Electric Nights 05/2011

Page 1

artykuły • wywiady • recenzje • relacje • festiwale • kluby • płyta

NR 5 lipiec 2011

Naturalność jest najważniejsza wywiad

specjalnie dla nas:

czas festiwali

Pati Yang Tides From Nebula

très.b

Microexpressions Lie In Wait

płyta do pobrania wraz z magazynem


11

album of the month

3 Microexpressions Lie In Wait

14

16

Hit lists

6 Muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego

Clubs 8 Firlej 9

Poppeak

Nieznany Książę

Live fast, love strong and die young 11 Życie zaczyna się po Fryderyku?: wywiad z très.b

19 21

19

Wibracje w kosmosie: wywiad z Cate Likes Candy

z Ailo in Head

Alternative Stage Przedwczoraj

Hard stage Lekcja u Preisnera:

wywiad z Tides

Progressive stage Chcemy być najlepsi na świecie:

wywiad z Joseph

Magazine

28

30

48

Folk stage

39

Electronic stage

46 Selector Festival 48 Sonisphere Festival 50 Orange Warsaw Festival 53 Get ready for! Open’er 54 TV On The Radio

27 Z pustelni na świecznik

Nie boimy się: wywiad

From Nebula

23

37

Mieszanie genów:

wywiad z Pati Yang

black stage

Naturalność jest najważniejsza: wywiad z Kamilem Bednarkiem

Stories about big falls 33 Dżamble Cooperation 37 Wkurzająca mysz

Reviews

On tour

Best independent fests

55 The best of

Polish fests 2011

58

Fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago

Od redakcji Gdzie nie spojrzysz, tam festiwal. I nie chodzi tylko o rzecz oczywistą dla każdego fana muzyki - zaczęły się wakacje, a z nimi zatrzęsienie imprez masowych w Polsce. Zerknijmy do środka naszego magazynu. Bohaterowie Album of the Month, czyli indie-electro-rock-popeksperymentatorzy z Microexpressions wystąpili w zeszłym roku na pierwszej edycji festiwalu Electric Nights. O ekscentrycznych zachowaniach Ariela Pinka i mało znanych nagraniach Prince’a piszemy w związku z ich koncertami - odpowiednio na OFF-ie i Open’erze. Tides From Nebula będzie można usłyszeć tego lata dosłownie na paru festiwalach, m.in. na Rock Reggae, który to zresztą objęliśmy patronatem (jak i kilka innych - śledźcie nasze konkursy na Facebooku i portalu, jeśli chcecie wygrać wejściówki!). Très.b? W wywiadzie pojawia się wątek występu zdobywców Fryderyka na OFF-ie w 2009 r. Ailo in Head? Electropopowi misjonarze dopiero co zagrali na gdyńskim festiwalu podobnie jak na Malcie w Poznaniu recenzowani w tym numerze Fleet Foxes. Dżamble, których wspominamy w Stories about big falls, to też historia zdobywania laurów na imprezach masowych. Przy tym natłoku wydarzeń przydatny będzie nasz subiektywny zestaw najciekawszych koncertów w ramach festiwali, które jeszcze przed nami - ten znajdziecie w przedostatnim dziale, który w związku z tym nabrał trochę innego charakteru niż zazwyczaj. No i oczywiście są jeszcze relacje - z Selectora, Sonisphere, Orange Warsaw i nawiązującego do Open’era występu Arcade Fire. Jeśli komuś mało, to pozostaje tylko... pojechać na festiwal. Łukasz Kuśmierz Redaktor naczelny

2 Electric Nights


album of the month Microexpressions

S k u p i e n i e i zaangażowanie Zespół, który nieustannie się zmienia. I to nie tylko artystycznie (o czym przeczytacie w wywiadzie), ale i personalnie. Microexpressions zaczynali jako duet, potem przeobrazili się w trio, na zeszłorocznej edycji festiwalu Electric Nights zameldował się ponownie pierwotny skład grupy w osobach Michała Stambulskiego i Szymona Szczęśniaka. Jak się okazało - obecnie to właściwie projekt tylko tego pierwszego. Michał opowiedział nam m.in. o tym, dlaczego na półce z jego płytami nie znajdziemy metalu i jak polski słuchacz reaguje na ambitną muzykę.

J

uż na początku swojej kariery wypracowaliście własny, rozpoznawalny styl. Nie kojarzę nikogo na polskiej scenie, kto grałby w ten sposób. Ten fakt ułatwia czy utrudnia dotarcie do słuchaczy? Raczej ułatwia. Jakkolwiek nie ma w naszym przypadku mowy o jakimś masowym docieraniu do odbiorców, to myślę, że właśnie dzięki temu jak gramy, udało nam się wzbudzić zainteresowanie

wśród pewnych środowisk. Z drugiej strony, jest wiele osób, które traktują naszą muzykę bardziej uniwersalnie i przede wszystkim słyszą w niej melodie, rytmy i emocje. Dlatego słucha nas też sporo osób spoza kręgu ludzi mocno zainteresowanych tym, co dzieje się na polskiej scenie alternatywnej. Ten styl wykuwał się jednak na kolejnych EP-kach. Na początku w Waszej muzyce było więcej ambientu, potem pojawił się

Electric Nights

3


wokal, większy kompozycyjny rozmach, większe zastosowanie gitar, wreszcie narodziło się Microexpressions, które słyszymy teraz. Zespół, który mam wrażenie ciągle się zmienia, choć chyba już nie tak radykalnie, jak na początku.

w tym procesie zachować jakąś spójność. Takie nagromadzenie tematów, częste zmiany tempa, żonglowanie muzycznymi środkami, instrumentami w graniu we dwójkę to pewnie ciężka sprawa. Pamiętam Wasz występ na festiwalu Electric Nights i muszę przyznać, że sprawialiście wrażenie osób, które ledwo wyrabiały na zakrętach. Jakby brakowało rąk do pracy. Nie odczuwacie potrzeby rozszerzenia przynajmniej koncertowego składu Microexpressions?

Tacy już chyba jesteśmy, zarówno w muzyce, jak i w życiu. Kiedy coś przestaje nam odpowiadać, po prostu obracamy to do góry nogami i szukamy czegoś nowego. Nie mamy sentymentalnego podejścia do muzyki, którą tworzymy i łatwo nam ją w pewien sposób porzucić. Zależy nam też na tym, żeby się rozwijać w świadomy sposób Tak naprawdę nigdy nie zależało nam na tym, żeby grać tyli szukać jeszcze lepszych kompozycji, ciekawszych aranżacji, bardziej zróżnicowanego brzmienia itp. Materiał zawarty na „Deep Snow” ko we dwójkę. Po prostu nie mogliśmy w naszym mieście znaleźć nikogo więcej i musieliśmy wymyślić jakiś sposób i „Lie In Wait” powstał akurat w tym samym czana to, żeby występować na scenie w tak ograniczosie, dlatego powinien brzmieć identycznie. Różnym składzie. W związku z tym, że na koncertach nica wynika tylko ze sposobu nagrania i postproKiedy coś część ścieżek musi być odtwarzana z laptopa, stadukcji. Pewnie dlatego powiedziałeś, że już się nie przestaje nam raliśmy się, żeby na scenie dużo się działo i chyba zmieniamy tak radykalnie. Na pewno wraz z nofaktycznie nieraz brakowało nam z tego powodu wymi nagraniami ponownie przyjdą duże zmiany. odpowiadać, oddechu. Na pewno w tym momencie Micropo prostu expressions stoi na progu dużych zmian personalPrzyznam, że dopiero na potrzeby wywiadu obracamy to nych. Po odejściu Sajmona (Szymona Szczęśniaka odkryłem, iż istnieje coś takiego jak mikroekdo góry nogami - przyp. red.) bardzo zależy mi na zebraniu pełnespresja (krótkotrwała pełna ekspresja mimiczna i szukamy go, kilkuosobowego składu, tak żeby każdy z muzdradzająca przeżywane emocje - przyp. red.). czegoś nowego. zyków miał dużo przestrzeni. Sam chyba najchętDotąd tymi mikroekspresjami były dla mnie niej skupiłbym się na jednej rzeczy, np. tylko na często zmieniające się u Was w toku jednego śpiewaniu, chociaż pewnie nie będzie to możliwe. utworu tematy - takie jakby mikroczęści tworzące większą całość. Ten charakterystyczny rys Chciałbym się zapytać o to, jaka muzyka leży na Waszych pojawił się w Waszej muzyce z całą mocą na EP-ce „Deep Snow”. Trudniej Wam się obecnie skoncentrować, szybciej się nudzicie, półkach i dyskach. Wszelkie odmiany indie, elektroniki - to się czy już zanim wzięliście do ręki instrumenty, narzuciliście sobie domyślam. Ale na EP-ce dodanej do naszego magazynu, w kawałku „All Like Comets” jest moment (na wysokości trzeciej pewne kompozycyjne ramy, których się trzymacie? minuty), w którym lecicie riffem kojarzącym się niemal z jakimś Nie ma żadnych ram i chyba właśnie to jest powodem tego hard rockiem czy metalem. To było niezłe zaskoczenie, wcześniej zróżnicowania. Nigdy nie narzucaliśmy sobie form typu zwrotka- tego u Was nie słyszałem. -refren. Jeżeli czujemy, że chcemy mieć zwrotkę i refren, to po proOgólnie na naszych półkach i dyskach leży każda muzyka. stu tak się dzieje, ale jeżeli pragniemy, żeby w utworze były cztery różne części w różnych podziałach rytmicznych, to nie kalkulujemy Miles Davis, Arvo Pärt, John Zorn, Sunn O))), Ayuse Kozue, Bach, nigdy na zasadzie „tak się nie robi”, tylko raczej skupiamy się na tym, Goran Bregović, Mahavishnu Orchestra, Grzegorz Turnau, dubstep, czy całość ma sens i czy oddaje klimat, o który w danej piosence hip-hop, pop, world music i oczywiście wszystkie płyty Michaela nam chodziło. Mamy też po prostu dużo pomysłów, często pod- Jacksona. Prościej chyba byłoby napisać, czego tam nie ma. A, poza czas pracy nad kompozycją pojawiają się nowe i jakoś staramy się to nielicznymi wyjątkami, nie ma dwóch rzeczy: metalu - jakoś nie wszystko upchnąć w ramach jednego kawałka. Pewnie nieraz trochę zdarza mi się mieć nastroju do słuchania takiej muzyki, nie wiem, przesadzamy, jednak czasami sam się dziwię, że na ogół udaje się co to za nastrój i polskiej muzyki - chyba że są to rzeczy naprawdę

4 Electric Nights


ciekawe i odkrywcze. Co do riffu w „All Like Comets” - z tego co pamiętam, miałem wtedy na myśli Arctic Monkeys. Nie przepadam za ich muzyką, ale usłyszałem któryś z kawałków tej grupy i co zapadło mi w pamięć, to właśnie taki chamski, rockowy, szybki riff. To chyba też dobrze oddaje nasz sposób inspirowania się innymi zespołami. Staramy się raczej oddać klimat i emocje danego utworu, fragmentu niż kopiować rozwiązania. Coś na zasadzie reinterpretacji albumu „Damaged” przez Dirty Projectors.

sions, ale myślę, że korzyści płynące z faktu, iż każdy ma bardzo łatwy dostęp do tego, co robimy, są dużo większe.

Gigant z lasu w zamykającym „Lie In Wait” utworze to sympatyczna postać, czy ktoś przed kim należałoby czuć respekt?

Nie chcę tutaj za bardzo narzekać na „polskie realia”, ponieważ prawda jest taka, że nie licząc kilku maili rozesłanych do rodzimych wytwórni, które pozostały bez odpowiedzi, nie włożyliśmy nigdy większego wysiłku w znalezienie wydawcy. Pewnie gdyby ktoś się do nas odezwał i dał nam fajne warunki, przez co rozumiem przede wszystkim możliwość dotarcia z tym co, robimy do większej grupy ludzi, to bylibyśmy zainteresowani. Z drugiej strony, lubimy

Słowa do tej piosenki, jak zresztą wszystkie pozostałe, zostały napisane przez Sajmona i są zainspirowane jednym z klasycznych buddyjskich tekstów, w którym owym gigantem jest w rzeczywistości słoń. Utwór opowiada o powrocie do rzeczy, które naprawdę

Pierwszą EP-kę opublikowaliście w 2007 roku. Licząc z „Lie In Wait” dorobiliście się ich już czterech, ale longplaya nadal nie widać. Nie ma w naszym kraju nikogo, kto chciałby wydać taką muzykę, czy to Wasz wybór i chcecie swoje utwory rozdawać ludziom za darmo w internecie?

bardzo wiele osób, z którymi rozmawiamy, mówi o pozytywnej energii zawartej w naszej muzyce - o czymś szczęśliwym i podnoszącym na duchu.

kochamy, a od których w pewien sposób się oddaliliśmy. To ciekawe, bo stał się on pewnego rodzaju przepowiednią spełniającą się teraz w odejściu z Microexpressions Sajmona. Zawsze podobała mi się Wasza strona internetowa. Ładna, schludna, przejrzysta, fajnie pomyślana. Któryś z Was pracuje zawodowo jako grafik? Tak, ja pracuję jako grafik, programista, robię strony internetowe. Z tego póki co żyję i finansuję Microexpressions (śmiech). Decydując się na rozdawanie piosenek drogą internetową sprawiliście, że pewnie wiele osób słucha Was na komputerze robiąc coś innego (jak to często bywa w przypadku mp3). Jednocześnie gracie muzykę wymagającą uwagi, skupienia. Czy w ten sposób nie strzeliliście sobie już na wstępie samobója? Ponieważ i tak każdy z nas ma pracę przenoszącą przyzwoite pieniądze, uznaliśmy, że na początku nie będziemy małostkowi i dopóki nie ma perspektyw na utrzymywanie się z muzyki, przeznaczymy te niewielkie pieniądze, które moglibyśmy mieć ze sprzedaży, na promowanie tego, co robimy. Dlatego rozdajemy muzykę za darmo. Nie sądzę, żeby to był samobój. Być może rzeczywiście część osób nie skupia się w wystarczającym stopniu na słuchaniu Microexpres-

niezależność i cieszy nas rozdawanie muzyki za darmo. Mieliśmy w planach samodzielne wydanie „Deep Snow” i „Lie In Wait” razem na jednej płycie, jednak w tym momencie, w związku z odejściem Sajmona, zawiesiłem ten plan. Niewykluczone, że jeszcze do niego wrócę, jeżeli uda mi się zebrać środki. Od początku marzyliśmy również o wydaniu płyty za granicą i dalej mam nadzieję, że to się uda - być może z nowym materiałem, nad którym właśnie rozpoczynam pracę. Jakie mikroekspresje myślisz pojawiają się na twarzach ludzi, którzy po raz pierwszy słyszą Waszą muzykę? Myślę, że niektórych może trochę przytłoczyć mnogość brzmień, konwencji i motywów, które przewijają się w naszych utworach. Co ciekawe, dla wielu osób nie stanowi to przeszkody. Na koncertach, na twarzach ludzi widzę na ogół skupienie i zaangażowanie, czyli coś bardzo cennego. Z drugiej strony, bardzo wiele osób, z którymi rozmawiamy, mówi o pozytywnej energii zawartej w naszej muzyce – o czymś szczęśliwym i podnoszącym na duchu. Bardzo nas to cieszy, bo właśnie to staramy się ludziom przekazać. ROZMAWIAŁ: Łukasz Kuśmierz ZDJĘCIA: Ewa Aksienionek Electric Nights

5


hit lists

czyli muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego

Chociaż pora już wakacyjna, wytwórnie i artyści zasypali nas nowymi nagraniami. Światowe listy zareagowały na to zjawisko oczywiście błyskawicznie.

N

asz przegląd list przebojów zaczynamy od Wysp Brytyjskich, konkretnie od Anglii. Tu Adele „tylko” druga, bo na szczycie rządzi Lady Gaga, która awansowała w piątym tygodniu przebywania w zestawieniu z pozycji nr 3, spychając z fotela lidera boys band Take That z ostatnią pozycją pt. „Progress”. To był sensacyjny comeback na 1 (o dziesięć oczek, przed tygodniem), ale jak widać nie na długo. Na 4 najwyższa premiera - nudziarz Bon Iver z zespołem, czyli Justin Vernon. Nazwa Bon Iver oznacza połączenie francuskiego „bon hiver” (dobra zima) oraz niewłaściwie wymówionego „bon ivre” (nieźle nachlany). Faktycznie, żeby się bawić przy ich muzyce, dobrze jest wcześniej się napić. Zastanawiam się, czy fenomen Pitbulla to tylko zgrabnie dobierane duety, czy też łut szczęścia? Niemniej jego solowe dzieło o tytule „Planet Pit” debiutuje całkiem nieźle, na 18 miejscu, a ja jakoś nawet słuchając rapowania muzyka przy J-Lo nie mogę się przekonać. Gdyby go w „On The Floor” nie było, wariacja na temat „Lambady” z repertuaru Kaomy byłaby bardziej strawna. Nowa propozycja od pani Lopez zanotowała jednak niezły awans - o dziesięć oczek na 15. A na 37 odnajdujemy bardzo dobry album skrzypka, kompozytora, wokalisty i producenta w jednym - człowieka-orkiestry Patricka Wolfa. Jego „Lupercalia” to kopalnia bardzo zgrabnych melodii odnoszących się jak zawsze do lat osiemdziesiątych, choć mniej tu kombinacji, a więcej łagodności, to odmienna pozycja w dyskografii artysty. Teraz Szwecja. Od pewnego czasu da się zauważyć niezwykły wzrost zainteresowania rock ’n’ rollem, rockabilly i muzyką country w całej Skandynawii - z naciskiem właśnie na Szwecję. Zastanawiam się dlaczego. Najpierw prym wiedli The Playtones, ale ciut im zabrakło, by reprezentować swój kraj na Eurowizji. Potem Eva Eastwood, The Refreshments (podobnie jak The Playtones dotarli na pierwsze miejsce listy w sprzedaży płyt), a teraz na 1 melduje się Lasse Stefanz, grająca country kapela, weterani tego nurtu, którzy zadebiutowali jeszcze w 1967 roku. Płyta „Cuba Libre” przewodzi całej stawce już drugi tydzień z rzędu. Na 2 najwyżej notowana premiera - metalowcy z In Flames z płytą „Sounds Of A Playground Fading”, zaś tuż za nimi nowa propozycja od Benny Andersson Orkester - „O Klang Och Jubeltid”. Niedawna liderka, Veronica Maggio z „Satan I Gatan”, dopiero na pozycji numer 4. Wspomniani The Refreshments z LP „Ridin’ Along With The Refreshments” ponownie w górę, dwa oczka na pozycję 5. Zaglądamy do najnowszego zestawienia przygotowanego przez tygodnik „Billboard” sumującego sprzedaż płyt za Oceanem. Od razu na pozycji lidera melduje się płyta „Hell: The Sequel” - debiutancki minialbum duetu Bad Meets Evil, w skład którego wchodzą Eminem i Royce da 5’9”. Na 2 kolejna premiera, „Dream With

6 Electric Nights

Me” od jedenastolatki Jackie Evancho. Zakochała się w niej cała Ameryka po tym jak w ubiegłym roku pojawiła się w piątej edycji programu „Mam talent!”. Na święta Bożego Narodzenia wokalistka przygotowała EP-kę z kolędami, teraz otrzymujemy cały krążek, na którym znajdujemy dwa spektakularne duety Jackie - z Susan Boyle i Barbrą Streisand. I będzie sukces, zresztą już jest! Choć to płyta nie dla wszystkich - no chyba że chcemy posłuchać i załamać się, iż w Ameryce znowu jest cudowne dziecko, a u nas tylko... cudownie się o nich mówi. Na miejscu 3 Adele, tuż za nią „Born This Way” Lady (z)Gagi, a na piątym Jason Aldean - przedstawiciel Nashville z przebojowym „My Kinda Party”.

