Electric Nights 10/2011

Page 21

Fisz Emade Zwierzę bez nogi

Crash Of Rhinos Distal

u

u

Revivalowcy indie emo z Derbyshire. Nieczęsto zdarza się, by kapele grające tę odmianę muzyki pochodziły z Wielkiej Brytanii, tak jak zresztą do niedawna rzadko zdarzało się, żeby w ogóle te brzmienia rodem z drugiej połowy lat 90. ktoś obecnie wskrzeszał. Nastała jednak teraźniejszość, rok 2009 i np. „Seasons In Verse” autorstwa My Heart To Joy, a potem to już z górki. Po Crash Of Rhinos nijak da się poznać ich pochodzenie. Wydają się raczej chłopakami gdzieś z środkowego zachodu USA, kontynuatorami tradycji Boys Life czy Christie Front Drive. Utwory mają

niezwykle dynamiczne, z gitarą i perkusją nieustannie w ruchu, wokalami przypominającymi z jednej strony American Football, z drugiej może Hot Water Music. Dzieje się w ich muzyce sporo, melodia goni melodię, rytmika żywo przełamuje kolejne etapy kompozycji, wszystko jakby pod wpływem emocji nawarstwia się i pięknie układa. Takie „Asleep” czy „Stiltwater” prezentują naprawdę solidną szkołę zajmującego, 6-7-minutowego wymiatania trochę w stylu naszych rodzimych Setting The Woods On Fire. Nie jest to wydawnictwo bezbłędne, Rhinos zgrabnie przetwarzają nie dodając specjalnie wiele od siebie. Ważne jednak, że jako pojętni odtwórcy dostarczają miłośnikom gatunku treściwej, pożywnej porcji produkowanego z głową łomotu. Łukasz Zwoliński

Daktari This Is The Last Song I Wrote About Jews Vol.1 u

„Klezmerski noise jazz”. Taką dość egzotyczną łatką jest opisywany warszawski zespół i jego debiutancka płyta. I w tym przypadku trudno się z nią nie zgodzić. Utwory trzyma w ryzach bardzo dobrze zgrana sekcja rytmiczna - Maciej Szczepański i Robert Alabrudziński. Trąbka i saksofon, na których grają Olgierd Dokalski i Mateusz Franczak, często uciekają we freejazzowe improwizacje. Gitarzysta Miron Białoszewski świetnie się do nich dopasowuje, modulując na wiele sposobów brzmienie swojego instrumentu. Muzycy często przenoszą się z jednego gatunku w drugi,

silne wpływy muzyki klezmerskiej potrafią w jednej chwili zagłuszyć nowojorską awangardą czy wręcz noise’owymi wstawkami, które kojarzą się z Sonic Youth, by za chwilę wrócić z jazzowym groove’em. Takie przemieszanie niketórych może przyprawić o ból głowy, ale mnie zafascynowało. Niezwykła jest lekkość, z jaką tworzą tę swoją mieszankę stylistyczną. W tej awangardowej i (przyznajmy to) dość trudnej otoczce ukrywają takie hity jak „Hiszpan”, „Giborin” czy „Tęsknię”. Nic dziwnego, że premiera płyty odbyła się na poznańskim Tzadik Festival - Daktari to wierni uczniowie Johna Zorna. Z każdym przesłuchaniem ich debiut tylko zyskuje, ujawniając nowe inspiracje, poukrywane smaczki, zachęcając do ponownego włączenia płyty. Michał Wieczorek

The Decemberists Long Live The King EP u

Umarł król, niech żyje król! W założeniu ta EP-ka ma być uzupełnieniem tegorocznego longplaya, jednak aby zawartość odpowiadała tytułowi, powinno się go zamienić z tytułem wydanej w styczniu płyty - „Long Live The King” to niestety najgorsza pozycja w dyskografii zespołu Meloya. Podążanie za inspiracjami czerpanymi z amerykańskiego folku sprawdziło się na albumie, ale ilość świetnych kompozycji zamknęła się w liczbie utworów zebranych na „The King Is Dead”. Tutaj mamy całkiem przy-

jemne „Foregone” oraz cover Grateful Dead, ale „Burying Davy” to kompletnie płaska reminiscencja „The Hazards Of Love”, „E. Watson” to tylko akustyk i dobry tekst, „I4U & U4Me (Demo version)” jawi się jako odrzut z przeszłości przywołujący na myśl co gorsze kawałki z „I Guess I Was Hoping For Something More” Tarkio, starej grupy Colina. „Sonnet” ratuje tekst i dęciaki. Być może oczekiwanie, że EP-ka dorówna poziomem „Picaresqueties” było nieco na wyrost, jednak siłą dokonań The Decemberists jest ich przekrojowo równy poziom, którego na „Long Live The King” nie uświadczymy. Lepiej włączyć „Calamity Song” i posłuchać o „Queen of supply-side bonhomie bone-drab”. Witek Wierzchowski

