jak podkreśla pani Jadwiga Flisiak z Bogucina, wcześniej nie było tradycji robienia tak dużych palm. Nowy zwyczaj upowszechnił się około 20 lat temu. (maz) magazyn lubelski 2[26] 2015

11


z okładki

Najpiękniejsza fabryka na ziemi ‒ Pochodzi Pan z Żerdzi pod Puławami, ale całe Pana dorosłe życie związane jest z Puławami. Jakie było pierwsze wrażenie bardzo młodego, wówczas dwudziestoletniego chłopaka? Na Pana oczach powstawało nowe miasto, działa się historia... ‒ Puławy pamiętam od początku lat sześćdziesiątych, kiedy przeistaczały się za przyczyną budowy Zakładów Azotowych w nowoczesne miasto. Fabryka była kołem zamachowym zmian zachodzących w mieście, które z dnia na dzień nabierało przemysłowego charakteru. ‒ Niewiele polskich miast miało taką dynamikę rozwoju. Ale rozwój to przede wszystkim ludzie i ich potencjał. Dla osób spoza Puław miasto zawsze kojarzyło się z zupełnie innymi możliwościami niż w innych ośrodkach miejskich na Lubelszczyźnie, a nawet w Polsce. Szkoły na wysokim poziomie, basen, korty, marina, zaopatrzenie, spory odsetek samochodów osobowych, dobre towarzystwo. Miasto zdecydowanie różniące się od innych na Lubelszczyźnie. ‒ Ludzie i rozwój tak. Miasto rozwijało się w oczach, służyło mieszkańcom i pracownikom Zakładów Azotowych. Sam jednak nie bardzo miałem wtedy czas na korzystanie z licznych dostępnych rozrywek w Puławach. Moje ówczesne życie zdominowały praca i studia, które właśnie wtedy podjąłem. Trzeba było też zajmować się rodziną. Na świecie pojawiły się już wówczas dzieci. Dziś z perspektywy lat wiem, że całe życie jestem związany z Puławami jako miastem i fabryką. Choć dziś mieszkam w małej miejscowości pod Puławami, to jednak czuję się nieprzerwanie członkiem tej lokalnej społeczności. ‒ Jednak zanim zaczęło się dorosłe życie i zanim się Pan ożenił, i zanim pojawiły się na świecie dzieci, był dom rodzinny i zakorzeniony od pokoleń model rodziny... ‒ Rzeczywiście. Pochodzę z wielodzietnej rolniczej rodziny. Mam cztery starsze siostry i młodszego brata. Mama zawsze zajmowała się tylko domem i nami. Nigdy nie zapomnę tamtych czasów, smaków i zapachów dzieciństwa na wsi. Jednak dość szybko wyszedłem z domu. Po szkole podstawowej zdecydowałem się na naukę w technikum mechanicznym w Świdniku i specjalizację związaną z budową osprzętu samolotów. Niemniej jednak z różnych względów nie zdecydowałem się na dalszy rozwój w branży lotniczej. Po liceum ze względów finansowych musiałem rozpocząć pracę w puławskim Mostostalu. Już po pierwszych trzech latach zdecydowałem się jednak godzić pracę z nauką w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Lublinie, wybierając specjalizację narzędzi i technologii budowy maszyn. Nauka zawsze przychodziła mi z łatwością, więc nie miałem żadnych problemów z godzeniem jej z pracą. ‒ Ma Pan za sobą ciekawą ścieżkę zawodową. Był Pan związany z kilkoma instytucjami i niemal w każdej zaczynał Pan od szeregowego pracownika. To może nauczyć pokory, myślenia firmą, ale też szacunku dla zawodu i pracujących tam ludzi. ‒ Jestem od tylu lat związany z firmą, którą obecnie kieruję, że niewiele chyba może mnie w tej pracy zaskoczyć. Moja kariera zawodowa rozwija się harmonijnie, bez jakichś trudnych przeskoków. Przechodziłem niemal wszystkie kolejne etapy kariery zawodowej. W Azotach zaczynałem od pracy projektanta w biurze projektów, by po kilku latach zostać kierownikiem wielu zagranicznych projektów inwestycyjnych. Nawet

12

magazyn lubelski 2[26] 2015

Z Marianem Rybakiem, Prezesem Zarządu Grupy Azoty Puławy i Wiceprezesem Zarządu Grupy Azoty, domatorem i pasjonatem uprawiania ogrodu, który całe swoje życie związał z ziemią puławską, rozmawia Marta Mazurek. foto Sławomir Kłak, Daniel Mróz


magazyn lubelski 2[26] 2015

13


w zarządzie zaczynałem od stanowiska członka poprzez wiceprezesa, teraz prezesa, a dodatkowo wiceprezesa Grupy Azoty. Te kolejne szczeble kariery pozwoliły mi zapoznać się z firmą w wielu aspektach jej funkcjonowania. Z doświadczenia znam potrzeby pracownika w branży chemicznej, począwszy od pracy ślusarza, którą również wykonywałem. To dziś jest też pomocne w prowadzeniu dialogu społecznego i komunikacji interpersonalnej z zespołem ludzi, którym kieruję. ‒ W latach 1989–1991 był Pan na kontraktach w Iraku i Bangladeszu. Czym zaznaczył się w pańskim życiorysie ten okres pańskiej działalności? ‒ To był dla mnie czas zdobywania nowych doświadczeń zawodowych, poznawania nowych ludzi i kultur. Pamiętam ten okres jako ciągłą konfrontację wiedzy i doświadczeń zdobytych w Polsce z wiedzą i doświadczeniami pracowników z innych części świata. Zdecydowanie było to dla mnie zawodowe i intelektualne wyzwanie. Poza tym egzotyka, do której w tamtym czasie był ograniczony dostęp. Więc z tamtych wyjazdów zostały doświadczenia i dużo dobrych wrażeń.

‒ Grupa Azoty to obecnie jeden z największych koncernów chemicznych w Europie, w której działają zakłady z Polic, Tarnowa, Kędzierzyna-Koźla i Puław. Jak udało się zrzeszyć tak duże zakłady we wspólnej grupie? Dlaczego postanowiliście doprowadzić do takiego scalenia? Czy nie lepiej byłoby, gdyby puławskie Azoty grały tylko do własnej bramki? ‒ To nie do końca jest tak. Konsolidacja polskiej chemii to proces, który trwał wiele lat. To konieczna droga, którą musieliśmy obrać w czasach postępującej globalizacji i łączenia się podmiotów przemysłowych w potężne organizacje. Dzięki tym decyzjom możemy czuć się zdecydowanie silniejsi w Grupie Azoty i nie mam tu tylko na myśli naszej puławskiej spółki, ale wszystkie polskie firmy chemiczne. Grupa Azoty zrzesza obecnie 57 podmiotów i zatrudnia blisko 14 tys. pracowników. Przychody osiągają pułap 10 mld zł – dzięki temu jesteśmy zauważaną na arenie międzynarodowej grupą chemiczną, a w naszym kraju jednym z championów. ‒ Rozsądek szefów zarządów, sztuka negocjacji i kwestie mentalne w zakresie konsolidacji i w czasie jednoczenia w jedną grupę... Jakie temu towarzyszą emocje, ile to trwa, czym jest to poprzedzone? Każdy przecież zamierza ugrać jak najwięcej na rzecz własnego przedsiębiorstwa. ‒ Każda zmiana niesie ze sobą pewne ryzyko. Naturalna jest również pewna niechęć ludzi do zmian. Z perspektywy czasu mogę jednak już podsumować ten proces. W Grupie Azoty jako Puławy udowodniliśmy, że nasze kompetencje technologiczne, inwestycyjne, handlowe mogą być wzorem dla innych pod-

14

magazyn lubelski 2[26] 2015


miotów. Wiele naszych rozwiązań znajduje teraz miejsce w pozostałych firmach krajowych (jak choćby przeprowadzone modernizacje instalacji amoniakalnych), wielu naszych managerów zarządza teraz procesami w całej Grupie. To pokazuje, że puławska spółka jest kołem napędowym polskiej chemii i czujemy się z tego dumni. ‒ Na czym opierała się produkcja w Puławach przez kilkadziesiąt lat? Co było dominantą i na czym głównie opiera się w tej chwili? ‒ Puławskie Azoty były bardzo przemyślanym zakładem chemicznym. Z szacunkiem wspominam inżynierów, którzy kreowali kształt tej fabryki. Oprócz potężnych zdolności produkcyjnych nawozów azotowych, jak mocznik i saletra amonowa, już w latach siedemdziesiątych postawiono na dywersyfikację produkcyjną. W ten sposób powstały bardzo nowoczesne na tamte czasy instalacje do produkcji kaprolaktamu, używanego do produkcji włókien konstrukcyjnych, oraz melaminy, znajdującej zastosowanie w przemyśle meblarskim. Kolejne zmiany wiązały się z unowocześnianiem tych instalacji oraz zwiększaniem zdolności produkcyjnych.

Moje zaś czasy w zarządzie spółki to praca nad poprawą wydajności instalacji oraz rozwój nowych produktów nawozowych. Już w tym roku oddamy do użytku nowy kompleks nawozowy, który będzie zaspokajał potrzeby zmodernizowanego polskiego rolnictwa. To temat na oddzielną rozmowę, ale imponuje mi transformacja polskiego rolnictwa z rozdrobnionych gospodarstw socjalnych w kierunku przedsiębiorstw rolnych. Dziś rolnik to biznesmen, który musi znać się na biologii, fizyce, chemii, a do tego mieć zmysł przedsiębiorczości. ‒ Nowe technologie i współpraca z ośrodkami naukowymi z jednej strony i z drugiej strony – inwestycja w młode kadry. Wydaje się, że bez tego typu współpracy zakłady nie miałyby takich osiągnięć... ‒ Istotnie, kadry i myśl techniczna to cechy, które wyróżniają puławskie Azoty. W Puławach bazują bardzo ważne dla polskiej myśli agrarnej instytuty badawcze, jak Instytut Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa oraz Instytut Nowych Syntez Chemicznych (dawniej Instytut Nawozów Sztucznych). Od lat ściśle ze sobą współpracujemy. Kilka lat temu zainicjowaliśmy również powstanie rolniczego think tanku pod nazwą Centrum Kompetencji PUŁAWY, które skupia w sobie trzy różne punkty widzenia: wrażliwość i doświadczenie przedsiębiorców rolnych, know-how producentów środków produkcji oraz wiedzę i wizję instytucji naukowych zajmujących się tematyką AGRO. Misją Centrum jest promowanie modelu nowoczesnego przedsiębiorcy rolnego oraz dostarczanie wymiernych korzyści wszystkim uczestnikom rynku rolnego. To nowoczesny ośrodek współpracy, a przede wszystkim wymiany informacji i doświadczeń rolmagazyn lubelski 2[26] 2015

15


ników, doradców, naukowców oraz szeroko rozumianego biznesu. Z kolei na poziomie kadr ważna jest nasza ścisła współpraca z puławskim technikum chemicznym. U swoich początków była to szkoła przyzakładowa i kilka lat temu zdecydowaliśmy się wrócić do tych dobrych praktyk. Najlepszym uczniom fundujemy stypendia, wyposażamy pracownie w szkole, szkolimy nauczycieli, oferujemy praktyki, a najlepszym absolwentom gwarantujemy miejsca pracy. Ostatnio nawiązaliśmy też współpracę z Uniwersytetem Marii Curie-Skłodowskiej i w puławskim oddziale rozpoczęliśmy wyższą edukację młodzieży o profilu chemicznym. ‒ Co wyróżnia puławskie zakłady na tle innych tego typu polskich przedsięwzięć – innowacje, kadry, efektywne działania marketingowe? ‒ Na każdym z tych pól mógłbym wykazać, że nasze zakłady są liderem, ale w biznesie najważniejszy jest finalny efekt w postaci wyników finansowych i tu mamy szczególnie czym się poszczycić. Przez ostatnie piętnaście lat co roku wykazujemy dodatni wynik netto, a od wejścia na giełdę w 2005 roku co roku płacimy dywidendę naszym akcjonariuszom. Kilka dni temu zamknęliśmy trudny rynkowo rok 2014, w którym i tak na czysto udało nam się zarobić 225 mln zł. ‒ Rozwój Zakładów Azotowych w Puławach to nieustanna praca w procesie i to od półwiecza. Jakie są dalsze planowane inwestycje i kierunki rozwoju Grupy Azoty, te krótkofalowe i te bardziej przyszłościowe? ‒ W najbliższych latach najważniejsza będzie dla nas budowa nowej elektrociepłowni. To potężne zadanie inwestycyjne i kolejny etap rozwoju puławskiej spółki. Prócz tego będziemy zmieniać formułę produkcji nawozów saletrzanych, tak aby produkcja była tańsza, a produkt był dostosowywany do konkretnych upraw. Mamy jeszcze kilka śmiałych pomysłów na rozwój, ale tu czekamy na odpowiednie zgody korporacyjne. ‒ Historię miejsc tworzą ludzie. Kim są dla Pana ci najważniejsi w Puławach ludzie? ‒ Moja kariera szczęśliwie rozwinęła się tak, że czuję satysfakcję z własnej pracy, z tworzonych relacji zawodowych, współdziałania z innymi ludźmi, którym przecież wiele zawdzięczam. Do ludzi, z którymi szczególnie się związałem tutaj, w Puławach, należą niewątpliwie Włodzimierz Karpiński, który pracował wcześniej w naszej firmie, a teraz współpracuję z nim jako z ministrem skarbu państwa. Jego kariera zawodowa i ta polityczna pokazuje, jakie możliwości daje to miasto i ta firma. Drugą osobą, którą muszę wymienić, jest Paweł Jarczewski, były prezes puławskich Azotów, z którym dziś mam przyjemność dalej współpracować w zarządzie Grupy Azoty. Choć sam pochodzi z Kalisza, to zakochał się w tym miejscu za przyczyną swojej małżonki i mieszka tu na stałe. ‒ A pańscy najbliżsi? Żona nie ma poczucia, że związała się nie tylko z Marianem Rybakiem?

16

magazyn lubelski 2[26] 2015


‒ Przy wsparciu małżonki podołaliśmy wyzwaniom. Mamy dwoje dzieci. Są już samodzielne i mają własne rodziny. Jestem szczęśliwym dziadkiem czworga wnucząt. Bardzo sobie cenię spotkania w gronie rodziny przy różnych okazjach. Teraz w święta wielkanocne będzie właśnie taki rodzinny czas. ‒ Święta są tylko dwa razy w roku. Co prezes jednej z najważniejszych i największych spółek w Polsce robi w wolnym czasie, o ile znajduje trochę wolnego dla siebie? ‒ Prawdę mówiąc, najbardziej interesuję się tym, co wiąże się na co dzień z moją pracą. Trudno na pewnym poziomie obowiązków managerskich dzielić czas pomiędzy pracę, rodzinę i pasje. Ale świat biznesu i nowoczesnej chemii jest naprawdę ciekawy. Na każde hobby trzeba mieć czas. Hobby to także emocje. Dziś wolę je dzielić pomiędzy pracę i rodzinę. Wolny czas ostatnimi latami to naprawdę deficytowy dla mnie towar. Natomiast

gdy już mamy z żoną dla siebie wolną chwilę, to przeznaczamy ją na dość czynny odpoczynek. Luksusem jest możliwość wyjazdu nad jeziora augustowskie. Na co dzień lubimy natomiast spędzać czas w naszym domu z ogrodem. A jak wiedzą wszyscy posiadacze przydomowej zieleni czy jakiejś działki, jest to odpoczynek połączony jednak z pracą. O ogród trzeba dbać. Ale to też potrafi relaksować. Lubię też rowerowe wycieczki w wiejskiej scenerii. ‒ Często patrzy Pan przez okno firmy na krajobraz, jaki tworzą zakłady w Puławach? No i spełnienie. Jak często towarzyszy Panu takie uczucie? ‒ Często. Bez przesady mogę powiedzieć, że jestem stale zakochany w tym miejscu i w tej fabryce, a puławskie Azoty uważam za najpiękniejszą fabrykę chemiczną w polskim przemyśle. ‒ Dziękuję za rozmowę. magazyn lubelski 2[26] 2015

17


ludzie

18

magazyn lubelski 2[26] 2015


tekst Patrycja Woźniak foto Paweł Waga

Wszystkie dziewczyny Justyny

R

ok 2011. Justyna Żukowska szuka chętnych do zagrania w kwartecie. Najlepiej żeby były to kobiety. Dlaczego? Bo są atrakcyjne, wiedzą, czego chcą i mają wyobraźnię. Justyna gra na altówce, Helena Matuszewska, wyrazista buntowniczka, zostaje pierwszymi skrzypcami. Konkretna, acz ciepła Anna Witkowska to drugie skrzypce. No i Marzena Białobrzeska, eteryczna blondynka, gra na wiolonczeli. Zespół zaczyna koncertować i ma już swoją nazwę.

Aranżacją wykonywanych utworów „Ladies Quartet” zajmuje się skrzypek i kompozytor Mikołaj Gąsiorek. To nie lada zadanie, bo oprócz klasyki i muzyki filmowej lubią zagrać mocne rockowe kawałki. W repertuarze obok Mozarta pojawiają się Metallica, ale także i Queen, i muzyka filmowa, m.in. przebój z „Titanica”. Pomysłem Justyny na zespół jest granie coverów, żeby przekonać innych, że na klasycznych instrumentach też można grać takie kawałki. I to się udaje, bo ludzie, słysząc ich aranżacje, dośpiewują sobie słowa. Krok po kroku zdobywają popularność, łamiąc przy okazji stereotypowe myślenie o muzycznych kwartetach. – Każda z nas jest totalnie pokręcona, każda ma jakiegoś bzika. Może dlatego przyjaźnimy się i spędzamy ze sobą dużo czasu. Mamy świetną atmosferę w zespole i dobre relacje. A to ważne, żeby dogadywać się i prywatnie, i zawodowo. Jak coś nie gra między nami, to po prostu rozmawiamy o tym i rozwiązujemy problem – tłumaczy Justyna. Z jednej strony zarabiają, grając na bankietach, sympozjach, warsztatach i ślubach. Z drugiej strony mają na koncie współpracę z zespołami Voo Voo, Zakopower, Pectus czy Perfect oraz Zbigniewem Wodeckim i Małgorzatą Walewską.

Altówka

Justyna ma tatuaż na pół pleców. To czarny tribal. Ma też kilka innych. I jeszcze napis po angielsku „każdy moment jest dobry, by wszystko zmienić”. Dlaczego? Bo nie jest osobą, która będzie siedzieć z założonymi rękami. A tatuaże? Bo są dobre na podsumowanie kolejnych etapów życia. Zamknięcie pewnych rozdziałów i otworzenie nowych. Ma 34 lata i jest strzelcem, co tłumaczy jej zdecydowany charakter. Zresztą musiała sobie jakoś radzić; ma w końcu 3 starszych braci. Jej tata jest prawnikiem, mama animatorem kultury. To pewnie po niej ma zmysł organizacyjny. Justynę trudno zastać wieczorami w domu. Albo gra, albo udziela się towarzysko. Ostatnio zorganizowała koncert charytatywny dla kontuzjowanej koleżanki z teatru. Właśnie taka jest – realnie oceniająca rzeczywistość, twarda, na swój sposób męska, ale i kobieco urocza. Nałogowo czyta książki, często zarywając

noce. Jej namiętnością jest też kino, choć ostatnio głównie domowe. W jej kinotece są i „Kac Vegas” i twórczość Woody’ego Allena. Ale w jej mieszkaniu króluje przede wszystkim muzyka. Wykonawcy? Bezapelacyjnie Queen. Poza rockiem, blues, jazz i Hans Zimmer, autor muzyki filmowej do „Piratów z Karaibów”, „Twierdzy” czy „K2” Kiedy była dzieckiem, chciała zostać geografem. Ale marzenia o badaniu tornad zdominowała sztuka. Mama Justyny, Ewa, zajmowała się teatrem. Dziecięcym, młodzieżowym, lalkowym. Mała Justyna, od kiedy pamięta, jeździła z nią na festiwale i przeglądy, często biorąc w nich udział. W przedszkolu zostały zauważone jej talenty wokalno-taneczne, co skończyło się szkołą muzyczną, a potem studiowaniem edukacji artystycznej w zakresie sztuki muzycznej na UMCS. Swoje życie zawodowe związała z altówką, której dźwięk uważa za piękniejszy od skrzypiec. – Uwielbiam muzykę, uwielbiam grać. Nie zawsze jest łatwo, mamy nienormowany czas pracy, próby się przeciągają, trzeba rano wstawać, ale nie wyobrażam sobie życia bez tego. W życiu muzyka ciągle się coś dzieje. Uwielbiam też podróżować, a zawód muzyka temu sprzyja – podkreśla. Justyna pracuje w Teatrze Muzycznym w Lublinie jako altowiolistka. Mieszka w centrum Lublina. W mieszkaniu ciągle coś zmienia. Uważa, że drobne remonty czy majsterkowanie uwalniają od negatywnych emocji. We wnętrzu jej mieszkania dominują jasne kolory, choć znakiem charakterystycznym jej garderoby jest czerń i srebrna biżuteria. Zawsze właściwie dobrane i w dobrych proporcjach. Zresztą Justyna zawsze musi mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. Może uda się to również z marzeniami. – Chciałabym kiedyś mieć swoją knajpę. Taki lokal ze sceną, gdzie będzie można organizować różne wydarzenia artystyczne.

Pierwsze skrzypce

Helena jest założycielką zespołu „Same Suki”, kobiecej formacji folkowej, w której gra na rebabie tureckim i suce biłgorajskiej – smyczkowym instrumencie ludowym pochodzącym z okolic Biłgoraja. Zespół magazyn lubelski 2[26] 2015

19


od lewej Marzena Białobrzeska, Anna Witkowska, Helena Matuszewska, Justyna Żukowska

20

wprawdzie gra bardzo nowocześnie i prowokacyjnie, jednak nawiązując do polskich piosenek ludowych. Helena pochodzi z gór, ze wsi koło Bukowiny Tatrzańskiej. Do szkoły muzycznej w Zakopanem poszła, by towarzyszyć przyjaciółce, gdy obie miały po 9 lat. Została w niej, a dzieciństwo upłynęło na dojazdach do szkoły. Zapewne nie bez wpływu na jej upodobania była atmosfera muzyki Podhala. Dziś często sięga po mało znane instrumenty i muzycznie oscyluje wokół starszych epok, nawet baroku. Jest wolnym strzelcem i nie wyobraża sobie, że mogłoby być inaczej. Oprócz kwartetu i zespołu, udziela się w kilku innych projektach, głównie folkowych i etnicznych. – Dla mnie bycie muzykiem, artystą, oznacza wieczne szukanie. Ten, kto się zatrzymuje, przestaje być artystą. Granie, wchodzenie w interakcję z różnymi ludźmi, rozwija i wzbogaca – przekonuje Helena. Sprawia wrażenie otwartej i bezpośredniej w kontaktach. Dużo spaceruje i nie wyobraża sobie życia bez książek. Jest życiową racjonalistką, choć lubi eksperymentować z wyglądem, a zwłaszcza włosami. Jej cechą charakterystyczną stały się ciągle nowe fryzury. Nie lubi szufladkowania ludzi i uważa, że każdy ma prawo do wolności, pod warunkiem, że nie krzywdzi innych. Od niecałych 3 lat nie je mięsa, czym wyraża swój sprzeciw wobec cierpienia zwierząt. Jest feministką, jednak nie zgadza się z mitami, które narosły wokół feminizmu.

magazyn lubelski 2[26] 2015

– Bycie feministką dla mnie oznacza partnerstwo, równe prawa kobiet, mężczyzn i wszystkich ludzi, możliwość wyboru – podsumowuje swoje poglądy.

Drugie skrzypce

Anna pochodzi z muzycznej rodziny. Rodzice grali w Filharmonii Narodowej, która w dzieciństwie była jej drugim domem. Jest nauczycielką. W Zespole Państwowych Szkół Muzycznych im. F. Chopina w Warszawie prowadzi klasę skrzypiec. Na początku chciała grać w orkiestrze, rozważała też, czy nie zostać lekarzem. Lubi ludzi, jest typem społecznika. Pomaga innym, ale też sama wychodzi z podbramkowych sytuacji. Lubi działać w grupie, pod warunkiem, że to „gra do jednej bramki”. Chętnie gra koncerty charytatywne. – Podchodzę do nich z takim samym zaangażowaniem, jak do normalnego koncertu, wręcz wierzę, że tak trzeba, że robimy coś dobrego dla kogoś, komu jest to potrzebne. Docenia krótkotrwałe zmiany, jakie przynosi jej życie, ale musi mieć gdzie wracać, bo bardzo ważna jest dla niej stabilizacja. Bez wahania odpowiada, że najważniejsza jest dla niej rodzina. Wolny czas poświęca czteroletniemu synkowi. Jak najwięcej czasu stara się przebywać na świeżym powietrzu, chodzi po lesie, lubi pływać. Twierdzi, że to dobry sposób na dbanie o swoje zdrowie i emocje. Kiedyś zrobiła sobie testy parapsychologiczne, z których wynika, że jej mózg jest tak samo kobiecy, jak


i męski. Może dlatego nie różnicuje ludzi według płci, bo jak mówi, człowiek to człowiek, ale od feminizmu trzyma się z daleka. Jest przeciwniczką skrajności światopoglądowych i uważa, że emancypacja kobiet poszła nieco za daleko. Śmieje się, że w dobrym związku śmieci wyrzucają się same. Dla niej lista zakupów to lista zakupów, a nie dywagacje, co się ugotuje na obiad. Nie lubi kobiecego rozwodzenia się na niektóre tematy, co jest jedną z najbardziej widocznych cech jej męskiej części mózgu. Podobnie jak umiłowanie do żwawej i przewidującej jazdy autem, a nie stereotypowo kobiecego tarasowania drogi.