R

e

k

l

a

m

a


Inne ciekawe nowości? Na 6 powracają OWL City z równie przebojowym co poprzedni krążkiem „All Things Bright And Beautiful”, a tuż za nimi swoje „15 minut” ma (dosłownie) powracający Barry Manilow - miesiąc temu cieszyliśmy się jego zbiorem duetów, teraz otrzymujemy zupełnie premierowy materiał. I jeszcze pozycja numer 8 zajęta przez Ledisi Anibade Young, bardziej znaną jako Ledisi. Pochodząca z Nowego Orleanu artystka soul, R&B przygotowała bardzo klimatyczny, piąty w swojej karierze album „Pieces Of Me”. Zakochany w ukulele lider Pearl Jam systematycznie spada z płytą „Ukulele Songs”, ale choć w tym notowaniu uplasował się na 21 miejscu, najwyższa pozycja, numer 4, zrobiła swoje. Przy okazji wydania krążka wielu zwróciło uwagę na jego miniaturową gitarę, wielu też na nowo zachłysnęło się jego głosem, który w połączeniu z brzmieniem hawajskiego instrumentu, w nieśpiesznie granych piosenkach, pięknych autorskich kompozycjach Veddera czy coverach (choćby z repertuaru Patti Page, Tommy’ego Dorsey’a czy Mamas And The Papas), zwyczajnie nie pozwala oderwać uszu od odtwarzacza. Kolejne w tym roku pozytywne zaskoczenie.

m ie na jsc liś e po cie lo prze ka d t n ile a ia w raz ze y sta wi en iu

Czas na mój top. Mimo wakacji wysyp płyt trwa. To już wiemy. Ale co najważniejsze, w czołówce wreszcie są piosenki, które od kilku tygodni powinny rządzić na liście, a jakoś nie potrafiły się przebić. Przede wszystkim warte odnotowania jest 10 miejsce Clare

Maguire, której głos od pierwszego zapoznania niezmiennie intryguje. Jest bardzo silny, o lekko bluesowej barwie, z delikatną chrypką. Warto przypomnieć, że swoją pierwszą piosenkę Clare napisała w wieku siedmiu lat. Jako nastolatka regularnie odwiedzała sklepy płytowe w centrum Birmingham, to w nich odkryła muzykę swoich ulubionych artystów - Johnny’ego Casha, Boba Dylana, Johna Lennona oraz Howlin’ Wolfa. Album „Light After Dark” to jeden z najlepszych debiutów w bieżącym roku. Na 7 jedna z największych gwiazd z Nashville, Brad Paisley z piosenką z płyty „This Is Country Music”, zaś na 6 efekt moich czeskich wojaży, najnowsze dziecko legendy rockowego grania, formacji Kabat. Pozycja numer 3 to zapowiadająca swój pierwszy od czterech lat album „Make A Scene”, roztańczona Sophie Ellis Bextor, a na 2 z 52 (także wyczekany awans, zarazem najwyższy w tym tygodniu) szwedzka rewelacja - The Sounds. Zespół powstał dwanaście lat temu w Helsingborgu. Muzycy mają na swoim koncie cztery płyty, z czego tytułowy numer z ostatniej znalazł się na ścieżce dźwiękowej do kolejnej części „Krzyku”. Post-punk, dance punk, rock, New Wave oraz indie tworzą szybko uzależniającą miksturę, której bardzo ważnym składnikiem jest urocza wokalistka Maja Ivarsson. Będzie numer jeden? TEKST: Adam Dobrzyński

tytuł piosenki

wykonawca*

1

1

7

ANNABEL LEE

STEVIE NICKS (7 raz na 1)

2

52

12

SOMETHING TO DIE FOR

THE SOUNDS

3

5

3

STARLIGHT

SOPHIE ELLIS BEXTOR

4

4

10

POST BREAK-UP SEX

THE VACCINESS

5

6

8

BLUEBIRD

CHRISTINA RICCHI

6

8

3

BANDITI DI PRAGA

KABAT

7

10

2

WORKING ON A TAN

BRAD PAISLEY

8

9

3

HE DON’T LIVE HERE NO MORE

ROBBIE ROBERTSON

9

42

14

ROLLER

BEADY EYE

10

44

13

I SURRENDER

CLARE MAGUIRE *ostatnie notowanie cotygodniowej listy

Electric Nights

7


Clubs Jeśli gdzieś w Polsce odbywa się koncert post-rockowej lub stonerowej kapeli z zagranicy, można niemal w ciemno obstawiać, że w Firleju. Wrocławski klub powoli wyrasta na Mekkę fanów alternatywnych odmian mocniejszego grania.

W

marcu tego roku w Firleju grała kalifornijska legenda stoner rocka Fu Manchu (pisaliśmy o tym koncercie w drugim numerze „Electric Nights”), miesiąc później na wrocławskiej scenie fani post-rocka podziwiali fantastyczny zespół God Is An Astronaut, występowali też Japończycy z Mono. To magiczne miejsce tworzone przez pasjonatów. Dzięki temu program odbywających się w klubie imprez sprawia wrażenie bardzo dobrze przemyślanego. Po wejściu do Firleja mijamy szatnię, następnie udajemy się schodami na górę. Sala koncertowa znajduje się na końcu przestronnego hallu, w którym usadowiono bar. Do tego dochodzi druga, mniejsza sala z boksami, w których fani zbierają siły między jednym a drugim występem. Największym wydarzeniem roku jest w Firleju Assymetry Festival. Ostatnia edycja była już czwartą i miała miejsce na przełomie kwietnia oraz maja. Główne założenie programowe Assymetry jest proste - impreza ma być alternatywna. Do wrocławskiego klubu zjeżdżają się artyści z pogranicza elektroniki, jazzu i rocka. W tym roku organizatorzy skupili się na rejonach post-rockowych, doom i sludgemetalowych. Nie zabrakło też reprezentan-

8 Electric Nights

tów stoneru. Firlej gościł choćby Brytyjczyków z Electric Wizard i niemieckie Kokomo. Dla wtajemniczonych to naprawdę istotne nazwy. Jedyną bolączką Firleja jest czas wakacyjny - sezon ogórkowy. Można jednak przymknąć na to oko, bowiem podobna sytuacja ma miejsce w większości klubów w Polsce. We wrześniu miejscówka rusza pełną parą i już teraz zaprasza na koncert metalowców z Forbidden i Communic. W październiku Wrocław gościć będzie reaktywowaną niedawno legendę digital hardcore’u - Atari Teenage Riot. W rozpisce jest już także jeden koncert listopadowy. Do Polski przyjedzie popularny od jakiegoś czasu electrofolkowy twórca Patrick Wolf. Na obecną chwilę nie wiadomo nic więcej na temat innych tegorocznych planów, ale mamy przecież dopiero początek lipca, więc boom ogłaszania koncertów klubowych jeszcze przed nami. TEKST: Maciek Kancerek ZDJĘCIA: Paweł Wygoda


Poppeak Prince

Nieznany Książę Kiedy chwali się Prince’a i jego osiągnięcia, często zapomina się o innej fascynującej umiejętności tego artysty - nagrywaniu i niewydawaniu płyt. Żyjący w swoim małym świecie, zamknięty w twierdzy Paisley Park (która ma mikrofony wszędzie, co pozwala mu tworzyć w dowolnym miejscu w domu) nieustannie nad czymś pracuje. Jak głoszą legendy, ma ponad 50 nieopublikowanych teledysków i to do singli z nieznanych nikomu albumów. Pochylmy się nad tymi enigmatycznymi długograjami, tudzież selekcją tych, o których istnieniu wiemy. O których nie wiemy - strach nawet pomyśleć...

S

woją przygodę z niewydanymi projektami Prince zaczął wcześnie. Już w 1979 r. powołał do życia The Rebels mające być jego pierwszym zespołem z prawdziwego zdarzenia, kapelą, w której każdy gra i śpiewa (w opozycji do tworzenia wszystkiego samemu). Pomysł okazał się jednak bezpłciowy i tylko dwie, zarejestrowane przez innych artystów piosenki (m.in. Paule Abdul) ujrzały światło dzienne. Pierwszym naprawdę dużym przedsięwzięciem było „Crystal Ball” z 1986 roku. Miał to być wielki box obliczony na trzy longplaye ze zróżnicowanym gatunkowo materiałem. Został on oparty na... niewydanym, podwójnym albumie „Dream Factory” z 1985 roku, sukcesorze „Purple Rain”, nagranym jak wszystkie rzeczy z tamtego okresu z zespołem The Revolution. Ostatecznie jednak zamiast ambitnego, dwupłytowego wydawnictwa ukazało się najpierw flirtujące z psychodelią „Around A World In A Day”, a rok później (1986) film „Under The Cherry Moon” ze ścieżką dźwiękową zatytułowaną „Parade”. Kiedy w październiku The Revolution przestało istnieć, Prince zaczął pracować nad albumem „Camille”, na którym wokale Nelsona zostały przetworzone studyjnie tak, by brzmiały jakby śpiewała je tytułowa (fikcyjna) artystka. Miała to być odskocznia, zerwanie ze swoim wizerunkiem. Krążek został skompletowany, zawierał osiem piosenek, jednak podczas masteringu pracowity

artysta poczuł, że chce nagrać więcej. Uzbierawszy swoje niewydane utwory z wcześniejszych sesji oraz nowe pojawił się koncept wspomnianego wyżej „Crystal Ball”. Wytwórnia Warner Bros. nie zgodziła się jednak na opublikowanie płyty argumentując, że skoro samo „Parade” nie sprzedało się prawie wcale, to co dopiero album trzy razy dłuższy i droższy. Kiedy okazało się, że nici z przedsięwzięcia, zrezygnowany Prince wyrzucił niektóre kawałki i wydał w 1987 r. to, co zostało jako „Sign O’ The Times”. Wycięte utwory ukazywały się na różnych wydawnictwach - jeden z nich pojawił się na „Lovesexy” z 1988 roku, tam trafił też kawałek z innego niechcianego longplaya, z „The Black Album”. Oskarżany o skomercjalizowanie i poleganie na fikuśnym wizerunku Prince chciał nagrać album złowieszczy, artystyczny i brutalny. Korzystający z elementów ulicznego hip-hopu, zwany przez pewien czas „The Funk Bible” album doczekał się wydania w wersji promo rozesłanego do muzyków i dziennikarzy na całym świecie. Krążek był zapakowany jedynie w czarną okładkę bez jakichkolwiek napisów. Pech jednak chciał, że tym razem nie wytwórnia, a sam muzyk wstrzymał wydanie. Jak głosi legenda, Prince wziął na jakiejś imprezie za dużo ecstasy i zobaczył napis „Bóg”, co sprawiło, że postanowił wydać zainspirowane religią „Lovesexy”. Druga, bardziej prawdopodobna historia mówi, że pierwsze reakcje na album były tak złe, że

Electric Nights

9


Prince przestraszył się i wrócił do nagrywania tego, co umiał najlepiej - zwykłych piosenek. Kiedy potem (w latach 90.) muzyk walczył z wytwórnią Warner Bros. o wolność artystyczną używając dziwnych pseudonimów, ta wydała „The Black Album” w limitowanych nakładach ku uciesze fanów i wściekłości samego zainteresowanego. Prince szybko kazał go usunąć z katalogu firmy, co nie przeszkodziło setkom tysięcy kopii trafić do sklepów. Lata 80. artysta zakończył soundtrackiem do filmu „Batman”, co ciekawe - również z czasem skreślonym z katalogu jego i wytwórni. W nową dekadę Książę wszedł z rosnącą animozją ze swoimi wydawcami. Doszło nawet do tego, że zaczął on występować pod pseudonimami (m.in. Tora Tora Tora, a w pewnym momencie jako niewymawialny symbol), byle tylko uwolnić się z kontraktu. Świeżo nabyta swoboda nie pomogła jednak Prince’owi w ogóle, gdy mowa o wypuszczaniu na rynek nowych rzeczy. Na swój sposób nawet je spowolniła. Wprawdzie ukazał się 3-płytowy album „Emancipation”, ale w tym samym czasie każda kolejna rzecz, jaka miała trafić do dystrybucji przez jego fanklub NPG, znikała po jej ogłoszeniu. Taki los spotkał krążek z improwizacjami („The Undertaker”) czy powrotny materiał The Revolution („Roadhouse Garden” z 1998 r.). W międzyczasie pojawił się bardzo ambitny projekt siedmiu płyt pod wspólną nazwą „Newfunk Sampling CD Series”, który miał dostarczyć krótkich fragmentów utworów dla DJ-ów i producentów za jednorazową opłatą 700 dolarów. W tym samym czasie powrócił temat „Crystal Ball” - tym razem w postaci zbioru odrzuconych nagrań, jednak z niewyjaśnionych przyczyn również nie trafił on do rąk fanów. W XXI w. Prince wrócił na szczyty list przebojów za sprawą albumu „Musicology” i ogłosił kilka projektów, które tradycyjnie nigdy się nie zmaterializowały. Jednym z nich był dokument nakręcony przez Kevina Smitha, reżysera filmu „Sprzedawcy”. Jak głosi plotka, obraz został przemontowany na materiał agitujący dla Światków Jehowy. Jedną z większych rzeczy z tego okresu był box „The Chocolate Invasion” zawierający siedem płyt z różnym materiałem, od jazzowych impresji po Prince’a za pianinem. Wydawnictwo miało trafić na rynek w listopadzie 2003 roku, ale ostatecznie plan upadł i tylko niektóre jego fragmenty ukazały się w formie plików mp3 dostępnych dla członków fanklubu. Ostatnie tajemniczo znikające rzeczy, o których wiemy, to film mający towarzyszyć albumowi „3121” z 2006 r. i wspólna płyta z wokalistką Támar pt. „Milk & Honey”. Co się z nimi stało? To samo co z większością projektów Prince’a - prawdopodobnie już nawet on sam o nich nie pamięta. Dzisiaj mówi za to, że nie będzie już wydawał albumów dopóki świat nie upora się z piractwem internetowym. Ile przez ten czas zdążył skompletować nagrań i ile z nich odesłać na półkę - możemy się tylko domyślać. tekst: Emil Macherzyński

10 Electric Nights


LIVE FAST, love strong and die young très.b

Z co najmniej kilku powodów to bardzo ciekawy zespół. Po pierwsze, mówimy o trio będącym międzynarodowym misz-maszem - w składzie grupy jest wokalistka i basistka z Polski (Misia Furtak), perkusista o angielsko-duńskich korzeniach (Thomas Pettit) oraz holendersko-amerykański gitarzysta (Anthony Chorale). Po drugie, wydali świetny debiut - „The Other Hand” w 2010 roku. Po trzecie, właśnie za ten odbiegający od smutnych mainstreamowych realiów album dostali Fryderyka. Czy ten fakt zmienił ich życie? M.in. o tym rozmawiamy z polskim głosem très.b, Misią Furtak.

życie zaczyna się

po Fryderyku? N

asz redaktor naczelny powiedział mi, że warto zrobić z Wami wywiad - w końcu jesteście w tej chwili rozchwytywanym zespołem. Czy tak rzeczywiście się teraz czujecie? Rzeczywiście jesteśmy teraz zajęci, ale to przez kwestie, które sami sobie generujemy. Mamy dużo prób, piszemy nowe rzeczy, staramy się te nowe rzeczy robić i się rozwijać, więc w naturalny sposób mamy mało czasu. Ale też gramy, do połowy sierpnia co weekend mamy koncert. Więc można powiedzieć, że coś się dzieje.

Wspomniałaś o „nowych rzeczach”. Mogłabyś uchylić rąbka tajemnicy? To są rzeczy w tej chwili bardzo surowe. Bardziej w stylu tych, które pisaliśmy przed naszą debiutancką płytą i wydawaliśmy sami w Holandii. To są utwory bardziej gitarowe, nie chcemy teraz robić

kolejnej typowej płyty studyjnej. Zbliżamy się bardziej do tego, jak brzmimy na żywo. Tyle na razie mogę powiedzieć. Spytam prowokacyjnie - czy zdobywca Fryderyka utrzymuje się teraz z grania, z koncertów, czy nadal to dosyć ciężkie? Raz się utrzymuje, raz się nie utrzymuje. To nie jest żadną nowością, że Fryderyk jest miłą i prestiżową nagrodą, ale ani na granie koncertów, ani na nie wiadomo jakie ilości pieniędzy się nie przekłada. To nie jest tak, że się dostaje jakieś pieniądze z tą nagrodą. Kiedy odbierasz Paszport Polityki, to owszem, nagroda pieniężna jest. W przypadku Fryderyka to tylko statuetka, którą się bierze do domu i na finanse to się w żadnym wypadku nie przekłada. Oprócz tego, że może dzięki temu ktoś o tobie więcej wie i cię zabookuje. Ale generalnie jakiegoś bezpośredniego ataku uwagi związanego z tą nagrodą nie było. Electric Nights

11


Czyli nie można powiedzieć, że to kolejny krok w drodze do osiągnięcia sukcesu, iż pomoże to w otwarciu nowego etapu w Waszej karierze? Wiesz co, na pewno jak się przedstawiamy mówiąc, co mamy w dorobku i wymieniamy właśnie tę nagrodę, to od razu ktoś inaczej na nas patrzy niż w wtedy, kiedy tej nagrody nie mieliśmy. Więc to nie jest tak, że to się zupełnie na nic nie przydaje, bo pewien prestiż jednak pozostaje. Ale na pewno też nie jest tak, że zaraz po ogłoszeniu wyników dostaliśmy dwadzieścia telefonów z zaproszeniami do programów telewizyjnych. Jeszcze będę drążył temat Fryderyków. Nagroda jest krytykowana przez środowisko alternatywne, wielu uważa, że nie odzwierciedla sytuacji na rynku. Czy nie było pewnego niesmaku, bo w końcu fajnie, dostaliśmy nagrodę, jednak wiele istotnych zespołów nie było nawet nominowanych? Przyznającą nagrodę Akademię Fonograficzną spotkała pod tym względem duża krytyka. Według mnie podstawowym problemem takich nagród jest to, że nic za nimi nie stoi. Powinno się dostawać jakieś stypendium, jednorazowe pieniądze. A jeśli chodzi o nominację, to Akademia może nie być tak super na bieżąco. Nie wydaje mi się, że to jest jakaś zła wola. Dla mnie najfajniej byłoby, gdyby stworzyć jeszcze jakąś jedną nagrodę, gdzie rzeczywiście wszystko by się mieściło. Ale może jest jakaś szansa, żeby tego Fryderyka zreformować, odświeżyć. Lecz trzeba by było zmienić sposób podchodzenia do niego. Nam jest po prostu bardzo miło, że zespoły, które nie mieszczą się w kategoriach radiowo-mainstreamowych, jednak się tam załapują, że my się tam zmieściliśmy. Ale ta nagroda mogłaby być jakoś mądrzej zorganizowana. Uczyłaś się w szkole muzycznej w Danii. Ciekawi mnie, jak to wygląda z tamtej perspektywy. Sam mam doświadczenia związane z edukacją muzyczną w Polsce i powiem szczerze, że ludzie tutaj dopiero zagonieni kijem do śpiewania, do instrumentów mogą z siebie cokolwiek wykrzesać. Ja mam też doświadczenia z nauką w Polsce, uczyłam się w szkole muzycznej, gdzie grałam na instrumentach klasycznych i byłam w tej szkole przez cztery lata. Ale z mojego punktu widzenia to było takie kształcenie wirtuozów, dosyć... paradoksalnie niemuzykalne. Takie kształcenie nie pomaga w kreatywnym podejściu, bardziej skupia się np. na technice gry. I to mi tutaj nie odpowiadało. Jeśli chodzi o Danię, to sytuacja była dokładnie odwrotna. To zresztą było specyficzne miejsce, specyficzna szkoła. Taka, która generuje kompletnie przeciwną sytuację, kiedy ma się zupełny luz. Nawet nie ma ocen, nie ma egzaminów. Tam lądujesz żeby sprawdzić, czy jest to rzeczywiście coś, co chcesz robić. Dostajesz klucze do budynku, który się składa z dwóch sal