Dengue Fever Cannibal Courtship u

Scena rockowa w Kambodży w latach 60. była jednym z najszybciej rozwijających się środowisk muzycznych. Wszystko za sprawą amerykańskich wojsk stacjonujących w kraju podczas wojny wietnamskiej. Zespoły powstawały jeden za drugim, łączenie khmerskich ludowych melodii z motoryką przed beatlesowskiego surf rocka było na porządku dziennym. To fascynujące zjawisko skończyło się prawie tak szybko, jak zaczęło. Reżim Czerwonych Khmerów zmiótł z powierzchni ziemi wszelkie przejawy kultury. Zaginione dziedzictwo przed zapomnieniem ratuje amerykański sekstet. Przez dłuższy czas grali covery kambodżańskich hitów. Z biegiem czasu bracia Holtzmanowie coraz mocniej wgryzali się

w tę stylistykę, aż zdecydowali, że będą pisać własne piosenki, które dominują na szóstej płycie zespołu. Niezmiennie największą zaletą Dengue Fever jest zjawiskowa wokalistka Chhom Nimol, którą bracia znaleźli w jednym z barów karaoke w Long Beach. Nieważne czy śpiewa, po angielsku, czy w swoim rodzinnym khmerskim, jej głos przyciąga uwagę egzotyczną barwą od pierwszych sekund. Najciekawiej wypadają te utwory, w których towarzyszy jej Zac Holtzman i dośpiewuje anglojęzyczne partie jak w bardzo przebojowym „Only A Friend”. Dengue Fever wyróżniają się też instrumentarium, nieobce są im tradycyjne azjatyckie instrumenty jak chapey dong veng, dwustrunowa „gitara”, z której korzysta Zac. Egzotyki nadają im też nietypowo brzmiące klawisze i saksofon. Na szczęście egzotyka to nie wszystko, co mają do zaoferowania. Są jeszcze świetne, nienachlanie przebojowe piosenki. Michał Wieczorek

Disturbed The Lost Children u

Mogłoby się wydawać, że formuła proponowana przez Disturbed wyczerpała się już totalnie. Mimo wszystko zespołowi na każdą płytę udaje się wcisnąć masę dobrych patentów, co owocuje dobrymi recenzjami, świetną sprzedażą, a w kontekście trwającej ponad dekadę kariery doprowadziło grupę do statusu wielkiej gwiazdy ciężkiego grania, zwłaszcza za Oceanem. Nowa pozycja w dyskografii zespołu „The Lost Children” jest zbiorem stron B singli oraz nagrań uznawanych za trudno dostępne. Ryzykowne przedsięwzięcie, bo już na regularnych albumach kapeli znalazło się trochę gniotów. Jakie muszą być więc rzeczy, które nie zmieściły 40

się na te krążki? To w sumie trochę zadziwiające, ale na „The Lost Children” trafiło sporo dobrego materiału. Choć najlepiej słucha się coverów Faith No More i Judas Priest, również autorskie kawałki budzą szacunek. Weźmy np. „Hell” z ciętym riffem i przebojowymi zwrotkami. Aż dziw bierze, że to zaledwie odrzut z „Ten Thousand Fists” skoro na płycie znalazłyby się może trzy lepsze kawałki. Nie zawsze jednak jest tak różowo. „Dehumanized” z okresu „Believe” czy choćby „Mine” z „Asylum” są tak potwornie biedne, że wstydem jest wydawanie ich nawet na krążku z odrzutami. „The Lost Children” nie ucieszy zagorzałych fanów, bo ci dawno zdobyli zawarte tutaj numery. Nie będzie też atrakcją dla mniej oddanych słuchaczy, bo tacy zadowolą się regularnymi albumami zespołu. Maciek Kancerek

Bracia Waglewscy od lat grają we własnej lidze. Ich otwartość i skłonność do żonglowania stylami sprawia, że nazwanie projektu Fisz Emade hip-hopowym wydaje się być wysocie niestosowne. Czym jest więc „Zwierzę bez nogi”? Kolejną płytą braci. Tylko? Aż? Kilkanaście sekund i wiemy wszystko. „30 cm ponad chodnikami nadciąga F I S Z”. Wstawki o huraganie i inne takie. Tych leitmotivów w twórczości Bartka jest wyjątkowo dużo, ale za każdym razem bawią tak samo, bo Fisz

używa ich tylko jako drobnych akcentów. Tradycyjnie w rymowankach Waglewskiego roi się od nawiązań popkulturowych - na ostatniej płycie dominowały odniesienia do muzyki, teraz więcej miejsca poświęcono filmowym (np. w „Napoleonie”). Muzycznie mamy pewien pomost między „Heavi Metalem” a „Piątkiem 13”. Twarde, hip-hopowe bity mieszają się z funkowymi zagrywkami i samplowanymi gitarami, tu i ówdzie pojawia się transowy dub („Tak to robimy”). Miejscami więcej tu Beastie Boys niż u samych Beastie Boys. Czyli po staremu. Maciek Kancerek