Wiolonczela

Marzeny babcia była tancerką w balecie w przedwojennym Teatrze Wielkim, więc może po niej odziedziczyła artystyczne zdolności. Też uczy w stołecznej szkole, tyle że w Zespole Państwowych Ogólnokształcących Szkół Muzycznych im. G. Bacewicz, gdzie ma klasę wiolonczeli. Bycie muzykiem jest wpisane w jej życie, choć miała momenty, że chciała rezygnować. – Na szczęście na końcu tych różnych komplikacji jest koncert i wtedy cała wydatkowana energia wraca w dwójnasób i ładujemy baterie na kolejne zadania – podsumowuje swój sposób na życie. Nie ma w domu telewizora, bo sama chce decydować o tym, co i kiedy robi w wolnym czasie. Interesuje się zdrowym odżywianiem się. Jest wegetarianką, ale nie afiszuje się z tym i nie przekonuje wszystkich do rezygnacji z jedzenia mięsa. Ćwiczy jogę i relaksuje się w ciszy. Myśli pozytywnie, energię do działania

czerpie z kosmosu i co jakiś czas stara się zapalić świeczkę dla aniołów. Ze swoimi blond włosami i delikatną urodą sama wygląda trochę jak anioł. Jednak nie ma się co łudzić, bo kiedy może, lubi się ścigać samochodem z innymi kierowcami. Jednak na razie tego nie praktykuje, bo od 4 miesięcy jest matką ślicznej Lilii. Więc chwilowo sporządniała i zdecydowanie ostrożnie jeździ autem rodzinnym. W ogóle jest mocno rodzinna. Najważniejsze są dla niej córki i wiolonczela. Jej dwie starsze córki, szesnastoletnia Gabrysia i czternastoletnia Marysia, też grają na instrumentach i również chodzą do szkoły muzycznej. Starsza z nich już założyła swój kwartet, śmiało więc można powiedzieć, że Marzena kształci nowe pokolenia. Nie tylko na gruncie zawodowym.

Co cztery, to nie jedna

Nie dość, że nietuzinkowe, to jeszcze trudno je podsumować jednym zdaniem. Pod pewnymi względami podobne, przy bliższym poznaniu prezentują swoje odrębne światy. Mieszkają w różnych miastach, angażują się w różne projekty. Starają się spotkać przynajmniej raz w miesiącu. Lubią u siebie spać nawzajem, nadrabiając w ten sposób zaległości w rozmowach niekoniecznie o muzyce. Plany na przyszłość? – Nagrałyśmy demo, zrobiłyśmy zdjęcia, planujemy stronę internetową. Chcemy działać bardziej otwarcie, zaprezentować się szerszej publiczności. Poza tym planujemy wspólne projekty ze znanymi solistami i zespołami – podsumowuje Justyna. Panie i Panowie, oto „Ladies Quartet”. REKLAMA

MPWIK społecznie Jako Spółka wodociągowo-kanalizacyjna prowadzimy szereg działań związanych z produkcją, uzdatnianiem i dystrybucją wody oraz odbiorem ścieków, dzięki czemu codziennie w domach setek tysięcy Lublinian może w kranie pojawić się woda. Jednakże poza naszą działalnością statutową, kierując się zasadami społecznej odpowiedzialności biznesu, staramy się aktywnie i intensywnie działać na rzecz mieszkańców naszego miasta wspierając ich inicjatywy i włączając się w różne akcje społeczne. Bardzo często i chętnie uczestniczymy w festynach organizowanych przez Urząd Miasta Lublin, Rady Dzielnic, Spółdzielnie Mieszkaniowe a także lubelskie uczelnie oraz szkoły. Niewątpliwie wiele osób kojarzy nasz biało-niebieski namiot, w którym zawsze można zaspokoić pragnienie. W tym roku odwiedzając nasze stoisko można było spróbować jak smakuje nasza woda przywieziona prosto z ujęcia. Dzięki temu staramy się uświadomić lublinianom jak dobrej jakości i zdrową wodę mają dostarczaną do swych domów. Podobnie jak w latach ubiegłych oblegane były nasze kurtyny wodne, które w upalne dni dawały ochłodę m.in.: na placu zabaw przy Centrum Kultury na Peowiaków, na Placu Łokietka przed Ratuszem, na Placu Litewskim, na ścieżce rowerowej tuż obok naszej siedziby przy al. J. Piłsudskiego oraz przy UMCS. Konstrukcja kurtyn jest autorskim pomysłem MPWiK, który okazał się tak atrakcyjny, że od 2012 roku sprzedano już ponad 20 deszczownic do innych miast. Od września na szkolnych korytarzach w Lublinie można dzięki naszej Spółce korzystać ze źródełek z wodą pitną. Jest to zdrowa i darmowa alternatywa dla słodzonych napojów tak często kupowanych przez uczniów. Źródełka zostały zamontowane w 15 miejscach na korytarzach lubelskich placówek edukacyjnych – w 7 Szkołach Podstawowych – nr 14, 21, 22, 29, 30, 43, 52, w 4 Gimnazjach – nr 1, 10, 15, 16 oraz w 3 Liceach Ogólnokształcących – nr III, IV i V. W związku z bardzo pozytywną reakcją planujemy kontynuacje akcji i montaż kolejnych źródełek aby coraz więcej lubelskich szkół mogło propagować wśród swoich uczniów zdrowy styl życia – dlatego śledźcie uważnie naszą stronę internetową i Facebooka!

Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Lublinie Sp. z o.o. magazyn lubelski 2[26] 2015

21


ludzie

Świat według listonosza tekst Maciej Skarga foto Krzysztof Stanek

W

staje skoro świt. Nawet nie patrzy przez okno na pogodę. Jaka by nie była i tak zawsze o wpół do ósmej pojawia się na poczcie w Motyczu. Wchodzi do pomieszczenia z workami pełnymi przesyłek. Wraz z innymi wysypuje je na specjalne stoły i sortuje. Wtedy zazwyczaj pojawia się niemal chóralny okrzyk: – O jejku, jak tego dużo. Czy zdążymy, czy zdążymy? Na dalsze wątpliwości nie ma jednak czasu i znając na pamięć swój rejon, wybiera zaadresowane tam przesyłki. Układa wedle trasy, jaką niezmiennie od lat się porusza. Chowa je w tzw. okładkę. Pozostałe pocztowe przesyłki pakuje w sporą torbę i przed jedenastą wyrusza w teren. – Torba zawsze musi być – podkreśla. – Po tym nas poznają. A poza tym w dalszym ciągu, zwłaszcza w terenie, ma ona znaczenie „wychowawcze”. Często rodzice straszą dzieci, że jeśli będą niegrzeczne,to listonosz je w torbie zabierze. Na pewno mało pedagogiczne, ale ponoć skuteczne. Przez pierwsze lata swej pracy, którą zaczynał jako osiemnastolatek, sześćdziesiąt kilometrów trasy dojazdu do adresatów w trzech wioskach pokonywał rowerem. Teraz dojeżdża samochodem. Co jednak nie zmienia faktu, że do niektórych z pięciuset gospodarstw dojść musi pieszo. Zawsze ktoś przecież czeka na wiadomość. Bywa więc, że często idzie do nich po błotnistych lub zaśnieżonych dróżkach. Niektórzy mieszkają tak daleko na obrzeżu wioski, że zajmuje mu to ponad dwadzieścia minut. Kiedy wchodzi do ich domów, zapraszają go na herbatę i opowiadają o tym, co się tu u nich ostatnio wydarzyło. Samotni dziękują także za przyniesienie drobnych zakupów, które dla nich wcześniej robi. – Listonosz to trochę taki psycholog – powiada. – Czasem trzeba człowieka wysłuchać, a bywa, że i pomóc. Nikt go za bardzo nie odwiedza, rodzina często zapomina, a listonosza widzi jednak co jakiś czas. Kiedyś listonosz był jak ten z piosenek. Można powiedzieć, że powołanie. Dzisiaj chyba tylko w terenie tak jest. Chociaż w starszych dzielnicach miast pewnie jeszcze coś z tego zostało. Można powiedzieć, że niezły z niego psycholog nie tylko w stosunku do ludzi. Do zwierząt także. Kiedy więc podchodzi do gospodarskich obejść, od razu otwiera w nich furtki, nie czekając na gospodarzy. Psów się nie boi. Po prostu je przekupił. – Idąc pierwszy raz, brałem ze sobą odpowiednią ilość karmy i podsypywałem im, zanim wszedłem – mówi z uśmiechem. – Teraz cieszą się, gdy czują, że idę. I mam święty spokój. Jest oczywiście kilka, które bez przerwy warczą, ale ich boją się nawet ich właściciele. Pracę kończy o szesnastej, a w domu jest godzinę później. Zanim zaśnie po tak intensywnym dniu, rozmyśla, gdzie by tu znowu powędrować. Wędrówka jest bowiem pasją jego życia i bez niej, co stanowczo podkreśla, byłoby nieciekawe.

22

magazyn lubelski 2[26] 2015


Nie trzeba tak wiele

Konrad Borzdyński ma 38 lat i urodził się w Lublinie. Całe życie jednak był związany z Motyczem w gminie Konopnica. Nigdy nie myślał, że będzie listonoszem. Najbardziej chciał być aktorem. Odwiedził nawet Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Do egzaminów, co prawda, nie przystąpił, ale do dziś potrafi zagrać różne role i bawi tym towarzystwo. Dzięki temu zapewne zaliczył występ w reklamie TVP w Lublinie. Aktorstwo w duszy mu ciągle gra, ale, poza pracą, postawił jednak na swoją wielką pasję – podróże i poznawanie świata. Wędrował już od małego. Będąc kilkunastolatkiem, jeździł po bliskich okolicach swego domu motorowerem, rowerem albo szedł pieszo. Kiedy przychodziła zima, przypinał narty paskami do butów i brnął w śniegu do jakiejś górki oddalonej czasem od jego domu o cztery kilometry. Zjeżdżał z niej kilka razy i wracał. Dzięki temu nauczył się jazdy na nartach i teraz cieszy się możliwością zjazdu nawet z dość wysokich gór. Kiedy już wydoroślał, zaczęły się coraz częstsze kilkudniowe wypady po Polsce. Rowerem, pociągiem albo stopem. Wyprawy po terenie Lubelszczyzny, zwłaszcza po lubelskim Roztoczu, które bardzo lubi, szlakami w Tatrach, Bieszczadach i Karkonoszach stały się niemal codziennością i do dziś pozostały z nim na stałe. Podobnie jak sobotnio-niedzielne wyjazdy rowerem. Jedzie sobie w jakimś kierunku, np. w Lasy Janowskie. Przejeżdża sto kilometrów, rozbija namiot i nocuje w lesie. Następnego dnia kąpiel w jakimś strumieniu i powrót do domu. Czuje

się wtedy zupełnie odświeżony. – Powód takich wyjazdów jest prosty – stwierdza. – Najczęściej trafiam na miejsca, w których jeszcze nie byłem. Raz się jedzie do Paryża, a drugi raz na nasze połoniny bieszczadzkie. Człowiekowi nie trzeba aż tak wiele. Wystarczy, że od tego miejsca, gdzie mieszka, odjedzie nawet parę kilometrów i rozbije namiot nad naszą Bystrzycą i już wróci do domu o wiele zdrowszy.

Brak nudy

Podróże coraz bardziej go wciągały. Zanim jednak ruszył poza Polskę, odbył tę jedyną i jakże wyjątkową. Do swojej dziewczyny. Odległość była niewielka. Raptem czterdzieści dwa kilometry od domu. Ale jak na pasjonata podróży przystało, nie dojechał do niej ani też nie doszedł. Tym razem doleciał. Od urodzenia mieszkał przy lotnisku w Radawcu. Często na nim bywał. Kilka razy udało mu się nawet przelecieć wysłużonym dwupłatowym Antonowem. Wymyślił więc sobie, że do kochanej kobiety najszybciej i na skróty będzie dotrzeć z powietrza. Najlepiej paralotnią. Dzięki pomocy lubelskich paralotniarzy nauczył się latać w okolicach Frampola. Potem przyszły samodzielne loty ze Skrzycznego ‒ najwyższego szczytu Beskidu Śląskiego. Do dzisiaj wspomina ten pierwszy raz, gdy złapał komin powietrzny. Pociągnęło do góry jak dobra winda. Turbulencje trzęsły. Instruktor pokrzykiwał przez radio: – Trzymaj się Kondziu, trzymaj. Dzięki temu wytrzymał, po kilkunastu sekundach strach przeszedł, a on dostrzegł, że lot nad ziemią jest niepowtarzalną przygodą. Był zatem na tyle przygotowany, że swobodnie wystartował z okolicznych

magazyn lubelski 2[26] 2015

23


lubelskich górek i wylądował u swojej Agaty. Był to niezwykle udany start, bowiem dalej już szybują jako małżonkowie. – Zaakceptowaliśmy siebie takimi, jakimi jesteśmy, i po prostu jest nam z tym dobrze – mówi Agata. – Konrad jest wyjątkowym człowiekiem i ciekawym świata. Nigdy się z nim nie nudzę. W kwietniu wybrali się motocyklem w podróż poślubną. Miało być w kierunku Włoch, a potem skręt do Chorwacji. Niestety nie dojechali. Po drodze usłyszeli z radia, że we Włoszech potwornie leje i zatrzymali się w okolicach Jeleniej Góry. Pierwszy nocleg w lesie. Namiot w miejscu, gdzie jeszcze leżał śnieg, a nad nimi wichura łamiąca drzewa. Był strach. Ale mieli też szczęście i nic na nich nie spadło. Potem jednak nocowali już w pensjonacie na zaproszenie przypadkowo spotkanych jego właścicieli. Z kolei pewnego lata płynęli kajakiem po Wieprzu w okolicach Łęcznej. Miało być kilka pięknych dni. Było jednak o wiele krócej. Nagle bowiem kajak uderzył w jakiś podwodny konar i się wywrócił. Cały sprzęt poszedł na dno, a oni po niemałym wysiłku i nieźle przemoknięci wydostali się na brzeg. W Grecji wspólnie odwiedzali miejsca kultury antycznej, a szanowny małżonek oczywiście nie wytrzymał i wdrapał się na Olimp. A w Turcji byli w Istambule, Kapadocji i Pamukkale. Poza oglądaniem zabytkowych budowli nie mogli odmówić sobie wędrówki po bazarach. Kosztowali tutejsze potrawy, zwłaszcza oryginalne kebaby, i zapraszani przez tutejszych mieszkańców na herbatę poznawali ich obyczaje. Sam Konrad miał także w polskich Tatrach w okolicach Łysej Polany dość bliskie spotkanie z niedźwiedziem. Ten jednak na szczęście nie był nim zainteresowany i wolał wyjadanie resztek prowiantu. Natomiast na południu Włoch nad Morzem Tyrreńskim karmił dziki, które nauczyły się jeść dosłownie z ręki. Tam także w nocy do jego namiotu znalazł drogę skorpion. Na szczęście z gatunku o słabszym jadzie – Jak już gdzieś wyjeżdżam, to nie po to, żeby leżeć – podkreśla. – Raczej powiem tak, szwendać się, najczęściej bez wyraźnego zaplanowanego zwiedzania. Wtedy widzi się, że życie płynie tam całkiem inaczej niż sobie wyobrażamy. Co nie znaczy gorzej. Bardzo często jest odwrotnie.

Pełen luz

Jest wiosna. Bassano del Grappa w Włoszech, siedemdziesiąt kilometrów od Wenecji. Konrad wchodzi na wysokość pięciuset metrów na zbocze Cima Grappa. Przypina paralotnię do pleców i startuje. Gdy jest już na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów, spostrzega, że pod nim, blisko szczytu, jest niewielka zielona polana. Nie namyślając się długo, ląduje na niej. Odpina sprzęt i kładzie się na plecach. Otacza go zapach traw i ziół. Wdycha rześki powiew wiatru. Odpoczywa. Po godzinie ponowny start. Kiedy już ląduje u podnóża góry, wie, że przekroczył pewną granicę nieosiągalną wcześniej na ziemi. I to było wspaniałe. Południe Włoch. Miejscowość Norma z budynkami postawionymi wysoko na zboczu góry. Kiedy latał na wysokości kilkuset metrów, niemal zaglądał w okna domów. Przed sobą widział pozdrawiających go ludzi, a pod sobą niemałą przepaść. Tej chwili nigdy nie zapomni. – Paralotnia jest czymś niezwykłym – zaznacza. – Lecąc wysoko nad ziemią, czasem odetchniesz głęboko, a czasem zaklniesz. W sumie jednak czujesz niesamowity spokój. Masz wiedzę i umiejętności, ale stale masz wrażenie, że jesteś w rękach Boga. A gdy tam w górze niemal w oczy zaglądają ci wznoszące się z tobą bociany, znajdujesz się w jedynym wyjątkowym świecie, którego na ziemi nie jesteś w stanie sobie wyobrazić.

24

magazyn lubelski 2[26] 2015


Nie zapomni zapewne także innego doświadczenia. Pewnego razu nie leciał, lecz wspinał się stromym zboczem w Alpach. Mógł to zrobić po treningach na ściankach i skałkach w Polsce. W pewnym momencie powiedział do kolegi, który go asekurował liną, że już nie da rady. Wtedy usłyszał: ‒ Nie ściskaj tak tej liny. Więcej luzu. Wyluzował i doszedł do końca. Odetchnął i pomyślał, że podobnie jest w życiu. Kiedy człowiek w czymś chce się utrzymać za wszelką cenę, to naraz brakuje mu sił. Dlatego czasem warto nieco odpuścić.

Powroty

Przewędrował także: Słowację, Ukrainę, Chorwację, Czechy, Rumunię, Bułgarię, Belgię, Francję i Hiszpanię. Wraz z grupą kolegów paralotniarzy zaliczył też niemało indywidualnych wyjazdów w góry. Przede wszystkim w Tatry i Alpy. Ze względu na duże odległości i potrzebę zabrania turystycznego sprzętu, paralotni, a bywa, że i rowerów – na miejsce zawsze dojeżdżają samochodem. Nocują w namiotach. Rozbijają je w znacznej odległości od znanych kurortów. Wyżywienie przygotowują sobie sami. Mają jednak zwyczaj przynajmniej raz skosztować regionalnej kuchni. Dzięki temu, jak podkreśla, koszta takich eskapad nie są aż tak wysokie, jak by się mogło wydawać. Na przykład wyjazd w lipcu ubiegłego roku do Chorwacji busem w siedem osób wyniósł kilkaset złotych na osobę na dziesięć dni. Na pytanie dlaczego akurat podróże, skoro jako

listonosz ma już wystarczająco dużo kilometrów w nogach, Konrad Borzdyński odpowiada: – Pracując, na pewno zrobiłem więcej kilometrów niż w trakcie moich podróży. Człowiek jednak nie może być całkowicie pochłonięty pracą. A tak naprawdę, to ja jestem zmęczony np. w niedzielę, kiedy nic się nie dzieje. Wtedy jedynym lekarstwem jest właśnie pójście na spacer, do znajomych lub wyjazd rowerem. Ma przy tym, jak wszyscy, swoje ukryte marzenie. Udać się w jakimś kierunku bez żadnego konkretnego planu i ram czasowych. Wyjechać i nie wiedzieć, kiedy się wróci. Zawsze mu bowiem żal rozstawać się z poznanymi ludźmi. A co najbardziej ceni? Powroty, zwłaszcza te, gdy pojawia się w domu po kolejnym indywidualnym wyjeździe. – Wtedy wiem, do kogo wracam – mówi z uśmiechem. – I czasem warto wyjechać dla samego powitania, jakie czeka mnie w domu. Zawsze powtarzam sobie, że z partnerstwem dwojga bliskich sobie osób jest tak, jak z suchym piaskiem. Kiedy im mocniej się go ściśnie w dłoni, aby go zatrzymać przy sobie, tym szybciej i więcej wyleci nam go przez palce. I w takich relacjach warto czasem dać sobie nieco luzu. Oboje to rozumiemy. Listonosz-podróżnik twierdzi, że jeszcze nie jest to nawet jedna pięćdziesiąta tego, co chciałby zrobić. Nigdy też nie przywozi z wyjazdów żadnych pamiątek. Powód jest jeden. Woli żyć myślą, że jeszcze w te miejsca wróci. W jego nieustannym wędrowaniu jest to dla niego oczywiste. REKLAMA


ludzie

Życie na krechę losu

tekst Maciej Skarga foto Jarosław Koziara, Michał Fujcik 26

magazyn lubelski 2[26] 2015


ndrzej

ot, wbrew temu, co niektórzy próbowali o nim mówić, nigdy nie lubił samotności. I kiedy pojawiał się wśród ludzi, toczył długie rozmowy na temat życia i sztuki. Jednocześnie obserwował ich reakcje na różne sytuacje życiowe. Był natomiast indywidualistą. Pochylając się bowiem nad kartą papieru i prowadząc po niej linię, a czasem dodając do niej jakieś słowo, wyłączał się z otaczającego go świata, zostając tylko sam ze sobą. W niewielkiej pracowni plastycznej na pierwszy rzut oka panował chaos. Kolorowe czasopisma, rysunki, wizytówki, ekslibrisy, plakaty, grafiki, ilustrowane książki dla dzieci, a nawet koszulki z nadrukiem kupowane w lumpeksach mieszały się z rzeczami osobistymi. Był to jednak pozór, bowiem jej właściciel doskonale wiedział, gdzie co leży. Natomiast w jednym osobliwym miejscu, na niewielkim blacie, zaznaczał się, rzec można, pewien porządek. Leżały na nim ołówki, piórka, stalówki, obsadki, a obok nich stały tusze. Otaczały je papiery różnych rozmiarów i grubości. Wszystko najwyższej jakości. To skarby. Niektóre jeszcze z czasów, gdy produkowano je w Polsce, dorównując zachodnim standardom. Inne zaś nadsyłane z różnych zakątków świata w zamian za podarowane grafiki. Wśród tego papierowego świata drobna postać pochylona nad kolejną kartą. Przykłada do niej rysik, stalówkę z tuszem lub ołówek i bez przerywania, jednym pociągnięciem wprawnej dłoni prowadzi linię, z której nagle wyłania się opowieść. Niczego nie poprawia. Tworzy grafikę, ilustracje, plakaty i ekslibrisy. Czasem wprowadza do nich jakiś tekst, który sam układa. Wtedy wnika w strukturę liter i po mistrzowsku łączy je z rysunkiem. Są zazwyczaj w jednej tonacji. Tak potrafi tylko utalentowany kaligraf i grafik, który wypracował sobie niepowtarzalny styl i swoją sztukę doprowadził do perfekcji. – Grafika jest dla mnie sposobem na życie – powiedział w trakcie naszej ostatniej z nim rozmowy. – Można w niej wszystko powiedzieć jedną kreską przez skrót w rysunku, linie czy znaki. Nie wszyscy graficy to potrafią, ale mnie wychodzi. Wypracowałem swój styl. Często po rozpoczęciu rysunku nie przerywałem prowadzenia linii i robiła się z tego jakaś historia. Do tego elementy z kaligrafii, a czasem jakieś słowo i arkusik kaligraficzno-graficzny najczęściej był gotowy. Zrobiłem ich wiele, wpisując do nich swoje komentarze, zwłaszcza rymowanki. Ludzi nigdy nie portretowałem. Zawsze lubiłem jednak słuchać ich rozmów, widzieć ich reakcje i utrwalałem to graficznie na papierze. To moja pasja. Rysował – bo musiał. To była forma jego ratunku przed rzeczywistością. Od 1974 roku bowiem zmagał się ze schizofrenią. I chociaż dzięki lekom jego wizyty w szpitalu nie były częste, a przez dziewięć ostatnich lat w ogóle tam się nie pojawił, to stan ten nie pozwalał mu o sobie zapomnieć. Często zatem odwiedzał swego brata Zbigniewa, także grafika, mieszkającego w Grodzisku. Był z nim bardzo związany emocjonalnie. Nie tylko z powodu rodzinnego związku, ale i wspólnych artystycznych dokonań. Bywało, że przebywał u niego po kilka miesięcy, a raz zdarzyło się, że i dwa lata. Co jakiś

czas zaglądał także do drugiego brata, Zdzisława, mieszkającego w Lublinie. Miał również trójkę najbliższych sobie lubelskich przyjaciół: Urszulę Kozak, często pomagającą mu np. w organizowaniu wystaw, i Magdę Kiełkiewicz oraz Ireneusza Madeja, prowadzących przy Krakowskim Przedmieściu pracownię Info-art. Przez dwadzieścia lat służyli mu opieką i pomagali w rozwiązywaniu codziennych problemów. Każdego ranka wychodził z domu, zabierając ze sobą worek, a w nim swój warsztacik, jak sam to określał, czyli przybory do rysowania i różne gatunki papieru. Najpierw herbata w Bibliotece u Urszuli, a potem do wieczora czas pracy i rozmów w Info-arcie. Tu powstawały jego rysunki. – Najpierw poznałam jego prace – mówi pani Magda. – Ale gdy już osobiście poznałam ich autora, to on stał się dla mnie nawet ważniejszy. Był tak wspaniałym, ciepłym, cudownym i szlachetnym człowiekiem, że obawiam się, iż takiego już więcej nie poznam. Miał wielką wyobraźnię, spostrzegawczość, niesamowitą wrażliwość i szalenie bogate wnętrze. I to wszystko widać w jego sztuce. Był nad wyraz skromny. Nigdy się nie złościł. Nie miał do nikogo pretensji ani żalu. A jak ktoś mu dopiekł, to generalnie kończył z nim wszelką znajomość i tyle. – Traktowaliśmy go – dodaje pan Ireneusz – jako niezwykłego człowieka. I zawsze dobrą duszę w tej naszej pracowni. Zanim zaczął realizować rysunek, zachwycał się posiadanymi kartami papieru. Dotykał ich. Brał w dłonie, kierując pod światło i sprawdzając ich strukturę. Stalówki i piórka przymierzał do karty na sucho. Do swego warsztatu podchodził z pietyzmem. A kiedy już zaczął rysować, miał w oczach i rękach projektowanie drukarskie. Uwielbiał typografię, ale traktował ją po swojemu. Idealnie dbał o utrzymanie równowagi między czernią i bielą. Tak precyzyjnie konstruował przestrzeń, że tekst i rysunek były jednakowo wyraziste. Kiedy robił na zamówienie ekslibrisy ze znakami zodiaku, które podporządkowywał ludziom, nigdy nie robił tego w sposób identyczny. Nazywał siebie sejsmografikiem. Lokalnym i autorskim. Dla niego liczyła się chwila, na którą reagował. – Wielokrotnie spotykałem się z nim w jego pracowni na Starym Mieście – wspomina aktor Zbyszek Wilczek. – I często było tak, że naraz wyłączał się ze spotkania, odwracał do swego stołu i robił kolejny rysunek. Wpadał w niewiarygodny stan skupienia. Najczęściej używał piórka i rysował oraz pisał. Pięknie pisał. Z ówczesnych stalówek do pisania lubił bardzo tzw. krzyżówkę. Najbardziej ceniłem w nim to, że w tym, co robił, był wielce oddany swojej pracy i w niej szalenie prawdziwy. magazyn lubelski 2[26] 2015

