portret
Mieczysław Chmielewski – energiczny optymista. Mąż, ojciec, dziadek. Były komandos i szef firmy budowlanej. Od czasu, gdy trzy lata temu został urostomikiem, zwolnił nieco tempo życia, ale nadal potrafi się nim cieszyć jak mało kto. Mieszka w podwarszawskim Piasecznie. tekst Lidia Butowska
Jestem po prostu realistą
N
Niedawno obchodził Pan urodziny. Które? Ojej, wstyd się przyznać. A zresztą, jaki wstyd?! Cieszę się, że żyję. Mam już 67 lat! Świętowałem jak zwykle w gronie rodziny – żony, dwóch córek, zięciów i ich dzieci. Mieszkamy bardzo blisko siebie, z rodziną jednej z córek nawet w tym samym domu. Mam troje wnuków: 9-letnią dziewczynkę i dwóch 18-miesięcznych chłopców, bliźniaków jednojajowych. Są do siebie tak bardzo podobni z wyglądu, że odróżniam ich tylko po usposobieniu. Jeden jest spokojny i rozważny, a drugi – niesamowity szałaput!
na ostry dyżur. Po badaniach – USG, a potem biopsji – okazało się, że mam złośliwy guz, z dużym naciekiem, w czwartym stadium. Po pierwszej operacji lekarz onkolog powiedział mi: „W ostatniej chwili włożyliśmy nogę w drzwi”. Sytuacja była więc naprawdę nieciekawa. Przeżył Pan wtedy szok? Nie powiem, że byłem szczęśliwy, ale ja po prostu bardzo realnie podchodzę do życia. Ludzie przecież chorują, tak to już jest. Dlaczego więc mam być inny? Trafiło na mnie? Cóż, trudno. Jest, jak jest. Trzeba się z tym wziąć za bary i żyć dalej. Nie przeżyłem chwil załamania, smutku czy płaczu po nocach.
A Pan, jakim Pan jest człowiekiem? Tak się składa, że niedawno zrobiłem sobie test Gallupa (narzędzie badawcze opracowane w amerykańskim Instytucie Gallupa, umożliwiające ocenę natężenia 34 cech, z których pięć dominuje). Wynika z niego, że jestem strategiem, człowiekiem odpowiedzialnym, aktywnym, mającym wiarę w siebie. Muszę przyznać, że coś w tym jest. Mam pozytywne nastawienie do życia i ludzi. Jestem szczęśliwy, gdy mogę komuś pomóc, sprawić radość.
Żadnego?! Żadnego. Po pierwszym zabiegu wróciłem do domu. Po kilku miesiącach wyniki tomografii komputerowej wykazały, że konieczna będzie kolejna operacja, a przedtem trzy zabiegi chemioterapii, żeby zmniejszyć powierzchnię guza. Był to dla mnie dosyć ciężki okres, bo chemia przecież robi swoje. Musiałem wtedy wypijać trzy litry płynów na dobę, a woda po chemii smakuje fatalnie. Robiłem więc jakieś cuda, dodawałem np. cytrynę, żeby zmienić ten smak. Miałem do wyboru dwa zabiegi: urostomię lub wewnętrzną przetokę. Profesor onkologii, który o tym ze mną rozmawiał, powiedział, że urostomia oznacza mniej potencjalnych komplikacji i z medycznego puntu widzenia jest bezpieczniejsza. Zdecydowałem się więc na ten właśnie zabieg. A że w kon-
Lubi Pan życie? Bardzo. I nigdy nie mam pretensji, że jest takie, a nie inne. Nawet wtedy, gdy pojawiła się poważna choroba? Ta choroba mnie zaskoczyła, ale nie zdołowała. Nic mnie nie bolało, nic złego się nie działo. Czułem się zdrowy jak zawsze. Kiedy więc zauważyłem krew w moczu, natychmiast pojechałem
6