12 Electric Nights

koncertowych, czterech studiów, czterech sal prób wyposażonych w każdy instrument, jaki sobie możesz wyobrazić, łącznie z jakimiś marimbami, ksylofonami. I wchodzisz tam, masz klucz i tylko mówią ci, żebyś pamiętał, jak wychodzisz w nocy, żeby zamknąć budynek. Możesz sobie robić, co ci się podoba. Oprócz tego, że w trzech zupełnie różnych grupach mieliśmy różne zajęcia, różne projekty, to każdy miał swoje grupy, cover bandy. Ja miałam żeński zespół, do którego zaprzęgłam dziewczyny z zupełnie nie muzycznej grupy, bo to była szkoła ogólnie artystyczna. Wykonywaliśmy wtedy takie mash-upy piosenek na żywo. I wszyscy się tam nagrywali! Można było wejść do studia przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. I to jest właśnie nauka przez praktykę. Tam spotkałam chłopaków z zespołu. Powiedzieli mi: „No dobra, ja gram na gitarze, on na perkusji, to ty weźmiesz bas”. I wtedy pomyślałam: „no Boże, ich już porąbało, ja nie umiem przecież grać na żadnej gitarze, jak mam ot tak zacząć?”. A za dwa dni mieliśmy zagrać koncert! Więc wzięłam tę gitarę... Ale to nie była jeszcze ta gitara w kształcie motyla? Nie, jeszcze nie. Wtedy nie wiedziałam nawet, że są takie gitary (śmiech). Jestem ciekaw, skąd tę gitarę wytrzasnęłaś. Ja ją oczywiście znalazłam w internecie, jak wszystkie dziwne rzeczy. Ale przede wszystkim chciałam, żeby ta gitara była mniejsza, krótsza, lżejsza, żeby to była taka babska gitara. No bo ja ogólnie jestem mała, mam małe ręce, małe dłonie, więc jak znalazłam taką gitarę, która na dodatek jeszcze tak wyglądała, to postanowiłam ją totalnie w ślepo zamówić. Do teraz ta gitara dosyć mi się sprawdza. Przybyła ze Stanów. Były z tym różne przejścia - doszła po pół roku, więc żartowałam, że zamówiłam nową, a odebrałam w stanie vintage (śmiech). Widziałem Cię z tą gitarą dość dawno temu. W dzisiejszych realiach nawet bardzo dawno, bo podczas OFF Festivalu 2009. To był taki koncert na wariackich papierach... Byliśmy wtedy podczas nagrywania płyty. Loco Star nie mogli wystąpić - dostaliśmy telefon w środę po południu z pytaniem, czy możemy się zabrać. Z dnia na dzień spakowaliśmy się, zagraliśmy, a potem wróciliśmy do pracy. Taki koncert rzutem na taśmę. Od tamtego razu ciężko mi było wybrać się na Wasz koncert. Jednak recenzje i relacje są świetne, wszyscy zwracają uwagę na to, że się rozwinęliście, jeśli chodzi o granie na żywo. Tak szczerze mówiąc, to nasza płyta podoba mi się o wiele bardziej, kiedy jest grana na żywo. To też wiąże się z tym, że teraz robimy nowe rzeczy bliższe tego „żywego soundu”, niż studyjnego.


,

tres.b Każdy by chciał nagrać płytę w taki sposób, że wchodzi do studia i wymyśla: „Tu damy flet, tam tubę, a jeszcze gdzie indziej piętnaście smyczków”. I to jest fajny eksperyment, ta płyta brzmi dobrze. Ale po pewnym czasie postanowiliśmy to ograniczać - „Masz cztery efekty, to wyrzuć dwa. A to jeszcze jeden wyrzuć” itd. Skończyło się na tym, że koncertujemy na absolutnie minimalnym setupie, ja gram w ogóle bez żadnych efektów. Gitarzysta ma jeden booster i delay, które włącza tylko od czasu do czasu, a zazwyczaj i najchętniej w ogóle. I wtedy człowiek skupia się na tym, co jest ważne. Żeby była energia, żeby od razu wiadomo było o co chodzi, nie o zabudowywanie wszystkiego jakimś kolosalnym setupem. Ja myślę, że tego właśnie się nauczyliśmy, wiemy, co naprawdę się liczy, że prostota jest najważniejsza. I w tym się właśnie sprawdzamy. Trzymamy się więc formy, którą sobie ostatnio narzuciliśmy i to się raczej nie będzie teraz zmieniać.

No właśnie, o, to jest bardzo dobry pomysł! Czekam zatem na dwupłytówkę très.b. Dzięki. Wpadnij na koncert, kiedy będziesz miał możliwość! Rozmawiał: Marcel Wandas R

e

k

l

a

m

a

Co do albumu - odniosłem wrażenie, że jest on taką huśtawką nastrojów. Czy jesteście lekkimi neurotykami? No ale jaki człowiek jest zawsze smutny albo zawsze wesoły? My jesteśmy właśnie jak wszyscy ludzie, mamy różne nastroje. Jesteśmy tacy trochę zwichrowani, różne rzeczy się człowiekowi przytrafiają i o różnych pisze piosenki. To jest tak naprawdę kwestia wyboru. Można podporządkować longplay jednemu nastrojowi. Ale czy ja wiem? Ten album to taka notatka dokumentująca półtora roku. I tak jest to płyta bardzo pozytywna w stosunku do tego, co się wtedy ze mną działo. Tak samo było z tymi nagraniami, które wydaliśmy w Holandii. Sporo noise’ów, ale też mnóstwo piosenek typowo akustycznych. Myślę, że na nowej płycie będzie to jakoś do siebie zbliżone. Jeśli wyjdzie taka typowa surowizna, to wiadomo, że nie ma nawet narzędzi, żeby osiągnąć takie zróżnicowanie. Jest mnóstwo hałasu, ale mamy też piosenki bardziej rockowe i akustyczne, do których może dodamy kiedyś elektryczną gitarę, ale one nigdy nie będą takie typowo głośne. A jeśli chodzi o nastroje, to jest to tylko kwestia wyboru. Można wybrać piosenki smutniejsze i weselsze albo zrobić żart i wydać dwie płyty - jedną smutną, drugą wesołą (śmiech). A widzisz - z tego co pamiętam, zrobili tak kiedyś Foo Fighters. Jedna płyta z czadem, druga z balladami.

Electric Nights

13


LIVE FAST, love strong and die young Cate Likes Candy

wibracje w kosmosie Są zakręceni jak mało kto. Mają niebanalne poczucie humoru, wielki dystans do siebie i innych. Mówią o nich „cudowne dziecko Facebooka”. Czemu? Bo w muzycznym światku zaistnieli jako... gra na tym właśnie portalu. Zrobili furorę i uzależnili od siebie setki tysięcy Facebookowiczów. Następnie przenieśli się do reala, odwalili kawał dobrej roboty i tak oto dziś Cate Likes Candy mogą poszczycić się debiutancką płytą.

W

yglądacie na zgraną paczkę. Jakie osobowości wchodzą w skład Cate Likes Candy?

Kamill: Wszystkie są mocne, konkretne i jedyne w swoim rodzaju: Cate - słodka kobieta ze stali, chadza swoimi ścieżkami, Kamill - dyplomata, ale uderzyć też potrafi, Bart - zabija śmiechem, Romeo - wielbiciel wszystkiego co szybkie, głośne i brutalne, Chancellor - wrażliwy, acz myśli strategicznie i Nycky - jedna wielka tajemnica. Macie dość niebywałą historię... Cate: To wszystko stało się tak szybko… Nikt z nas już nie pamięta. Co wiemy na pewno to to, że od bardzo dawna, odkąd się poznaliśmy, chcieliśmy ze sobą grać. Romeo i Kamill siedem lat temu przy piwku w barze planowali wspólny band. Ja i Kamill na warsztatach bluesowych zbudowaliśmy podwaliny CLC, a Kanclerza chcieliśmy w bandzie odkąd usłyszeliśmy jak gra. Z Bartem zaiskrzyło od razu, a Nycky wniósł powiew tajemniczości - ponoć laski na to lecą… Kamill: W każdym razie, jeśli chodzi o nazwę, to cieszymy się, że taką mamy, bo „Cate Likes Candy” dobrze wibruje w kosmosie. Tak przynajmniej mówił Nycky. Jak doszło do tak szybkiego podpisania kontraktu z wytwórnią fonograficzną? Romeo: Główna rolę odegrał tu przypadek oraz wieczne pióro Piotra Kabaja (szefa wytwórni EMI Music Poland - przyp. red.). Kanclerz: O to trzeba zapytać wytwórnię… My możemy się tylko domyślać, że dostrzegli w nas to coś!

14 Electric Nights


Cate: Nie musieli długo szukać. Gra Cate Likes Candy z naszą muzą miała na Facebooku 200 tysięcy regularnych wejść. Skąd pomysł na komiksową konwencję? Cate: Komiks najwierniej pokazuje, kim naprawdę jesteśmy. Kamill: I zarazem jest to jedyny niepretensjonalny sposób na to, by zawrzeć nasze poczucie humoru, dystans, zabawę, jaką wszyscy z tego mamy oraz pasję w jednym. Romeo: Nie silimy się na misjonarzy rocka… Chociaż… (śmiech). Wizerunek czy muzyka - co jest dla Was ważniejsze? Kamill: Każdy kto kupi naszą płytę, na pewno się przekona…

Kanclerz: Wystarczy zobaczyć, jakie zespoły w tym roku przyjeżdżają do Polski. Fanów rocka w naszym kraju nie brakuje, ale stanowczo za mało jest stacji radiowych i telewizyjnych, które odważnie promowałyby taką muzykę. Co dla Was znaczy sformułowanie „być gwiazdą rocka”? Czy współcześnie nadal obowiązuje hasło „sex, drugs and rock ’n’ roll?”

Muzyka stanowi punkt wyjścia - to podstawa,na której możemy budować resztę. Bez dobrej muzy żaden fantastyczny wizerunek nie dałby rady.

Cate: Muzyka stanowi punkt wyjścia - to podstawa, na której możemy budować resztę. Bez dobrej muzy żaden fantastyczny wizerunek nie dałby rady. Chociaż… Mamy takie parcie na szkło, że nie wiadomo (śmiech). Czego możemy spodziewać się po Waszej płycie? Kamill: Okrągłego kształtu, odjechanej okładki i ciekawej zawartości muzycznej. Mieliśmy dużo funu nagrywając ten materiał i mamy nadzieję, że nasza energia udzieli się słuchaczom. Fajne piosenki, mocne riffy, ale są też ballady - kupcie płytkę, sami zobaczcie. Jesteście rockowym zespołem. Myślicie, że rock ma w Polsce wciąż wielu odbiorców? Kamill: Wszędzie na świecie ma… Ludzie zawsze będą kochać muzykę rockową za przekaz i energię.

Kamill: W XXI w. to hasło powinno brzmieć: „sex, drugs, rock ’n’ roll... and Facebook”. Każdy zespół ma swoje inspiracje, wzorce. Gdzie szukacie swoich? W muzyce, czy też może poza nią?

Cate: Szukam inspiracji w bogatej literaturze faktu, szczególnie interesuje mnie okres międzywojenny. Chris Aiken natomiast lubi fantastykę - gdy razem usiedliśmy w końcu do pisania tekstów, najlepiej inspirowało nas zimne Tyskie…

Bart: A w obawie o plagiat boimy się inspirowania muzyką. Kto jest dla Was prawdziwą muzyczną gwiazdą w Polsce? Wszyscy: Mietek Fogg. Na Waszej stronie internetowej brakuje informacji o planowanych koncertach. Gdzie będzie można posłuchać Was na żywo? Cate: Na razie nasz tour bus jest w naprawie, ale oczywiście gramy 3 lipca w Czechach - jedziemy stopem. Kamill: Zapraszamy na naszą stronę www.clcband.com - niebawem pojawi się tam więcej informacji. Rozmawiała: Martyna Zagórska

Cates Likedy Can Electric Nights

15


LIVE FAST, love strong and die young Ailo in Head

NIE

BOIMY SIĘ

Jak mawiał Oscar Wilde: „W życiu chodzi o to, by być trochę niemożliwym”. Oni właśnie tacy są. Duet Ailo in Head to poruszające dźwięki i mądry przekaz. Odklejeni od komercyjnych brzmień nagrali pierwszą płytę, „Wonderland”. Jak sami mówią - „drogi były dwie: albo się spodoba, albo nie”. Spodobało się.

W

większości mediów Wasza muzyka opisywana jest jako „świeża”. Na czym ta świeżość polega?

Kush: Połączyliśmy kilka naszych inspiracji, które czasem wykluczają się wzajemnie jak Roisin Murphy i Erykah Badu. Naszym zdaniem jest w nich wspólny mianownik i próbujemy go uzyskać naszą muzyką. Ailo: Nasze brzmienie jest wymieszane. Nie umiemy tak naprawdę dokładnie określić czym jest, bo znaleźć tam możemy zarówno pierwiastki rapu, neo soulu, jak i chilloutu, dubstepu i muzyki elektronicznej. Nie chcemy powielać już istniejących schematów. Wiemy, że jest to ryzykowne i trudne. Zarówno ja, jak i Michał jesteśmy z grona tych chemików muzycznych, którzy starają się

16 Electric Nights


mieszać różne rzeczy tak, żeby powstało coś innego od tego wszystkiego, co teraz zalewa polski rynek muzyczny. Nic nie jest robione na siłę, pod publikę. Słuchamy siebie. Nie boimy się. Nie zamykamy w określonych ramach. Chcemy po prostu szukać.

Możliwe, że na płycie słychać te wpływy. Są też piosenki z przesłaniem - o czym jest „Lullaby”?

Ailo: „Lullaby” opisuje moje spostrzeżenia na temat tego, jak obecnie ludzie odbierają rzeczywistość i to, co dzieje się wokół nich. Życie większości ludzi generacji Y, pokolenia, do którego m.in. ja należę, to taka imaginacja stworzona przez różne trendy płynące Ailo: Michał natknął się na mnie jakieś cztery lata temu w in- z Zachodu czy potrzebę bycia ciągle „na czasie”. Ludzie coraz ternecie, gdzie na stronie Coke Music Festival umieściłam swoje bardziej pozbawieni są celów w życiu, popadają w depresję, sami nagrania. Mówiąc szczerze, były żałosnej jakości - nagrane na Au- nie umieją określić, czego chcą. Takie społeczeństwo konsumpcyjdacity oraz mikrofonie do rozmowy przez komunikator internetowy ne. Nie bez powodu nazywają nas pokoleniem „iPodów i klapek”. za 15 zł z marketu. Miałam wtedy 16 lat. Napisałam komentarz pod Wszyscy ciągle chcą iść z duchem czasu i żyją sobie w takim swoim świecie pełnym tych bzdur zamiast zauważyć prawdziwe stroną zespołu i Kush się odezwał. Potem zaczęliśmy rozmawartości, mieć ambicje, rozwijać się. To naprawdę daje wiać. Wtedy jeszcze był w zespole Apple Tree, który dużo satysfakcji. Oczywiście to trudniejsza drolubiłam i któremu akurat kibicowałam. Okazało się, ga, wymagająca wielu wyrzeczeń, ale warto nią że mamy podobne gusta muzyczne, sposób my„Wonderland” podążać. ślenia i siłą rzeczy stwierdziliśmy, że dobrze byku naszemu łoby zrobić coś wspólnie. Po rozpadzie wczezaskoczeniu śniejszego zespołu Michała postanowiliśmy spotkało się z bardzo kontynuować współpracę. pozytywnym feedbackiem. Osobiście w Polsce Wytwórnia All Saints Music 15% zysków ze sprzedaży płyt przeznacza na szczytny nie spodziewałam się cel. Jak doszło do jej powstania? takich reakcji na tego typu muzykę. Kush: Wytwórnię założyłem z przyjacielem, Arturem Grabowcem. Dlatego nazywa się All Saints Music, bo obydwaj jesteśmy silnie wierzący i chcemy oprócz robienia czegoś dla siebie pomagać jeszcze innym. Jesteście duetem - jak doszło do spotkania, a później do współpracy?

Ailo: 15% zysku z płyty zostanie przekazane na fundację wspierającą szczególnie utalentowane dzieci z rodzin patologicznych, którą mają zamiar założyć Michał i Artur. Cieszę się, że mogę być tego częścią, bo uważam, iż utalentowani ludzie powinni mieć możliwość rozwoju, a w przyszłości zaprezentowania się. Nie powinno ich hamować pochodzenie czy status majątkowy. All Saints Music chce pomóc tym, którzy posiadają możliwości, ale nie mają szansy ich rozwijać czy wykorzystać z przyczyn, które tak naprawdę nie zależą od nich. Nie ważne czym jest ta „pasja” - fotografia, śpiew czy zbieranie znaczków. Robiąc to, co kochamy, możemy czuć się naprawdę spełnieni. Możemy oderwać się od problemów. Możemy poczuć się całkowicie sobą. A z tym ostatnim wielu ludzi aktualnie ma problem. Jak póki co radzi sobie Wasza debiutancka płyta „Wonderland”? Ailo: „Wonderland” ku naszemu zaskoczeniu spotkało się z bardzo pozytywnym feedbackiem. Osobiście w Polsce nie spodziewałam się takich reakcji na tego typu muzykę. To coś nowego, dziwnego, obcego. Drogi były dwie: albo się spodoba, albo nie. Z tego co dociera do nas od różnych ludzi, zarówno materiał na płycie, jak i warstwa graficzna bardzo się podobają. Zatrzymajmy się na chwilę przy samym materiale - co znajdziemy na Waszej płycie? Ailo: W sumie wszystko (śmiech). W momencie kiedy ludzie będą tego słuchać, będą mogli odczuwać różne emocje. Przy numerach, które są wolne, można się zrelaksować. Natomiast przy szybkich chce się tańczyć, szaleć. Zatem występuje tu połączenie różnych stylów i inspiracji. Nie ukrywam, że bardzo lubię Roisin Murphy, J Davey, Erykah Badu, The Roots czy Parov Stelara.