27


28

magazyn lubelski 2[26] 2015


Angelus 2007

Andrzej Kot urodzony w Lublinie wychowywał się na Starym Mieście na ulicy Grodzkiej 19. Jego pradziadek był rzeźbiarzem. Robił świątki i zabawki dla dzieci. Krążył z tym po jarmarkach. Krewny Franek Szczygieł spod Lubartowa – rzeźbił kamienie polne. Słowem do sztuki nie było mu daleko, a jeszcze bliżej, bo dosłownie dwa kroki z bramy, do lubelskiego Liceum Sztuk Plastycznych. Tam więc rozpoczął naukę, ale z powodu miernych wyników w przedmiotach ogólnych po trzech latach opuścił te mury i chciał nie chciał, poszedł w tzw. kamasze. Po odbyciu dwuletniej służby wojskowej (był tam dekoratorem) trafił do drukarni Lubelskich Zakładów Graficznych przy ul. Unickiej. Tam poznał tajniki czarnej sztuki drukarskiej, tajemnice czcionek i znaków drukarskich. Uzyskał dyplom i został wyzwolony jako zecer. Wtedy rozmiłował się w literze i ręcznej kaligrafii – jak sam powiadał. Pierwszą swoją pracownię plastyczną dzielił z bratem Zbigniewem w piwnicy ich domu przy ulicy Grodzkiej. Potem otrzymali pomieszczenie w tym samym budynku nad ich mieszkaniem. Natomiast po wielu latach, gdy Zbigniew skończył ASP i wyjechał z Lublina, a z Grodzkiej trzeba było się wyprowadzić, Związek Artystów Plastyków przyznał Andrzejowi pracownię w bloku przy ulicy Głębokiej w Lublinie. W tym niewielkim pomieszczeniu z aneksem kuchennym mieszkał i pracował, zwłaszcza nocami, do ostatniej chwili życia. Zawsze sam sprzątał te pomieszczenia z obawy, że ktoś mógłby mu namieszać i wtedy miałby problem ze znalezieniem czegokolwiek. Najczęściej robił także zakupy. Był samodzielny i nigdy nie pozwalał nikomu ograniczać jego swobody.

Przez wiele lat współpracował z Wojewódzkim Domem Kultury, projektując i wydając tam jedyne w swoim rodzaju typograficzne druki okolicznościowe. Jego fascynacje artystyczne, co wielokrotnie ostatnio podkreślał, wiązały się z twórczością Jana Młodożeńca, Jerzego Jaworowskiego, Janusza Stannego, Leona Urbańskiego, Jana Lenicy i Adama Kiliana. Wielokrotnie bywał u nich, podpatrywał i uczył się. Z nich promieniowała jego twórczość, jak wielokrotnie podkreślał. I tak zrodził się w Lublinie świetny grafik i jeden z ostatnich znakomitych typografów. Sam rozsyłał grube pliki swoich – jak mawiał – „różności” – po całym świecie. W 1981 r. zdobył złoty medal na Międzynarodowym Biennale Ekslibrisu Współczesnego w Malborku. Jego prace ukazały się w „Scriptura Calendar” niemieckiego Muzeum Gutenberga w Moguncji i prezentowano je poza tym, m.in. w Hamburgu, Rödental, Mainz i Heidelbergu (Niemcy), w stanie Illinois (USA) oraz w Oxfordzie (Wielka Brytania) i Japonii, gdzie w latach 80. XX wieku wydano poświęcony mu album. Plakaty, ekslibrisy, kaligrafie jego autorstwa posiadają m.in. Biblioteka Narodowa w Warszawie i Biblioteka Ossolińskich we Wrocławiu. 27 stycznia 2008 roku dostał nagrodę Lubelskiego Angelusa w kategorii: Artysta roku 2007. Natomiast ostatnią wystawę miał w bibliotecznej Galerii OKNA w lubelskim Centrum Kultury i zatytułował ją wierszykiem: Pstro, Pstrawo, Pstrokato, Krople, Kolorów, Lato. Wyjątkowo otrzymał wtedy dyplom i miejską nagrodę pieniężną. Mimo takiej sławy właściwie więc niczego się nie dorobił. Był, co prawda, taki czas, kiedy otrzymywał gratyfikacje za publikacje jego grafiki za granicą, a np. Biblioteka Narodowa zapłaciła mu za pracę włączoną

magazyn lubelski 2[26] 2015

29


do swoich zbiorów. Czasem dostawał także paczki od kolekcjonerów, którym wysyłał swoje grafiki. Ale ten okres szybko jakoś się skończył. Natomiast lokalnie bardzo często albo mu niektórzy zupełnie nie płacili, albo o wiele mniejszą kwotę niż umówiona. Miał jednak honor i nigdy się o swoje nie upominał. Na pytanie zaś o honorarium często odpowiadał: jaka hojność. No i wtedy niestety owa hojność nie była zbyt wielka. Poza tym niemal bez przerwy rozdawał swoje prace za darmo, właściwie każdemu, z kim się tylko zetknął. Słowem, żył raczej bardziej niż skromnie i można by powiedzieć, że często na krechę własnego losu. Jego renta i późniejsza emerytura nie dawały bowiem żadnej szansy wyjścia z socjalnego dołka. Artysta o światowym rozgłosie w ciągu pięćdziesięciu lat swojej twórczości nie doczekał się również ze strony władz Lublina wydania albumu swoich prac, co przecież byłoby doskonałym przyczynkiem do promocji naszego miasta.

Radość tworzenia

– Gdybym miał określić Andrzeja – mówi artysta plastyk Jarosław Koziara – użyłbym przewrotnie dowcipu o Wani, który ujrzawszy w ZOO żyrafę, powiedział, że takich zwierząt przecież nie ma. I rzeczywiście, takich „zwierząt” jak Kot już nie ma. Był bowiem postacią absolutnie wyjątkową, zarówno pod względem talentu, jak też i zachowania oraz stylu bycia. Miał np. tak

30

magazyn lubelski 2[26] 2015

silną determinację w projektowaniu, że tak naprawdę nie było dla niego ważne, dla kogo wykonywał pracę. We wszystkim, co robił, widać było, przede wszystkim, radość tworzenia. Gdyby zrobić porównanie z Picassem – On nie szukał, On znajdował. Był to na pewno unikat i dlatego postanowiłem wydać poświęcony mu album, który w sposób usystematyzowany zawrze jego twórczość. Rzeczywiście będzie to wreszcie pierwsze tak obszerne wydawnictwo z pracami Andrzeja Kota. Dwieście stronic w powiększonym formacie A4 i na porządnym papierze. Nie ograniczy się tylko do ekslibrisów. Będą w nim karty okolicznościowe, ulotne druki, plakaty, akcydensy, wizytówki i zaproszenia na śluby. Znajdą w nim również swoje miejsce drobne formy graficzne, kaligraficzne i kroje pisma, które projektował. Wydanie to powinno ukazać się w tym roku. Być może w niedalekiej przyszłości będzie także jego kontynuacja i wyjdą kolejne tomy. To jednak warunkuje nie tylko zebranie dalszych prac Andrzeja Kota, ale i możliwość uzyskania odpowiednich środków finansowych. Na razie na złożenie pierwszego tomu Urząd Miasta przyznał stypendium. Natomiast pieniądze na druk będą zbierane ze sprzedaży tzw. cegiełek, którymi staną się grafiki Kota wydrukowane w dużym formacie B1. Powstaje również strona internetowa dokumentująca na bieżąco przebieg tych prac. Na swoją realizację czeka także inny pomysł Jarosława Koziary. Chodzi o możliwość wymalowania


graffiti na elewacji kamienicy tuż przy bramie na Grodzkiej 19, gdzie wychowywał się Andrzej Kot. Punktem wyjścia dla tego obrazu byłyby oczywiście jego grafiki. – Zależy mi na tym – podkreśla Koziara – żeby nie tylko zachować pamięć o Andrzeju Kocie, ale i podkreślić, że porównywanie jego twórczości, co czasem niestety się zdarza, z twórczością naiwnych artystów jest nie na miejscu. Zresztą on sam nigdy się z tym nie utożsamiał i na takie próby się wręcz oburzał. Nie zdobył, co prawda, wykształcenia szkolnego i akademickiego w tym względzie, ale pracował wśród zawodowców. Podglądał ich i uczył się od nich. Jego rzeczy w formie i treści nigdy nie były banalne, chociaż z pozoru wydają się być bardzo proste. To, co jednak na pierwszy rzut oka wydaje się w nich oczywiste, po głębszym zastanowieniu się już takim jednoznacznym i oczywistym nie jest. Uważam, że Kot powinien wejść do kanonu historii sztuki.

Bidofil

Andrzej Kot był zecerem, a został grafikiem. Tworzenie sprawiało mu radość. Nie tylko w grafice. Bardzo lubił także, nawet przez godzinę, przerywać rozmowy swoimi żartobliwymi wierszykami tworzonymi a vista. Nie wszystkie zapisywał. Nawet o to nie dbał. Często komentował nimi rysunki, a tym samym i otaczającą go rzeczywistość. Miał jeden stały motyw – kota i myszkę, który zawsze gdzieś przemycał, nawet w miniaturach graficznych.

Ale jakże mogło być inaczej, skoro godnie nosił nazwisko Kot. Bawił się tym świetnie i wymyślił swoje motto: Andrzej Kot Psot z Lublina to takie zwierzę, żyje na Grodzkiej, a mnoży się na papierze. Znane jest także jego powiedzenie: Prawdziwa cnotka nie boi się kotka. Na jego pracach możemy przeczytać: kara chłosty za krosty, za tą radość na papierze – pieniążki się bierze, czy też – dziewczynki dla was schaby, boczki, szynki, a mnie tylko okruszynki – BIDOFIL. Najbliższą mu bowiem była satyra graficzna. Taka z przymrużeniem oka, bo taki miał charakter. Ten mistrz małych form graficznych stworzył własny indywidualny styl i krój liter alfabetu, który nazwał „Kocie żarty”. Zaprojektował oryginalne alfabety pod nazwami: Ot-Kot, Lot-Kot, Iza (alfabet polski o motywach hebrajskich), Neo, Leotywy, Kozina (kozo-grafia). Ilustrował również m.in. książki noblisty Czesława Miłosza i Treny Jana Kochanowskiego. Jego ekslibrisy są stale poszukiwane przez kolekcjonerów. Zajęty jednak swoim światem sztuki nie przykładał wagi do dolegliwości, które naraz zaczęły nękać jego ciało. Wreszcie za namową przyjaciół dał się przebadać. Diagnoza była najgorsza z możliwych – nowotwór płuc z przerzutami. Przyjęto go do szpitala i dopiero wtedy z powodu zanikania czucia w palcach po raz pierwszy przestał rysować. Był tam dwa miesiące i 17 lutego, jak każdy kot, który zawsze chadza własnymi drogami, wyruszył w ostatnią. Już nie wrócił. REKLAMA

magazyn lubelski 2[26] 2015

31


społeczeństwo

32

magazyn lubelski 2[26] 2015


Opowieść wielkanocna tekst Aleksandra Biszczad foto Maks Skrzeczkowski

N

ajpierw wyciszenie i refleksja. Skupienie. Symbolika i mistyka. Potem nadzieja, radość i przebudzenie. Czas Wielkiej Nocy poprzedzony Wielkim Tygodniem. Tradycja, która gości również w domach osób religijnie niepraktykujących i niewierzących.

Ekstremalna Droga Krzyżowa z Lublina do sanktuarium w Wąwolnicy. 44-kilometrowa trasa, która prowadzi przez Konopnicę, Marynin, Radawiec, Sporniak, Palikije, Wojciechów, Stary Gaj i Kębło. Z różnymi osobami i różnymi intencjami ‒ w podzięce za zdrowie, z prośbą o dobrego kandydata na męża. Ta droga krzyżowa zgromadziła tysiąc wiernych, którzy nie obawiają się ani zmiennej pogody, ani trudu pielgrzymowania. Podobna, choć mimo wszystko inna sytuacja, została uchwycona w obiektywie Maksa Skrzeczkowskiego. To droga krzyżowa w Kazimierzu nad Wisłą, w nocy, z pochodniami, po niepewnym gruncie i we wczesnowiosennym chłodzie. Pobudza wyobraźnię niezależnie od wieku uczestników. Zmusza do wysiłku i refleksji nad tym, co wydarzyło się przed dwoma tysiącami lat. Zmusza do refleksji nad samym sobą. Tajemnica Wielkiej Nocy to serce chrześcijaństwa. Nazywana jest również nocą błogosławioną, ponie-

waż łączy niebo z ziemią, sprawy ludzkie z boskimi. Wigilia Paschalna jest wielkim misterium Chrystusa, pełnym symboli i metajęzyka. Towarzyszy jej gra świateł, a przejście od ciemności do blasku ma w tym kontekście ogromne znaczenie. Obrzędy Wigilii Wielkiej Nocy powinny rozpoczynać się przy wygaszonym świetle, gdy w kościele i na zewnątrz panuje już mrok. Ma to symbolizować noc złowrogą dla człowieka i zbliżającą go nieuchronnie do ciemności grobu. Nocne czuwanie kończy się poranną procesją. Słońce po mroku niesie radość i nadzieję. Obok światła w liturgii wielkanocnej dużą rolę pełnią inne symbole ‒ woda i słowo, uczta, które przedstawiają treść czterech głównych części liturgii Wigilii Paschalnej. I jeszcze ważne Słowo: Alleluja, które informuje świat o zmartwychwstaniu. W liturgii wielkanocnej Chrystus odrodzony jawi się jako Światłość nadająca nową wartość życiu i śmierci. magazyn lubelski 2[26] 2015

33


34

magazyn lubelski 2[26] 2015


magazyn lubelski 2[26] 2015

35


INNOWACYJNY WYMIAR BIZNESU

To najlepsze miejsce dla Twojej firmy

Lubelskie Centrum Wsparcia Biznesu „SIS Biznes Park” to nowe prestiżowe miejsce dla innowacyjnych firm na lubelskiej Wieniawie – tam, gdzie przed laty znajdowało się kultowe kino Kosmos. „SIS Biznes Park” to miejsce łączące w swojej idei dawną i obecną historię, będące symbolem nowoczesności i zmian zachodzących w architekturze Lublina, myśleniu o rozwoju i współpracy na różnych uzupełniających się płaszczyznach. Centrum powstaje przy ul. Leszczyńskiego 60, z powierzchnią użytkową 2,5 tys. m2, w nowo budowanym biurowcu klasy A+, w sercu miasta, w sąsiedztwie lubelskich uczelni i Ogrodu Saskiego. To najlepsze obecnie miejsce w Lublinie. Niektórzy żartują, że to lokalizacja tak jak w Nowym Yorku: Manhattan i Central Park – oczywiście w wymiarze Lublina.

Do najważniejszych z nich należą pełne wyposażenie (w cenie najmu) biur w meble i sprzęt elektroniczny, własne serwery, sale konferencyjne i biznesowe, profesjonalne wsparcie doradcze i konsultingowe (prawne, księgowe, marketingowe, informatyczne), świadczone przez profesjonalistów z instytucji otoczenia biznesu. Wynajmujący otrzymają nie tylko możliwość korzystania z bogatej infrastruktury centrów i licznych usług oferowanych przez zarządzające nimi instytucje, ale także możliwość uczestnictwa we wspólnych projektach czy wreszcie objęcie „marką parasolową”, pozwalającą uwiarygodnić się na początkowym etapie działalności.

Dodatkowo wynajmujący otrzymają możliwość promowania swojej oferty usług i produktów poprzez narzędzia, którymi dysponują instytucje zarządzające centrami, możliwość nawiązywania wartościowych kontaktów i wchodzenia w partnerstwa: z naukowcami, wiodącymi firmami w danej dziedzinie czy firmami i specjalistami z innych branż, z którymi współpraca może przynieść innowację lub zapewnić wartość dodaną do produktu lub usługi – np. w obszarze informatyDzięki ulokowaniu swojej firmy w kompleksie Lubelskie ki, odnawialnych źródeł energii, wzornictwa przemysłowego, Centrum Wsparcia Biznesu „SIS Biznes Park”, wynajmujący, biotechnologii, medycyny czy innych dziedzin kreatywnych i innowacyjnych. zwłaszcza mała i średnia firma, uzyskuje wiele korzyści. Budynek wyróżnia się nowoczesną architekturą i unikalnymi walorami: wkomponowaniem w otaczającą strefę zieleni bezpośrednio obok bramy wejściowej do Ogrodu Saskiego, dobrą komunikacją z pozostałymi częściami miasta dzięki znajdującym się naprzeciwko przystankom MPK oraz malowniczymi widokami z okien… – to z pewnością wyróżniki tej realizacji.


Centrum składać się będzie z 4 pięter, na których znajdą się:

się ofertę, rozwijających się w oparciu o współpracę z sektorem badawczym wyższych uczelni, wykuwających nowe – Lubelskie Centrum Wsparcia Biznesu „SIS Biznes Park” re- innowacyjne rozwiązania, testujących i wdrażających nowe alizowane przez Stowarzyszenie Inicjatyw Samorządowych, usługi i produkty dzięki wsparciu unijnych środków, a także a skierowane przede wszystkim do branż informatycznej promujących je dzięki narzędziom wsparcia dostarczanym oraz energetycznej, głównie w obszarze technologii nisko- przez instytucje okołobiznesowe wspierające rozwój przedemisyjnych, energooszczędnych (w tym budownictwa) oraz siębiorczości – to ogromna wartość dodana dla lokujących pozwalających na czerpanie energii ze źródeł odnawialnych się firm już na starcie. (np. z zakresu instalacji fotowoltaicznych dla rodzącego się rynku prosumentów energii). Zainteresowanie tą niepowtarzalną z wielu względów lokalizacją jest duże. Zapraszamy więc w pierwszej kolejności – Centrum Wsparcia Przemysłów Kreatywnych realizowa- wszystkie firmy, które spełniają powyższe kryteria tematyczne przez Klaster Designu i Innowacji skierowane do branż ne (w tym głównie przynależność branżową), a ponadto są kreatywnych: branży modowej, reklamowej, producentów otwarte na współpracę, nastawione na rozwój, mające kregier i multimediów, projektantów i programistów, firm spe- atywność i innowacyjność wpisaną w filozofię działania oraz cjalizujących się we wzornictwie przemysłowym i designie, gotowe są do tworzenia wspólnej, uzupełniającej się oferty architektów czy grafików i innych. usług i produktów z innymi użytkownikami. Takie firmy znajdą się w gronie preferowanych użytkowników Centrum. Co stanowi o wyjątkowości powstającego kompleksu? Po pierwsze, imponująco duża przestrzeń zaoferowana przedInnowacyjne Centrum to znak zmian, kreowania nowosiębiorcom i start up-om: 2500 m2 biur, sal konferencyjnych czesności i współpracy pomiędzy najlepszymi oraz miejsce, i szkoleniowych, laboratoriów i pracowni do dyspozycji i wła- które oznaczać będzie prestiż i sukces dla firm mających snej aranżacji. Po drugie, ponadstandardowe wyposażenie tutaj swoją siedzibę. dostępne dla wynajmujących: własne serwerownie, dostęp do szerokopasmowego internetu, studio graficzne, foto-videoKontakt: tel./fax 81 53-43-200, info@sis-dotacje.pl -TV, własna poligrafia, sprzęt komputerowy, w pełni wyposażone zaplecze socjalne, drukarki 3D czy drony z osprzętem. I w końcu to, co najważniejsze przy tego typu lokalach, czyli wyjątkowo atrakcyjna cena wynajmu – konkurencyjna do oferty rynkowej i upoważniająca do korzystania z wielu elementów oferty centrum niedostępnych w innych podobnych do tej instytucjach. Warto przypomnieć, że dzięki dotacji z UE „SIS Biznes Park” ma bogatszą infrastrukturę i ofertę usług dodatkowych przy jednocześnie niższej cenie wynajmu i zarazem tak wyjątkowej lokalizacji. Zgromadzenie w jednym miejscu przedsiębiorstw działających w różnych, ale uzupełniających się branżach (planujemy, aby były to branże IT, ICT, OZE oraz branże kreatywne) oraz firm na różnym etapie rozwoju (nie tylko start up-y, ale także firmy już z pewnym dorobkiem) pozwoli na stworzenie warunków do „twórczego fermentu”, tworzenia wspólnej oferty, nowych innowacyjnych usług i produktów czy wnoszenie do istniejących produktów i usług nowej jakości i uzyskiwanie wartości dodanej. Ulokowanie w tym miejscu 3 klastrów: Zrównoważonej Energetyki i OZE, IT, ICT oraz Klastra Designu, Innowacji i Mody, składających się z firm oferujących uzupełniającą


biznes

Renesans tradycji i dobrego smaku tekst Marta Mazurek foto Marek Podsiadło

38

magazyn lubelski 2[26] 2015


134

– tyle aktualnie jest zarejestrowanych produktów z Lubelszczyzny na liście produktów tradycyjnych Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Nie jesteśmy jeszcze potęgą, bo wyprzedzają nas z rekordową liczbą 180 województwo podkarpackie i kolejno pomorskie, małopolskie i śląskie. Ale nie jest też źle, choć trudno o produkty tradycyjne w wiejskich sklepach czy na miejskich straganach. O wiele łatwiej tam wybierać w asortymencie włoskich makaronów, sosów, serów i egzotycznych owoców niż cieszyć podniebienie całuskami pszczelowolskimi, olejem tarnogrodzkim, pierogiem biłgorajskim czy szarytką w marynacie.

Ostatnimi zarejestrowanymi produktami z Lubelszczyzny są jabłkówka z Mikołajówki, szarlotka józefowska, nadwiślański sok jabłkowy, kaczka grądziarska oraz zupa z karpia. Jak widać, prym wiodą jabłka. Co wcale nie dziwi, bo od kilkunastu lat województwo lubelskie utrzymuje status drugiego producenta owoców z drzew w kraju. W 2013 r. sadownicy z regionu lubelskiego zebrali ich łącznie ponad 550 tysięcy ton, co stanowi 15,6﹪ krajowej ich produkcji. Ogółem sady zajmują aż 77 tysięcy hektarów. Tradycyjnie dominują tu właśnie jabłka. Nie dziwi więc obecność na ministerialnej liście gruszki suszonej kraśnickiej i jabłek kraśnickich. Do listy produktów tradycyjnych dołączyła również zupa z karpia. I to także nie jest zaskoczenie, skoro kompleksy stawów rybnych zajmują na Lubelszczyźnie prawie 9 tys. ha, a grunty pod nimi stanowią 12,7 ﹪ powierzchni wszystkich gruntów pod stawami w kraju. I w tym przypadku daje to województwu drugie miejsce w Polsce, a także status największego producenta karpia w Polsce z wynikiem około 2,5 tys. ton rocznie. Tradycja zupy z karpia pochodzi z okolic Opola Lubelskiego, a jej receptura była przekazywana z pokolenia na pokolenie i modyfikowana w zależności od okoliczności i kucharzy, po to by w styczniu tego roku znaleźć się na prestiżowej liście lokalnych produktów, które są powoli wydobywane z tradycji lubelskiej wsi i coraz bardziej stają się elementem naszej kulturowej tożsamości.