Florence + the Machine Ceremonials u

Od pewnego czasu chciałem nowej płyty użytkowej, takiej, którą mogę puszczać w aucie bez konieczności przeskakiwania co kilka utworów. W założeniu miał to być album popowy, aby można było skoncentrować się na jeździe, równy i nie usypiający. Powiedzmy, że coś w stylu „Hounds Of Love”. Mimo wszystko trochę niespodziewanie kontynuacja „Lungs” spełnia te wymagania w 100%. Wszystkich przestraszonych debiutem na albumowym topie w Wielkiej Brytanii pragnę uspokoić, że dzieło Florence nie jest typowym zwycięzcą tego zestawienia. Przesiąknięty soulowymi inspiracjami, ma w sobie sporo odniesień do (jak to trafnie ujął recenzent Allmusic.com) „mgły nad Tamizą”, rozumianej jako

Future Islands On The Water

niedookreślona brytyjskość. Z pewnością Lady Welch najbliżej kompozycyjnie i wokalnie do Kate Bush, ale dominującym elementem „Ceremonials” są niekiedy może nawet nazbyt rozbudowane, quasi-orkiestrowe aranżacje, oparte głównie o smyczki i instrumenty klawiszowe. Artystce udało się jednak uciec od schematyczności i praktycznie każda z piosenek posiada ukryty smaczek. Dobrym przykładem jest sekcja rytmiczna „Heartlines”, wykorzystująca podobny, „etniczny” patent jak „Earth Intruders” Björk. Po dobrym debiucie kontynuacja świetnej passy wielu uznanym twórcom nastręczała problemy. Florence + the Machine udało się nagrać album, który może aspirować do miana popowej płyty roku, a nie tylko soundtracku do czasu spędzanego w korkach. Witek Wierzchowski

u

R

e

k

l

a

m

a

Czy mieliście kiedykolwiek sytuację, w której kilka pierwszych utworów danego albumu skutecznie uniemożliwiało Wam poznanie jego pozostałej zawartości? Jeśli tak, jednym z przykładów takiej właśnie płyty jest najświeższy longplay Future Islands. Swoimi trzema pierwszymi, fantastycznymi piosenkami „On The Water” stawia barierę nie do przejścia, stanowiąc jednocześnie przyczynę... niekończącego się repeatu. Głównym atutem drugiego krążka ekipy z Baltimore jest oczywiście absolutnie nietuzinkowa barwa głosu Samuela T. Herringa, nadająca płycie tak unikalny charakter. Stojący za mikrofonem szef projektu miota się w wokalnym amoku, przechodząc od szorstkiego jak pumeks głosu Hamiltona Leithausera z The Walkmen, poprzez niemal pastiszowe wysokości zarezerwowane dla Antony And The Johnsons i ściśnięte gardło Destroyera, po szamańską furię Careya Mercera z Frog Eyes. Każda próba uchwycenia inspiracji okazuje się jednak tak samo dokładna, jak i daleka od trafienia w sam środek tarczy, a Herring w momencie zdejmowania poprzedniej maski, automatycznie zakłada kolejną. Podobnie jest w przypadku samej muzyki „Wyspiarzy”. Ta podaje rękę zarówno „kanapowym słuchaczom” oddającym się kontemplowaniu muzycznych emocji w pozycji horyzontalnej, jak i tej części publiki, która po cichu flirtuje z tanecznymi parkietami. „On The Water” to bowiem dwie twarze indie rocka. Przesycone egzaltacją „Give Us The WInd” czy poruszające „The Great Fire” z gościnnym udziałem wokalistki Wye Oak Jenn Wasner to kontrapunkt dla nieśmiałego dance rocka, zatopionego w gitarowych reverbach, odpowiednio podciętym basie i delikatnych elektronicznych podbarwieniach. „Before The Bridge” i spektakularne „Close To None”, w którym trzyminutowe, ambientowe intro przechodzi powoli w festiwal efektownych melodii, są tego najlepszym dowodem. Gdybyśmy śladem Allmusic.com oznaczyli najlepsze kawałki tego albumu charakterystycznymi „ptaszkami”, prawdopodobnie w mgnieniu oka odleciałby on w przestworza. Kamil Białogrzywy

41


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.