Electric Nights

17


Ailo in Head Będziecie próbować przebić się do mainstreamu? Ailo: Oto jest pytanie. Myślę, że zależy nam na tym, żeby nasza muzyka dotarła do jak najszerszego grona odbiorców. W obecnych czasach mogą to nam zapewnić ludzie i internet. Telewizja i radio mają teraz największą siłę przebicia. Aktualnie ludzie słuchają różnych stacji radiowych i niekoniecznie musimy być puszczani w tych najbardziej skomercjalizowanych, żeby ktoś nas zauważył. Jeśli komuś spodoba się nasza muzyka, to i tak będzie nas słuchał. Kush: Wiadomo, że to nie jest proste. Do tego wmawia się nam zły gust Polaków. Moim zdaniem ludzie słuchają takiej muzyk, jaką się im zaserwuje w radiu i do jakiej się przyzwyczają. Także jeśli już ktoś ma zły czy dobry gust to ludzie, którzy kreują listy przebojów i „gwiazdy”. Mało jest poszukujących, jednak to się zmienia.

Rozmawiała: Martyna Zagórska

18 Electric Nights

m a l k e R

Ailo: Na pewno zjawimy się na Open’erze, co nas bardzo cieszy. Open’er to nasz oficjalny pierwszy koncert na żywo. Muszę się przyznać, że pierwszy raz jadę na ten festiwal, ale słyszałam od moich znajomych, że panuje tam niesamowicie pozytywna atmosfera. Nie mogę się już doczekać! Oprócz Open’era planujemy trasę koncertową na wrzesień i październik. Myślę, że wcześniej będzie można nas też posłuchać w różnych warszawskich klubach. Wszystkie informacje zamieścimy na naszym profilu na Facebooku, stronie www.ailoinhead.com i na MySpace - www.myspace.com/ ailoinhead.

a

Zobaczymy Was na którymś z festiwali?


alternative , STAGE

Przedwczoraj

Ariel Pink s Haunted Graffiti

Czułem, że po raz pierwszy ktoś się mną interesuje, gdy nagle wszystko wybuchło i pisano o mnie w magazynach, a kiedy googlowałem swoje imię, wyskakiwały jakieś dziwactwa*

Kiedy Ariel Pink’s Haunted Graffiti pojawiali się w Polsce w 2009 r., byli pupilkiem garstki zapaleńców. Te sto-dwieście osób, które zawitało wtedy do warszawskich Kamieniołomów wiedziało kto zacz, znało teksty i dowodziło swojej sympatii entuzjastycznymi reakcjami. Sami muzycy byli już daleko od początkowej „sławy”, gdy jeszcze jako dziwaczny projekt w stylu Larry’ego „Wild Man” Fischera wydawali swoją muzykę w należącej do Animal Collective wytwórni Paw Tracks. Powoli wdrapywali się na salony i tę ciszę przed burzą dało się wyczuć.

Sukcesu Ariela Rosenberga (bo tak artysta ma naprawdę na nazwisko), który w sierpniu zagra na OFF Festivalu, nie należy jednak upatrywać w jego niepodważalnym talencie. Prawdopodobnie do dzisiaj byłby hitem blogów i byłych demoludów, gdyby w 2009 r. swojej eksplozji nie zaliczyli artyści-samotnicy lubiący domowe studio, lato, kasety, narkotyczną atmosferę i świetne popowe refreny, czyli to, z czym Pink sympatyzował od dekady. Nazwana „chillwavem” muzyka tęsknych dwudziestolatków przygotowała szerszą publikę na dźwięki na wskroś szorstkie i pozbawione studyjnego blichtru. Jednocześnie, w co drugim wywiadzie, sukcesorzy powoływali się na twórczość ekscentrycznego Kalifornijczyka. Efekt tego był dosyć szybki i jeszcze zanim ktokolwiek pomyślał, na które miejsce podium dać Washed Out czy Neon Indian, Ariel Pink’s Haunted Graffiti znalazło się w brytyjskim labelu 4AD. Zespół trafił na świetny moment - wytwórnia właśnie odświeżała swój katalog, stawiając na co głośniejsze nazwy z Gang Gang Dance na czele.

Nikt nie chce być tym palantem desperacko starającym się zostać kimś sławnym W końcu w czerwcu 2010 r. pojawia się „Before Today”, album wielkiej zmiany. Zamiast samego Pinka - zespół koncertujący z nim od lat. Zamiast jednego wielkiego lo-fi - dobre studio, masa instrumentów,

Electric Nights

19


muzycy z krwi i kości. Jedyne czego zabrakło to premierowego materiału, większość utworów pojawiała się wcześniej na niezliczonej ilości niezależnych składanek. Recenzenci, nie zważając na swoją ignorancję odnośnie dotychczasowych płyt, rozpływali się nad genialnością tego krążka. Każdy chciał też porozmawiać z Arielem, co prowadziło do dość poważnych spięć - nowa gwiazda światowych estrad nie była przyzwyczajona do udzielania „prawdziwych” wywiadów. Lata dyskusji z zapaleńcami, blogerami i innymi ludźmi, których można uznać za stojących na podobnym poziomie co Pink (przynajmniej intelektualnym) rozbestwiły go, przez co pierwsze starcia z profesjonalną prasą były trochę bolesne. Swoją kulminację te nieporozumienia miały w wywiadzie, w którym szybciej mówiący, niż myślący artysta skrytykował cały naród żydowski za tworzenie sztucznych podziałów. Oburzenie było o tyle dziwne, że przecież sam wywodzi się z semickiej rodziny. W innej rozmowie przyznał z kolei, że podpisanie kontraktu z dużą wytwórnią to decyzja bardziej praktyczno-ekonomiczna niż chęć dostania się na listę „Billboardu” (do tej pory Ariel wychodził ze swoją muzyką raptem na zero) i jak tylko stan konta osiągnie założony wynik, wróci do grania dla siebie.

Nienawidzący się Żyd? Jestem też nienawidzącym się artystą. Czemu tylko Żydem? Czemu nie mogę nienawidzić siebie całościowo? Swój debiut w 4AD Ariel Pink’s Haunted Graffiti promowali trasami z The Flaming Lips i Os Mutantes. Lider tych pierwszych, Wayne Coyne, nakręcił nawet specyficzny, iphone’owy klip do singla „Round And Round”. Sam zespół stworzył specjalne miksy odkrywające dla świata chociażby zapomniany rosyjski sophisti-pop (Ariel to znany koneser dziwactw nie mniejszych niż on sam), udzielał się na mitycznym drugim albumie The Avalanches, który nadal nie ma daty wydania, ostatnio zaś skompilował nawet ulubione utwory R. Steve Moore’a, by pomóc artyście zyskać na rozpoznawalności przed europejską trasą. Szczytem był występ w programie Jimmy’ego Fallona, gdzie Ariel Pink’s Haunted Graffiti zagrali jako jeden z pierwszych zespołów niezależnych (potem stało się to swego rodzaju trendem w amerykańskich talk-showach). Cała ta atencja zaczęła też spływać na artystów będących znajomymi Rosenberga. Dziewczyna Ariela Pinka, Geneva Jacuzzi, dotarła nawet z koncertami do Polski, a trzeci album Johna Mausa był wyczekiwany jak żadne z jego poprzednich dzieł.

20 Electric Nights

Nie spodziewałem się, że to będzie oddziaływać na taką skalę Ariel Pink zrobił coś jednak znacznie większego niż nagranie dobrej płyty, potańczenie przed kamerami i promowanie swojej dziewczyny. Artysta uwiarygodnił blogi. Do momentu eksplozji chillwave’u kultura blogowa była czymś funkcjonującym poza głównym nurtem. Nie licząc gigantów w stylu 20 Jazz Funk Greats czy blogów prowadzonych przez znanych dziennikarzy, tą część internetu traktowano raczej po macoszemu, jako kolebkę raczkujących entuzjastów. Potrzeba było żywego dowodu, że nie trzeba mieć za sobą oficjalnego magazynu, by znaleźć coś dobrego i Ariel to dostarczył. „Profesjonalizm” stał się abstrakcją, jedyne co zaczęło się liczyć, to umiejętność przekazywania informacji, smykałka do poszukiwań i (rzecz kluczowa w dzisiejszym świecie) tempo reakcji.

Przez cały czas, kiedy tylko pojawia się jakaś nowa przeszkoda, odbija mi Skoro mowa o tempie - dla Ariela było chyba za wysokie. Na słynnym festiwalu Coachella zaliczył epizod na scenie, kiedy to w połowie setu zszedł z niej obrażony i już nie wrócił. Miał podobno problemy z dźwiękiem, zdenerwował się, stało się. Ktoś się pogniewał, ktoś wyśmiał, ale spora

ilość ludzi zapomina, że mimo całej tej uwagi skupionej na „szalonym geniuszu”, to zasadniczo ten sam koleś, który raptem sześć lat temu próbował wynająć pokój poprzez MySpace, przeżywał rozwód ze swoją młodzieńczą miłością (dla której napisał przepiękny utwór „Alisa”) czy musiał radzić sobie z nieomal śmiertelnym wypadkiem siostry Eleny. Słuchacze zdają się nie pamiętać, że jest to trochę zagubiony w życiu, pochodzący z bogatej rodziny absolwent lokalnej akademii sztuk pięknych, który całe swoje życie spędził najpierw zamknięty w swoim pokoju, gdzie pracował bez pomocy innych, a później koncertował z różnymi zespołami. W każdym razie człowiek oderwany od rzeczywistości. Wyobraźcie sobie, że ktoś bierze Wasze nastoletnie wykwity twórcze i wystawia do publicznej oceny. I choć recenzje są zazwyczaj pozytywnie, jest też drugie tyle bezczelnie złych i negatywnych opinii. Na pewno sami byście trochę zbzikowali. W sierpniu przyjedzie do nas Gwiazda, która nie za bardzo się chyba w tym wszystkim odnajduje, ale pozostaje mieć nadzieję, że Ariel Pink nie zapomniał najważniejszego - jak dawać świetne koncerty. *cytaty pochodzą z wywiadów z Arielem Pinkiem z okresu promocji albumu „Before Today” TEKST: Emil Macherzyński ZDJĘCIA: Anna Charzyńska


Hard STAGE

Tides From Nebula

Lekcja

u Preisnera

M

ateriał na „Earthshine” powstawał w górach. Gdzie dokładnie i po co taki zabieg? Czy natura stwarza inną przestrzeń od zabudowań miejskich?

Ich debiutancka płyta „Aura” była ogromnym zaskoczeniem dla rodzimych słuchaczy. Post-rockowe dźwięki przychodziły do nas dotąd głównie z zagranicy, tymczasem w Polsce nagle pojawił się zespół, który doskonale czuje się w tym nurcie. Dyskografia kapeli poszerzyła się niedawno o kolejny album, „Earthshine”. O nowej płycie, sytuacji post-rocka w Polsce, a także planach Tides From Nebula na najbliższe miesiące rozmawialiśmy z basistą grupy Przemkiem Węgłowskim.

W trakcie pracy nad nowym materiałem pojawiło się pewne zmęczenie dotychczasowym otoczeniem, w którym ów materiał powstawał. Zdecydowaliśmy się wyjechać z Warszawy na kilkanaście dni, głównie po to, aby w skupieniu móc pracować nad kompozycjami. Odcięcie się od domu, rodziny i przyjaciół działa wyciszająco. Wykorzystaliśmy to, że rodzice jednego z nas mają domek niedaleko Zakopanego. Pojechaliśmy tam z masą sprzętu muzycznego rejestrować pomysły. Równie dobrze jednak mogły być to Mazury lub inne ciche i klimatyczne miejsce. Praca w takich warunkach jest naprawdę inspirująca. Płytę wyprodukował Zbigniew Preisner. To spore zaskoczenie, ponieważ słuchacze kojarzą go z zupełnie innym repertuarem. Jak doszło do tej współpracy i co ona Wam dała? Pierwszy kontakt z panem Preisnerem złapaliśmy dwa lata temu. Zadzwonił wtedy i umówiliśmy się na spotkanie w Krakowie. Okazało się, że usłyszał Tides From Nebula w radio i spodobało mu się. Electric Nights

21


Zaproponował, że może wyprodukować naszą drugą płytę. Dla nas było to coś, czego nawet byśmy nie wyśnili - już wtedy bardzo ceniliśmy jego twórczość. Współpraca ta nauczyła nas bardzo wielu cennych rzeczy, można powiedzieć, że proces nagrywania „Earthshine” był jedną z najwartościowszych lekcji w naszym życiu (śmiech). Oczywiście były też tzw. „krew, pot i łzy”, ale uczucie, które nam towarzyszyło po usłyszeniu pierwszych mixów, wynagrodziło wszystkie ciężkie chwile spędzone przy powstawaniu albumu. W jaki sposób nadajecie tytuły instrumentalnym utworom? Czy słuchacz ma traktować je jako wskazówki interpretacyjne, czy też należy odbierać je bardziej jako luźne sformułowania? „White Garden”, „Siberia”, „Cemetery Of Frozen Ships” - tytuły nawiązują do chłodu. Czy taki był Wasz zamysł? Najważniejsze jest dla nas, aby tytuły nie ograniczały słuchacza. Dalecy również jesteśmy od nadawania utworom luźnych, losowych nazw. Mimo, że „Earthshine” nie jest płytą koncepcyjną, jest w niej zawarta pewna logika. Jak zauważyłeś, „White Gardens” jest pierwszym z „zimnych” tytułów. Faktycznie cała druga połowa płyty jest utrzymana w tym klimacie. Myślę, że dzięki temu nasz nowy krążek zyskał dużo plastyczności i możliwości interpretacji. W ostanich miesiącach wystąpili u nas God Is An Astronaut, grało japońskie 22 Electric Nights

Mono. Czy Waszym zdaniem w Polsce robi się teraz lepszy klimat dla post-rocka? Tak, mniej więcej od 2-3 lat ten trend jest zauważalny. Ludzie w Polsce otworzyli się na muzykę instrumentalną. Coraz więcej zagranicznych zespołów przyjeżdża do naszego kraju, zarówno tych z ekstraklasy, jak i bardziej niszowych. Nas to oczywiście bardzo cieszy - instrumental nie należy do muzyki łatwo przyswajalnej, praktycznie nie ma go w mainstreamowych mediach. Mimo to radzi sobie tutaj całkiem dobrze i należy trzymać kciuki za taki rozwój sytuacji. Większość post-rockowych grup to właśnie formacje instrumentalne. Trudno wyobrazić sobie wokale w „Earthshine”, bo zwyczajnie nie ma tam miejsca na śpiew. Ale czy w przyszłości chcecie pokusić się o to, by uzupełnić muzykę głosem? Nie jesteś pierwszym, który o to pyta (śmiech). Na dzień dzisiejszy nikt z nas się nad tym nie zastanawia. Jeśli pojawi się wokal, to raczej na potrzeby kompozycji niż po prostu w celu dokooptowania kogoś na to stanowisko na zasadzie „zobaczymy co będzie”. W grę wchodzą raczej wokalizy, śpiew jako kolejny instrument. Jeśli znajdzie się miejsce na takie rzeczy, to czemu nie? „Earthshine” wychodzi w barwach większej wytwórni niż „Aura”. Z czego wynika ta zmiana? Liczycie na to, że Mystic pozwoli Wam rozwinąć skrzydła i wesprze Waszą karierę poza granicami kraju?

Oczywiście, celujemy również w zagraniczne rynki, a nasz label nam w tym bardzo pomaga. Już w przypadku pierwszej płyty udało nam się zdobyć troszkę zainteresowania za granicą. Wiadomo jednak, że duża wytwórnia jaką jest Mystic może tylko polepszyć sprawę. Póki co staramy się dużo grać po całej Europie i efekty tej pracy powoli widać - na koncertach pojawia się coraz więcej świadomych słuchaczy, a na zagranicznych stronach ukazują się recenzje i relacje z występów. Płyta ukazała się w maju, w okresie, kiedy myśli się raczej o słońcu i wakacjach, a nie kontemplowaniu złożonej muzyki. Gracie teraz trochę koncertów, ale to plenery, festiwale. Kiedy fani, zwłaszcza polscy, mogą liczyć na klubową trasę? Wygląda na to, że pierwszy klubowy koncert w Polsce zagramy na początku października. Wtedy to rusza polska część trasy promującej nowy album. Myślę, że ma to swoje plusy - tyle czasu obcowania z „Earthshine” pozwoli naszym odbiorcom bardziej świadomie słuchać nowego materiału na koncercie i porównać wykonanie live z tym z płyty. Należy jednak pamiętać, że wcześniej, w wakacje gramy festiwale w Wągrowcu, Gdyni, Jarocinie i Brzeszczach - jeśli ktoś się za nami bardzo stęsknił, to zapraszamy serdecznie do któregoś z tych miejsc (śmiech). Rozmawiał: Maciek Kancerek


PROGRESSIVE STAGE Joseph Magazine

Niezwykły potencjał, świetny warsztat, pewność siebie i duże ambicje - to cechy wrocławskiego kwintetu Joseph Magazine. Już za chwilę na rynku pojawi się ich debiutancki album „Night Of The Red Sky”, o którym opowiada gitarzysta i główny kompozytor materiału Bartosz Socha.

Chcemy być najlepsi na świecie D

zięki Twojej uprzejmości miałem już okazję poznać Waszą debiutancką płytę. Kiedy jednak będzie dostępna w sprzedaży? Płyta będzie gotowa za ok. 14 dni. Termin wydania niestety wciąż się przedłuża. Ale album jest już w tłoczni, firma Rockers Publishing już się tym zajmuje. Mam nadzieję, że mniej więcej w ciągu dwóch tygodni będzie dostępny w sprzedaży u nas, natomiast nad kontraktem płytowym i koncertowym na razie pracujemy z pewnymi ludźmi, o czym jeszcze nie chcę mówić, żeby nie zapeszać. „Night Of The Red Sky” brzmi doskonale. To na razie jedna z najlepszych płyt, jakie w tym roku słyszałem. Czy macie świadomość tego jak świetnym krążkiem debiutujecie?