Prestiż i promocja

Procedury rejestracyjne nie są takie skomplikowane, a nad całością czuwa Departament Rolnictwa i Środowiska Urzędu Marszałkowskiego w Lublinie. – W porównaniu z 2013 rokiem, w minionym roku było dużo większe zainteresowanie rejestrowaniem produktów tradycyjnych. Zapewne jest to również efekt działań informacyjnych i roli stowarzyszeń i lokalnych grup działania, które pobudzają do aktywności i pomagają odkrywać znaczenie tradycyjnych produktów i potraw – podsumowuje Rafał Serej z lubelskiego Urzędu Marszałkowskiego, który jest również współautorem publikacji „W krainie lubelskich produktów tradycyjnych”. Rejestracja produktów jest możliwa po złożeniu wniosku za pośrednictwem urzędu. Zgodnie z ustawą o rejestracji i ochronie nazw i oznaczeń produktów rolnych i środków spożywczych oraz o produktach tradycyjnych, do działań związanych z prowadzeniem listy zobowiązani są marszałkowie województw, którzy przyjmują i oceniają wnioski o wpisy produktów na listę oraz minister rolnictwa i rozwoju wsi. Na ministerialną listę trafiają te produkty i potrawy, które mają udokumentowaną minimum 25-letnią historię i charakteryzują się jakością wynikającą z pochodzenia i metod produkcji. Na Roztoczu, które słynie z upraw aronii i borówki amerykańskiej, wciąż prym wiedzie żurawina, która jest jednym

z podstawowych składników nalewek. Na liście produktów tradycyjnych znajduje się 25 różnego rodzaju napojów, w tym żurawinówka biłgorajska, przygotowywana przez Alicję Czarny z Glin koło Księżpola. Żurawina zbierana na czystym ekologicznie terenie plus kilkupokoleniowa receptura dają znakomity smak, aromat, barwę i wartości lecznicze. Jedną z rekordzistek z ministerialnej listy jest Małgorzata Solis z Mikołajówki pod Kraśnikiem, która ma zarejestrowanych pięć produktów: syrop malinowy z Mikołajówki, powidła śliwkowe z Mikołajówki, chleb wiejski z otrębami, jabłka z Mikołajówki oraz jabłkówkę z Mikołajówki, która jest destylatem z jabłek zbliżonym walorami smakowymi do Calvadosu. Pierwszy z produktów został zarejestrowany w 2011 roku. W międzyczasie wiele się zmieniło, w tym prężnie działająca firma w dużej mierze opierająca się na sprzedaży internetowej. – Odbiorcami są właściciele głównie sklepów ze zdrową żywnością z całej Polski. Nasze produkty trafiają do Warszawy, Krakowa, Cedyni koło Szczecina, Magnuszewa pod Warszawą, w okolice Wrocławia. Jeśli ktoś zamierza sprowadzać tego typu towar bezpośrednio od producenta, to bez problemu znajdzie dostawców w Internecie – podkreśla Małgorzata Solis. Lokalne rarytasy z Mikołajówki produkowane metodami tradycyjnymi są klasycznym przykładem dobrych praktyk w tego typu biznesie. Dodatkowo na posesji firmy wkrótce zostanie oddana do użytku zagroda edukacyjna, której dużą częścią będzie kuchnia z przeznaczeniem na organizację warsztatów. Inauguracja zagrody zacznie się od nauki produkowania nalewek i cydru.

Jak skorzystać z tradycji

Korzyścią wynikającą z umieszczania wyrobów na liście produktów tradycyjnych jest pokazanie konsumentom oraz producentom, jak duże jest bogactwo Lubelszczyzny w zakresie produkcji tradycyjnej żywności. Dlatego warto zastanowić się, jak wzmocnić popyt i podaż, tak aby producenci tradycyjnych produktów mogli perspektywicznie myśleć o rozwijaniu biznesu i jego opłacalności przy jednoczesnym dbaniu o jakość swoich wyrobów. Ale do tego potrzebne są informacja i uświadomienie mieszkańców lokalnych społeczności o takiej możliwości czerpania dochodów. Rolnicza Lubelszczyzna ma potencjał podobny jak rolnicze obszary Włoch czy Niemiec, gdzie na każdym kroku można spotkać lokalne przysmaki w restauracjach lub miejscowych sklepach. Przykładowo w restauracjach w Biłgoraju już można zamówić różne rodzaje pierogów i pirogów czy żur na zakwasie z mąki żytniej z białym serem. O tym, jak czerpać z tożsamości kulturowej, poświęcony był m.in. projekt unijny „Zasmakuj w tradycji” autorstwa trzech lokalnych grup działania LGD „Kraina wokół Lublina”, LGD Ziemi Kraśnickiej i LGD Ziemia Biłgorajska. W ciągu roku odbyło magazyn lubelski 2[26] 2015

39


się kilkadziesiąt warsztatów kulinarnych, w których uczestniczyli mieszkańcy wsi i miejscowości położonych na terenie powiatów kraśnickiego, biłgorajskeigo i lubelskiego. Ideą projektu było spopularyzowanie regionalnych potraw, zasad ich przygotowywania (bez ulepszaczy w rodzaju „cytrynki”, sosów z torebek i rosołowych kostek) oraz korzystania z surowców z własnych ogrodów, sadów i pól. Ważne było zachęcenie do popularyzowania rodzinnych tradycji kulinarnych, rozwijania własnej firmy i budowania lokalnej marki. – W całym regionie mieszkańcy małych społeczności nie do końca zdają sobie sprawę, jakie korzyści można osiągnąć, bazując na lokalnej tradycji, ekologicznych uprawach i walorach krajoznawczych. Dość częste są już przypadki np. łączenia lokalnej kuchni z prowadzeniem agroturystyki, jednak zazwyczaj bierze górę strach przed wzięciem spraw w swoje ręce. A przecież rozwijanie się małych społeczności w tym kierunku może ograniczyć bezrobocie i przyczynić się do większej atrakcyjności oferty turystycznej. Z kolei zarejestrowanie w ministerstwie tradycyjnych rodzinnych wyrobów jest pierwszym krokiem do nabrania pewności siebie i ugruntowania w sobie przekonania, że może to być baza do rozwijania własnej przedsiębiorczości – przekonuje Małgorzata Olechowska z LGD „Kraina wokół Lublina”. Własny biznes kulinarny można dobrze sprzedać. Pomocne w tego typu przedsięwzięciach jest uczestnictwo w kiermaszach przedświątecznych i na festynach skierowanych do odbiorców indywidualnych lub w imprezach targowych, takich jak Targi Agrotravel w Kielcach (w tym roku w dniach 10–12 kwietnia) czy Targi Produktów Tradycyjnych Regionalia w Warszawie (najbliższe w dniach 17–19 kwietnia).

Frontem do smakosza

Smaczne i ekologiczne zakupy można zrobić w każdą sobotę w centrum handlowym GAL i w Eco Bazarze przy ulicy Nadbystrzyckiej w Lublinie. Na terenie całego województwa znajdują się sklepy spożywcze specjalizujące się w żywności produkowanej tradycyjnymi metodami. Anna Hadrian, właścicielka „Zielonego sklepiku” w śródmieściu Lublina, sprowadza chleb, jogurty i sery spod Wąwolnicy. – Ceny są wyższe niż w przypadku innych produktów, ale po ten asortyment przychodzą klienci zdecydowani i świadomi swoich potrzeb. Szkoda, że nie działa już w centrum Lublina Centrum Promocji Województwa Lubelskiego, które miało swoją siedzibę przy Krakowskim Przedmieściu i w którym odbywały się warsztaty promujące lokalne produkty, w tym warsztaty serowarskie połączone ze sprzedażą. Wraz ze wzrostem świadomości wzrasta popyt na tego rodzaju zakupy. I tutaj warto zastanowić się nie tylko nad promocją i edukowaniem odbiorców, ale również nad systemem sprzedaży. Rafał Serej zapowiada otwarcie sklepu tylko z produktami pochodzącymi z Lubelszczyzny w nowej siedzibie Urzędu Marszałkowskiego przy Alejach Racławickich w Lublinie. Z pewnością takie miejsce jest potrzebne, choć powinno ono być jednym z wielu punktów tego typu w całym regionie. To też najwyższa pora, aby ułatwić domowym producentom konfitur, soków, wypieków i innych produktów sprzedaż bezpośrednią bez zakazów, nakazów i straszenia inspekcją sanitarną. Ale to już temat na oddzielny artykuł.

40

magazyn lubelski 2[26] 2015


Jak skutecznie chronić swoje oszczędności? Rozmowa z Wojciechem Zielińskim, Dyrektorem Oddziału Lublin Mennicy Wrocławskiej

Na czym polega lokowanie oszczędności w metale szlachetne i diamenty? W metale szlachetne i diamenty oszczędności lokować możemy na kilka różnych sposobów. W Mennicy Wrocławskiej, uważamy, że najlepszą formą jest fizyczny zakup sztabek lub monet bulionowych renomowanych producentów albo certyfikowanych kamieni. Tak też radzimy naszym Klientom. Kto może kupić fizyczne srebro i złoto? Każdy. Panuje przekonanie, że mogą to robić tylko państwa ją złoto powiększając i utrwalając swoje rezerwy kapitaczy banki. Jest to jednak mit. Każda osoba fizyczna może ku- łowe. Kupują je także obywatele najbogatszych państw pić i złoto, i srebro a także diamenty. (np. obywatele Niemiec – ok. 120 ton rocznie). Złoto można łatwo kupić i sprzedać w każdym miejscu na świecie, Jak to zrobić? niezależnie od jego ustroju polityczno-gospodarczego. Wystarczy przyjść do lubelskiego oddziału Mennicy Wro- W przeciwieństwie do np. nieruchomości, kupno i sprzecławskiej. „Od ręki” oferujemy sztabki o wadze od 1 do 250 g daż złota nie wymaga nadmiernych formalności. Nie trzeba oraz rozmaite monety. W razie potrzeby, w niedługim czasie, o nie szczególnie dbać, jest w zasadzie niezniszczalne. Łatwo jesteśmy w stanie sprowadzić również produkty innego ro- je przenosić i przechowywać. Zapewnia anonimowość. Jest dzaju i wagi, czy z innych kruszców (platyny i palladu) oraz zwolnione z podatku VAT i nie podlega podatkowi od dochodiamenty. dów kapitałowych, (tzw. „podatek Belki”). W zasadzie złota nie dotyczy też podatek dochodowy. Złoto posiada niewielTo musi być spory wydatek… kie rozmiary – sztabka 250 g mieści się w pudełku po zapałNiekoniecznie. Praktycznie każdy może sobie na nie pozwo- kach a za jej równowartość kupimy nowe auto. lić. Ceny poszczególnych produktów wahają się w przedziale od kilkudziesięciu złotych do kilkuset tysięcy złotych. Wa- Czyli posiadając złoto posiadam nie papier, czy instrument prawny ale chlarz możliwości jest zatem szeroki. realną wartość? Dokładnie. Jest to szczególnie istotne w czasach niczym nieCzym właściwie różni się złoto od innych form lokowania pieniędzy? ograniczonego druku pieniądza na masową skalę. W długim Złoto posiada wewnętrzną wartość, którą ludzkość po- okresie prowadzi to do inflacji, która powoduje, że z roku na wszechnie ceni od wieków. Zawsze symbolizowało ono rok za tą samą kwotę możemy kupić mniej dóbr. Złoto temu bogactwo. Narodowe banki centralne regularnie kupu- procesowi się opiera i chroni nasze oszczędności. Chroni je również przed bankructwem, którego wielokrotnie w historii doświadczały już i waluty, i obligacje i akcje a także przed nacjonalizacją, której poddawane były i nieruchomości, i lokaty nawet w Unii Europejskiej. Ostatnio na Cyprze, w marcu 2013 roku. Przewodniczący Eurogrupy, Jeroen Dijsselbloem, stwierdził wówczas, że ów przypadek posłuży za modelowe rozwiązanie na przyszłość. Jaka jest najlepsza perspektywa dla lokowania w złoto? Zdecydowanie średnio- i długoterminowa. Jest to idealny sposób na oszczędzanie z myślą o wykształceniu dzieci, czy emeryturze.


biznes

Biznes a Cavaliada tekst Maciej Skarga foto Krzysztof Stanek

42

magazyn lubelski 2[26] 2015


D

ookoła budynków Targów Lublin kilkadziesiąt samochodów ciężarowych przystosowanych do przewożenia koni i trzysta stajennych boksów. We wnętrzu jednej z hal targowych parkur służący zawodom jeździeckim otoczony trybunami na dwa tysiące trzysta miejsc. W drugiej prawie 50 stoisk handlowych, arena do nauki jazdy konnej i dwa punkty reklamujące turystyczne walory Lubelszczyzny.

Dzięki temu kilka tysięcy miłośników koni, na trzeciej już z kolei Cavaliadzie, mogło podziwiać 150 jeźdźców z dziewięciu krajów w różnych konkurencjach jeździeckich, a w chwilach przerwy kupić sprzęt jeździecki, odżywki dla koni, poznać tajniki jazdy w siodle i wybrać trasę konnych wędrówek po naszym regionie. Z jednej strony podziw dla piękna koni i umiejętności jeźdźców, a z drugiej biznes i prestiż dla Lublina. – Na zorganizowanie lubelskiej Cavaliady wydajemy około 2,5 miliona złotych – mówi Dominik Nowacki, dyrektor Cavaliady. – Przykładowo, za wybudowanie jednego miejsca na trybunach płacimy około 60 zł, a do najdroższych należy koszt specjalnej mączki na podłoże parkuru. Ale dzięki temu startują tu najlepsze konie i światowej klasy jeźdźcy. Żadna z trzech Cavaliad w Lublinie, co prawda, nie pokryła w pełni kosztów imprezy, ale naszym celem jest promocja tego miasta oraz animowanie aktywności gospodarczej w tej części Polski. I to zaczyna już przynosić efekty. Niewątpliwie ważną rolę na tego rodzaju imprezie sportowej odgrywa możliwość spotkania się ludzi biznesu. W loży VIP-ów obok lubelskich przedstawicieli różnych branż gościli między innymi jedni z najwięk-

szych w Polsce producentów konstrukcji drewnianych i stali oraz prezesi firm z Poznania, Warszawy i Krakowa. – Posiadanie koni lub nawet stadnin nie jest często naszą główną profesją – powiedział jeden z nich. – Nasze konie startują, a my przy stoliku omawiamy interesy. Spotykamy się nie tylko z przedsiębiorcami z branży końskiej. Takie wydarzenia nas jednoczą. A Lublin? Jest dla mnie absolutnym zaskoczeniem. To nie jest zaścianek, lecz piękne miasto. Odnoszę wrażenie, że tutaj bez przerwy dzieje się coś pozytywnego. Szkoda, że Cavaliada nie wzbudziła większego zainteresowania sponsorów z Lubelszczyzny, którzy ciągle jeszcze nie doceniają roli tego typu wydarzenia pod względem prestiżu, możliwości spotkań biznesowych czy zaprezentowania się np. podczas ogólnopolskich transmisji telewizyjnych. Inaczej jest w „reszcie Polski”. – Na początku część wystawców na Targach Poznańskich twierdziło, że wejście do Lublina jest błędem – przyznaje dyrektor Nowacki. – Obecne jednak już nie stawiają takich argumentów i wracając nie tylko z Cavaliady, ale i z Rybomanii w Lublinie, potwierdzają, że był to strzał w przysłowiową dziesiątkę. magazyn lubelski 2[26] 2015

43


biz-njus

(pod)

Lubelski Obszar Funkcjonalny

Ponad 105 milionów euro zamierza wydać Lublin, razem z 15 innymi gminami: Świd(pod) nik, Lubartów, Piaski, Głusk, Jabłonna, Boom na galerie handlowe Jastków, Konopnica, Lubartów, Mełgiew, W Lublinie została otwarta nowa galeria Nałęczów, Niedrzwica Duża, Niemce, Spihandlowa – Tarasy Zamkowe. Interesuczyn, Strzyżewice, Wólka, należących do jąca bryła budynku zwieńczona tarasem Lubelskiego Obszaru Funkcjonalnego, widokowym i ogrodem wzbudza zaintere- w ramach strategii Zintegrowanych Inwesowanie od początku budowy. Wewnątrz, stycji Terytorialnych (ZIT) w okresie nowej na powierzchni 38 000 m², znajduje się perspektywy finansowej na lata 2014–2020. 120 sklepów, głównie sieciowych. Widać Dzięki tym nakładom będzie możliwa do apetyty zakupowe lublinian zostały oceprzeprowadzenia np. rewitalizacja śródmienione wysoko, bo jest to jedenasta galeria ścia Lublina, parków – Ludowego w Lublihandlowa na terenie miasta. W lubelskich nie, który ma stać się zielonymi płacami tej centrach handlowych łącznie znajduje się części miasta oraz miejskiego w Lubartowie, 770 sklepów, a będzie ich jeszcze więcej, budowa i modernizacja przystanków i wiat, bo w planach jest budowa kolejnych chodników, dróg i wiele innych. Dla całego – z końcem ubiegłego roku ruszyła budowa sytemu komunikacji Lublina z sąsiednimi parku handlowego przy al. Kraśnickiej. gminami najważniejszą inwestycją będzie Z kolei wokół IKEA, którego łączna wybudowanie centrum komunikacyjnego, powierzchnia wyniesie 60 000 m², trwa w miejscu dzisiejszego Dworca Południoobecnie przebudowa dróg dojazdowych. wego, który przejmie funkcje Dworca PKS Według raportu przygotowanego przez na Podzamczu, co z kolei pozwoli na zagoColliers International, firmę specjalizującą spodarowanie tego terenu na n0wo. (maz) się w rynku nieruchomości komercyjnych, Lublin charakteryzuje się najwyższym wskaźnikiem nasycenia centrami handlowymi w skali Polski. Bezsprzecznie największą galerią handlową na terenie całej Lubelszczyzny jest Atrium Felicity o powierzchni 75 000 m² ze 120 sklepami, ale i tu w mniejszości są najemcy lokalni. Średni czynsz za powierzchnię handlową to około 30 euro miesięcznie za metr kwadratowy. Brak zainteresowania potencjal(pod) nych najemców przekłada się na puste lokale. Czy Lublinowi potrzebne jest takie RPO 2014–2020 Komisja Europejska zaakceptowała Regiozagęszczenie centrami handlowymi? nalny Program Operacyjny Województwa Nasycenie rynku sklepami i towarem jest Lubelskiego na lata 2014–2020. Z nowego nieproporcjonalne do stosunkowo RPO Lubelszczyzna otrzyma 2,23 mld euro. niskich zarobków na Lubelszczyźnie, które według danych GUS wynoszą średnio Będą mogły się o nie ubiegać m.in. samorządy lokalne i przedsiębiorcy. Marszałek 3,8 tys zł brutto. Mieszkańcy Lublina, na Sławomir Sosnowski zapowiedział, że tle innych metropolii, mają mniejszą siłą pierwsze konkursy o dotacje z RPO 2014– nabywczą, co rzutuje na to, ile wydają 2020 zostaną ogłoszone w tym roku. podczas zakupów. I rzecz kolejna to Z RPO 2014–2020 na Lubelszczyznę trafi wyprowadzanie handlu poza śródmieście 2,23 mld euro. – Dodatkowo otrzymamy Lublina, w którym handel umiera. Czy 80 mln euro na współfinansowanie projekwarto? W końcu to tam przez stulecia tów RPO z budżetu państwa. O tyle zostakoncentrowało się życie kupieckie i hannie pomniejszony wkład własny do projekdlowe. (abc)

44

magazyn lubelski 2[26] 2015

tów składanych przez część wnioskodawców, głównie tych ubiegających się o wsparcie z Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach nowego Regionalnego Programu Operacyjnego – powiedział marszałek. Budżet Regionalnego Programu Operacyjnego został podzielony na 14 części. Najwięcej środków przeznaczono na: konkurencyjność przedsiębiorstw (291,6 mln euro), mobilność regionalną i ekologiczny transport (271 mln euro), efektywność energetyczną i odnawialne źródła energii (258,9 mln euro), infrastrukturę społeczną (232 mln euro) oraz rynek pracy (197,9 mln euro). O unijne dofinansowanie będą mogły ubiegać się m.in. samorządy lokalne, przedsiębiorstwa i organizacje pozarządowe. Z funduszy skorzystają np. szpitale i ośrodki zdrowia, osoby bezrobotne i niepełnosprawne, mieszkańcy regionu zagrożeni ubóstwem, a także pracownicy firm, osoby prowadzące działalność gospodarczą oraz szkoły i ich uczniowie. (źródło: Urząd Marszałkowski Lublin )

(fó)

Krzysztof Żuk w Unii Metropolii Polskich

Na posiedzeniu Unii Metropolii Polskich w Warszawie 4 marca Prezydent Lublina Krzysztof Żuk został wybrany członkiem Zarządu tej organizacji. Będzie przedstawicielem UMP w Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego oraz przewodniczącym w Zespole ds. Infrastruktury, Rozwoju Lokalnego, Polityki Regionalnej oraz Środowiska. Natomiast 5 marca ogólne Zgromadzenie Związku Miast Polskich wybrało Krzysztofa Żuka Wiceprezesem Związku Miast Polskich. Nowym prezesem Zarządu został prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz. Na posiedzeniu Rada Unii Metropolii Polskich przyjęła stanowisko w sprawie zmian w ustawach umożliwiających realizację Narodowego Planu Rewitalizacji. Chodzi o to, aby odwrócić stan prawny, w którym bardziej opłaca się inwestować w nową zabudowę na wolnych terenach niż „leczyć” istniejącą zabudowę. Bardzo ważne jest także wypracowanie dobrych praktyk. W tym celu UMP zorganizuje we wrześniu 2015 w Łodzi kilku-


biz-njus dniowe warsztaty rewitalizacyjne. Unia Metropolii Polskich powstała w Krakowie 11 października 1990 roku z woli prezydentów miast: Gdańska, Krakowa, Poznania, Warszawy i Wrocławia, jako forum solidarności władz metropolitalnych w działaniach zmierzających do sieciowego powiązania miast postkomunistycznych z demokratycznymi miastami Europy i świata, według projektu Instytutu Miasta pt. „Tyle państwa, ile miasta”. Początkowo UMP działała w formie konwentu prezydentów miast, przyjmując do swojego grona kolejne metropolie. (abc)

(pod)

Ekologicznie z hybrydą

Według raportu NIK-u Polska ma najbardziej zanieczyszczone powietrze w Unii Europejskiej. W wielu miastach stężenie toksycznych i rakotwórczych substancji w powietrzu wielokrotnie przekracza

dopuszczalne normy. W niechlubnej czołówce znajdują się Kraków, Nowy Sącz, Rybnik i Katowice. Sprawa jest poważna nie tylko z powodu zagrożenia dla zdrowia mieszkańców. Polska za niedotrzymanie standardów jakości powietrza określonych w unijnej dyrektywie może otrzymać nawet 4 mld zł kary. Lublin tym razem znalazł się poza listą „wyróżnionych”, ratuje nas duże zalesienie regionu. Docenić należy również fakt, że miasto przywiązuje wagę do ekologicznych środków transportu, np. przekształcając stopniowo linie autobusowe w trakcję trolejbusową. Szkoda, że władze miasta pomijają kwestię aut hybrydowych lub elektrycznych. W Lublinie użytkownicy tych samochodów nie mogą liczyć na ulgi, w przeciwieństwie do Katowic, gdzie właściciele tego typu aut mają darmowy parking, i Szczecina, gdzie roczny karnet za parkowanie kosztuje jedynie 10 zł, podczas gdy opłata za auto ze standardowym napędem wynosi 1500 zł. Na preferencyjne traktowanie mogą liczyć także mieszkańcy Krakowa i Tarnowa – tutaj zniżka dla posiadaczy aut hybrydowych i elektrycznych wynosi 1380 złotych za roczne parkowanie. Tymczasem według danych od dealera Toyoty, głównego dystrybutora aut hybrydowych na Lubelszczyźnie, 2014 rok

przyniósł wzrost sprzedaży hybryd aż o 43﹪, co stanowi 10,29﹪ ogólnej sprzedaży wszystkich modeli tej marki w województwie lubelskim. Ponadto okazało się, że w Auto Park w Lublinie sprzedało się więcej hybryd niż samochodów z silnikiem diesla. W całej Polsce zostało sprzedanych 2 500 sztuk samochodów Toyoty z napędem hybrydowym. Progres jest, dodatkowe zniżki mogłoby jedynie sytuację polepszyć. Pomogłaby też regulacja prawna tak jak na Litwie, gdzie zakup aut elektrycznych jest dotowany. (abc)

Prof. Grażyna Ginalska – nagrodzona

Profesor Grażyna Ginalska, kierownik Katedry Biochemii i Biotechnologii Uniwersytetu Medycznego w Lublinie, prezes Zarządu Medical Inventi sp. z o.o, odebrała 20 lutego złoty medal Akademii Polskiego Sukcesu. Uroczyste wręczenie medali miało miejsce w Sali Wielkiej Zamku Królewskiego w Warszawie. Złoty medal Akademii Polskiego Sukcesu to wyróżnienie, które otrzymują osoby zaangażowane w rozwój polskiego biznesu, nauki, kultury i sportu. Prof. Grażyna Ginalska otrzymała medal za opracowanie biomateriału kościozastępczego – sztucznej kości. Kieruje zespołem naukowym, który opracował biomateriał kościozastępczy zwany „sztuczną kością”. (abc)

REKLAMA


OŚRODEK DOSKONALENIA TECHNIKI JAZDY – EDUKACJA I INWESTYCJA W BEZPIECZEŃSTWO

Rozmowa z Arturem Banaszkiewiczem, wicedyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego w Lublinie, pełniącego funkcję pełnomocnika dyrektora Word w Lublinie do zarządzania Ośrodkiem Doskonalenia Techniki Jazdy. – Posiadanie prawa jazdy to jedno, a świadomość poruszania się w ruchu drogowym to inna kwestia. Jak ocenia Pan aktualny stan edukacji w zakresie bezpieczeństwa w ruchu drogowym? – Edukacja powinna zaczynać się od najmłodszych lat. Każdy z nas jest uczestnikiem ruchu drogowego, dlatego też zasady bezpiecznego poruszania się po drogach publicznych należy wpajać dzieciom już od wieku przedszkolnego. Należy zaznaczyć, że w tym okresie duża część dzieci uzyskuje swoje pierwsze „prawo jazdy”, czyli kartę rowerową. Następny etap edukacji to szkolenia w zakresie uprawnień do kierowania pojazdami, których zwieńczeniem jest zdobycie prawa jazdy. Po jego uzyskaniu wielu młodych kierowców szybko utrwala sobie nawyki, również te niedobre, i nikt nie ma możliwości sprawdzenia ani korygowania ich umiejętności. Nawet doświadczeni kierowcy, pokonujący tysiące kilometrów miesięcznie, popełniają elementarne błędy, mogące zwiększać zagrożenie w ruchu drogowym, które są też skutkiem niewłaściwej nauki jazdy w przeszłości, jak i braku chęci lub możliwości poddania się fachowej ocenie oraz doskonaleniu techniki jazdy. Dlatego tak ważne jest doskonalenie techniki jazdy dla bezpieczeństwa w ruchu drogowym – na szczęście od kilku lat coraz bardziej popularne w naszym kraju pod kierunkiem wykwalifikowanych instruktorów techniki jazdy.

– Na kim możemy się w tej kwestii wzorować? Jakie państwa europejskie wypracowały sobie odpowiednio wysoki poziom bezpieczeństwa ? – Pionierami w tym zakresie są Szwecja, Niemcy oraz Austria, gdzie istnieje obowiązek odbycia szkoleń dla kierowców uzyskujących prawo jazdy. Zapis o obowiązkowym szkoleniu znalazł się również w ustawie o kierujących pojazdami w ramach tzw. okresu próbnego. Od 4 stycznia 2016 r. młodzi kierowcy między 4 a 8 miesiącem, licząc od dnia otrzymania prawa jazdy, będą musieli odbyć jedno godzinne szkolenie praktyczne w zakresie zagrożeń w ruchu drogowym w ośrodku doskonalenia techniki jazdy. Austria jest przykładem doskonałego rezultatu tych praktyk; obowiązujące od dwóch lat szkolenia obowiązkowe przyczyniły się do obniżenia o ponad 30% śmiertelności wśród kierowców tzw. największego ryzyka, tj. między 18 a 25 rokiem życia. Jest to wystarczający dowód na zasadność edukacji na tego typu obiektach.


nowoczesność i funkcjonalność montowanych urządzeń i rozwiązań technologicznych oraz bezpieczeństwo wykonywania zadań. Płyty poślizgowe są wyposażone w nawadnianie oraz system kurtyn wodnych, mogących pracować w temperaturze do -5 stopni, a dodatkowe malowanie brzegów płyty w tzw. zebrę zmniejszy ryzyko przewrócenia się pojazdu przy gwałtownym wyjeździe poza teren płyty. Tor oprócz funkcji do doskonalenia techniki jazdy w przypadku uzyskania homologacji będzie mógł pełnić funkcję toru gokartowego klasy D, gdzie najmłodsi adepci sportów motorowych będą mogli się szkolić i uczestniczyć w zawodach.

– Będąc już świadomymi swoich potrzeb, na co możemy liczyć, kierując się do Ośrodka Doskonalenia Technik Jazdy? – Ośrodek, zlokalizowany w Lublinie przy ul. Antoniny Grygowej 32, jest nowoczesnym i w pełni wyposażonym obiektem. ODTJ to zarówno obiekt, jak i jego otoczenie. Plac manewrowy przed budynkiem to teren, na którym można zarówno odbywać szkolenia, jak i ustawić pojazdy do prezentacji. Jest tam płyta poślizgowa prostokątna wyposażona w podświetlane kurtyny wodne w formie przeszkód na drodze oraz urządzenie do destabilizacji toru jazdy „szarpak”, który powoduje nagłe zarzucenie pojazdu. Próby hamowania, ominięcia przeszkody, opanowanie poślizgu, a przede wszystkim niedoprowadzenie do niego to jedynie część możliwości zajęć tematycznych tej sekcji toru. Płyta poślizgowa pierścieniowa także dysponuje przeszkodami w postaci kurtyn wodnych. Podsterowność i nadsterowność, hamowanie na łuku i omijanie przeszkody na łuku to przykłady ćwiczeń dla tego modułu. Tor szkoleniowy to 850 m krętej trasy ze wzniesieniem, na którym znajduje się płyta poślizgowa do ćwiczenia hamowania na spadku drogi, jak i ruszania pod górę oraz sekcja zraszanych zakrętów o zmiennej przyczepności. Zajęcia prowadzą doświadczeni instruktorzy techniki jazdy, posiadający państwowe uprawnienia w tej dziedzinie. Ich doświadczenie wywodzi się z motosportu, w którym czynnie uczestniczyli lub uczestniczą, zarówno jako zawodnicy, jak i trenerzy-instruktorzy sportu. Dysponujemy doświadczeniem w obsłudze szkoleń dla dużych firm, jak między innymi: Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne w Lublinie, Pogotowie Ratunkowe w Lublinie, Toyota Auto Park w Lublinie.

– Co dalej Państwo zamierzacie? Jest już nowoczesny kompleks szkoleniowy, są chętni do korzystania z niego i sprawdzania swoich możliwości. Co można jeszcze zrobić, aby poprawić poziom świadomego bezpiecznego poruszania się w ruchu drogowym? – Przede wszystkim chodziło nam o stworzenie infrastruktury umożliwiającej realizację zadań wynikających z krajowych programów poprawy bezpieczeństwa ruchu drogowego oraz zadań z zakresu oświaty i sportu, między innymi poprzez organizację szkoleń, konferencji, seminariów, treningów i zawodów. Nawiązujemy współpracę z ośrodkami szkolenia kandydatów na kierowców i kierowców, klubami sportów motorowych i innymi przedsiębiorcami w celu podniesienia poziomu szkolenia oraz realizacji ustawowych szkoleń w ramach kursów kwalifikacji wstępnej, dla kierowców pojazdów uprzywilejowanych i przewożących wartości pieniężne. Szkolimy również instruktorów techniki jazdy, a z naszego obiektu korzysta Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju w celu przeprowadzania egzaminów państwowych w tym zakresie. Mamy także na uwadze podniesienie jakości życia mieszkańców Lublina i regionu poprzez wzmocnienie poczucia bezpieczeństwa (kształtowanie bezpiecznych postaw u kierowców) dzięki organizacji cyklu szkoleń w ramach „Drzwi otwartych w ODTJ Lublin”, gdzie bezpłatnie kierowcy mogą sprawdzić się na płytach poślizgowych, skorzystać z porad instruktorów techniki jazdy, ratownika medycznego i innych atrakcji finansowanych przez Wojewódzki Ośrodek Ruchu Drogowego ze środków przeznaczonych na poprawę bezpieczeństwa w ruchu drogowym. Na najbliższe zapraszamy w dniach 25.04, 9.05. i 31.05.

– Na co położyliście Państwo szczególny nacisk, projektując nowy obiekt – Dziękuję za rozmowę. Ośrodka Doskonalenia Techniki Jazdy? – Wychodząc naprzeciw nowym przepisom, a w szczególności kierowcom pragnącym podnosić swoje umiejętności w zakresie doskonalenia techniki jazdy, co bezpośrednio przekłada się na wzrost bezpieczeństwa w ruchu drogowym, Wojewódzki Ośrodek Ruchu Drogowego w Lublinie w 2011 roku podjął się realizacji budowy „Ośrodka Doskonalenia Techniki Jazdy”. Przy projektowaniu obiektu szczególną uwagę zwracano na

ul. Grygowej 32 20-260 Lublin tel. 81 746 84 01


nasi podróżnicy

tekst Iza Wołoszyńska foto Wojciech Wołoszyński Iza Wołoszyńska

M

Pot, lód i piach. Zima w Maroku

imo groźnych prognoz przewidujących obfite opady śniegu we Francji i Hiszpanii, przejechaliśmy Europę w pełnym słońcu. Bus wyładowany ludźmi, bagażami i motocyklami po 44 godzinach od opuszczenia Lublina stanął w porcie Algeciras, gotowy do załadunku na prom. Po półtoragodzinnym rejsie przez Cieśninę Gibraltarską jesteśmy w Maroku. U stóp Atlasu znajdujemy camping o wdzięcznej nazwie Woda Życia, gdzie zostaje bus i nasza codzienność. Rankiem wszystkie motocykle zostają objuczone sakwami, kuframi i żądnymi przygód jeźdźcami, a jeden dodatkowo „babą”. Jest rześko, ale słońce świeci, więc problemy z odpaleniem silników w BMW Marka i Suzuki Michała nie zmniejszają naszego optymizmu. Jedziemy wzdłuż Atlasu Średniego. Wysokie szczyty ciągną jak magnes, a pikanterii dodaje otulający je śnieg. Wieczorem w zupełnie bezbarwnej wsi bierzemy hotel, taki ani ładny, ani uroczy, w sumie odpychający. No i zimny, ale na początek można zacząć od pewnej dawki dyskomfortu. Następny dzień zaczynamy od hotelowego śniadania. Stół nakryty świeżą prasą pachnącą farbą drukarską, bagietka, oliwa i po jednym serku topionym. Kawa płatna dodatkowo. Cena za kawę zawsze wyrównuje to, co udaje się utargować z ceny hotelu – ale tego nauczymy się później.

Odcinki specjalne

Z każdym zakrętem i miniętym stadem kóz zbliżamy się do jednego z zaplanowanych przez Michała „odcinków specjalnych”. Następnego dnia pokrzepieni przygotowaną przez naszego osobistego chef de

48

magazyn lubelski 2[26] 2015

cuisine, czyli Artura, jajecznicą, wyruszamy. Spod kół się kurzy, kamienie strzelają na boki, horyzont po lewej zamknięty pasmem ośnieżonych gór. Po dwóch godzinach wracamy na asfalt – w bakach pustki. Benzin? – z tubylcami trudno się porozumieć, ale to słowo wystarcza. Kierują nas 5 (tyle, ile palców ręki) kilometrów w lewo. Jest spora wieś, ale zaczepiona osoba kręci głową i odsyła nas po benzynę w przeciwnym kierunku, do miasta Midelt. Nie dajemy za wygraną, jeszcze kilka zagadniętych osób i znajdujemy benzynę. Sprzedawana jest w nielegalnej dziupli przy targu. Nalewa się ją 5-litrowymi butelkami po oleju, kosztuje ciut taniej niż na stacji. Wracamy w góry. Kamienną ścieżką okrążamy brzegi słynnego Cirque de Jaffar, karkołomnego skalnego amfiteatru. Dojeżdżamy do północnego stoku i stajemy przed wysoką zaspą starego, mokrego śniegu. Ktoś próbuje wbić przednie koło


w śnieg, ale walka nie ma sensu. Białego paskudztwa jest za dużo, ścieżka niepewna, a urwisko wysokie. Zawracamy. Wbijamy w nawigację Imilchil. Dróżka przez Atlas Wysoki – szaro-rdzawe góry, uformowane w niezwykłe kształty warstwy skalne, skąpa roślinność. Wsie malutkie, domy płaskie, bez dachów, przycupnięte obok siebie, patrzące w ogromną przestrzeń malutkimi oknami. Kiedy wjedzie się w środek tej półżywej kamiennej przestrzeni, okazuje się, że życie toczy się tu w najbardziej naturalny i tym samym prymitywny sposób. Mieszkańcy, korzystając z łaskawości wiosennego słońca, siedzą na ziemi, opierając się o ściany. Kobiety ubrane w kolorowe stroje, z geometrycznymi tatuażami na brodach i pomiędzy brwiami, zasłaniają oczy i twarze przed złem, które pewnie im tam wwozimy. Mężczyźni w długich dżelabach z czubatymi kapturami siedzą w oddzielnych grupach. A dzieci, ech, nie ma u nas już tak brudnych i szczęśliwych dzieci! Reagują na nas dość emocjonalnie, ale bez euforii, i przekonują, żebyśmy wrócili na drogę. Z upływem dnia ogarnia nas przejmujące zimno. Przeprawiając się przez przełęcz pomiędzy zwałami śniegu, zastanawiamy się w skrytości ducha, co my tu robimy na motocyklach!? Wieczorem docieramy do Imilchil. W ciasnym centrum na pierwszy rzut oka widać szyldy kilku hoteli. Przy wyborze kierujemy się tylko jednym kryterium – ma być ogrzewany! W czasie kiedy część grupy szuka noclegu, reszta przestępując dla rozgrzewki z nogi na nogę, pilnuje dobytku. W końcu rezygnując z solidarności z szukającymi, ulegamy zapachom ze straganu. Na rozgrzanej płycie ociekającej oliwą pieką się tam placuszki, ugniatane

wcześniej z masłem przez ciemnooką kobietę. Kiedy pęczniejące na nich pęcherze robią się złotobrązowe, placki są gotowe. Gorące, tłuste i smaczne. A obok bulgocze harira, gęsta, ostra zupa z soczewicą. Nasz posiłek nie spodobał się reszcie grupy i na nic zdają się tłumaczenia, że to było ratowanie życia. Udobruchał ich dopiero właściciel hoteliku, podając gorący napar z mięty i ziół, migdały, solone fistaszki i ciasto. W błogich nastrojach rozsiadamy się wokół metalowej kozy, która roztacza wokół miłe ciepło. Rankiem drewniane okiennice zasłoniły łaskawie pogodową rzeczywistość, ale wdarła się i tak do naszej świadomości niesiona krzykiem tego, kto pierwszy otworzył okno. Pada śnieg! Ale – to jest dobra wiadomość – termometr pokazuje jednak dodatnią temperaturę, +1 stopień. Siadając na motocykle, jesteśmy sztywni od ubrań. W wąwozie Todra temperatura wzrasta do +11 st., szalejemy ze szczęścia, ściągamy entuzjastycznie bluzy, membrany czy co kto tam wcisnął pod kurtkę. Wyciągamy kuchenkę gazową i włoską kawiarkę i robimy kawę w plenerze. Na kolejnym „odcinku specjalnym”, trasie MH3 z Todra do wąwozu Dades, robi się jeszcze cieplej, także przez rosnący stopień trudności jazdy. Ruchome kamienie, zerwane przez rzekę ścieżki, z których trzeba nagle zeskoczyć metr w dół lub przejechać po dwudziestocentymetrowej resztce ścieżki. Każdy robi, co może, co umie i łapie się każdego sposobu na pokonanie kamiennego piekła. Jednym pomagały umiejętności, innym lekkie motocykle, a niektórzy szukali ratunku u św. Krzysztofa. Najwyraźniej wszystkie metody były skuteczne, bo wieczorem dumni i bladzi wspólnie podziwiamy widoki w wąwozie Dades.

Zapada wieczór. Przed nami śliska droga i perspektywa nieogrzewanego hotelu.

magazyn lubelski 2[26] 2015

49


Nasz ślad na plaży Atlantyku

50

Śladami Rajdu Paryż – Dakar

Wymarzony przejazd przez pustynię z Mhamid do Foum Zguid staje się rzeczywistością w Walentynki. Sahara po grudniowych opadach popisuje się kolorami. Nie jest martwą pustką, matecznikiem minimalizmu formy i treści. Kipi żółcią, zielenią i fioletem. Pierwsze piaski, pierwsze śmiechy i lęki. Motocykle, okazuje się, nie jadą tak łatwo, jak tych śmiałków na rajdzie Dakar, trudno ruszyć, trudno nabrać prędkości i utrzymać się na kursie. Po kwadransie wyeliminowany zostaje Marek. Jego noga pechowo dostaje się pomiędzy kufer a wydmę, w momencie gdy motocykl walił się na bok. Opuchlizna rośnie w oczach, potrzebne silne środki przeciwbólowe. Marek wraca na asfalt, Andrzej solidarnie z nim. Erg Chigaga wygląda jak pocztówka – pomarańczowe wydmy drobnego jak mąka piasku. Motocykle grzęzną w nim jak w bagnie, potrzeba dużo mocy i pracy silnika na wysokich obrotach, by ruszyć z miejsca i przejechać choć kawałek. Koleiny pozostawione przez samochody terenowe wytrącają z równowagi. Po kilkunastu kilometrach gotuje się olej w silnikach, a filtry zapchane są pyłem. Mordęga, pot. Uciekamy od piasku, szukamy twardszego podłoża. Przejeżdżamy na przełaj przez bujną roślinność. Nie widać, co się pod nią kryje, więc nie można stracić czujności, by nie wpaść na głaz lub w dół. Kilometry dłużą się, ale w końcu jest szlak. Złudne to szczęście. Droga jest widoczna, ale luźne kamienie pokaźnych rozmiarów uprzykrzają jazdę podobnie jak piasek. Jedyne rozwiązanie, jakim jest stanie na stopkach i duża prędkość, odpada, bo grozi przebiciem opony lub zgięciem felgi. Poza tym bagaże zaczynają wtedy żyć własnym życiem, nie mówiąc o „babie”, która wykonuje szereg kompulsywnych ruchów mających na celu zachowanie integralności z resztą motocykla. O zachodzie słońca góry na horyzoncie przybierają stalowy kolor, niebo granatowieje, a przed nami migoczą światła Foum Zguid. Na niebie zapalają się Wenus i Jowisz, za nimi Syriusz i inne gwiazdy. magazyn lubelski 2[26] 2015

W palmach wokół hotelu grają świerszcze. Trzeba zadbać o motocykle, nasmarować łańcuchy, przetrzepać filtry, poklepać po baku za dzielność. Na następny dzień zaplanowaliśmy przejazd odcinkiem Rajdu Paryż – Dakar. Zacięcie, gotowość i żądza przygody roztopiły się jak wosk, gdy szlak okazał się korytem rzeki, która z wściekłością przywlokła i porozrzucała wielkie ruchome otoczaki. Po doświadczeniach poprzedniego dnia, które kierowcy porównywali do długotrwałej pracy młotem pneumatycznym, odpuszczamy po kilku kilometrach. Ale i te kilka kilometrów na trasie rajdu było jak otarcie się o motoryzacyjne misterium. Doświadczyliśmy (zachowując proporcje!) tego, czym jest duch rajdu – konfrontacji człowieka, maszyny i żywiołu. Ideę rajdu przyniosło życie – w 1977 francuski zawodnik, motocyklista Thierry Sabine, zabłądził na pustyni w Libii i chyba mu się to spodobało, bo uznał, że warto, by inni też mogli takich wrażeń doświadczyć. Pomysł został wcielony w życie bardzo szybko. 26 grudnia 1978 roku na starcie w Paryżu stanęło 182 zawodników, na metę w Dakarze dojechało 74. To stało się trwałą cechą rajdu – trudy odsiewają co roku około połowę startujących. Zmieniała się natomiast trasa – w pierwszych latach biegła przez Francję, Algierię, Niger, Mali, Mauretanię, Senegal. Po 10 latach zaczęła zahaczać o Tunezję i Libię. W 1992 roku metę rajdu wyznaczono w Kapsztadzie, czyli do pokonania była cała Afryka. W 1993 wśród krajów goszczących rajd pojawia się „nasze” Maroko. W następnych latach zawodnicy startują z hiszpańskiej Granady, z Dakaru, z Marsylii, Barcelony czy Lizbony, a kończą np. w podparyskim Eurodisneylandzie... 30 edycja w 2008 roku zostaje odwołana, jak wiadomo przyczyną była aktywność islamskich terrorystów. Od tej pory rajd odbywa się w Ameryce Południowej, nosząc nazwę Rajd Dakar, podkreślającą kontynuację tradycji. Inne ważne daty w historii rajdu to 1986, kiedy w katastrofie śmigłowca zginął Thierry Sabine, oraz 2001, w którym po zwycięstwo w kategorii samochodów sięgnęła po raz pierwszy kobieta. Wtedy, co niektórzy,


zaczęli szeptać o rychłym końcu Dakaru. Ale legenda trwa i niezmiennie kusi śmiałków, by zgodnie z intencją Sabine’a próbowali, gdzie leży granica wytrzymałości i by szukali jej w skrajnie trudnych warunkach pustyni. Tegoroczna 37. edycja w pewnym sensie należy do nas, Polaków. Po najwyższe laury sięgnął quadzista Rafał Sonik, a na podium wreszcie stanął Krzysztof Hołowczyc.

Kamienie, piachy i lodowate podmuchy wiatru na przełęczach Atlasu pożarły bezlitośnie nasze formy trenowane na licznych wyjazdach i siły z troską oszczędzane na ten wyjazd. Wracamy do domu sponiewierani, ale z poczuciem wdzięczności za ten gest niegościnności. Nie zamienilibyśmy tego za żadne wygody w nadmorskich kurortach.

Lusterko wsteczne – z punktu widzenia kobiety rzecz nieoceniona

REKLAMA

magazyn lubelski 2[26] 2015

51


bliski horyzont

ZAMEK W KRUPEM RZEKOMA SIEDZIBA SŁAWNEGO BANITY

tekst Zbigniew Lubaszewski foto Zbigniew Lubaszewski, archiwum

R

uiny dawnych zamków zawsze poruszały wyobraźnię. Obok uzasadnionych historycznie faktów, często towarzyszą im malownicze opowieści o duchach i Białych Damach. Niekiedy pojawiały się także prawdziwe lub zmyślone historie o niezbyt pozytywnych właścicielach, niejednokrotnie tak sugestywne, że stały się integralną częścią dziejów konkretnego obiektu, utrwalaną nawet w przewodnikach turystycznych i opracowaniach historycznych. Jednym z takich przypadków są dzieje leżącego nieopodal Krasnegostawu zamku w Krupem, który został uznany za siedzibę słynnego Samuela Zborowskiego, awanturnika i banity, który dzięki niezbyt chlubnej działalności, należy na najczarniejszych postaci polskiej historii.