Pracowałem nad tym materiałem wraz z klawiszowcem Marcinem Waleckim cztery lata. Wszystko jest zatem naprawdę bardzo dobrze przemyślane. Chcieliśmy zrobić coś, czego jeszcze nie ma. Do tej pory wszystko, co wiąże się z muzyką progresywną, to były zazwyczaj popłuczyny po „Images And Words” Dream Theater. My staraliśmy się pójść w trochę inną stronę, bardziej koncepcyjną i innowacyjną. Mam nadzieję, że nam się to udało, iż nasze kolejne płyty

i dalsze dokonania będą podnosić poprzeczkę coraz wyżej. Nasza praca polegała na tym, że ja komponowałem i aranżowałem wszystkie utwory, następnie wysyłałem Marcinowi, który dodawał od podstaw partie klawiszowe. Marcin jest człowiekiem z niesamowitą wyobraźnią, za każdym razem odsyłał utwór, który był jeszcze większy niż na początku. Taka współpraca przebiega niemal idealnie. Jesteś kompozytorem wszystkich utworów i jednocześnie gitarzystą. Czy zmiany proponowane przez Marcina wpłynęły istotnie na kształt piosenek? Jestem gitarzystą, ale zawsze starałem

się traktować gitarę jako jeden z elementów orkiestry. Inspirowałem się Vaiem, Satrianim i podobnymi im muzykami. Oni wywarli na mnie wpływ, ale miałem świadomość tego, że taka muzyka umarła pod koniec lat 90. Jeśli zrobię całkowicie gitarowy album z masakrycznymi partiami, nie odniesie to pożądanego skutku. Cały czas bardziej czuję się kompozytorem i starałem się umieścić instrument w miejscu, gdzie jest jednym z trybów. Nie wyglądało to tak, że utwory były bardzo rozwinięte gitarowo, a później dochodziły klawisze i cała reszta. Po prostu pracowaliśmy nad tym jak nad jednym konkretnym konceptem. Tak wyglądało to wtedy i tak wygląda to obecnie. Kolejne kompozycje zaczynają powoli powstawać. Electric Nights

23


Nad płytą pracowaliście we dwóch. Ale Joseph Magazine to obecnie kwintet. Pozostali muzycy dołączyli już po powstaniu materiału. Tak, ponieważ podeszliśmy z Marcinem do tego inaczej. Na początku pisaliśmy sobie te utwory tak naprawdę do szuflady. Gdy uzbierało się mniej więcej dziesięć kompozycji, stwierdziliśmy, że zrobimy z tego płytę. Zaczęliśmy pracować nad typowo koncepcyjnymi rzeczami jak ideologia. Chcieliśmy połączyć to wszystko w założenia albumu tak, aby zachować spójność. Dopiero po zrobieniu płyty zaczęliśmy szukać ludzi. Jesteśmy już, cholera, trochę starzy i myślimy poważnie o tym, co robimy. Wyrośliśmy na pewnym etapie z działania typu „zbierzmy kapelę, spróbujmy pograć, może coś z tego będzie”. Wydawało się nam to stratą czasu - siedzenie w garażu, robienie nieprzemyślanych kawałków na próbach i występowanie na przeglądach. Zaczęliśmy totalnie na odwrót. Pierwszy znalazł się wokalista - Bartek Struszczyk. Później basista (Marcin Szadyn - przyp. red.) i na końcu perkusista (Rafał Brodowski - przyp. red.), którego przywieźliśmy 550 kilometrów stąd. Nie było łatwo skompletować ludzi, ale udało się. Mimo tego, że w obecnym składzie jest Bartek Struszczyk, to za wyjątkiem wokaliz w kilku utworach, śpiewa on tylko w jednej, zamykającej album piosence „Thorn Piece Of The Sky”. Prawda jest taka, że Bartek pojawił się w momencie, w którym mieliśmy praktycznie całą płytę skończoną. Napisaliśmy celowo dla niego ostatni utwór na albumie. Jest to właściwie kompozycja Marcina, w której Bartek zaśpiewał, ja zagrałem solo. I ja dopisałem końcówkę w utworze „Holy Land”, żeby tam też mógł zaśpiewać. Tak naprawdę jego głosu jest mało, choć na płycie są inwokacje, są wokalizy i ten ostatni utwór podsumowujący całość - bardzo ważny element. Nie wyklucza to faktu, że materiał nad którym pracuję obecnie będzie już w pełni uwokalniony. Chciałbym, żeby ukazał się za jakiś czas na EP-ce. Niewykluczone, że pojawi się kilka utworów w pełni instrumentalnych, ale nacisk będzie położony na głos. Mimo wszystko Marcin i ja nie przewidywaliśmy sytuacji, w której uda się znaleźć wokalistę nie śpiewającego typowo po polsku. Rodzimi wykonawcy mają albo bardzo wysoki, ciepły głos, albo skrajnie niski, chropowaty. Bartek jest taką hybrydą, jakbyś połączył Skandynawa i Amerykanina. Udało nam się znaleźć perłę, która jeszcze zabłyśnie. Czy nazwa Joseph Magazine to również część konceptu, o którym wspomniałeś? 24 Electric Nights

Przyznam, że nie kojarzy mi się z niczym…

Na początku pisaliśmy sobie utwory tak naprawdę do szuflady. Gdy uzbierało się mniej więcej dziesięć kompozycji, stwierdziliśmy, że zrobimy z tego płytę.

To zabawna historia. Szukaliśmy nazwy bardzo długo. Myśleliśmy o „Lapidarium” po naszym wcześniejszym progresywnym projekcie, który odniósł klapę z powodu czynnika ludzkiego. Szukaliśmy czegoś dobrego, większość progresywnych kapel ma bardzo pretensjonalne nazwy. Nie chciałem nazwać kapeli Ból Zbawienia, bo uważałem to za nadęcie. Pracowałem kiedyś w fabryce mebli. Był tam duży magazyn, którego szefem był pan Józek. Gdy trzeba było coś przynieść, wszyscy mówili „z magazynu Józefa”. I tak powstał koncept Joseph Magazine. A że magazyn jako pomieszczenie to „warehouse”, Joseph Warehouse nie za dobrze brzmiało. Więc zostało Joseph Magazine. Ot i cała tajemnica. Oprócz tego, że skomponowałeś muzykę na płytę, jesteś również jej producentem i osobą odpowiedzialną za mix i mastering. Czy to był Twój debiut w tej roli?

Z narzędziami do edycji muzyki pracowałem przy tym konkretnie projekcie. Szukaliśmy ludzi, którzy mogliby profesjonalnie zmiksować, zmasterować ten album. Nie było problemu ze środkami, ponieważ udało nam się znaleźć inwestora. Mieliśmy kwotę, która mogła pokryć bardzo renomowane studio duńskie, gdzie swoje płyty realizowały m.in. Beyond Twilight, Circus Maximus i inne gwiazdy progresu. Zrobiliśmy taki mały casting - wysłaliśmy płytę z próbką do Danii, dwóch studiów w Niemczech i jednego w Polsce. Po otrzymaniu efektów myślałem, że usiądę i zapłaczę. Od samego początku wiedziałem jak wielką głębię brzmienia można uzyskać i byłem zrozpaczony tym jak bardzo jest to spłaszczone, jak materiał jest przekompresowany. Dlatego wtedy podjąłem męską decyzję, iż spróbuje zrobić to sam. Siedziałem nad tym siedem miesięcy, więc nie krótko. I wierz mi - mało nie zszedłem na załamanie nerwowe. Zrobiłem to najlepiej jak mogłem i myślę, że naprawdę jest się czym pochwalić.


Większość płyt jest obecnie nagrywana w ten sposób, że gdy ją włączysz, od razu na ciebie ryczy, nie masz możliwości korygowania dynamiki. Żyjemy w czasach, w których słuchanie i przeżywanie muzyki przestało być czynnością samą w sobie. Jest jednak jeszcze gros ludzi, którzy w ten sposób podchodzą do tego tematu - ja jestem jednym z nich. Nie lubię jak ktoś na mnie krzyczy. Zawsze bardzo podobały mi się nagrania z lat dziewięćdziesiątych, gdzie w momencie, w którym włączałeś muzykę, to ty decydowałeś o tym, które akcenty będą głośniej poprzez przekręcenie gałki w odtwarzaczu. I tak staramy się robić na tej płycie. Jospeh Magazine podpisuje się i zawsze będzie się podpisywał obiema rękami pod walką z głośnością. Uważam bowiem, że przekompresowywanie muzyki jest okaleczaniem dzieła. Czy to nie jest wymuszone wymaganiami, jakie stawiają masowe rozgłośnie radiowe po to, aby każda muzyka brzmiała dobrze na antenie - dokładnie tak samo? Nie do końca tak jest. Ty możesz zrobić co chcesz, ale w momencie kiedy stacja radiowa bierze twoje nagrania i tak używa tam swoich własnych kompresorów, co sprawia, że wszystko brzmi tak samo. Mam dobrego kolegę, który pisze muzykę elektroniczną i swego czasu jego utwór emitowała Eska. Wiem doskonale jak ten utwór wyglądał w oryginale. Był zrealizowany bardzo dobrze i w pełni nowocześnie, a na

antenie zabrzmiał totalnie inaczej. Zatem tak naprawdę to nie ma znaczenia, bo i tak inni depczą ciężką pracę realizatora. Autorem okładki jest Mattias Noren. Jak doszło do Waszej współpracy? Próbowaliśmy współpracy z kilkoma grafikami z Polski, ci jednak mówili o jakichś horrendalnych sumach. Gdy zwróciliśmy się z Marcinem do faceta, którego prace są jako takie i ten zażyczył sobie 16 tys. za okładkę, to trochę nam się kolana ugięły. Jeden gościu zrobił nam okładkę, która wyglądała jak zeszyt od religii. Byliśmy naprawdę skrajnie załamani. Ja zawsze podziwiałem prace Mattiasa Norena. Dla mnie był on i jest guru wśród twórców grafiki na płytach progresywnych. Stwierdziliśmy, że napiszemy do niego. Okazało się, że kwota jaką sobie zażyczył była śmiesznie niska. Przemiły, przesympatyczny facet i anielska cierpliwość do nas. Sam twierdzi, że pobiliśmy jego rekord życiowy. Od dziesięciu lat, odkąd robi okładki, jeszcze nie miał 24 poprawek. W końcu powiedzieliśmy: „Mattias, rób co chcesz”. I stworzył tę, która została. Myślę, że to najlepsza koncepcja. Zawsze go polecam i sądzę, że będziemy z nim współpracować przy kolejnych albumach. Wspomniałeś, że na kolejnych płytach planujesz zwiększyć rolę głosu. Podobnie postąpiła np. grupa Animations, która po pierwszym, instrumentalnym albumie

rozszerzyła skład o wokalistę. Czy mimo bardzo wysokiego poziomu „Night Of The Red Sky” nie obawiasz się, że jej instrumentalna baza może zaszkodzić poszerzaniu grupy odbiorców? Mamy tego pełną świadomość, liczyliśmy się z pewnymi konsekwencjami i ryzykiem, które jest z tym związane. To jest trudny temat, ponieważ muzyka bez wokalisty jest ciężka do sprzedania. Myślę jednak, że mamy naprawdę bardzo dobry produkt, mamy z czym pokazać się na świecie. Zresztą nawiązaliśmy współpracę z ludźmi, którzy mają kontakty m.in. w Finlandii, Irlandii. Nie będę mówił nic więcej, aby nie zapeszyć, ale z wydaniem płyty i promocją będzie bardzo dobrze. Nie chcemy w ogóle wypuszczać jej w Polsce. Niestety w naszym kraju nie ma do tego warunków. Album chcemy opublikować albo w Niemczech, albo we Włoszech, albo w Finlandii. Tamtejsze firmy wiedzą jak promować muzykę. Spotkaliśmy się już z pewnymi ludźmi, którzy byli zachwyceni tym, że jesteśmy Electric Nights

25


w stanie zagrać wszystko jak na płycie. zować w sensownych warunkach. Gramy Nie sądzili, że jest to możliwe. Wymaga- specyficzną muzykę. Jeżeli mamy wystęło to od nas dużo ciężkiej pracy, ale jest to pować w klubie, gdzie stoją cztery wypierdo zrobienia. Mam nadzieję, że pierwsza dziane głośniki i ma to jakoś zabrzmieć, to płyta odbije się jakimś echem w świecie pro- po prostu nie zda to egzaminu. Staramy się gresywnym, natomiast druga rzuci nas na jednak wycisnąć z takich środków wszystgłębsze wody. Właśnie ze względu na brak ko co się da, ale nie zawsze jest to możliwe. wokalu. Główny zamysł był taki, że żyje- Kilka koncertów na pewno zagramy w Polmy w czasach, gdzie wszyscy dookoła ga- sce, mam nadzieję, że uda nam się zorganidają. Włączasz telewizor - gadające głowy, zować je w sensownych miejscach, których tak naprawdę jest niewiewłączasz radio - wszyscy le. Nastawiamy się przede nawijają non stop, muzywszystkim na Zachód. ka wrzeszczy na ciebie. My chcieliśmy Myślę, że problemem ludzi Dookoła mnóstwo, mnózbudować taką scenę z polskiego rynku muzyczstwo słów. My chcieliśmy muzyczną, na której nego jest to, że chcą być zbudować taką scenę musłuchacze sami najlepsi w kraju albo boją zyczną, na której słuchacze będą pisać historie, się, że będą, lub chcą być sami będą pisać historie, będą się wyłączać, najlepsi w województwie, będą się wyłączać, budobudować w mieście. My chcemy być wać własną ideologię. Inwłasną ideologię. najlepszą kapelą nas świecie. wokacje i wskazówki, które znajdą się na okładce, to Poważne zamiary. Czy tylko drogowskazy. Myślę, że jeżeli ktoś ceni sobie muzykę jako sztukę, myślisz czasem o tym gdzie możecie się samo przeżywanie muzyki, to na pewno na- znaleźć za np. 10 lat? Potencjał jest duży… sza płyta znajdzie się na jego półce. Zatem Ja całe swoje życie postawiłem na munie boję się tego aż tak bardzo. zykę, podporządkowałem je totalnie, tylko Czy w ramach promowania płyty planuje- i wyłącznie muzyce. Perkusista wyprowadził cie trasę? Będzie szansa, aby zobaczyć Was się z domu. To też nie jest młodzieniaszek, nie jest też jakimś tam starociem (śmiech). w Polsce? Facet ma 27 lat, jest poważnym człowieZ koncertami generalnie jest ciężko dla- kiem, który mieszkał w Tomaszowie Lutego, że wszystko jest pozajmowane totalnie belskim. Rzucił to wszystko, przyjechał do na wyrost. Trudno jest cokolwiek zorgani- Wrocławia, żeby grać. Basista miał już nie

26 Electric Nights

tworzyć, występować w ogóle - nie było z kim. Ale przyjaźniłem się z Marcinem Szadynem już znacznie wcześniej, złożyłem mu więc propozycję i powiedziałem jak to wygląda. Odpowiedział, że wystarczy jeden telefon i rzuca pracę, rzuca wszystko i jedzie grać. Nie są to czcze gadania - ci ludzie są naprawdę zdeterminowani do działania. I też pod tym kątem ich dobierałem. Nie było łatwo. Można spotkać muzyków, którzy mają nastawienie: „no spoko, możemy coś tam pograć, ale ja nie mogę przyjść na próbę, bo idę do pracy”. Tutaj tak nie ma, tutaj wszyscy wiedzą, co chcą robić. Nikt nie chce chodzić do pracy, bo najwyższym priorytetem jest muzyka i wszyscy chcą z niej żyć. Naprawdę bardzo poważnie podchodzimy do tego tematu, stawiamy na to swoje życie. A czy się uda? Mam nadzieję, że tak. Podobno tylko szaleńcy daleko dochodzą, tak mówią. Czy zatem nie czujecie czasem zbyt dużej presji? Potraficie się dobrze bawić na próbach? Nasz problem polega na tym, że zbyt dobrze się bawimy w swoim towarzystwie. Dlatego ja muszę stać czasem z batem i gonić ich do pracy. A jak ja się za bardzo rozluźnię, to goni nas perkusista. Jesteśmy ekipą bardzo dobrych przyjaciół i możemy na sobie polegać. Nie mamy z tym najmniejszych problemów. Rozmawiał: Robert Grablewski


folk STAGE Bon Iver

Justinowi Vernonowi udało się zająć miejsce Okkervil River,

którzy do tej pory byli największą gwiazdą wytwórni Jagjaguwar. Co więcej, stał się on dostarczycielem największej ilości muzyki dla wydawcy z Bloomington - po bardzo dobrze przyjętym „For Emma, Forever Ago” artysta zaangażował się w tworzenie projektów Volcano Choir i GAYNGS. Albumy wydane w 2009 i 2010 r. nie przyniosły mu może takiego uznania jak debiut pod nazwą Bon Iver, ugruntowały jednak opinie o Vernonie jako o jednym z najpłodniejszych muzyków przełomu dwóch pierwszych dekad XXI wieku. Skala zainteresowania nowym dziełem Justina, jaką można było zaobserwować przed publikacją „Bon Iver”, ma jednak przynajmniej jeszcze dwie przyczyny. Pierwsza właściwie wynika z drugiej.

Z pustelni na świecznik L

egenda związana z nagrywaniem debiutu jest z pewnością chwytliwa i wspiera image „niezależnego artysty” - massmedialny szablon idealny. Nieogolony wyrzutek zaszywa się w leśnej chacie, ogląda odcinki kultowego „Przystanku Alaska” i chcąc odciąć się od przeszłości, która niezbyt go rozpieszczała, popełnia osobisty album, który (jakżeby inaczej) odnosi sukces. Gdzieś pomiędzy tym wydarzeniem a tegorocznym wywiadem dla magazynu „Rolling Stone”, w którym etos na wskroś alternatywnego gościa kłóci się nieco z rozgrywaniem z bystrzejszą od niego panną ipadowej partii w scrabble, znajduje się główny powód nadzwyczajnego zainteresowania mediów self-titled Bon Iver. W styczniu 2010 r. Justin dostał cynk, że Kayne West chciałby poprosić go o pomoc w realizacji płyty. Jako że niezbyt uśmiechała mu się podróż na Hawaje, odparł, że gwiazdor mógłby przyjechać do niego. Śnieżyca jednak pokrzyżowała plany i Vernon opuścił swoją pustelnię na gościnne występy. Autor „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” na producentów krążka wynajął bardziej doświadczone osoby niźli bohater tego artykułu, aczkolwiek wszechstronny Justin maczał już palce przy konsolecie przy okazji debiutu montrealskiej grupy Land Of Talk, którą musicie kojarzyć przynajmniej z ubiegłorocznego singla „Swift Coin”.

Udział Vernona w powstaniu płyty Westa to przede wszystkim zezwolenie na wsamplowanie fragmentów utworu „Woods” do piosenki „Lost In The World”, oznaczonej podobnie jak „Monster” - „featuring Bon Iver”. Wielkość wkładu w tworzenie popularnego albumu nie jest najważniejsza. Najbardziej znaczącym jest fakt zaistnienia w świadomości przeciętnego słuchacza, a także donośnych mediów, nazwiska Justina. Nie odbierajcie nieco szyderczego tonu powyższych akapitów jako złośliwości względem Vernona. Frapuje jednak to, jak ważne dla niezależnego artysty z małej wytwórni jest zainteresowanie kogoś w danym momencie znacznie bardziej znaczącego. Jestem prawie pewien, że bez telefonu od Kayne Westa nie byłoby możliwe osiągniecie przez „Bon Iver” drugiego miejsca na liście „Billboardu” w pierwszym tygodniu sprzedaży. Abstrahuję tu zupełnie od artystycznego poziomu drugiego dzieła muzyka, płyty zasługującej na ponadprzeciętne uznanie ze względu na zarówno sferę kompozycyjną, jak i liryczną. Być może przyczyną popularności Bon Iver jest także fakt zmęczenia amerykańskich odbiorców kolejnymi plastikowymi produktami show biznesu i pomysł włodarzy na zaserwow nie im czegoś świeżego. Czegoś, co będą w stanie kupić, lecz także czegoś w gruncie rzeczy swojskiego. Tegoroczne sukcesy

The Decemberists czy Iron & Wine, jeśli chodzi o liczbę sprzedanych płyt, zdają się świadczyć o nowym trendzie na muzycznym rynku USA. Grupy w mniejszym lub większym stopniu odnoszące się do tradycji folkowej mają swoje pięć minut i udaje im się zaistnieć w sposób do tej pory dla tychże nieosiągalny. Niech jednak promocja jaką otrzymał Justin Vernon przed ukazaniem się „Bon Iver”, marketingowo niezbędna, cały szum - wywiady, artykuły, stylizowanie imagu na postać Chrisa Stevensa ze wspomnianego wcześniej serialu, nie przesłonią Wam najważniejszego, czyli twórczości artysty. Zawartość drugiej płyty jest (jako się rzekło) godna docenienia. Nie chcąc jednak zabierać przyjemności z odkrywania całego multum aranżacyjnych smaczków polecam dwa fragmenty: „So it’s storming on the lake / Little waves our bodies break / There’s a fire going out / But there’s really nothing to the south” w „Calgary” i „From the faun forever gone/ In the towers of your honeycomb” w „Towers”. Wytworzenie niezbędnej korelacji pomiędzy tekstami a muzyką najpiękniej wyszło właśnie w tych dwóch piosenkach. Środek ciężkości w muzyce inspirowanej folkiem w drugiej połowie tego roku przesunął się w głąb kniei stanu Wisconsin. TEKST: Witek Wierzchowski

Electric Nights

27


electronic STAGE Pati Yang

Mieszanie genów Każda płyta Pati Yang jest sporym wydarzeniem muzycznym nie tylko w Polsce. Najnowsza, recenzowana w poprzednim numerze naszego magazynu „Wires And Sparks” pokazuje zupełnie nowe oblicze artystki. Pati pisała piosenki w Polsce, potem wyjechała do Stanów. Kolejnym przystankiem była Anglia, później... znów Ameryka. Na nasze pytania odpowiadała przebywając w Nowym Jorku. Artystka obiecuje jednak, że wkrótce wróci do ojczyzny. Przynajmniej na chwilę...