Ród Zborowskich herbu Jastrzębiec, należał do najznaczniejszych rodzin polskich XVI w. Podstawą takiej pozycji było zaangażowanie polityczne w czasach ostatnich Jagiellonów, co pozwoliło im na zdobycie znacznych wpływów wśród szlachty małopolskiej. Pozycję rodu wzmacniał również związek z rozwijającym się protestantyzmem, gdyż Zborowscy zdecydowali się na przyjęcie coraz bardziej popularnego kalwinizmu. Wpływy polityczne pozwoliły na zdobycie licznych dóbr oraz szeregu wysokich stanowisk. Do znaczących godności doszedł już ojciec Samuela – Marcin, który pod koniec życia został kasztelanem krakowskim. Znaczenie Zborowskich wzrosło szczególnie w czasach pierwszych elekcji, w trakcie których, zręcznie manipulując szlachtą, lawirowali wśród różnych kandydatów, dążąc przede wszystkim do wzmocnienia swojej pozycji. Najbardziej gorącą głową wśród licznych synów Marcina, był rotmistrz wojsk królewskich Samuel Zborowski. Będąc człowiekiem skłonnym do awantur, w trakcie

52

magazyn lubelski 2[26] 2015

sejmu koronacyjnego, który zebrał się z okazji objęcia władzy przez Henryka Walezego, Samuel zranił kasztelana przemyskiego Stanisława Wapowskiego, który wkrótce zmarł. Śmierć była przypadkowa, gdyż Wapowski próbował rozdzielić Zborowskiego spierającego się z kasztelanem wojnickim Janem Tęczyńskim i został ugodzony czekanem. Zabójstwo było jednak faktem i musiał zapaść wyrok. Król potraktował jednak, zbiegłego z Krakowa mordercę dosyć łagodnie, skazując go jedynie na utratę majątku i banicję. Do kraju Samuel Zborowski powrócił wraz z nowym królem Stefanem Batorym, który początkowo chętnie korzystał z usług zawadiackiego rotmistrza. Następnie przebywał wśród kozaków, którymi dowodził w trakcie wojny z Rosją. Spiskował również z Habsburgami, przeciw tolerującemu go monarsze. Bez zgody króla wyprawiał się na tereny tureckie, czym zaognił stosunki Polski z sułtanem. Wyraźnie lekceważąc sobie wyrok zjawił się wreszcie w Piekarach nieopodal Proszowic. W takiej sytuacji


kanclerz i hetman koronny Jan Zamoyski postanowił aresztować Zborowskiego. Umieszczony na zamku krakowskim został ostatecznie za zgodą Stefana Batorego ścięty, dokładnie 26 maja 1584 roku. Śmierć Zborowskiego, którą obciążono głównie Jana Zamoyskiego, wywołała protesty szlachty. Ostatecznie sejm zaakceptował wyrok, jednak równocześnie przyjął ustawę, że będzie kontrolował egzekucje spraw związanych z obrazą królewskiego majestatu. Niezwykle dramatyczna historia Samuela Zborowskiego, inspirująca wielu pisarzy (między innymi Juliusza Słowackiego), a nawet filmowców (postać Samuela Zborowskiego, odtwarzana przez Krzysztofa Jasińskiego, pojawia się w serialu Kanclerz oraz w powstałym na podstawie serialu filmie kinowym Żelazną ręką), uczyniła z niego symbol awanturnika i warchoła. Dla równowagi warto dodać, że zdarzali się także zwolennicy Zborowskiego, widzący w nim obrońcę szlacheckiej niezależności. Przeważała jednak negatywna opinia i prawdopodobnie w związku z tą czarna legendą Samuel Zborowski pojawił się w Krupem. Właściwie trudno wyjaśnić ten związek. Zamek w Krupem, rodowa siedziba Krupskich, istniał, co najmniej w XIV w. Po przejęciu miejscowości przez przyszłego podkomorzego chełmskiego Pawła Orzechowskiego, na przełomie XVI i XVII w. powstała potężna renesansowo-manierystyczna budowla z mieszkalnym skrzydłem i obszernym przedzamczem, otoczonym murem. Zamek niezbyt długo służył właścicielom i już w czasach wojen z połowy XVII w. został zniszczony. Jako malownicza ruina trwał w kolejnych stuleciach i prawdopodobnie z tego powodu zainspirował dziewiętnastowiecznego pisarza i działacza politycznego Michała Czajkowskiego, aby z zamku uczynić siedzibę Samuela Zborowskiego. Michał Czajkowski (jak Zborowscy herbu Jastrzębiec) to również dosyć niezwykła postać. W młodości był

uczestnikiem powstania listopadowego, a następnie działaczem Towarzystwa Demokratycznego Polskiego. W 1850 r. przyjął islam i dowodził pułkiem kozaków na służbie tureckiej (stąd znany jest również jako Sadyk Pasza). Równocześnie dużo pisywał, głównie romansowo-awanturnicze powieści, osadzone w realiach XVII w. I właśnie w tego rodzaju utworze, noszącym tytuł „Stefan Czarniecki”, Czajkowski umieścił opis zamku w Krupem oraz uczynił jego właścicielem słynnego banitę, który pojawia się jako przodek posiadającego zamek w okresie potopu szwedzkiego Samuela Gnoińskiego. Trzeba przyznać, że opis był niezwykle sugestywny: Samuel Zborowski wzniósł zamek w Krupie, półtory mili od Kraenegostawu, taki warowny, jakich mało w Polsce. Siedmiogrodzkim zwyczajem, siedem baszt półkołowymi cielskami z okręgu muru wystawało, a mur tak wysoki, iż krył przed okiem i zamek, i czubiaste wieże. W tym to zamku Samuel Zborowski, banita, odsądzony od czci i wygnany z ojczyzny, przemieszkiwał, bezprawnie wróciwszy do niej. I gdyby był z niego nie wyjeżdżał, pewnie by marszałkowska władza na nim gardłowych kar nie wykonała; byłby umarł swoją śmiercią, bo ani Zamojski, ani nikt w świecie nie pokusiłby się dobywać krupiańskiego zamku. Niestety większość historyków kwestionuje jednak związki z zamkiem, zarówno Zborowskich, jak i Gnoinskich, wskazując, że w połowie XVII w. Krupe należało do Buczackich-Tworowskich, a następnie do Rejów. Mimo takich faktów, w wielu przewodnikach turystycznych, jak i w niektórych opracowaniach historycznych, ciągle pojawia się Samuel Zborowski, dając asumpt do barwnych opowieści, przyczyniających popularność malowniczym ruinom krupskiego zamku.

W Solcu-Zdroju w kościele pw. św. Mikołaja na północnej ścianie zachowała się renesansowa płyta kamienna z nagrobka z płaskorzeźbą leżącego rycerza. Według tradycji jest to Samuel Zborowski.

Samuel Zborowski prowadzony na śmierć. (fragment) rys. Jan Matejko

magazyn lubelski 2[26] 2015

53


film

Katarzyna Herman

Jak to z dulszczyzną w Lublinie bywa tekst Aleksandra Biszczad foto Marcin Pietrusza

L

ublin staje się coraz ciekawszym miastem dla filmowców. Reżyserzy doceniają jego walory i chętnie umiejscawiają tu swoje produkcje. Wojciech Smarzowski od kilku miesięcy wykorzystuje okolice Lublina jako tło dla swojego nowego obrazu „Wołyń”. W połowie stycznia odbyła się premiera „Carte Blanche” z Andrzejem Chyrą w roli głównej, opowiadająca historię niewidomego nauczyciela żyjącego we współczesnym Lublinie. Kolejnym filmem, dla jakiego Lublin jest naturalną scenografią, są „Panie Dulskie” w reżyserii Filipa Bajona, na podstawie dramatu „Moralność pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej.

Z Krakowa przez Lwów na lubelskie Stare Miasto

Dramat Zapolskiej pierwotnie rozgrywał się we Lwowie, w okresie literackiej Młodej Polski. Ze względu na to, że premiera dramatu odbyła się w Krakowie, reżyser zmienił realia lwowskie na Kraków i kolejne wydania, które powstały już po śmierci autorki, opierały się na tekście wykorzystanym podczas krakowskiej premiery. Z kolei Filip Bajon uznał,

54

magazyn lubelski 2[26] 2015

że architektura Starego Miasta w Lublinie najlepiej odda klimat tamtej epoki. Być może Lublin okazał się uniwersalnym półśrodkiem pomiędzy dawnym polskim Lwowem a Krakowem. Mieliśmy okazję podpatrywać kulisy produkcji podczas nagrania na Starym Mieście, w pobliżu ulicy Złotej. Przekraczając magiczną granicę planu filmowego, nagle przenieśliśmy się do roku 1914 roku. I to


właśnie na Złotej została umiejscowiona kawiarenka, którą chętnie odwiedzał Zbyszko (syn Dulskich). Na potrzeby produkcji filmowej znalazły się tam także pasaże z dorożkami, wśród których przechadzają się wytworne damy w sukniach z gorsetem i strojnych kapeluszach, a także panowie w elegancko skrojonych garniturach. Dziennikarze zostali zaproszeni na plan, gdy filmowcy realizowali scenę, w której bohaterka (grana przez Katarzynę Herman) wchodzi do restauracji, mijając epokowo ubranych statystów. Próby i realizacja tej zaledwie kilkusekundowej sceny trwały prawie godzinę. Stare miasto to idealna sceneria, gdyż jak stwierdziła Krystyna Janda: – Nic się tu nie zmieniło od tamtych czasów. Wypowiedź ta stała się przedmiotem ożywionej dyskusji internetowej i powątpiewań na temat zdania aktorki o Lublinie. „Czepialstwa” w tym przypadku nie zalecamy, malownicza architektura to atut, atut bądź co bądź nagrodzony obecnością w kolejnych produkcjach. Sama aktorka dopowiedziała, że to bardzo ułatwia sprawę ekipie filmowej, która zastała tu gotową scenerię. Film Filipa Bajona to kontynuacja dramatu Gabrieli Zapolskiej. Historia, która rozłożona jest w czasie na przestrzeni ostatnich stu lat, opowiada o trzech pokoleniach pań Dulskich, granych przez Krystynę Jandę, Katarzynę Figurę i Maję Ostaszewską. Każda z nich przedstawiana jest w innym czasie, w 1914 r.,

1954 r. i 2000 r. I każda z bohaterek prezentuje różne postawy wobec rzeczywistości, a także inny pierwiastek tak zwanej „dulszczyzny”, jako zespołu cech mniej lub bardziej negatywnych. Osią filmu są różne postaci i sytuacje połączone rodzinną tajemnicą. Obok odtwórczyń głównych bohaterek w filmie pojawiają się również Jerzy Rogalski, Olgierd Łukaszewicz, Mateusz Kościukiewicz, Sonia Bohosiewicz, Andrzej Chyra i Katarzyna Herman. Dramaturgia filmu opiera się na tezie, że każda rodzina ma jakąś tajemnicę. Wynikające z tego powodu rozważania na temat mówienia prawdy i jej konsekwencjach czynią z niego produkcję o uniwersalnej tematyce. Sam reżyser podkreśla, że to jego własna refleksja nad polskim mieszczaństwem. Filmów o polskich przywarach było już sporo (ostatnio specjalistą w tym temacie jest Wojciech Smarzowski). Filip Bajon w „Paniach Dulskich” pragnie ukazać warstwę mniej uchwytną i mniej dostrzegalną, a przy tym pielęgnowaną od pokoleń. Dulszczyzna bowiem w Polakach wciąż żyje, mimo że po sukcesie teatralnym dramatu Zapolskiej w 1906 roku w Krakowie została dotkliwie wytknięta i wyśmiana. – Ma różne przejawy, ale wciąż w nas istnieje – powiedział reżyser. Przewidywalnego scenariusza spodziewać się raczej nie możemy, gdyż jak dodał na koniec konferencji prasowej: – Tajemnice rodzinne nie zawsze powinny być odkrywane.

Reżyser Filip Bajon

magazyn lubelski 2[26] 2015

55


Filip Bajon uchodzi za jednego z najwybitniejszych scenarzystów i reżyserów współczesnego kina polskiego. Swój pierwszy film fabularny pt. „Powrót” zrealizował w 1977 r. i otrzymał za niego Złotą Kamerę, nagrodę dla najlepszego debiutanta. Prawdziwy sukces odniósł dwa lata później, kiedy nakręcił „Arię dla atlety”. Film zdobył liczne nagrody na festiwalach krajowych i zagranicznych. W swoim dorobku ma kilka filmów z historią Polski w tle, m.in. „Przedwiośnie” i „Śluby panieńskie”. Reżyser zajmuje się również literaturą. Za wydaną w 1971 r. powieść „Białe niedźwiedzie nie lubią słonecznej pogody” otrzymał prestiżową nagrodę im. Wilhelma Macha.

Bajon kontra Zapolska

W obsadzie filmu znalazł się również lubelski aktor Jerzy Rogalski.

56

Ile wspólnego mają „Panie Dulskie” z dramatem Zapolskiej? Wiele i niewiele zarazem. – Jeżeli miałbym określić proporcje, to 20﹪ fabuły to Zapolska, a reszta to dopowiedzenie, co mogło zdarzyć się dalej – mówi Bajon. Do treści dramatu ściśle nawiązuje okres z roku 1914, a dokładniej wątek zajścia w ciążę Hanki, która jest służącą w domu Dulskich. Dalsze losy rodziny pozostają luźną parafrazą z dulszczyzną w mianowniku. Wszystkie epoki łączy intryga sprzed lat, która rzutuje na członków rodziny i konstruuje narrację filmu. Akcja rozpoczyna się sceną, w której

magazyn lubelski 2[26] 2015

na lotnisku w Lublinie ląduje Johan Dulski, będący dzieckiem Hanki i Zbyszka sprzed niespełna stu lat. Bohater przybywa do miasta w poszukiwaniu kamienicy swojej rodziny. Johan przyjeżdża w towarzystwie wnuczki (Maja Ostaszewska), która jest reżyserem filmowym i pragnie zrealizować tutaj film dokumentalny. Kobieta zamierza odkryć tajemnice, które jej matka i babka chciały ukryć. Jak Lublin sprawdza się jako tło dla historii Dulskich? – To fantastyczne miasto; gdy przyjechałem, stwierdziłem, że nie rozumiem, dlaczego tak rzadko tu bywałem – powiedział na konferencji prasowej Filip Bajon. Reżyser podkreśla, że Lublin ma piękne przestrzenie, które są bardzo zróżnicowane. W Lublinie nagrano wszystkie sceny plenerowe, wykorzystano do tego Stare Miasto, okolice placu Litewskiego, dworzec główny PKP. Ekipa pojawiła się również w Teatrze Starym oraz na porcie lotniczym. Po zdjęciach w Lublinie filmowcy przenieśli się do studia Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych w Warszawie, gdzie są kręcone pozostałe ujęcia. „Panie Dulskie” okazały się również dużą atrakcją dla lublinian. Ekipa zapowiedziała, że potrzebuje około 500 statystów, więc castingi przyciągnęły tłumy zainteresowanych. Premiera „Pań Dulskich” przewidziana jest w październiku 2015.


księgarnik ków architektury, szlak wielokulturowy (wszak Lublin słynie ze swej wielokulturowości), Jagielloński Szlak Unii Lubelskiej, szlak pamięci Żydów lubelskich i szlak znanych lublinian. Pierwszy i ostatni szczególnie polecam mieszkańcom miasta. Dzięki szczegółowym opisom z różnymi ciekawostkami poznajemy swoje miasto od nowa, wynosząc z tej wycieczki wiedzę o miejscach, które bardzo często mijamy, a jednak niewiele o nich wiemy. Użytkownik może sprawdzić, jak dostać się do (maz) wybranego przez siebie miejsca oraz zobaa zwiedzanie nowego miasta dobrze czyć wizualizacje podróży na interaktywnej jest się odpowiednio przygotować. mapie. W sytuacjach awaryjnych możemy Zapoznać z jakimś książkowym przeskorzystać z bazy numerów telefonów. wodnikiem, wytyczyć plan wycieczki Zaletą jest również wygląd aplikacji, która albo zainwestować w usługi profesjonal- jest estetyczna i minimalistyczna. Dzięki nego przewodnika. Gorzej, gdy zwyczaj- czarnej kolorystyce ponadto bardzo czytelnie nie ma się na to czasu lub nie jestena, charakterystyczne dla ZTM kolory śmy na tyle zorganizowani. W czasach są uwzględnione jedynie w małych elemen„smartmanii” jednak nie jest to już dutach. W efekcie: nic nie drażni i nie rozżym problemem. Aplikacja smartLublin prasza. Menu jest bardzo intuicyjne, w tle została stworzona na zlecenie lubelskie- delikatnie przebija się kilka klimatycznych go magistratu. Jest bezpłatna, wymaga zdjęć z Lublina. Aplikacja w założeniu jedynie posiadania odpowiedniego skierowana jest do turystów. Z powodzeurządzenia z dostępem do internetu. niem powinni korzystać z niej mieszkańcy, SmartLublin to aplikacja dla każdego, chociażby ze względu na kalendarium czy jej pobranie wymaga dosłownie trzech trasy MPK. Polecamy ją również przyjezdkliknięć. Oprogramowanie jest przeznaczo- nym studentom, którzy chcą poznać bliżej ne dla osób posiadających telefony komór- miasto. Turysta czy mieszkaniec, każdy kowe z najpopularniejszymi systemami kochający Lublin lub wprost przeciwnie, operacyjnymi. Możemy je pobrać za darmo powinien tę aplikację nabyć, a nuż uda się ze strony www.rpw.ztm.lublin.eu oraz ze w odkrywczą podróż po mieście pełnym stron sklepów Google Play i App Store. historii i kontekstów. (abc) Narzekać zatem mogą użytkownicy systemu Windows Phone. Menu jest dwujęzyczne, każdy zagraniczny turysta, władający angielskim, poradzi sobie z jego obsługą. Wkrótce możemy spodziewać się wersji w języku ukraińskim. Elektroniczny przewodnik został podzielony na pięć działów, m.in.: kalendarz imprez, zabytki i atrakcje, przydatne telefony i komunikacja miejska. SmartLublin zawiera informacje na temat historii miasta, znajdujących się w nim zabytków oraz atrakcji. Świetną opcją, zarówno dla przyjezdnych, jak i mieszkańców, jest kalendarz aktualnych imprez. Zawiera on wszystko, co potrzebne, czyli czas, miejsce (z wizualizacją na mapie) i szczegóły wydarzenia, a nawet grafikę. Co więcej, możemy tworzyć własny kalendarz, ublin ma wyjątkowe szczęście do dodając do niego poszczególne wydarzenia. postaci mitycznych, a do takich Mieszkaniec Lublina ma szansę zaplanować niewątpliwie należą cadyk Jakub Icchak swój tydzień, z uwzględnieniem przypoHorowic oraz autor książki „Oko Cadymnienia o danej imprezie. Sprawę ułatwia ka” – prof. Władysław Panas. również możliwość wytyczenia dojazdu Pierwszy z nich był nazywany Widzącym poprzez komunikację publiczną. Smarz Lublina lub Lublinerem. Był jednym tLublin oferuje różne trasy turystyczne, z duchowych przywódców ruchu chaw oparciu o trasy rowerowe (i tu idealnie sydzkiego na ziemiach polskich, uczniem sprawdzi się Lubelski Rower Miejski) cadyka Elimelecha z Leżajska. Widzący i MPK. Dla fanów pieszego zwiedzania przy- mieszkał początkowo na ówczesnej podgotowane są specjalne szlaki: szlak zabytlubelskiej Wieniawie, a następnie przy

N

L

nieistniejącej dziś ulicy Szerokiej w Lublinie. Na tyłach jego domu została wzniesiona pierwsza w Lublinie chasydzka bożnica. Słynął z przewidywania przyszłości. Zapowiedział m.in. klęskę Napoleona w Rosji. Zmarł w 1815 roku w tajemniczych okolicznościach. Na jego grób, cudem ocalały podczas okupacji niemieckiej, na starym cmentarzu żydowskim na Kalinowszczyźnie w Lublinie pielgrzymują chasydzi z całego świata. To również, obok Państwowego Muzeum na Majdanku i budynku dawnej Jeszywas Chachmej Lublin przy ulicy Lubartowskiej, najważniejsze miejsce w Lublinie dla turystów, którzy pragną poznać historię lubelskich Żydów. Z kolei prof. Władysław Panas, teoretyk i historyk literatury oraz wykładowca uniwersytecki z ogromnym dorobkiem naukowym, przez lata swojej działalności wskrzeszał pamięć o historii lubelskich Żydów. Zafascynowany postacią Widzącego z Lublina był autorem koncepcji jakoby lubelski plac Zamkowy jest w kształcie oka słynnego cadyka, a jego przestrzeń jest Axis mundi. I oto w rocznicę śmierci obydwu postaci została ponownie wydana książka prof. Władysława Panasa, w nowym opracowaniu graficznym i fotograficznym, w językach polskim i angielskim, pod redakcją Grzegorza Józefczuka i według koncepcji Grzegorza Rzepeckiego. Publikacja ważna, bo przypominająca świat, którego już nie ma, i postać autora, który część życia spędził na przywracaniu o nim pamięci. Publikacja ważna też z innego powodu, bo ponownie jak za czasów prof. Władysława Panasa, zgromadziła liczne grono przyjaciół i badaczy historii Żydów lubelskich w Kawiarni Artystycznej Hades - Szeroka w Lublinie, gdzie miała miejsce promocja tego interesującego wydania. (gras)

Oko Cadyka, pod redakcją Grzegorza Józefczuka, Lublin, Warsztaty Kultury w Lublinie, Lublin 2015.

magazyn lubelski 2[26] 2015

57


teatr

Trzy razy Piaf tekst Maciej Skarga, foto Michał Fujcik, Grzegorz Winnicki

J

eśli w jednym przedsięwzięciu teatralnym zaistnieją jednocześnie: interesująca opowieść o wyjątkowym bohaterze, ujęta w precyzyjny scenariusz, osobowość artystyczna i umiejętności reżysera oraz talent i perfekcyjna współpraca całego zespołu – można być pewnym, że powstanie rzecz niezwykle interesująca. I właśnie taką jest spektakl „Trzy razy Piaf ” wystawiany od 14 marca przez Teatr Muzyczny w Lublinie na scenie Lubelskiego Parku Naukowo-Technologicznego SA.

Bohaterką tej scenicznej opowieści jest Édith Giovanna Gassion, która urodziła się 19 grudnia 1915 w Paryżu w osiedlu emigrantów, czyli Édith Piaf od momentu, gdy impresario Louis Leplée wymyślił jej pseudonim „La Môme Piaf ” (mały wróbelek) i zaangażował w swoim kabarecie „Le Gerny’s”. Śpiewała od dzieciństwa aż do ostatnich dni życia. Na ulicy, w kabarecie i na największych scenach świata. Słynęła z jednej strony z wielu, najczęściej nieudanych miłości, a z drugiej z niebywałej ekspresji w wykonywaniu piosenek specjalnie dla niej pisanych. Była krucha i niskiego wzrostu (147 cm), a zarazem szalenie wielka, gdy swoim silnym, chropowatym głosem wyśpiewywała historie o życiu. Mimo wielu osobistych tragedii za wszelką cenę starała się utrzymać każdą chwilę szczęścia. Nie żałowała niczego, dając temu wyraz w swoim wielkim przeboju „Non, je ne regretterien”

58

magazyn lubelski 2[26] 2015

z muzyką Charlesa Dumonta. Piaf była i pozostała do dziś pieśniarką niepowtarzalną.

Artur Barciś – reżyser

Nic zatem dziwnego, że legenda francuskiej piosenki znalazła się w kręgu artystycznych zainteresowań Artura Barcisia. Aktor teatralny, filmowy, telewizyjny i dubbingowy, a także reżyser, swoją karierę aktorską zaczął w wieku 17 lat, kiedy w 1973 roku przyjechał do Lublina i wygrał ogólnopolski konkurs recytatorski, którego finał odbył się na scenie Teatru im. Juliusza Osterwy. Potem skończył PWSFTviT w Łodzi i niemal od czterdziestu lat związany jest z tym zawodem. Ma za sobą dziesiątki ról teatralnych, tyleż filmowych i telewizyjnych. Bez względu na to, czy gra w komedii, czy też w dramacie jest jednakowo perfekcyjny w swej pracy. Dzięki temu


sprawdza się w każdej z ról i dbając o wyrazistość granych postaci, wręcz nie pozwala widzowi kojarzyć go wyłącznie z Tadeuszem Norkiem z „Miodowych Lat” czy też Czerepachem z „Rancza”, chociaż nie ukrywa, że się z nimi zżył i nawet je lubi. Obecnie można go zobaczyć w trzech przedstawieniach Och-Teatru Krystyny Jandy, a w tym w „Zemście” w roli Papkina, o której zawsze marzył i uwielbia ją grać. W warszawskim Teatrze Ateneum spotkamy go na scenie w komediach „Kasta la vista” i „ Nie jesteś sama”, zaś w Teatrze Capitol w komediach: „Old love” Norma Fostera oraz „Dziwna para” Neila Simona. Komedię bowiem bardzo sobie ceni i nie uważa, żeby była gorsza od dramatu. O aktorstwie zawsze marzył. Od wczesnych lat był przekonany, że będzie umiał to robić i nie pomylił się. Dziś po latach doświadczeń twierdzi, że jest na pewnej drodze, która, ma nadzieję, jeszcze długo się nie skończy. Ciągle się uczy i ma poczucie, że stale się rozwija. Każde wyjście na scenę jest dla niego jednakowo ważne. – Widz zawsze musi rozumieć, o co chodzi – podkreśla. – Do wszystkiego więc, czego się podejmuję, podchodzę bardzo poważnie, uczciwie i rzetelnie. Uważam, że tylko wtedy to, co się robi, ma sens. W swoim życiu zagrałem bardzo dużo ról i czuję się aktorem spełnionym. W tej chwili gram w najpopularniejszych w Polsce serialach. Bardzo sobie to cenię. Ale co będzie dalej – nie wiem. Aktorstwo to zawód, który jest w dużym stopniu loterią. Oczywiście pewne rzeczy mam zaplanowane, ale tak naprawdę nie jestem w stanie przewidzieć, jak moja kariera się potoczy. Chociaż, gdy swego czasu w rozmowie

z moim synem powiedziałem: „Ciągle dostaję jakieś propozycje, ale może jednak przyjść taki moment, że nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby powierzyć mi jakąś rolę”, w odpowiedzi usłyszałem: „Tak mówisz już od piętnastu lat”. Może więc nie będzie tak źle. Wyzwaniem zawodowym dla Artura Barcisia jest również reżyseria, która, zwłaszcza w przypadku wybitnych aktorów, zazwyczaj jest kolejnym etapem ich artystycznej drogi. Aktor zdał sobie bowiem sprawę, że grając, często wykraczał poza swoją rolę i kiedy reżyser nie radził sobie z rozwiązaniem danej sceny, on z reguły miał pomysł, jak ją zagrać. Kiedy zatem poczuł, że przyszedł taki moment, aby wziąć odpowiedzialność za całość inscenizacji i się pod nią podpisać, wyreżyserował w warszawskim Ateneum (poza „Trzy razy Piaf ” według własnego scenariusza), przedstawienie „Kofta” na podstawie tekstów Jonasza Kofty, i spektakl „Amoroso”, na który składa się repertuar włoskich piosenek. W Gorzowie Wielkopolskim wystawił musical „Kochać” z piosenkami z repertuaru Piotra Szczepanika, a w warszawskim Teatrze Syrena „Machiavellego” Grzegorza Wasowskiego i Ryszarda Marka Grońskiego. A teraz przyszła pora na Lublin i przygotowanie premiery „Trzy razy Piaf ”.