C

zy fakt, że płyta powstała w Polsce miał istotny wpływ na jej kształt? W innym miejscu na ziemi powstałyby inne piosenki? Oczywiście, muzyka zawsze jest przesiąknięta miejscem, z którego pochodzi. Przewrotnie właśnie dlatego przyjechałam nagrywać materiał do Polski, aby płyta miała takie, a nie inne brzmienie. Tu chodzi bardziej o energetykę, o coś nieuchwytnego,

28 Electric Nights

a nie o konkretne dźwięki. Płytę promuje utwór „Near To God”. Teledysk do tej piosenki był kręcony w kościele. Utwór nie opowiada jednak o Bogu. O kim bądź o czym w takim razie? O seksie, po prostu. O momencie szczytowym. W łóżku i na dancefloorze. To przecież to samo uczucie. Francuzi nazywają to „La Petite Morte”, „The Little Death”. Eks-

taza zawsze była fascynacją religii, a religia fascynacją ekstazy. Orgazm jest momentem Boskim. W jakim stopniu Joe Cross wpłynął na ten album? Jest oczywiście producentem, więc odpowiadał za brzmienie, ale czy w jakiś sposób ingerował w piosenki? Oczywiście, ja uwielbiam mieszać muzyczne geny z ludźmi, z którymi pracuję.


Dlatego z nimi działam, nie lubię pracować sama. Joe to niezwykle utalentowany producent i muzyk. Ma świetne wyczucie emocjonalne utworów. Często nakłaniał mnie, by bardziej rozwijać emocje, otwierać się i myślę, że to słychać. Moim zdaniem to jeden z najważniejszych elementów talentu producenckiego. Właśnie to otworzenie artysty, umiejętność wyciągnięcia z niego tego, co najlepsze. Czasem takie coś siedzi naprawdę głęboko. „Wires And Sparks” jest mocno zakorzenione w synthpopie. W ostatnich latach po ten nurt sięgali choćby La Roux, Hurts czy I Blame Coco. Do którego z tych wykonawców jest Ci najbliżej? Do nikogo nie jest mi ani blisko, ani daleko. Robię swoje i, jak wspomniałam wcześniej, mieszam geny muzyczne. Natomiast kiedy piszę melodie i słowa, nie ma wtedy żadnych inspiracji. Jest tylko ta pierwsza, nieuchwytna Boska iskra. Wystąpiłaś w Polsce w maju. Czy Twoi rodzimi fani będą mieli szansę zobaczyć Cię jeszcze w tym roku na koncertach?

R

e

k

l

a

m

a

Tak, na horyzoncie są dwie daty, prawie potwierdzone, więc chyba mogę już o nich mówić. To będzie 13 i 27 sierpnia. Organizujemy także kilka koncertów jesienią, ale to na razie bardzo wstępne plany, także na szczegóły trzeba jeszcze trochę poczekać. Wrócisz jeszcze do nagrywania pod szyldem FlyKKiller? Zobaczymy. Nigdy nie należy mówić nigdy. Twoj debiutancki album „Jaszczurka” jest w tej chwili białym krukiem na aukcjach internetowych. Jest szansa, że płyta doczeka się reedycji i wróci do regularnej sprzedaży? Hmm, o to należałoby zapytać wytwórnię, która ją wydała. Wiem, że wiele osób jej szukało. Rzeczywiście szkoda, że tak trudno ją dostać. To dla mnie niezwykle wartościowa płyta. Mam nadzieję, że kiedyś wróci na rynek. Rozmawiał: Maciek Kancerek


black STAGE

Kamil Bednarek

Naturalność

jest najważniejsza

Ostatnie miesiące w życiu Kamila Bednarka były szalenie intensywne. Ogromny sukces i popularność, które przyszły wraz z programem „Mam talent!”, debiutancka płyta, wyjazd marzeń na Jamajkę - przemyśleniami na te i inne tematy młody wokalista Star Guard Muffin podzielił się z „Electric Nights”.

T

woja popularność rozpoczęła się od show „Mam talent!”. Czy faktycznie udział w czysto rozrywkowym programie, gdzie o zwycięstwie niekoniecznie decyduje wartość artystyczna, był Ci potrzebny? Jeśli idzie się do programu, który nazywa się „Mam talent!” mając wiarę w siebie, z chęcią pokazania się ludziom, pozostając przy tym sobą, a publiczność to akceptuje

30 Electric Nights

- to najlepsze, co możesz zrobić. Naturalność jest tu najważniejsza. Gdy osiągasz jakiś poziom popularności, trzeba to wykorzystać. Chodzi o to, żeby nie pójść drogą maksymalnie komercyjną, tylko mądrze rozłożyć to w czasie i być z siebie zadowolonym. Ja się czuję artystą i chciałbym tworzyć całe życie. Ten program był mi potrzebny, żeby ktoś zauważył taką kapelę jak Star Guard Muffin, bo młodym grupom strasznie trudno jest się przebić, a telewizja ma jednak

ogromną siłę oddziaływania. Wykorzystywanie mediów dla własnego dobra i promocji swojego zespołu nie jest niczym złym, tym bardziej, że za tym idzie muzyka. Ta, którą gramy, szczególnie potrzebowała tego, by na nowo się rozpalić. Muzyka, którą wykonujesz nie jest specjalnie komercyjna, nie pojawia się w najpopularniejszych rozgłośniach radiowych. Niemniej reggae ma w naszym kraju


Nie warto silić się na przekombinowane aranżacje, bo proste słowa i prosta melodia najlepiej trafiają do każdego człowieka. całkiem konkretne, hermetyczne grono odbiorców. Czy ktoś jeszcze w ogóle słucha radia? Ja się cieszę, że reggae nie zostało jeszcze tak mocno skomercjalizowane, bo dzięki temu ciągle dzieje się w nim dużo dobrego. Mi nie przeszkadza jakoś mocno to, że nie ma mnie w rozgłośniach radiowych. Ci medialnie najpopularniejsi zwykle grywają na darmowych imprezach, na które zaglądają wszyscy. Nam chodzi o coś więcej. Warto mieć publikę, która w ciebie wierzy, chce słuchać twojej muzyki, kupować płyty i bilety na twoje koncerty. To jakbyś opisał swojego idealnego słuchacza, odbiorcę muzyki zespołu Star Guard Muffin? To taki człowiek, który czuje tę muzykę, a jej prosty przekaz stara się realizować we własnym życiu. Chodzi mi to, że każdy z nas mierzy się codziennie z różnego rodzaju problemami, wobec których często czuje się bezsilny i niepewny swego. Natomiast ta muzyka ma bardzo pozytywny przekaz w stylu „stary, nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze”. Daje masę dobrej energii. Człowiek na naszym koncercie zawsze powinien być uśmiechnięty i dawać z siebie tyle, ile ja daję na scenie. Ciężko to

zdefiniować. Idealny fan powinien słuchać uszami, a nie oczami. Powinien sięgać po naszą muzykę dla niej samej, a nie tylko dlatego, że byłem w telewizji. Muzyka reggae w Polsce jest całkiem popularna, niemniej jest to gatunek dość zamknięty - funkcjonuje na naszej scenie wiele zespołów, które są bardzo do siebie podobne. Zeszłoroczny singiel Star Guard Muffin „Dancehall Queen” pokazał, że jednak można zrobić w Polsce w tej stylistyce coś świeżego i fajnego. Tymczasem Wasza płyta z zeszłego roku („Szanuj” - przyp. red.) całościowo niczym szczególnym się nie wyróżniała. Tematyka płyty jest podobna, brzmienie może już niekoniecznie. Paradoksalnie sam nie jestem fanem debiutanckiego longplaya Star Guard Muffin. To były pierwsze utwory, pierwsze zetknięcie z profesjonalnym studiem. Dopiero tegoroczna EP-ka „Jamaican Trip” jest kierunkiem, w jakim powinniśmy i chcemy podążać. Wyjazd na Jamajkę otworzył mi oczy na muzykę, nauczył mnie, że najważniejsza jest naturalność. Nie warto silić się na przekombinowane aranżacje, bo proste słowa i prosta melodia najlepiej trafiają do każdego człowieka. My jesteśmy młodym zespołem, zaś ci najbardziej znani wykonawcy reggae grają

dużo dłużej, dzieli nas doświadczenie pokoleniowe czy miejsce zamieszkania. Te nowe kawałki nagrane na Jamajce zupełnie inaczej brzmią niż te z debiutu. Być może teksty nie są wybitne, ale będę mocno pracować, by w przyszłości były coraz lepsze. Muzyka natomiast jest dojrzalsza i bardziej przemyślana. Wszyscy graliśmy „na setkę”, z sercem. Co Ci dała wyprawa na Jamajkę? Głównym prezentem od Jamajki była wiara w siebie. Wyprawa zmieniła moje podejście do grania i do zespołu. Bieżący stan rzeczy mnie dobijał - nie miałem prywatności, ciągle byłem na świeczniku, wiele osób czekało na to aż podwinie mi się noga. Tam miałem czas przemyśleć swoje życie i dopiero wtedy zobaczyłem, jaką dostałem szansę, że trzeba ją wykorzystać. Wiara w siebie i hasło „rób swoje, nie przejmuj się niczym” - to przywiozłem z Jamajki. To była wyprawa Twoich marzeń? Jak tylko to wspominam, zaraz odpływam myślami. Nigdy mnie samego nie byłoby stać na taką wyprawę, a tak udało nam się wspólnie odłożyć pieniądze. Złożyliśmy się w zespole wszyscy i pojechaliśmy, by czegoś się nauczyć. Nastawialiśmy się na lekcję muzyki. Zobaczyliśmy dwa różne światy Electric Nights

31


trasę. Takie programy są w stanie pomóc zespołom, trzeba tylko chcieć. Każdy kogoś udaje sięgając po wzory z Ameryki, a bycie sobą jest najprostszą receptą na sukces.

w jej odbiorze. Choć na Jamajce ludziom żyje się ciężej niż u nas, nie wiem, czy nie wolałbym tam zostać i żyć bliżej natury. Chciałbym kiedyś trochę pomieszkać w tamtym miejscu i poczuć jamajski styl życia.

Zawsze będziesz się starał być artystą szczerym?

Czy ludzie w Polsce, a nawet w Europie, są w ogóle w stanie ogarnąć i zrozumieć muzykę reggae skoro nigdy nie byli w kraju skąd to brzmienie pochodzi?

Tak. Było już tyle momentów, kiedy mogłem się pogubić, często miałem pod górkę, ale cieszę się ze wszystkiego, co mnie spotkało. Uświadomiło mi to, że nie warto zamieniać się w osobę, którą nigdy nie chciało się być. Całe życie człowiek się uczy, więc zawsze można stawać się jeszcze lepszym. Z takim właśnie nastawieniem staram się wychodzić do ludzi, nie zamykam się przed nikim, staram się być otwarty. Jeśli choć część dzisiejszych fanów pozostanie z nami na dłużej, będzie to dobry fundament na przyszłość.

Myślę, że tak. Znam kilka zespołów z Europy, które grają reggae w stylu prawdziwych Jamajczyków. Wiadomo, że nic nie przebije ich energii, bo oni się z nią po prostu rodzą, mają tę muzykę w genach. Europejczycy trochę inaczej do tego podchodzą. Ich muzyka też jest dość precyzyjna, brzmieniowo nie jest chyba źle. Jak byliśmy na Jamajce, Stephen Newland z Roots Underground, z którym współpracowałem, chwalił nas, że owocnie powracamy do starego grania. Ale Ty jesteś bardzo młodą osobą. Może zamiast grania w starym stylu bardziej pasowałby do Ciebie jakiś eklektyzm, nowoczesność czy zabawy gatunkami? Jestem otwarty na takie rzeczy, lubię eksperymenty i nie zamykam się na to. Same dancehalle są na tyle energiczne i zelektronizowane, że stają się bardzo nowoczesne. To jest fajne. Ale wewnętrzna nirwana jest ukryta w słowach i emocjach, lepiej czuję się w spokojnych, rytmicznych utworach, które są dla mnie ucieczką od świata. Muzyka reggae daje dużo możliwości. Oprócz klasycznego grania pojawia się szybki, rytmiczny dancehall, który jest idealny do zabawy. Jestem zwolennikiem nowych brzmień, ale jednak chciałbym zachować tradycyjną podstawę tej muzyki, jej korzenie... Reggae od zawsze Cię fascynowało? Nie, kiedyś nawet go nie lubiłem. Myślałem stereotypowo, jak większość ludzi, R

e

k

l

a

m

a

Teraz kujesz żelazo póki gorące - czerpiesz ciągle z popularności zdobytej w programie telewizyjnym. Co będzie, jak ludzie zapomną?

Jestem zwolennikiem nowych brzmień,ale jednak chciałbym zachować tradycyjną podstawę tej muzyki, jej korzenie... że to prosta muzyka z banalnym przekazem „peace & love” itp. Tak to bywa, jeśli czegoś nie staramy się poznać bliżej. Dopiero cztery lata temu zacząłem wkręcać się w muzykę reggae. Słuchałem coraz więcej zespołów, aż w końcu sam napisałem piosenkę. Czułem się wtedy spełniony i uznałem, że warto to pociągnąć dalej. Teraz uważam, że warto było się poświęcić. Chłopaki z zespołu zawsze mi pomagali i mnie wspierali. W końcu pojawił się program i wszystko wybuchnęło, ale my chyba byliśmy gotowi na nagranie płyty oraz dużą

Bardzo dużo gramy. Nie pokazuje nas telewizja, nie gra radio, więc kontakt z publicznością podczas koncertów jest najlepszy. Zresztą żadne radio czy telewizja nie zastąpią występów na żywo, tu są prawdziwe, największe emocje. Czy Kamil Bednarek planuje emeryturę na Jamajce? Jak dożyję (śmiech). Nie wyobrażam sobie, że mógłbym przestać śpiewać. Nawet jak będę miał 50 czy 60 lat, dalej chciałbym to robić. Mam nadzieję, iż jak najdłużej będę z zespołem, że to się nigdy nie rozsypie. Tutaj chciałbym wracać, bo tu jest dom i rodzina, a Jamajka mogłaby być miejscem, gdzie zawsze mógłbym odpocząć. Rozmawiała: Kasia Wolanin


Stories about big falls

Dżamble

Dżamble

Zaszczepienie na polskim gruncie muzyki totalnie odmiennej kulturowo, wielokrotne zmiany składu, zawieszanie działalności i reaktywacje, kontakt z artystami ze Stanów Zjednoczonych, śpiewający zecer-niedoszły olimpijczyk, artystyczne wzloty i komercyjne upadki, wreszcie dramatyczne okoliczności śmierci dwóch członków nieistniejącej już wówczas grupy. Te wszystkie rzeczy naprawdę dotyczą tylko jednego zespołu? Tak, i jeszcze jedna, najważniejsza.

J

ak osobliwym i ważnym rozdziałem w historii polskiej muzyki rozrywkowej był okres aktywności artystycznej Dżambli świadczą najdobitniej dwa fakty. Związana z Krakowem grupa wybierając rhythm and bluesa, łącząc jazzowe środki z rockową ekspresją i soulowym wokalem Andrzeja Zauchy, odwołała się do wrażliwości odbijającej się bardziej w rzece Missisipi, niż w Wiśle. Ale Dżamble nie tylko nie mieli poprzedników. Tak naprawdę aż do lat 90. i wielkiego otwarcia się Polski na Zachód, w naszym kraju nie było następców! Idealne zgranie nazwy zespołu z obraną

Electric Nights

33


drogą? Wszak tą pierwszą zaczerpnięto z „Ksiąg nonsensu” poety Edwarda Leara, gdzie The Jumbles to żeglarze wypływający na dalekie wody w sitach - odwaga i brak samozachowawczego instynktu. Dzięki nim Jerzy Horwath (fortepian, organy), Marian Pawlik (bas, gitara), Andrzej Zaucha (śpiew) i Jerzy Bezucha (perkusja) mogli nagrać taki album jak „Wołanie o słońce nad światem”, wspomnianą we wstępie najważniejszą rzecz, za sprawą której chce się i należy zajmować ich twórczością. Wg jednej teorii Dżamble to owoc znajomości bigbitowej grupy The Lessers (w której występowali przyszli członkowie „czarnego” zespołu) z krakowskimi jazzmanami, późniejszymi współpracownikami - Zbigniew Seifertem, Tomaszem Stańko. Marian Pawlik przyzna po latach, że literalnie byli leserami, którzy grali chałtury, on sam był samoukiem, podczas gdy np. wspomniany Seifert studiował w Wyższej Szkole Muzycznej. Nie przeszkadzało to jednak żadnej ze stron we wspólnym tworzeniu (jako The Lessers) - artystów interesował rhythm and blues. Pierwszy skład Dżambli zawiązał się w 1966 roku. Co ciekawe, było w nim aż siedmiu muzyków, z których do czasów kultowego „Wołania...” ostał się tylko Jerzy Horwath. Związani z Piwnicą pod Baranami artyści wykonywali jazzujące kompozycje autorstwa ówczesnego wokalisty Jana Kalety oraz interpretowali standardy. Zespół rozpadł się w 1967 r. podobnie jak drugie wcielenie kapeli, tym razem odchudzone już o dwóch muzyków i z Pawlikiem w składzie (za to bez Horwatha) czy innym wieloletnim Dżamblem, Benedyktem Radeckim. Udało się dopiero za trzecim razem, ze wsparciem krakowskiego klubu jazzowego Helikon, po nieudanych próbach znalezienia wokalisty (m.in. przez moment w zespole za mikrofonem stała Jolanta Borusiewicz). Miał pracować w drukarni, w najlepszym wypadku zostać gwiazdą sportu - zdobywał mistrzostwa Polski w kajakarstwie, był wytypowany do kadry olimpijskiej na igrzyska w Tokio (1964 r.). Ostatecznie wygrała muzyka, bo Andrzej Zaucha był też świetnym... perkusistą. Bębny były jego pasją od dzieciństwa, grał z Czartami, Beatmanami i Telstarem, ale jako że był też obdarzony doskonałym słuchem (dzięki czemu szybko uczył się zagranicznych piosenek), został wokalistą. W pewnym momencie odkrył Raya Charlesa i zmienił styl śpiewania. To właśnie interpretacja „Georgia On My Mind” zwróciła uwagę Pawlika oraz Radeckiego na niskiego chłopaka o krępej budowie ciała. Dżamble dokonali transferu życia, skład wreszcie uzupełnił mistrz nad mistrze i grupa z miejsca zaczęła odnosić sukcesy na scenicznych deskach. Posypały się nagrody na