W hołdzie dla Wróbelka Paryża

– Édith Piaf dlatego, że od bardzo wielu lat jest moją wielką miłością – powiada Artur Barciś. – Uważam też, że takie wybitne postaci świata sztuki, jaką niewątpliwie była, trzeba ciągle przypominać. Należy, zwłaszcza młodym ludziom, pokazywać, co to jest prawdziwa sztuka, a w niej prawdziwa wielkość. Że standardy w tej

magazyn lubelski 2[26] 2015

59


dziedzinie są dużo wyższe niż obecnie się sądzi i trzeba być kimś wybitnym, kimś naprawdę wielkim, jeśli chce się osiągnąć sukces, jaki ona osiągnęła. Édith Piaf była tak wybitna, że sama z siebie wyznaczała standardy i szalenie wysoki poziom. I jeżeli ktoś chciał ją przeskoczyć, to musiał śpiewać lepiej. A w jej czasach nie było kogoś takiego I dzisiaj też pewnie byłoby trudno kogoś takiego znaleźć. Moda na Édith Piaf nigdy nie przeminie, ponieważ ludzie o tak niezwykłym talencie i tak wielkiej osobowości zdarzają się bardzo rzadko. To jest ikona piosenki , której będziemy słuchać i za tysiąc lat. Na scenie stoliki kawiarniane. Przy nich widzowie. Pozostali na widowni mają wrażenie, jakby także tam się znajdowali. Nagle wśród nich pojawia się drobna dziewczyna i zaczyna śpiewać. Wszyscy przestają jeść i pić. Słuchają jej z otwartymi ustami. Bo naraz pojawił się między nimi ktoś o fantastycznym głosie i niebywałej sile interpretacji. Potem dość oszczędnymi środkami inscenizacyjnymi następuje zmiana kolejnych planów. Édith nie śpiewa już na ulicy. Jest kabaret, scena i Piaf wiele lat później. Brzmią kolejne jej piosenki. Nie tylko te, które znamy, rozpowszechniane u szczytu jej kariery, ale i zupełnie nieznane, chociaż równie piękne. Wreszcie spotykamy ją starą, schorowaną i zniszczoną dość burzliwym trybem życia. Wzrusza nas moc jej piosenek. Mamy wrażenie, że ten śpiew się nigdy nie skończy i Édith nigdy nie zabraknie na scenie. Niestety, ostatni jej koncert nie odwróci już losu. Piaf odchodzi na zawsze. Oto w wielkim skrócie trzy sekwencje opowiadające o tej

60

magazyn lubelski 2[26] 2015

wielkiej artystce. W każdej z nich wciela się w jej postać inna aktorka: Piaf Młoda – Anita Kostyńska, Piaf Zakochana – Patrycja Zywert-Szypka i Piaf Zmęczona – Anna Świetlicka. Wykonują piosenki w polskim tłumaczeniu: Marcina Sosnowskiego, Andrzeja Ozgi, Hanny Szczerkowskiej, Jerzego Menela i Wojciecha Młynarskiego. Akompaniuje im orkiestra Teatru Muzycznego. – W tym roku przypada setna rocznica urodzin tej artystki i jest to dobry moment na przypomnienie tej nietuzinkowej postaci – mówi Piotr Wijatkowski, dyrektor artystyczny tego teatru i dyrygent orkiestry. – Dlatego propozycja Artura Barcisia realizacji u nas tego przedstawienia jest tak niezwykle ważna. „Trzy razy Piaf ” miało już dwie premiery w polskich teatrach. Nasza inscenizacja różni się jednak zasadniczo od poprzednich, choćby tym, że po raz pierwszy wykonawcy śpiewają wyłącznie przy akompaniamencie granym na żywo przez rozbudowaną orkiestrę. Użycie jej pełnego składu sprawia bowiem, że spektakl ten zrodził się niejako na nowo. Połączenie świetnej muzyki znanych kompozytorów ze sporą dawką prawdziwego teatru jest przy tym także znakomitym przyczynkiem do spełnienia mego zamiaru odświeżenia formuły teatru muzycznego i rozszerzenia oferty programowej kierowanej do naszych widzów.

Postscriptum

Premiera, która miała miejsce 14 marca, została przyjęta przez lubelską publiczność niekończącymi się brawami na stojąco. Spektakl już został okrzyknięty artystycznym wydarzeniem roku.



kultura – okruchy

Polichromia Nowosielskiego W Muzeum Uniwersyteckim Historii KUL mieliśmy okazję oglądać prawdziwy kolekcjonerski rarytas ze zbiorów Galerii Starmach w Krakowie. Projekty niezrealizowanej polichromii, która miała zdobić wybudowany w 1962 roku Kościół Akademicki KUL, to kolekcja akwareli i rysunków zmarłego cztery lata temu polskiego malarza, rysownika, scenografa, filozofa i prawosławnego teologa Jerzego Nowosielskiego. Projekt lubelskich malowideł uchodzi za jedną z najlepiej dopracowanych i przemyślanych koncepcji malarskich wnętrza kościelnego w twórczości tego wybitnego artysty. W Lublinie znajduje się wiele śladów działalności Nowosielskiego, m.in. w kaplicy Wyższego Seminarium Duchownego można podziwiać malarski ikonostas jego autorstwa. Obrazy artysty są również częścią kolekcji sztuki współczesnej w Muzeum Lubelskim. (maz)

(Michal Teresiński)

Filmowo w Opolu Lubelskim Za nami kolejna edycja Filmoffo, czyli Festiwalu Kina Niezależnego w Opolu Lubelskim. Z nadesłanych z całej Polski 100 tytułów finalnie wybrano 14 pretendujących do nagrody Złotego Jeża. Siedem z 14 propozycji to fabuły, kolejnych pięć to dokumenty i dwie animacje. Filmoffo to impreza odbywająca się w Opolu Lubelskim od 2006 roku. W tym czasie w ramach pokazów wyświetlonych zostało ponad 100 filmów offowych. Zdobywczynią Złotego Jeża w tegorocznym Filmoffo jest Ania Bystrowska, absolwentka warszawskiej SP, i film jej autorstwa pt. „Męski”. Do tej pory festiwal miał charakter bardzo niszowy, w tym roku organizatorzy postanowili zaprosić znaną wokalistkę Melę Koteluk, co być może przyczyni się do znacznej promocji wydarzenia

62

magazyn lubelski 2[26] 2015

w przyszłości. Odbyło się także spotkanie z Piotrem Stasikiem, jednym z najciekawszych obecnie polskich dokumentalistów, który zaprezentował swój ostatni film „Dziennik z podróży”. Filmoffo to również dobra sposobność do posłuchania muzyki. Podczas festiwali grały tu takie zespoły, jak Fisz Emade Tworzywo, Skubas, Ścianka, Muchy, Pogodno, Kamp!. Frekwencja tradycyjnie była więcej niż zadowalająca, dobre kino i świetni artyści przyciągnęli zainteresowanych z różnych stron kraju. (abc)

(Andy Lee)

Mądzik operowo Twórca Sceny Plastycznej KUL tym razem w nowej roli. Leszek Mądzik po raz pierwEnigmatic odleciał szy w swojej karierze podjął się stworzenia „Boeing, boeing ‒ czyli latające narzeczone” Marca Camolettiego to znakomita farsa spektaklu operowego, ubolewając, że nie napisana w 1960 roku. Miała premiery w 55 poświęcił czasu tej formie sztuki wcześniej. krajach. W polskich teatrach dzięki adapta- W Teatrze Wielkim im. Stanisława cji i przekładowi Bartosza Wierzbięty odno- Moniuszki w Poznaniu 31 stycznia miała miejsce premiera jednoaktówki „Rycerskość siła sukcesy. Obecnie zaś wystawiana jest wieśniacza” (Cavalleria rusticana) Pietra w Lublinie przez teatr Enigmatic, mający Mascagniego w jego reżyserii, która została swoją scenę na KUL-u. Oto luzak i amant wystawiona razem z dwuaktówką „Pajace” Maks ma jednocześnie trzy narzeczone: (Pagliacci) Ruggiera Leoncavalla w reżyserii Niemkę, Amerykankę i Polkę. Są stewardessami, latają w różnych liniach lotniczych Krzysztofa Cicheńskiego. Kierownictwo i nic o sobie nie wiedzą. Nagle zmieniają się muzyczne nad całością objął Gabriel Chmura. Profesor Leszek Mądzik jest nie tylko rozkłady lotów. I wtedy...? Ale to już trzereżyserem „Rycerskości wieśniaczej”, ale ba zobaczyć i świetnie się bawić, oglądając również autorem scenografii, świateł i plaprzekomiczne sytuacje zagrane przez młokatu. Po raz kolejny nie zawiódł wyczuciem dych aktorów żywiołowo, a zarazem preprzestrzeni, materii i aktora. Chętnych do cyzyjnie. Niewątpliwie duża w tym zasługa obejrzenia spektaklu Teatr Wielki reżyserki i obecnej opiekunki artystycznej tego teatru Alicji Jachiewicz-Szmidt, aktor- w Poznaniu zaprasza 28 i 29 marca. (maz) ki teatralnej, filmowej i pedagoga. Związała się z tym zespołem po śmierci jego założyciela ‒ lubelskiego artysty malarza Andrzeja Piwowarczyka. – Przekonali mnie – powiada ‒ że najpierw chcą się nauczyć techniki teatru, a o jakiejkolwiek improwizacji, którą być może nazwiemy performersem, na razie nie myślą. I na to przystałam. Enigmatic istnieje już dwadzieścia lat. Tworzą go studenci, doktoranci oraz absolwenci lubelskich uczelni i wydziału aktorskiego WSKiMS w Warszawie. (pod) Do zadań aktorskich i inscenizacji podchodzą profesjonalnie. Własnym kosztem dbają Dobre miejsce, dobry czas o scenografie i wyposażenie sceny. Bawią się Galerii wystawienniczo-sprzedażowych nie w teatr, bo, jak sami twierdzą, z jednej stro- ma zbyt wiele w Lublinie, tym bardziej ny jest to kolorowa odskocznia od codzien- cieszy działalność ToTo Art Gallery, usynych zajęć, a z drugiej po prostu dodaje im tuowanej skądinąd w galerii handlowej GALA przy ulicy Fabrycznej. Oferta twórsił na co dzień. (ms)


kultura – okruchy ców sztuki współczesnej znakomicie odnajduje się w równie nowoczesnym wnętrzu budynku, nawet jeśli po sąsiedzku znajdują się salony z wyposażeniem mieszkań. Zapewne to również znak czasu. Nic więc dziwnego, że w atmosferę tego miejsca wkomponowała się wystawa prof. Mariusza Drzewińskiego oraz okoliczności jej towarzyszące, czego dowodem była niespotykana gdzie indziej liczba uczestników biorących udział w wernisażu. Artysta jest i absolwentem, i wykładowcą Wydziału Artystycznego UMCS, ale za nim również habilitacja na ASP w Gdańsku. W ToTo Art Gallery malarz i rysownik przedstawił malarstwo i... kafle piecowe, które mimo różnorodności form i materiałów łączy istotna w twórczości tego artysty geometria, będąca również jego znakiem rozpoznawczym. Wystawa Mariusza Drzewińskiego to także zaproszenie do dyskutowania o sztuce i pokazania, że galerie nie są miejscem hermetycznym. Bo i sam wernisaż można zakończyć interesującą prezentacją poświęconą londyńskim targom sztuki lub zaprosić na cotygodniowe spotkania z osobami tworzącymi sztukę, ale wychodząc daleko poza obręb samej plastyki. Zdecydowanie dobre miejsce i jak najbardziej właściwy czas. (gras)

Zaratrusta 1 Pochodzący z Puław 24-letni Rafał Śliwczyński, student grafiki Wydziału Sztuk Pięknych na UMK w Toruniu, po raz kolejny zakwalifikował się na Biennale Grafiki Studenckiej w Poznaniu, gdzie właśnie jest prezentowana jego praca Zaratrusta 1, pochodząca z cyklu „ELECTRO-MADNESS”, wykonana techniką serigrafii i bazująca na cyfrowo edytowanej fotografii. Efekty na co dzień oglądane na ekranach komputerów tu zostały przeniesione na papier za pomocą grafiki warsztatowej, techniką rozszczepienia kolorów. Podstawowy CMYK został zamieniony na kolory UV, co dodało obrazom „elektryczności”. Na biennale zostało zgłoszonych ponad 1600 grafik, z których zakwalifikowano jedynie 93 prace. Młody artysta jest laureatem m. in. Międzynarodowego Triennale Grafiki w Krakowie (Wyróżnienie Honorowe Młodej Grafiki Polskiej, Grand Prix Młodej Grafiki Polskiej), a także najmłodszym uczestnikiem międzynarodowej wystawy obiegowej PASSWORD: PRINTMAKING. Rafał Śliwczyński jest również autorem plakatów filmów dokumentalnych „La la la la – rzecz o Marcinie Różyckim” i „Widzący z Lublina”. Pomimo młodego wieku i krótkiego stażu wziął udział w kilkunastu wystawach w kraju i za granicą. (gras) REKLAMA

WESPRZYJ BUDOWĘ


moda

Eko haute couture

tekst Aleksandra Biszczad foto Agnieszka Kot, Sylwia Watracz, Adrianna Macierzyńska, Bartosz Łukasiewicz

K

ilka tygodni temu w Nowym Jorku Kanye West zaprezentował swoją autorską kolekcję dla Adidas Originals inspirowaną życiem w wielkiej aglomeracji miejskiej. Inspiracja była na tyle śmiała, że materiały niektórych projektów do złudzenia przypominają worki na śmieci. Lady Gaga podczas festiwalu SXSW Music, Film + Interactive w Teksasie wystąpiła w sukni wykonanej z przezroczystej folii. Chęć zszokowania, pomysł na ekomodę czy wizja przyszłości? Wymienione przykłady pochodzą z dalekiego świata amerykańskich celebrytów, nie trzeba jednak szukać aż tak daleko. Studenci III roku grafiki Wydziału Artystycznego UMCS, koordynowani przed dr Danutę Kuciak, zaprojektowali własną kolekcję, w niczym nieustępującą tamtym kreacjom. Niewielka przestrzeń KioskArt galerii w ACK Chatka Żaka w Lublinie 3 marca wypełniła się projektami, które oprócz zaskoczenia, dzięki zastosowanym materiałom, budziły wrażenie wędrówki po przestrzeni miasta. Pojawiły się: folia, sznurki, papier, pocztówki, sztuczne kwiaty i elementy charakterystyczne dla popkultury (np. lalka Barbie). A to wszystko za sprawą pracy semestralnej. W ramach zajęć z fotografii studenci dostali polecenie przygotowania stylizacji z materiałów ubogich, tanich i łatwo dostępnych. Co oczywiście nie jest równoznaczne z łatwym wykonaniem. Obowiązkowa mała czarna, ponadczasowy element w każdej kobiecej szafie, w wykonaniu Agnieszki Kot nabrała futurystycznego charakteru, dzięki trójwymiarowym bryłom z kartonu naszytym na sukienkę. Równie interesująca była interpretacja Alicji Kopciuch, której kreacja do złudzenia przypominała sukienkę koktajlową. Wykonana była z folii na worki na śmieci. Pomimo niewątpliwej problematyczności takiego surowca, sukienka wyglądała ultrakobieco. Dopasowana część gorsetowa i rozkloszowany dół, całość, o dziwo, elegancka! Nikt ze studentów nie miał dotychczas powiązań ze światem mody i przynajmniej na razie żadna z osób nie sygnalizowała, że jej marzeniem jest zostanie projektantem. W istocie rzeczy to sztuka dla sztuki (uwzględniająca ideę recyklingu), a więc haute couture, a nie propozycja do noszenia na co dzień. – Po raz pierwszy realizowałam ze studentami tego rodzaju ćwiczenie. Co prawda pojawiały się już zadania wykonania fotografii „modowej”, ale zawsze studenci wykorzystywali garderobę, którą mieli w swoich szafach. Tym razem pomyślałam, że przecież kształcą się również w zakresie malarstwa i rzeźby (kompozycja w przestrzeni). Więc czemu nie połączyć tych rozwijanych przez nich umiejętności przy okazji realizacji zadania fotograficznego. Liczyłam na to, że pobudzę ich do większej kreatywności i że tym samym będą mieć więcej radości w pracy, a ostatecznie więcej satysfakcji z końcowego efektu. Określiłam rodzaj materiałów, a więc nie tradycyjną tkaninę, która jest naturalna dla codziennego krawiectwa, ale materiały nietypowe, tanie i z jakimś potencjałem plastyczności samego tworzywa typu: folia, papier o różnej grubości, sznurek, drut i tym podobne – opowiada Danuta Kuciak. W tym zadaniu jedno zdjęcie miało dawać odbiorcy pojęcie o całej stylizacji, drugie miało polegać na fragmentarycznym ujęciu postaci, tak aby w możliwie ciekawej kompozycji obrazu wyeksponować część stylizacji. I ten drugi obraz miał przenosić informację co do rodzaju zastosowanego w stylizacji tworzywa. Suknia autorstwa Patrycji Szymczyk, wykonana w całości ze sztucznego sznurka, misternie pleciona i urokliwa w swej delikatnej konstrukcji, śmiało mogłaby posłużyć za suknię ślubną.

64

magazyn lubelski 2[26] 2015


Równie delikatna, a zarazem intrygująca była biała suknia z papieru Adrianny Macierzyńskiej. W tym projekcie zastosowano zarówno grę fakturą, jak i kształtem. Pojawił się również projekt pomysłu Sylwii Watracz, „uszyty” z uszytych z rurek wykonanych z gazet, dodatkowo wyposażony w karnawałową maskę. Aleksandra Kozłowska podjęła dyskusję z popkulturą, ozdabiając swój projekt zabawkami, tym samym tworząc popkulturową Madonnę. Popkulturową mozaiką jest również mała „kolorowa” sukienka Karoliny Bartnik, składająca się z samych pocztówek. Współpracy z Renatą Kamińską nie odmówiłaby nawet Lady Gaga, bowiem studentka przygotowała wieczorową kreację z bezbarwnej folii. Ostentacyjnie prowokującą, a jednak kobiecą. Folia wybitnie inspirowała studentów, oprócz sukienek pojawił się również czarny, dopasowany kombinezon autorstwa Sylwii Demuchy. Zarówno kreacje, które można było zobaczyć na żywo, jak i fotografie pokazane na wernisażu prezentowały wysoki poziom kreatywności i poczucia estetyki. A pamiętać należy, że autorzy to młode i bardzo świeże umysły, z modą dopiero eksperymentujący. Kto wie, co pokażą następnym razem, a jak zapowiedziały kuratorka wystawy Danuta Kuciak i organizatorka Mieczysława Goś – kolejnych efektów współpracy możemy spodziewać się już w czerwcu. magazyn lubelski 2[26] 2015

65


integracja

tekst Maciej Skarga

Aktywna rehabilitacja

K

iedy ktokolwiek, bez względu na wiek, dowiaduje się, że czeka go wyłącznie poruszanie się na wózku inwalidzkim, zazwyczaj jest załamany. Często nie chce mu się dalej aktywnie żyć i zamykając się w swoich czterech ścianach, rezygnuje nieomal ze wszystkiego. Bywa, że nawet najbliższym z rodziny, mimo najszczerszych chęci, nie udaje się przekonać go do zmiany zdania. I wtedy nieoczekiwanie pojawiają się przy nim ci, którym wcześniej czy później to się udaje. Poruszając się na wózkach, odwiedzają go jeszcze w trakcie pobytu w szpitalu bądź już w jego domu.

Po pierwsze, żeby powiedzieć i pokazać na własnym przykładzie, że konieczność używania wózka nie oznacza wyłącznego siedzenia w domu i zaprzestania jakiejkolwiek pracy – nad sobą także. A po drugie, żeby przekonać, iż nie wolno tracić czasu i trzeba jak najszybciej dążyć do stania się samodzielnym. Są członkami Stowarzyszenia Aktywnej Rehabilitacji – Region Lublin, a zarazem instruktorami, którzy znają problem nie z książek, ale ze swoich przeżyć i doświadczeń. Wszyscy zrealizowali swoje życiowe plany. Własnym przykładem udowadniają, że warto ćwiczyć odpowiednie poruszanie się na wózku, a potem uczyć się, zdobywać zawód, prowadzić samochód i być szczęśliwym, zakładając również rodziny. Słowem, wrócić do społeczności i pełnego życia. – Nie robimy niczego na siłę – mówi Artur Jurek, przewodniczący stowarzyszenia. – Często na początku takich spotkań zostawiamy dane kontaktowe do siebie i czekamy na reakcję. W większości przypadków człowiek się w końcu przełamuje i do nas zgłasza. Zapewne dlatego, że z jednej strony dzięki nam szybciej nauczy się poruszania na wózku w różnych sytuacjach i będzie wiedział, jak dobrać sobie odpowiedni sprzęt, a z drugiej dowie się, jakiej pomocy i skąd może oczekiwać w oparciu o istniejące akty prawne. Słowem, jak odpowiednio znaleźć się w nowej życiowej sytuacji. Na początku swego działania, a istnieją już dwadzieścia lat, zajmowali się tylko osobami po urazach rdzenia kręgowego. Obecnie pomagają także tym, którzy w wyniku takich schorzeń, jak np. rozszczepy kręgosłupa, przepukliny oponowo-rdzeniowe czy też dystrofie mięśni muszą poruszać się na wózku. Ćwiczenia prowadzą w każdą środę w godzinach 18–20

(pod)

na sali gimnastycznej Szpitala PSK4 w Lublinie. Wynajmuje ją dla nich Fundacja Aktywnej Rehabilitacji w Warszawie. Uczą tam pokonywania krawężników i wszelkich progów wewnątrz budynków oraz sprawnego poruszaniu się po zróżnicowanej przestrzeni, jaką stanowią mieszkania. Pokazują, jak bezpiecznie można balansować na wózku, gdy trzeba po cokolwiek sięgnąć. Uczą sposobów samodzielnego przemieszczania się z wózka w różne miejsca i bezpiecznego powrotu z nich na wózek. Prowadzą różne gry sportowe poprawiające sprawność fizyczną. Natomiast zwieńczeniem tych zajęć są coroczne obozy w Zamościu w Miejskim Ośrodku Sportu i Rekreacji. Tam także wyruszają na wózkach na długie spacery w plenerze. – Na swoim przykładzie pokazujemy, że można się uczyć, pracować, uprawiać sport i normalnie żyć – mówi Tadeusz Ćwikła, który jeździ na wózku już czterdzieści dwa lata i zakładał to stowarzyszenie. – Poza zajęciami na sali w PSK4 jeździmy do domów naszych podopiecznych nie tylko w Lublinie, ale i na terenie całego województwa. Tam też prowadzimy ćwiczenia, ucząc ich samodzielności w życiu. Jednocześnie szkolimy także osoby sprawne, jak mają pomagać poruszającym się na wózkach. O tym, jak ważny jest taki rodzaj rehabilitacji, najlepiej świadczy fakt wprowadzenia na studiach drugiego stopnia na kierunku fizjoterapia Uniwersytetu Medycznego w Lublinie – przedmiotu: aktywna rehabilitacja osób niepełnosprawnych. Zajęcia, między innymi, prowadzi inż. Adam Orzeł, poruszający się na wózku członek naszego stowarzyszenia i wieloletni jego przewodniczący. W bezpiecznym prowadzeniu ćwiczeń sportowych pomagają im sprawni członkowie rodzin, znajomi i ci, którzy w przyszłości chcą zajmować się rehabilitacją. Należą do stowarzyszenia i podobnie jak pozostali robią to wyłącznie w ramach wolontariatu. Zamiast więc metodą prób i błędów samemu próbować uczyć się poruszania na wózku, lepiej skontaktować się z nimi telefonicznie: 661 605 059 lub drogą internetową na adres: biuro@gar.lublin.pl. W Stowarzyszeniu Aktywnej Rehabilitacji – Region Lublin witają bowiem wszystkich, także tych, którzy nie są w nim zrzeszeni, i poza wspólnymi ćwiczeniami zapraszają do treningów w lubelskiej drużynie rugby na wózkach oraz udziału w wielu imprezach sportowych, które w ciągu roku organizują nie tylko w Lublinie. Dzięki ich pomocy niejeden poruszający się na wózku uwierzył w siebie i zrealizował swoje życiowe zamierzenia. Zatem warto.


pedagog

„Puk! Puk! Mieszka tam ktoś?” O taśmie i ładzie moralnym sadyzmu

S

łyszę piosenkę Urszuli, z radia płyną słowa rzewne, słowa śpiewne: „To co było raz, nie wróci już…” i myślę – ma rację. A tu nagle w eterze: „Ta historia kołem toczy się, To, co niemożliwe, dawno spowszedniało…” I znów myślę – ten też nie jest w błędzie. Blisko rok temu, czyli w zamierzchłej przeszłości, nastąpiła erupcja, wulkan prawdy wybuchł taśmami (prawdopodobnie kelnerów).