34 Electric Nights

festiwalach - zespołowe i indywidualne dla Zauchy. Dżamble byli zapraszani do grania z zagranicznymi kapelami (np. Blood, Sweat & Tears), występowali poza Polską. W 1969 r. muzycy zaczęli nagrywać piosenki dla Młodzieżowego Studia Rytm, w tym utwory, które weszły na album „Wołanie o słońce nad światem”. Przez skład przewinął się jeszcze Jacek Konopka, Radeckiego zastąpił były muzyk The Lessers, Tria Henryka Słaboszewskiego i Jazz Band Ball - Jerzy Bezucha, a w 1971 r. kwartet wypuścił na rynek swój debiutancki album. Otwierający „Wołanie o słońce nad światem” utwór „Święto strachów” streszcza to, co się dzieje na płycie - polimetryczna struktura kompozycji (raz to motoryczna i rhythmandbluesowa, raz smoothjazzowa instrumentalizacja), swobodne przejścia Zauchy pomiędzy zupełnie odmiennymi wokalizami, wreszcie improwizowane zakończenie, gdzie na saksofonie udziela się młody wówczas Michał Urbaniak. Ten ostatni pojawia się jak wielu innych zaproszonych przez Dżambli muzyków na albumie kilkakrotnie - „Muszę mieć dziewczynę” to np. chwytliwy motyw na skrzypcach elektrycznych właśnie jego autorstwa. W tym miejscu warto wspomnieć o tekstach na „Wołaniu”. Choć dostarczyli je znani poeci z Krakowa - Leszek Aleksander Moczulski, Tadeusz Śliwiak, Jerzy Ficowski i Adam Kawa, wiele z nich trąci damsko-męskim banałem jak np. właśnie „Muszę mieć dziewczynę”. Na szczęście zdarzają się też perełki abstrakcyjne wersy „Masz przewrócone w głowie” to jedna z sił tego fantastycznego, przebojowego kawałka, w którym na trąbce udziela się Tomasz Stańko. Najlepsze trafiły jednak do perły w koronie


„Wołanie o słońce nad światem” jest absolutnie drogocennym kruszcem w skarbcu polskiej muzyki rozrywkowej.

jedynego longplaya Dżambli, czyli do „Wymyśliłem ciebie”. Będący idealnym połączeniem przepięknych słów i nieziemskiej warstwy instrumentalnej (wirtuozerska solówka Horwatha wciska w fotel) utwór jest najbardziej rozpoznawalną rzeczą autorstwa kwartetu aż do dnia dzisiejszego. Imponuje epicki, zamykający album track tytułowy. Nagromadzenie tematów muzycznych, zmiany tempa, nastroju, ilość popisów instrumentalnych przy zachowaniu spójności i przebojowości sprawiają, że w historii monumentalnych polskich kompozycji „Wołanie o słońce nad światem” ma konkurenta chyba tylko w postaci „Korowodu” zespołu Anawa (w którym zresztą miejsce Marka Grechuty zajął Zaucha, w samym utworze z kolei na basie gra Marian Pawlik). Nie sposób nawet wymienić wszystkich smaczków, zwrócę więc tylko uwagę na wyjętą żywcem z muzyki poważnej partię fortepianową na wysokości piątej minuty i następujący po niej kilkusekundowy fragment instrumentalny,w którym bas i klawisze trzymają słuchacza jakby w napięciu - coś zaraz się wydarzy. I faktycznie, po wcześniejszej hałasującej, niemal kakofonicznej części, utwór zostaje wyprowadzony na pełną przestrzeni i... słońca gospelowo-musicalową prostą. Czym innym imponuje „Szczęście nosi twoje imię”. To soul train, którym muzycy pędzą jak na złamanie karku, by zaraz gwałtownie wyhamowywać. Gdzieś przy okazji wrzucają wyłamującą się strukturalnie liryczną część, która roztapia serce w momencie wyśpiewania przez Zauchę „moje szczęście jest koloru twoich oczu”. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że pojawiają się na tym longplayu momenty wyraźnie nadgryzione zębem czasu - „Hej, pomóżcie ludzie” z akompaniamentem chóru czy część „Wołania o słońce...” przypominają o tym, że było kiedyś coś takiego jak przedstawienie i film pt. „Hair”. Nie zmienia to jednak faktu, iż cały album jest absolutnie drogocennym kruszcem w skarbcu polskiej muzyki rozrywkowej.

Grupa miała już w całości zaplanowanego sukcesora „Wołania o słońce nad światem” (co ciekawe - jako trio), ale w wyniku konfliktu z wydawcą, Polskimi Nagraniami, płyta nigdy nie ujrzała światła dziennego. Wytwórnia naciskała na to, by zespół nagrał rzeczy pokroju „Czarnego Ali-Baby”, na co muzycy nie chcieli przystać, choć samego Zauchę ciągnęło potem w stronę popowych kawałków. Dżamble rozpadli się raz jeszcze w 1972 r., po sześciu latach ponownie w zmienionym składzie band został reaktywowany, ale już po raz ostatni. Artyści tym razem rzadko koncertowali, brakowało przebojów - oprócz „Bezsenności we dwoje” (warto zwrócić uwagę na piosenkę „Opuść moje sny”, gdy już jesteśmy przy singlach spoza jedynego albumu) nie nagrali nic, co zwróciłoby uwagę szerszej grupy słuchaczy, a trzeba nadmienić, że Andrzej Zaucha miał już za sobą pierwsze sukcesy, zaś pojedynczy Dżamble znajdowali angaż gdzie indziej. Wyjeżdżali na kontrakty za granicę, wzięli udział również w nagraniu pierwszych singli Maanamu - piosenek „Oprócz” i „Hamlet”. Końcówka roku 1981 była ponura zarówno ze względu na społeczno-polityczną sytuację w Polsce, jak i stratę dla polskiej sceny muzycznej - Dżamble rozpadli się już na zawsze. Poza zespołem największą karierę zrobił rzecz jasna Zaucha. Nie tyle pamięta się jednak jego zaangażowanie w grupę Anawa, z którą nagrał ostatnią płytę w jej dyskografii (1973 r.), jazzrockową współpracę z np. Jarosławem Śmietaną czy powrót do grania jako perkusista (w Old Metropolitan Band), co królowanie na estradzie i piosenki dla mas - „Byłaś serca biciem”, „Czarny Ali-Baba”, „C’est la vie - Paryż z pocztówki” lub „Pij mleko”. Za to podejście do własnego repertuaru (było mu obojętne co śpiewa) mieli do artysty żal byli współpracownicy. Dawny frontman Dżambli użyczył także swojego głosu czołówce dobranocki „Gumisie” oraz programu dla dzieci „Sigma i Pi z Matplanety”, zaistniał muzycznie i aktorsko w filmach, wreszcie był gwiazdą teatru - grał główne role

Electric Nights

35


Andrzej Zaucha mówił, że Dżamble przerwali passę bigbitu, wywodząc się zresztą z innej szkoły grania niż popularne wtedy w Polsce kapele.

w spektaklach „Kur Zapiał” i „Pan Twardowski”. W 1991 r. właśnie po występie scenicznym Andrzej Zaucha został zastrzelony na ulicy wraz z Zuzanną Leśniewską przez zazdrosnego męża aktorki, francuskiego reżysera Yves’a Goulais, który podejrzewał żonę o zdradę. Tragicznie zakończył też swoje życie perkusista zespołu z okresu „Wołania o słońce nad światem”. Jerzy Bezucha, udzielający się po Dżamblach jako jazzman, zginął w wypadku samochodowym trzy lata po Zausze. Jerzy Horwath w latach 70. wyjechał za granicę - brakuje informacji, czym muzyk zajmuje się obecnie. Marian Pawlik jeszcze czasami gra, ale głównie prowadzi pracownię lutniczą w Krakowie, naprawia i wyrabia kontrabasy, wykonuje gitary jazzowe oraz basowe. Andrzej Zaucha mówił, że Dżamble przerwali passę bigbitu, wywodząc się zresztą z innej szkoły grania niż popularne wtedy w Polsce kapele. Marian Pawlik stwierdził po latach co innego - iż wielu jazzmanów wyszło od rocka i nigdy się od tych wpływów nie odcinało, również oni. Parę razy pojawiał się temat reaktywacji zespołu, ale wg basisty po Zausze została pustka nie do zapełnienia i tylko wokalista oraz kompozytor Jorgos Skolias ewentualnie byłby w stanie go zastąpić. Na pewno przydałoby się reaktywować samo „Wołanie o słońce nad światem” - płyty nie ma obecnie na rynku (co prawda pojawiły się wznowienia, ale ostatnie na początku poprzedniej dekady, nakład został już wyprzedany), doskwiera też jakość nagrania, które aż się prosi o zremasterowanie. Gra jest warta świeczki - w końcu Dżamble zapisały jeden z najchlubniejszych rozdziałów w polskiej muzyce i... nie tylko. W 1971 r. wyszedł jeszcze jeden album, tym razem w Stanach Zjednoczonych - uważana za arcydzieło, płyta wyrastająca z tych samych korzeni co twórczość Dżambli. Mowa o „What’s Going On” Marvina Gaye’a. Mam silne poczucie, że „Wołanie o słońce nad światem” zestarzało się lepiej. TEKST: Łukasz Kuśmierz ZDJĘCIA: Ryszardy.pl

36 Electric Nights

R

e

k

l

a

m

a


cooperation

Danger Mouse

Wkurzająca

Mysz

Włączamy „play” w Winampie, Jay-Z wyrzuca z siebie: „I’ve got 99 problems, but the bitch ain’t one”. Rymuje o trudzie życia, panienkach, drogich samochodach. Ot, po prostu zwykły rap? Nie tym razem. Carterowi akompaniuje zespół, którego już dawno nie ma - The Beatles. I to klasykami pokroju „While My Guitar Gently Weeps” czy „Helter Skelter”. John Lennon przewraca się w grobie.

M

ash-up, czyli technika komponowania polegająca na złożeniu w nowe dzieło dwóch już istniejących wydaje się na pierwszy rzut oka sprawą relatywnie nową. Rzeczywiście, na sławie zyskała w ostatnich latach, głównie przez bijące rekordy popularności zbitki Ricka Astleya i Nirvany czy grup Blur oraz Justice. Tak naprawdę jednak wszystko zaczęło się wieki temu. W 1956 r. pierwszy tego typu utwór stworzyli muzyk Bill Buchanan i producent Dickie Goodman miksując słynne słuchowisko Orsona Wellesa „Wojna Światów” z fragmentami muzycznymi ironicznie nadającymi patetyczności dziełu autora „Obywatela Kane’a”. W tym momencie właśnie zaczęła się długa historia mash-upu, która prowadzi nas do współczesnych artystów gatunku takich jak Girl Talk, 2manydjs i Danger Mouse.

Ten ostatni dopuścił się obrazoburczej dla wielu rekompozycji, kiedy to złączył w jedną całość „Biały Album” Beatlesów i „Czarny” Jaya-Z. Urodzony w 1977 r. Brian Joseph Burton nie wiedział jeszcze jak wielkie zamieszanie wywoła. Dotychczas prowadził dość skromne życie mieszkając w Londynie, komponując do szuflady i pracując w pubie. Nie zyskał rozgłosu za sprawą swojego debiutu, czyli kolaboracji z raperem Jeminim. Wrzawa medialna pojawiła się dopiero przy wspomnianej płycie, która została nazwa „The Grey Album”. Szum zrobił się głównie dlatego, że tym zagraniem Danger Mouse wkurzył wielu, na czele z wszechmogącymi potentatami przemysłu muzycznego firmą EMI, wytwórnią dystrybuującą nagrania Beatlesów.

Electric Nights

37


Generalnie można mówić o trzech rodzajach opinii na temat i Jaya-Z. Ten pierwszy przyznał, że „imitacja to najwyższy stopień mash-up’ów. Pierwsza grupa słuchaczy traktuje je jako ciekawost- uznania”, raper zaś nazwał album „przejawem geniuszu”. Sam Dankę, kreatywne urozmaicenie rynku muzycznego, stawia je na równi ger Mouse komentował kontrowersje podkreślając, że nie było jego z samplingiem (dawniej również wywołującym kontrowersje) i re- intencją ani złamanie prawa, ani zrobienie oszołamiającej kariery. miksami. Druga grupa odbiorców to entuzjaści opowiadający się za Ta dopiero miała nadejść. Często w życiu bywa tak, że pozorne powolnością kulturalną polegającą na dowolnym korzystaniu w proce- rażki owocują rzeczywistymi sukcesami. Za takowy można uznać sie twórczym z istniejących dzieł. Tutaj warto wymienić założyciela płytę „Demon Days” grupy Gorillaz. Był to album, który otworzył Creative Commons Lawrence’a Lessiga czy reżysera filmu „RiP!: Burtonowi drogę na muzyczne salony. By wymienić co bardziej znaczące dokonania Danger Mouse’a do tej pory A Remix Manifesto” Bretta Gaylora. Ten ostatni artysta produkował utwory Becka, The Black Keys, zwracał uwagę, że niemal cała kultura opiera się na oczywiście swojego najbardziej znanego zespołu, korzystaniu z tego, co dotychczas wymyślono za dla tego muzyka Gnarls Barkley, Broken Bells (grupy, w któprzykład podając dzieła Walta Disneya na potęgę to ciągle początek czyli rej występuje razem z Jamesem Mercerem z The kradnącego pomysły braciom Grimm. Trzecie pokariery Shins), album „The Good, The Bad & The Queen”, dejście polega na tępieniu i ściganiu „kulturalnych i kwestią czasu jest nagrywał ze Sparklehorse, raperem DOOM-em czy złodziei”. Jest ono charakterystyczne dla labeli muMartiną Topley Bird. Teraz Brytyjczyk pracuje razycznych, które najczęściej nie obchodzi kreatyważ usłyszy o nim ność i innowacyjność. W końcu dbają one głównie prawdziwie masowa zem z U2. o swój zysk. publiczność. Całkiem niedawno Amerykanin zaczął tworzyć z innymi osobistościami. Mowa o „Rome”, kolejnym EMI chciała jak najszybciej wysłać w przestrzeń z jego autorskich albumów, tym razem nagranym publiczną przekaz mówiący o tym, że nie należy z nimi zadzierać. Danger Mouse nadepnął wytwórni na odcisk, co w sposób tradycyjny, bez użycia technologii mash-up’u. W realizacji skończyło się blokadą wydania „The Grey Album”. Paradoksalnie rozbudowanego, lirycznego dzieła pomagali Danger Mouse’owi m.in. dopiero po tym zdarzeniu płyta zyskała popularność, tym samym i włoski kompozytor Danielle Luppi, Jack White i Norah Jones. MiDanger Mouse. Słowo-klucz w tym przypadku to „internet”. EMI nęło już siedem lat od scysji artysty z EMI i „Szarego Albumu”. Możmogła zabronić wiele, jednak nie miała narzędzi, by zatrzymać cy- na jednak stwierdzić, że dla tego muzyka to ciągle początek kariery frową dystrybucję albumu. Ten szybko dostał się do sieci P2P i tor- i że kwestią czasu jest aż usłyszy o nim prawdziwie masowa publiczrent, stał się wydawnictwem szeroko komentowanym w mediach ność. Najbliższą ku temu okazją wydaje się być nadchodzący krążek niszowych, mainstreamowych oraz na forach. Całe szczęście nie U2. Kto następny ustawi się w kolejce do genialnego producenta? tylko przez kontrowersje z nim związane. Płyta zebrała doskonałe Metallica, Coldplay, Red Hot Chili Peppers czy może sam Jay-Z? opinie otrzymując m.in. najwyższą notę od tygodnika „New Musical Nie ma to znaczenia, Danger Mouse z pewnością poradzi sobie na każdym polu. Express”. Paradoksalnie krążek doczekał się uznania Paula McCartneya

38 Electric Nights

TEKST: Marcel Wandas


reviews A King Crimson ProjeKct A Scarcity Of Miracles Tej płyty miało nie być. Robert Fripp spotkał się z Jakko Jakszykiem, aby wspólnie poimprowizować. Finał procesu, w który zaangażowano jeszcze Mela Collinsa, Tony Levina i Gavina Harrisona, to sześć kompozycji wypełniających niemal trzy kwadranse. Pomimo swojej genezy zadziwiająco zgrabnie udało się Jakszykowi przekształcić improwizację w coś co można nazwać piosenkami. Być może nie ma w nich znanej struktury zwrotka-refren, ale chyba nikt nie oczekuje od Frippa podążania wytartymi ścieżkami. Obecność filara King Crimson czuć już od pierwszych dźwięków „A Scarcity Of Miracles”. Próżno na tym albumie szukać mocnych, skomplikowanych riffów, charakterystycznych dla Karmazynowego Króla. Dominują plamy dźwiękowe Frippowych Soundscapes podraso-

zniewalające

wane Stickiem Levina i dość oszczędną jak na Harrisona pracą perkusji. Nie oszczędza się za to Collins ubarwiając każdą kompozycję partiami saksofonu i fletu. Dopiero następujący po fantastycznym „This House” utwór „The Other Man” może być pożywką dla spragnionych mocy. Jednak nie na długo. Kończące album „The Light Of Day” (zabawa z dynamiką bez jednego uderzenia perkusji) ma w sobie najwięcej z ducha początkowych improwizacji i ostatnich produkcji Frippa. Nie wiadomo, czy doczekamy się kolejnej płyty King Crimson, zatem „A Scarcity Of Miracles” to dla fanów pozycja obowiązkowa, choć nie na zasadzie substytutu. Pozostali powinni spróbować. Ale ostrzegam - Fripp uzależnia!

piękno desperacji

TEKST: Robert Grablewski tańczyć mi się chce

Amon Tobin ISAM Amon Tobin to z jednej strony artysta niemal głównego nurtu - muzyka w reklamach, programach telewizyjnych, grach komputerowych, pościelowe hity na składankach typu „Best Chillout”. Jednak (jak wielu twórców wielkiego formatu) ma swoją druga twarz i właśnie ją pokazuje na „ISAM”. Ta płyta to piękny chaos, od czasu do czasu na pozór dający się uporządkować, jednak szybko wypadający z rąk, album błyskawicznie powracający w nieład. Świetnie widać to w potencjalnym „hicie”, jedynej

kompozycji z chwytliwą melodią. Mowa o „Journeyman”, w którym 39-latek z Ninja Tune żongluje rozmaitymi samplami, w refrenie połączonymi przez masyw syntezatorów. No właśnie - masyw. To obok „chaosu” słowo-klucz do tego krążka, bo nieuporządkowane dźwięki często przecinane są znanymi z klubowego dubstepu potężnymi basami. „ISAM” można spokojnie kłaść na półce z płytami obok albumów grupy Autechre, co niniejszym czynię.

wieczór, lampka wina i...