Historia zakręciła koło i garbaty Hefajstos wypuścił dzisiaj przez krater żywioł podwójnie rażący. Oto w szkole noszącej imię Polskiej Niezapominajki („przypomina o ochronie środowiska, ale również o tym, co w życiu najważniejsze – więzach międzyludzkich, patriotyzmie, pielęgnowaniu lokalnych i narodowych tradycji oraz postępowaniu w zgodzie z zasadami moralnymi”– z oficjalnej strony placówki) pani z zerówki użyła taśmy klejącej. Czy uczyniła to zgodnie z jej przeznaczeniem? Lepka wstęga PCV reklamowana jest jako uniwersalna, znajdująca wiele rozmaitych zastosowań, powszechnie używana we wszystkich sektorach działalności gospodarczej. Poleca się ją do ręcznego zaklejania opakowań tekturowych pokrytych papierem kraft lub pochodzących z recyklingu. Nie. Ta pani nie zaklejała pudełek, ale usta małych i wystraszonych dzieci. Przeznaczenie taśmy zostało więc rozszerzone niezgodnie z opisem produktu. Ale jej zalety z całą pewnością znalazły tu zastosowanie: bardzo dobre właściwości klejące na wszystkich powierzchniach, najlepszy efekt uzyskuje się, nakładając taśmę w temperaturze wyższej niż 10°C (temperatura ciała – 36.6), choć z wymaganą czystą i suchą powierzchnią zapewne czasem miała pani kłopot, bo dzieci (jak wiadomo) w różnym stanie się znajdują. Producent daje gwarancję, że folia nie pozostawia śladów i chyba z tego powodu rodzice długo nie wiedzieli o niecnym procederze. Do momentu nagrania (tu drugi wymiar taśmy). I wybuchł skandal. Media rzuciły posiłki pod Wrocław i na żywo, ekstatycznie relacjonowały wydarzenia. Pozwolono nam odsłuchać przebieg lekcji i wprawiono nas w osłupienie.

W szkole, która deklaruje „kształtowanie u uczniów postaw sprzyjających ich dalszemu rozwojowi indywidualnemu i społecznemu, takich jak: uczciwość, wiarygodność, odpowiedzialność, wytrwałość, poczucie własnej wartości, szacunek dla innych ludzi, ciekawość poznawcza, kreatywność, przedsiębiorczość, kultura osobista” (itd.) robi się zgoła coś innego. Zmroziło mnie, gdy usłyszałam „Boję się!”. Jakiś cieniutki i cichy głosik chciał Lepka wstęga PCV reklamowana się bronić. Zagłuszył go prze- jest jako uniwersalna, szywający dźwięk odrywanej taśmy, która za chwilę stanie się znajdująca wiele rozmaitych gwarantem ciszy. Nie wiem, co zastosowań, powszechnie używana pchnęło nauczycielkę do stoso- we wszystkich sektorach wania tak drakońskich metod. działalności gospodarczej. Nie chcę jej w żaden sposób usprawiedliwiać lub piętnować. Poleca się ją do ręcznego Nie ona jest tu ważna (ją osądzą z aklejania opakowań tekturowych inni), ale „modus operandi” za- pokrytych papierem kraft przeczający wszelkim wartościom. lub pochodzących z recyklingu. Zrobiło mi się żal i smutno zarazem. Ogarnęła mnie żałość, bo dzieci doznały wielkiej krzywdy, a boleść ścisnęła moje serce, bowiem i ja nauczycielką jestem. I nie chcę, aby moje koleżanki i koledzy, którzy godnie wykonują ten zawód, byli wrzuceni do jednego worka z tą panią. Tymczasem forum kipi od złośliwych komentarzy. Internauci dokonują oceny całej grupy – wypominają nam czas pracy (ich zdaniem za krótki), pensje i wiele innych „przewinień”, ale żaden z nich nie chciałby „cudzych dzieci uczyć”. I wcale nie zrobiło mi się weselej. magazyn lubelski 2[26] 2015

67


kuchnia

O tymbalikach, dryglach, galercie i innych auszpikach

M

oja babka Daniela, powszechnie zwana Danką, robiła zawsze dwie wersje mięsnej galarety. Pierwszą dla mojego ojca i brata, to była tzw. woda – sam zastygły wywar bez dodatków, a drugą z mięsem, przez ojca zwaną dryglami, dla reszty rodziny. Jak wiemy z gwary łódzkiej, drygle to świńskie nóżki lub po prostu z nich galareta. Skąd u lubliniaka z dziada pradziada to łódzkie określenie – nie dojdę. Mniejsza o to, ważniejsze, w jaki sposób babcia uzyskiwała tyle czystego wywaru na takie ilości galaretek, to jest niezgłębiona dla mnie tajemnica.

Galarety pojawiały się zawsze w okolicach świąt, co było spowodowane nadmiarem mięsa i chęcią go zagospodarowania. Nic nie mogło się zmarnować. I dobrze, patrząc na dzisiejsze beztroskie wyrzucanie wszystkiego, jedzenia, produktów, sprzętów, mebli etc. na śmietnik, człowiek nabiera szacunku, choć kiedyś irytowało, dla przezorności i zapobiegliwości ludzi z pokolenia, które przeżyło wojnę, okupację i czasy stalinowskie. Dla tych wszystkich babek, dziadków, ciotek, wujków i stryjków, którzy mimo biedy i trwogi potrafili jakoś gospodarnie egzystować. Jakie to mamy galaretki? Oto mój osobisty słowniczek tych wyśmienitych przystawek, dań głównych czy deserów. Po pierwsze, z tymi się człowiek spotyka i zaprzyjaźnia w przedszkolu lub jeszcze wcześniej ‒ galaretki owocowe, żelowane agarem, substancją pozyskiwaną z wodorostów morskich u wybrzeży Japonii lub, dawniej, karukiem, inaczej klejem rybim, otrzymywanym kiedyś z wysuszonych pęcherzy rybnych, przede wszystkim bieługi i jesiotra (obecnie, z powodów ochronnych wcześniej wymienionych, używane są części ryb południowoamerykańskich). Po drugie, tymbaliki, dla mnie to potrawa z mięsa drobiowego (kurzyny, indyczyny itp.), delikatna, z różnymi dodatkami warzywno-jajecznymi, studzona w małych pojemnikach, doskonała na przystawki. Po trzecie, galareta wieprzowa, czyli zimne nóżki, na Śląsku lub Wielkopolsce galertem zwana, oraz jej odmiana, a właściwie królowa galaret – z nóżek cielęcych i z giczy. Auszpik, nazwa dawna i z niemiecka, to wywar z żelatyny, rybich głów lub innych zwierząt, obecnie galareta. Po piąte, wszelkie galarety rybne, karpie, szczupaki, liny czy sandacze zatopione w smakowitej, miękko-twardej, przezroczystej, delikatnej materii. Po szóste, różne ingrediencje w niej zanurzone, schaby, ozorki, białoruski baleron (z drobiu), szynka, polędwica i wszelakie produkty, które kucharzom i gastronomom do głowy i na talerz przyjdą. Galareta wieprzowa czyli zimne nóżki •nogi wieprzowe •golonki wieprzowe •1 cebula •5 ząbków czosnku •1 pietruszka •1 seler •liście laurowe •ziele angielskie •pieprz ziarnisty •sól •gałka muszkatołowa •imbir •2 marchwie •jajko na twardo •groszek zielony z puszki •zielenina Nóżki i golonki dokładnie oczyść i umyj. Następnie wrzuć do garnka i zalej zimną wodą, aż zupełnie będą zakryte. Gotuj do miękkości na małym ogniu ok. 2 godzin (w celu otrzy-

68

magazyn lubelski 2[26] 2015

mania jeszcze więcej „kleju” gotuj 3–4 godziny). Na bieżąco pozbywaj się szumowin z wierzchu. Dodaj warzywa. Przypraw do smaku nie wcześniej jak pół godziny przed końcem gotowania. Wyciągnij mięso, a następnie je obierz i pokrój w kostkę. Na końcu wywar dopraw jeszcze solą i pieprzem, przecedź do drugiego garnka. Następnie dorzuć do niego mięso. W salaterkach lub miseczkach można na dnie ułożyć ugotowaną w wywarze marchewkę, jajko na twardo i „ozdóbki” np. nać pietruszki, zielony groszek itp. Całość zalej wywarem z mięsem. Mięso można wcześniej również wkroić do salaterek zamiast do wywaru. Odstaw na całą noc w chłodne miejsce. Zimne nóżki najlepiej podawaj polane sokiem z cytryny lub octem jakim lubisz. Galareta była rekwizytem w wielu filmach w czasach PRL-u, dla przykładu wspomnę o trzech. W serialu uwielbianym przez niektórych, a znienawidzonym przez innych, Czterej pancerni i pies, w odcinku drugim, dzielna załoga czołgu, jeszcze nie Rudy, odwiedzają fabrykę na zaproszenie robotników świeżo wyzwolonego Lublina i tam na hali produkcyjnej odbywa się bankiet z galaretą w roli głównej. Wnoszona jest w słusznej misce na zaimprowizowany ze skrzynek stół. W serialu kryminalnym 07 zgłoś się porucznik Borewicz jest świadkiem w barze przy Bazarze Różyckiego, kiedy „bufetowa Dykiel Bożena” woła na klienta, stawiając na ladzie dwie setki wódki i tymbalik ‒ Lorneta i meduza... I ostatni wspominany film fabularny według prozy Edwarda Stachury, Siekierezada, scena w restauracji, kompania siedząca za stołem i wśród nich pan Peresada, który woła na kelnerkę: Paaaaniii, paaaniii... da!. Podchodzi obsługa i pyta zniecierpliwiona: Co do tego!?. Zimne nóżki – odpowiada Peresada. A na to kelnerka, przedrzeźniając klientów: Zimne nóżki, zimne nóżki! Zimne nóżki... wyszły... Jadamy je z sokiem z cytryny, chrzanem, sosem tatarskim, octem takim czy siakim, musztardą, majonezem, keczupem, oliwą, maggi i z czym kto lubi i woli. Mój teść Romek czekał aż się galareta zsiądzie po czym wrzucał ją do garnka, rozpuszczał i jadł w stanie płynnym jak zupę. Właściwie to jest zastygła zupa. Tak też można. Powodzenia i smacznego.


Najmłodsze dziecko FIATA

W

(Automobile Torino Lublin)

zaprosili nas

raz z nadchodzącą wiosną Fiat zaprezentował swoją najnowszą propozycję crossovera model 500X. Prezentacja odbyła się w salonie Automobile Torino Lublin, autoryzowanego dealera Alfa Romeo, Fiata i Jeepa w Lublinie, przy ul. Mełgiewskiej 10. Ceny najnowszego członka rodziny 500 rozpoczynają się od kwoty 59 900 zł. Chcącym kupić Fiata 500X z napędem na cztery koła spieszymy z informacją, że trzeba przygotować 86 900 zł. Fiata zaprezentowano w dwóch odsłonach, auta o tradycyjnym wyglądzie pod nazwą City Look i terenowej stylistyce Crossover. W maju ubiegłego roku koncern FIATA zapowiedział plany zwiększonej sprzedaży w Europie. A w planach dotyczących nowych modeli znalazła się m.in. zapowiedziana na 2018 rok nowa generacja Pandy. (abc)

Bal Polski w Londynie

P

(Ryszard Szydło)

od patronatem JE Ambasadora RP Pana Witolda Sobkowa oraz byłej Pierwszej Damy Polski Pani Karoliny Kaczorowskiej w Hotelu Savoy w Londynie odbył się 44. Bal Polski. Bal jest organizowany we współpracy ze Zjednoczeniem Polskim w Wielkiej Brytanii, a jego dobrym duchem jest pochodząca z Lublina Marlena Anderson, która była bohaterką wywiadu okładkowego LAJF-a wiosną ubiegłego roku. Lubelskim akcentem był również zespół wykonujący covery znanych utworów – Czaban Band. Bal Polski, do roku 2006 nazywany Balem Emigracji, jest najbardziej prestiżowym wydarzeniem kulturalno-towarzyskim, integrującym środowisko polskie w Wielkiej Brytanii. Bale tradycyjnie rozpoczynają się polonezem i zawsze są organizowane w najelegantszych londyńskich hotelach, a ich stałym elementem są aukcje na cele dobroczynne. (maz)

magazyn lubelski 2[26] 2015

69


zaprosili nas

Klub Otoczenia Biznesu

N

(pod)

ie ma zaufania, to nie ma relacji, jak nie ma relacji, to nie ma współpracy. Brak przepływu informacji pomiędzy podmiotami gospodarczymi w regionie i poza Lubelszczyzną. Brak współpracy pomiędzy biznesem a uczelniami wyższymi. Niekorzystanie przez przedsiębiorców z możliwości, jakie oferuje Urząd Marszałkowski. Między innymi i o tym rozmawiano podczas spotkania inaugurującego „Klub Otoczenia Biznesu”, inicjatywy powstałej w ramach projektu Marketing Gospodarczy Województwa Lubelskiego. Spotkanie, z dużą swadą i znajomością rzeczy, poprowadził prof. Witold Orłowski, doradca ekonomiczny prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i wykładowca Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej. Osoby wypowiadające się w imieniu przedsiębiorców, świata nauki i poszczególnych departamentów Urzędu Marszałkowskiego stwierdziły, że istnieją duże możliwości współpracy, ale bez przełamania barier mentalnych i usprawnienia wspomnianej komunikacji między poszczególnymi podmiotami Lubelszczyzna może nie uporać się z tym problemem jeszcze przez kilka dziesięcioleci. Choć bardzo dobra atmosfera spotkania absolutnie temu przeczyła. (maz)

Majdan w Warszawie

P

(Damian Chrobak)

rzed Pałacem Prezydenckim w Warszawie miała miejsce wystawa fotograficzna „Majdan”, dla upamiętnienia „Czarnego czwartku” na kijowskim Majdanie. Uroczyste otwarcie odbyło się 20 lutego, a udział w nim wzięli prezydent Bronisław Komorowski oraz ambasador Ukrainy w Polsce Andrij Deszczyca. Do grona autorów został zaproszony fotoreporter LAJF-a Maks Skrzeczkowski. Wystawa, na którą składało się ponad sto zdjęć, była opowieścią o historii, która rozegrała się w lutym 2014 roku na Majdanie. Maks Skrzeczkowski towarzyszy LAJF-owi od jego początków, a zdjęcia z rozruchów w Kijowie jego autorstwa można było obejrzeć przed rokiem na naszych łamach. Maks Skrzeczkowski jest koordynatorem projektu Akademia Odkryć Fotograficznych, wykładowcą fotografii na Podyplomowych Studiach Fotografii oraz w Instytucie Kulturoznawstwa UMCS, organizatorem licznych imprez fotograficznych oraz pokazów podróżniczych. Latem wystawa zostanie pokazana w Kijowie. (abc)

(maks)

(maks)

70

magazyn lubelski 2[26] 2015


zaprosili nas

Tatvamasi w Teatrze Starym

A

(Piotr Jaruga)

leż to był wieczór. Tatvamasi w składzie Grzegorz Lesiak – gitarzysta, kompozytor, aranżer; saksofonista Tomasz Piątek, basista i poeta Łukasz Downar, perkusista i sideman Krzysztof Redas i grający na trąbce Jan Michalec. Do tego specjalnie na ten wieczór przygotowana przez Marię Porzyc multimedialna scenografia oraz zabawny Przemysław Buksiński cytujący wyimki z Eliasa Canettiego. A muzyka? Tatvamasi inspiruje się zarówno słowiańskim folkiem, jazzem, progresywnym i awangardowym rockiem, jak i amerykańskim folkiem nazywanym bluesem Delty, opartym na przenikliwym solo saksofonu, ostrej gitarze elektrycznej i swobodnym, pulsującym i dobrze zbudowanym tandemie sekcji rytmicznej: perkusji i basie. Sporego zamieszania narobił ich debiutancki album „Parts of The Entirety”, wypuszczony na rynek międzynarodowy pod szyldem Cuneiform Records. Nic więc dziwnego, że wieczór niezapomniany, z bardzo dobrymi brzmieniami i dobrą wróżbą na przyszłość. (maz)

Dzień Kobiet w remizie

T

(Arkadiusz Makowski)

ytułowa remiza już jakiś czas temu stała się kulturalnym epicentrum Łączek-Pawłówka położonych w sąsiedztwie Borzechowa, prezentując repertuar jak na najlepszych scenach teatralnych. Tradycją stały się spektakle organizowane z okazji Dnia Kobiet. Tym razem mistrzowski popis dała Alina Czyżewska, przedstawiając monodram „Dziewictwo” na podstawie opowiadania Witolda Gombrowicza. Powodem świętowania był jednak nie tylko 8 marca, ale również wyremontowana remiza, co na początku spotkania uroczyście zostało przypieczętowane dźwiękiem strażackiej syreny. Warto pamiętać, że nie byłoby tego miejsca, gdyby nie aktorzy Ilona i Michał Zgiet oraz Izabela Jakubowska, wójt Zenon Madzelan i cała niezwykła lokalna społeczność. Łączki-Pawłówek koło Borzechowa – adres wart zapamiętania. (maz)

(pod)

(pod)

magazyn lubelski 2[26] 2015

71


zaprosili nas (NeoKlez)

NeoKlez w doborowym towarzystwie Tarasy Zamkowe otwarte

L

ubelski zespół NeoKlez zakończył zdjęcia do swojego najnowszego klipu. Głównym bohaterem teledysku jest Jan Niezbendny. To także on napisał tekst do muzyki Stanisława Leszczyńskiego, lidera i skrzypka zespołu NeoKlez. W klipie gościnnie wystąpili również Paprodziad z Łąki Łan i Sztefan Wons (Czesław Mozil). Teledysk opowiada o rozterkach artystów będących w trasie koncertowej, która obfituje w różnego rodzaju imprezy. I to właśnie perypetie związane z powrotem do domu po jednej z nich są treścią klipu. Utrzymany w atmosferze żartobliwej komedii w całości został nagrany w Lublinie. Większość scen została nakręcona na starym mieście. Ekipa filmowa, zespół, jak i goście specjalni byli na tyle zdyscyplinowani, że planowane na ponad 24 godziny zdjęcia do teledysku zakończyli w 12 godzin. Premiera przewidywana jest w marcu 2015. Więcej o zespole na naszej stronie www.lajf.info. (abc)

72

magazyn lubelski 2[26] 2015

C

(pod)

entrum handlowe Tarasy Zamkowe podczas uroczystego otwarcia dla lubelskich VIP-ów zgromadziło kilkuset gości, dla których zaśpiewał Andrzej Piasek Piaseczny. Wystąpił również Mateusz Ziółko, jeden z laureatów programu „The Voice of Poland”, zaś gospodarzem wieczoru był Olivier Janiak. Ciekawa architektura, przestrzeń, znakomita kuchnia i otwarte do późna sklepy zatrzymały gości niemal do północy. To, co ponadto zwróciło uwagę, to młodzi, dobrze ubrani ludzie, których zazwyczaj nie spotyka się na co dzień na oficjalnych imprezach w Lublinie. Czyżby w „celebryckim” światku Lublina nastąpiła zmiana pokoleniowa? Więcej o samym centrum handlowym i powstawaniu tego typu miejsc na Lubelszczyźnie w biz-niusach w tym numerze LAJF‒a. (maz)


zaprosili nas

Taniec sprzeciwu

W

(pod)

Gala Angelusa

10.

(Monika Tarajko)

edług doniesień polskich organizacji feministycznych Gala Angelusa odbyła się na Zamku Lubelskim, problem przemocy fizycznej i psychicznej dotyczy co w oprawie nader wytwornej i eleganckiej, adekwatnej piątej Polki. 14 lutego Lublin był jednym z 50 polskich miast, dla tej jubileuszowej edycji. Nagroda jest przyznawana osobom w którym odbyła się akcja „Nazywam się Miliard”, w ramach i instytucjom, które w duchu wartości humanistycznych której w Galerii Olimp odbył się pokaz zatytułowany „Przerwij- i chrześcijańskich działają na rzecz innych. W gronie laureatów my łańcuchy”. Pokaz został poprzedzony próbami układu choAngelusa znalazło się już 69 osób. W tym roku kapituła pod reograficznego, co zaowocowało energią i dynamiką tańczących przewodnictwem Andrzeja Widelskiego przyznała następujące oraz zainteresowaniem kupujących. W Lublinie promowaniem nagrody: w kategorii „Dzieło życia” Angelusa otrzymał prof. akcji zajęła się organizacja Stowarzyszenie XXI wieku, której Jerzy Kłoczowski, wybitny mediewista, badacz historii prezeską jest Justyna Soroka, bohaterka jednego z naszych oo. dominikanów, żołnierz AK. Angelus animacji kultury otrzyartykułów. Akcja „Nazywam się Miliard” organizowana jest na mał Krzysztof Anin Kuzko, Angelus służby publicznej całym świecie, a w Lublinie zagościła po raz trzeci. Co roku – Jan Tombiński, ambasador Unii Europejskiej w Kijowie, Anskupia się na innym problemie. W tym miała zwrócić uwagę gelus dobroczynności – Halina i Tadeusz Pęziołowie, Angelus szczególnie na problem przemocy wobec kobiet niepełnospraw- artystyczny – Piotr Kmieć, Angelus miłosierdzia – ks. Mirosław nych. Na świecie „One Billion Rising” zapoczątkowała Eve Wiszniewski. Redaktor Andrzej Molik, który miał odebrać Ensler, autorka książki „Monologi waginy”, działaczka feministatuetkę w kategorii „Kultura medialna”, zmarł w noc poprzestyczna zwalczająca przemoc. Wspólnym mianownikiem akcji dzającą galę. Pamięć zmarłego dziennikarza i innych nieżyjących jest taniec, ponieważ – jak tłumaczyła Elsner – tańcząc, rządzi Angelusów, m.in. Andrzeja Kota, uczczono minutą ciszy. (abc) się swoim ciałem, wspólny taniec wyzwala energię, natomiast gwałt i przemoc odbierają władzę nad własnym ciałem. (abc)

magazyn lubelski 2[26] 2015

73


marzec/kwiecień 2015 20 marca LUBLIN

Lublin Blues Session

Domu Kultury LSM ul. Wallenroda 4A, godz. 17.00

28–29 marca LUBLIN

Teatr Enigmatic, „Boeing, boeing czyli latające narzeczone”

Sala Czarna Centrum Kultury, ul. Peowiaków 12, godz. 19.00 Nowy spektakl Prapremier Sceny In Vitro z udziałem Jana Nowickiego i Przemysława Sadowskiego.

Pokazy robienia palm i pisania pisanek w wykonaniu twórców ludowych, sprzedaż ciast świątecznych, ozdób ceramicznych, lnianych obrusów i serwetek, oraz wyrobów wiklinowych.

Pokaz w ramach konkursu Mobilnej Galerii Lubelskiej Fotografii.

16 kwietnia GARDZIENICE

20–21 marca LUBLIN

29 marca

IV Lubelski Festiwal Piosenki Autorskiej i Poetyckiej im. Jacka Kaczmarskiego „Metamorfozy Sentymentalne”

KAZIMIERZ DOLNY

„Niedziela Literacka"

ACK „Chatka Żaka”, ul. Radziszewskiego 16

Otwarcie Stałej Galerii Rzeźb Profesora Adama Myjaka

Ośrodek Praktyk Teatralnych w Pałacu w Gardzienicach, godz. 18.00.

Gmach Główny Muzeum Nadwiślańskiego, godz. 17.00 Spotkanie poświęcone zostanie książce noblisty Patricka Modiano pt. „Ulica ciemnych sklepików”.

17–19 kwietnia LUBLIN

XXV Spotkania Artystów Nieprzetartego Szlaku

28–29 marca LUBLIN

Lublin Tatoo Konwent

20–22 marca Uherkon

CHEŁM

II Liceum Ogólnokształcące, ul. Szpitalna 14 Konwent fantasy – prelekcje, konkursy gry RPG, LARP–y, Manga i Anime i inne.

Outlet Center Lublin, ul. Mełgiewska 16D Wielkie święto tatuażu w Lublinie po raz pierwszy połączy polskie 7 kwietnia i zagraniczne prezentacje i konkursy tatuażu artystycznego z koncertami LUBLIN muzyki niezależnej, pokazami mody Kult bez prądu i wystawami znanych grafików. Centrum Kongresowe Uniwersytetu Przyrodniczego, ul. Akademicka 15 godz. 19.00.

23 kwietnia

29 marca

LUBLIN

CHEŁM

Koncert Imany, Acoustic Tour

Koncert Mietka Szcześniaka

Chełmski Dom Kultury, Plac Tysiąclecia 1, godz. 17.00.

10–12 kwietnia LUBLIN

Targi Budowlane LubDom

Targi Lublin SA, ul. Dworcowa 11

22 marca PUŁAWY

Bieg Zielonych Sznurowadeł

Start: Przystań Marina, godz. 10.00 Akcja charytatywna na rzecz wychowanków Specjalnego Ośrodka Szkolno–Wychowawczego w Puławach.

11 kwietnia 29 marca LUBLIN

Niedziela Palmowa w Skansenie

Muzeum Wsi Lubelskiej, al. Warszawska 96, godz. 10.00

74

magazyn lubelski 2[26] 2015

Międzynarodowy Przegląd Teatrów Osób Niepełnosprawnych, któremu towarzyszy Międzynarodowy Konkurs Fotograficzny „Teatr w Obiektywie”.

LUBLIN

Wystawa Marcina Wiechnika „Z pasją do góry”

Galeria Pod Schodami Dzielnicowy Dom Kultury SM „Czechów” ul. Kiepury 5A, godz. 17.30

Centrum Kongresowe Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie, ul. Akademicka 15, godz. 20.00




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.