TEKST: Marcel Wandas przeszło obok, nie zauważyłem, że było

Ancient Crux Stage Fright Za Ancient Crux stoi jeden człowiek Travis von Sydow. W zaciszu swojej sypialni nagrywa on raz na jakiś czas serię powerpopowych majstersztyków. „Stage Fright” naznacza jednak zwrot w muzyce młodego Amerykanina - gówniarską charyzmę wczesnych wydawnictw zastępuje zupełnie dorosła „mądrość” i dbałość o szczegóły. Kiedyś kawałki Travisa funkcjonowały na typowo rockowych instrumentach, z chwytliwym gitarowym riffem prowadzącym wprost do zaczepnego refrenu - teraz mamy podejście stricte artpopowe, z rozbudowanymi aranżacjami i eksperymentami z elektroniką. Nad przykrytymi lekką psychodeliczną mgiełką utworami

unosi się duch perfekcjonizmu wczesnego Briana Eno, co tylko dodaje im mocy. Jeżeli dla kogoś taka dostojna EP-ka to za mało wrażeń, dodano też sześć wykonań koncertowych. Wspomagający Travisa na żywo zespół gra z taką energią, że większość piosenek przebija swoje wersje studyjne (koda „Strange Situation” wypada znacznie bardziej dramatycznie i wciągająco niż wersja z EP-ki „Interratial Coupling” z 2009 r). Dzięki temu mamy nie tylko pięć świeżych kawałków pokazujących kierunek rozwoju Ancient Crux, ale też tą uroczo chłopięcą stronę z wersji na żywo. Każdy powinien więc być zadowolony.

dla wytrwałych

rozczarowanie

TEKST: Emil Macherzyński

Bon Iver Bon Iver Wizerunek samotnika zaszytego w leśnej chacie, przy kawałku gitary komponującego intymne, zadumane pieśni do Bon Ivera przylgnął już pewnie nieodwracalnie. Takim nastrojem Justin Vernon poruszył nas na „For Emma, Forever Ago”, tym zaskarbił sobie uznanie wyrastając na czołowego brodacza indiefolkowej estetyki. Obcowanie z drugą płytą artysty nie wywołuje tak silnego poczucia odizolowania. Dziś bohater inicjuje podróż zabierając słuchacza w kilka niepozornych, acz wyjątkowych miejsc. Takie trochę Sufjanowe „Michigan” rozpięte na całe Stany, sięgające nawet do Kanady. Wycieczka może nie tyle do geograficznych krain, co wspomnień z nimi związanych, taka jaką można odbyć bez odrywania stóp od podłoża. Muzycznie nie sposób już dalej nie traktować Bon Iver jako zespół. Istotny jest wpływ choćby Seana Careya, który artystyczną klasę udowodnił niedawno za sprawą własnej płyty. Ogółem do przygotowania utworów na „Bon Iver” zatrudniono nieporównywalnie większy personel

gwóźdź do trumny

niż w przypadku skromniutkiego debiutu. Aranżacyjna bezbłędność w połączeniu z talentem Vernona do pisania genialnych piosenek zaowocowała albumem nietuzinkowym. O perfekcyjnie skonstruowanym „Perth” mówi się już w kontekście jednego z najlepszych openerów ostatnich lat. Trudno zaprzeczyć słysząc cudowną melodię, nałożony na nią rozczulający wokal, dostojnie masakrujące partie bębnów i otaczającą wszystko mgiełkę wzniosłości. Równie wielkie „Calgary” oswaja pogrzebową posępność w dalszej części wyprowadzając lekko arcadefire’ową hymniczność. Trzy minuty „Towers” z obowiązkowo kapitalnymi linijkami tekstu („Oh the sermons are the first to rest / Smoke on sundays when you’re drunk and dressed”) definiują ideał folkowej ballady. To dla takich krążków - lirycznych, choć rozbudowanych, cichych, a zarazem epickich, podlanych znakomitym songwritingiem, rezerwujemy miejsca na listach roku.

smaczny deser

absolutnie odkrywcze

TEKST: Łukasz Zwoliński

Electric Nights

39


Dave Hause Resolutions The Loved Ones, stosunkowo młoda kapela z Pennsylvanii wydała do tej pory dwa albumy, za które pokochała ich około-punkowa publika, a szczególnie odbiorcy zorientowani na serwisy takie jak Punknews.org czy The Punk Site. Ekipa pod przywództwem Dave’a Hause’a odniosła mały sukces razem z The Gaslight Anthem i kilkoma innymi grupami popularyzując odmianę melodyjnego punk rocka przesiąkniętą wpływami gatunków rodem z południa USA. Sam lider idzie teraz krok dalej, żegnając na chwilę kumpli z zespołu, rezygnując z trzech akordów i szybkich temp, nagrywając rzecz stylistycznie o wiele prostszą do zaklasyfikowania. „Resolutions” to kolejny w ostatnich

latach całkiem udany krążek w klimatach Springsteena, Counting Crows czy wspomnianych wcześniej autorów „The ’59 Sound”. W tamtym roku swoich sił próbowali Am Taxi, przed nimi chociażby Let Me Run. Hause gra klasycznego rocka, ballady country, hymny dla romantyków przemierzających za kółkiem amerykańskie drogi. Chwyta gitarę, siada przy ognisku i snuje melodie. Czasem refleksyjne, częściej jednak porywające i optymistyczne, rozmyślenia o życiowych losach i byłych dziewczynach. Jest to muzyka, w którą autor wkłada dużo serca, oparta na sprawnym komponowaniu, nieefektowna, ale bardzo krzepiąca. TEKST: Łukasz Zwoliński

Death Cab For Cutie Codes And Keys Tylko nieliczne zespoły potrafią efektywnie godzić mainstream z alternatywą, żeby ograniczyć się chociażby do Arcade Fire, The Decemberists czy... U2 (śmiech). W tym dość wąskim gronie jest też oczywiście miejsce dla Death Cab For Cutie. Już od przeszło sześciu lat członkowie waszyngtońskiej kapeli stoją w szerokim rozkroku między popiołami wczesnej, niezależnej twórczości a wymogami dużej wytwórni. Taka niecodzienna, cyrkowa pozycja praktycznie uniemożliwia wykonanie jakiegokolwiek kroku w przód, więc autorzy „Codes And Keys” od jakiegoś czasu pod względem muzycznym praktycznie tkwią w miejscu. Jednakże przy takim talencie kompozytorskim jakim siły Boskie obdarzyły Bena Gibbarda nie jest to przeszkoda uniemożliwiająca torpedowanie nas serią klasycznych piosenkowych asów. W końcu osta-

tecznie liczy się poziom kompozycji, a nie techniczne ciekawostki mówiące o tym, że to ich „najmniej gitarowy krążek” będący jednocześnie „wielkim eksperymentem Chrisa Walli w używaniu efektów”. A kompozycje (jak to w przypadku DCFC bywa) są pierwszorzędne. Wbrew zapowiedziom siódmy studyjny album Amerykanów nie jest tak radykalnie różny od swoich poprzedników. To jak zawsze znakomicie wyprodukowany rock środka, zatopiony w oceanie dawnych atutów. „Codes And Keys” jest krążkiem operującym songwriterską wrażliwością i charakterystyczną dla Gibbarda mocą prostych, aczkolwiek arcyuroczych melodii jak choćby w stricte radiowym „Monday Morning”, cudownie wzbierającym na sile „St. Peter’s Cathedral” czy jeszcze lepiej rozegranym pod względem dramaturgii „Unobstructed Views”, pełniącym rolę nowego „Transatlanticism”. TEKST: Kamil Białogrzywy

Die Flöte Plusk! „Plusk!” rozpoczyna śpiewany jakby do śniadania „Be Ghost”. Oczami wyobraźni widzę kolesia, który powolnie wypełza z łóżka, chodzi po mieszkaniu, idzie do łazienki, nastawia wodę na kawę, nie mogącego tak na dobrą sprawę się dobudzić. Ot szara, spokojna codzienność, w której refren wkrada się odrobina dreampopowej metafizyki. Wszędzie przeczytacie, że Die Flöte to tacy nasi rodzimi naśladowcy Pavement. Trop dobry zważywszy na ten ich styl jakby wszystko mieli gdzieś, jakby złapali instrumenty żeby ponarzekać i ponucić melodie bez większej pasji. A że przez przypadek, jakoś tak niechcący wyszło

im znakomicie, to już inna sprawa. „Clappy” to definicja muzycznej polityki uprawianej przez Die Flöte - „chodnikowa” niedbałość, na swój sposób chwytliwe zwrotki, trochę nietypowe, nadające całości kolorytu klawisze i wyśpiewywane z „poważnym humorem” teksty w stylu „I paid fifteen zlotych for a kotlet”. Jak tu nie poczuć sympatii do chłopaków z Krakowa przy „Smell Of The Dog”? Jakże się z nimi nie zgrać podczas kolejnych nieekscytujących dni z życia, w czasie których ta muzyka wybrzmiewa uczciwie i bez napinki, tak po prostu, fajnie i miło? TEKST: Łukasz Zwoliński

The Flaming Lips + Prefuse 73 The Flaming Lips + Prefuse 73 EP Jak co miesiąc The Flaming Lips wracają z nową porcją muzyki i z taką samą prawidłowością nie wydają się być nastawieni na zwojowanie naszego świata. Wspólna EP-ka z kojarzonym głównie z hip-hopem producentem Prefuse 73 to taki zupełnie już na tę chwilę klasyczny obraz zespołu, pełen zgrzytów i atmosfery improwizacji. Najlepiej wypada otwierający całość „The Super

40 Electric Nights

Moon Made Me Want To Pee!!!”, w którym za sprawą tego jak potraktowane zostały wokale najwyraźniej słychać zaproszonego na album artystę. Wygląda na to, że z każdą kolejną EP-ką co raz bardziej można się przyzwyczajać do niezbyt imponujących rezultatów. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że najciekawsze fragmenty zostaną zebrane i wydane normalnie. Jeżeli zespół dotrzyma słowa i faktycznie wypuści co miesiąc jedno nowe nagranie, materiału na pewno nie zabraknie. TEKST: Emil Macherzyński


Fleet Foxes Helplessness Blues Nie będzie wielkim nadużyciem napisać, że druga płyta Fleet Foxes była w światku fanów alternatywy jedną z najbardziej wyczekiwanych pozycji w tym roku. Debiut tego zespołu zbierał niemal wyłącznie pochlebne recenzje wśród krytyków, którzy dopatrzyli się w nim epigonów folkowej tradycji spod znaku Neila Younga i Crosby, Stills & Nash. Album świetnie radził sobie w rocznych podsumowaniach, a co najważniejsze, szło to pod rękę z zachwytem zwykłych zjadaczy muzycznego chleba. Indie folkowcom prowadzonym przez Robina Pecknolda udało się zawojować świat dzięki świeżości, lekkości i przede wszystkim autentyczności. Wydany po trzech latach przerwy krążek

„Helplessness Blues” nie przynosi stylistycznej rewolucji. Materiał jest co prawda jakby bardziej przystępny, większy nacisk położony został na melodyjność, ale elementy charakterystyczne dla muzyki Fleet Foxes, czyli folkowa estetyka, akustyczne gitary prowadzące i cudowne harmonie wokalne, pozostały w zasadzie niezmienione. Oczywiście brakuje już tego pierwiastka zaskoczenia, który towarzyszył pierwszym odsłuchom debiutanckiego krążka, ale jeżeli nawet nowe piosenki jakościowo ustępują tym z pierwszej płyty, to tylko nieznacznie. Ta estetyczna dojrzałość i konsekwencja zespołu robi wrażenie, jeżeli weźmie się pod uwagę, że mamy do czynienia z artystami, którym daleko jeszcze do trzydziestego roku życia. TEKST: Przemysław Nowak

Foster The People Torches Jeszcze do niedawna Foster The People istnieli pewnie tylko w świadomości przyjaciół z fan page’a grupy. Od wydania debiutanckiego singla kariera Kalifornijczyków nabrała jednak zawrotnego tempa. Wypełnione po brzegi kluby, rekordowe odsłony teledysków, szał blogerów, występ u Jimmy’ego Kimmela... Komercyjne możliwości o dziwo dostrzegli też nie tylko zagraniczni, ale i rodzimi decydenci radiowi. Kawałki FTP zaczęły nieśmiało podbijać fale eteru, choć z perspektywy polskiego odbiorcy zespół z Los Angeles nadal pozostaje zajawką dla wtajemniczonych. „Torches” jest w zasadzie hybrydą dwóch wydawnictw - przeplata premierowy materiał z popowym powiewem świeżości self-titled EP-ki. Starcie nowych piosenek ze znanymi już, ultra

chwytliwymi „Pumped Up Kicks” (numer 1 na liście „Billboardu”), „Helena Beat” i „Houdini”, na początku może skierować kąciki naszych ust do dołu. Na horyzoncie maluje się wspomnienie tak świetnie rokujących Passion Pit, którzy na doskonałym „Chunk Of Change” zablokowali sobie niejako drogę artystycznego rozwoju. Niemniej jednak im dłużej wkręcamy się w wielopłaszczyznowe, misternie uknute struktury „Torches”, tym większy szacunek budzi w nas ogromny potencjał tych surfujących w słońcu piosenek. A także dająca się we znaki soczysta produkcja materiału, jasno mówiąca o wpadnięciu FTP w muskularne ramiona dużej wytwórni (Atlantic). Wydaje się, że o narzucaniu czegokolwiek nie ma mowy i w tym związku warunki stawiają właśnie Foster The People. TEKST: Kamil Białogrzywy

Fucked Up David Comes To Life Poprzedni album Fucked Up rozpoczynała partia fletu. Preludium najnowszej płyty stanowią z kolei niepozorne dźwięki klawiszowych kliknięć, których finał może być tylko jeden - prawdziwe urwanie głowy. Kanadyjska bestia swoją niewybredną nazwę dzierży nie bez kozery, chociaż traktowanie ich tylko jako dostawców grubo siekanej hardcore’owej surowizny nie jest do końca zgodne z prawdą. Gdyby ogołocić trzeci album świty Damiana Abrahama z jego bezlitosnych wokalnych blastów, otrzymalibyśmy w rezultacie dość radykalne w swojej formie, ale jednak klasyczne gitarowe indie dla miłośników Les Savy Fav. Fucked Up są jednak tworem, który swą muzyczną

inteligencją i kompozycyjną fantazją o kilka metrów wyprzedza resztę stawki złożoną ze standardowych punkowych krzykaczy. Każdy element tej rozpisanej na cztery akty „opery” znakomicie ów dystans pokazuje. Sekstet z Toronto w odróżnieniu od otępiałości rockowych ascetów zagęszcza swoje wielowarstwowe brzmienie za pomocą trzech gitar, stawiając przy tym znak równości pomiędzy formą a treścią oraz między przebojowością a niezależnością. „David Comes To Life” wznosi ich twórczość na wysoki (jak na hardpunkowe standardy) poziom przystępności, a jednocześnie pokazuje, że nawet tego typu stylistyka zahaczać może o awangardę. W swojej kategorii ten monstrualnych rozmiarów kolos prawdopodobnie nie spotkał i przez długi czas nie spotka sobie równych. TEKST: Kamil Białogrzywy

Handsome Furs Sound Kapital Przedpremierowe próbki z koncertów Handsome Furs wyraziły się jasno: „zapamiętaj te tytuły, bo za jakiś czas będziesz zmuszony je krzyczeć”. „Memories Of The Future” do pary z fe-no-me-nal-nym „Repatriated” wskazywały, że znów im się uda, a podróże rzeczywiście kształcą, nie odkształcają. Wschodnioeuropejskie wojaże montrealskiej pary zaowocować miały albumem czerpiącym garściami z dorobku sceny elektronicznej i industrialnej tego rejonu. Gitary miały wylądować w piwnicy, a romans z elektroniką wywrzeć zdecydowane piętno na kształcie „Sound Kapital”. Tak też się stało. Dominacja klawiszy jest wyraźnie odczuwalna, bo za syntezatorem oprócz Alexei Perry stanął jej szanowny małżonek. Jednak ta lekka zmiana kierun-

ku nie poskutkowała zdryfowaniem Kanadyjczyków na zupełnie nieznane wody - udało im się zachować dotychczasowy charakter swojej muzyki. Dan Boeckner z typowym dla siebie heroizmem wypluwa więc kolejne frazy, a wypełniona emocjami dziewięcioutworowa całość wydaje się bardziej motoryczna, agresywna i głośniejsza niż miało to miejsce na „Plague Park” i „Face Control”. Znakomicie udało się przenieść tutaj znaną ze scenicznego wcielenia pasję, szczerość i absolutne zatracenie w dźwiękach. Świetnie słychać to chociażby w skandującym tytuł albumu „Cheap Music”, singlowym „What About Us” czy wspomnianym „Repatriated”, którego końcówka niemal eksploduje koncertową krwią, potem i łzami. W takich sytuacjach smutek powstały po rozpadzie Wolf Parade znajduje choćby małe ukojenie. TEKST: Kamil Białogrzywy

Electric Nights

41


John Maus We Must Become The Pitiless Censors Of Ourselves Współpracownik Ariela Pinka John Maus wraca z trzecim albumem po czteroletniej przerwie. Artysta nie zaliczył jednak przez ten czas stylistycznej wolty i nadal tworzy głównie elegijne, podniosłe piosenki naznaczone posępnymi liniami basu, kiczem lat 80. i estetyką lo-fi. Każdy utwór z nowej płyty (jak i poprzednich) to skromne, minimalistyczne popowe perełki nagrane w niezbyt profesjonalnych warunkach, na amatorskim sprzęcie, przy użyciu głównie staromodnych syntezatorów. Dominują tu piosenki niemalże gotycko zadumane i smutne, ale Maus nie brzmi jak nawiedzony mazgaj.

Poza tym muzykowi udaje się ująć przebojowość w trochę mniej oczywisty sposób jak we flirtującym z estetyką Italo disco „Head For The Country”. W wielkim skrócie - „We Must Become The Pitiless Censors Of Ourselves” to kolejny dobry album Johna Mausa. Może nie tak równy i robiący mniejsze wrażenie jako całość niż poprzednie, ale wciąż pełen świetnych kawałków takich jak zahaczający o estetykę Tears For Fears „Cop Killer” czy flirtujący z Europopem „Streetlight”. Gdyby udało się cały krążek wypełnić takimi kawałkami, pisałbym w znacznie bardziej entuzjastycznym tonie. Ale nie ma co gdybać. Tak jak jest, jest dobrze i to nam musi wystarczyć. TEKST: Emil Macherzyński

Kiev Office Anton Globba Z której strony by „Antona Globby” na początek nie ugryźć i tak czeka nas przy odsłuchu całości zaskoczenie. Powód jest prosty - tu nic nie brzmi do siebie podobnie, każdy kawałek wydaje się wyciągnięty z zupełnie innej, psychodelicznej bajki. Zachęcony przebojowym, shoegaze’owym singlem „Dwupłatowce” bardzo szybko zostałem zgaszony masakrycznie hardcore’ową „Karoliną kodeiną”. Mroczne i klimatyczne psychobilly z damskim wokalem w postaci „Nie idź w noc” nijak da się postawić obok skocznego indie rocka w „Trust Me Jonas, You’re Still One Of The Brothers, Jonas”. Z wciągającego, narkotycznego odjazdu „Przygoda na Mariensztacie” przeskakujemy do pokręconej, ale jednak piosenki z odrobiną wpływów post-hc „Mężczyźni w strojach

kosmonautów”. Ledwie liźniemy trójakordowego nawalacza „Człowiek pełen powiek”, a już czeka płynna hipnoza „Ultraviolent Light”. Podróż jaką funduje nam Michał Miegoń wraz z zespołem należy do tych bez trzymanki, jawnie fascynujących, takich, podczas których nigdy nie zgadniesz, co dalej będzie i chyba właśnie w tym tkwi cała zabawa. „Anton Globba” podąża ścieżkami eksperymentu i smakowitych nieoczywistości akcentowanych na każdym kroku. Co prawda nie wyobrażam sobie słuchacza na tyle wygimnastykowanego, by spodobało mu się dokładnie wszystko na drugim krążku Kiev Office, jednakże trudno będzie znaleźć też kogoś, kto orientując się w alternatywnym graniu nie doceni niepodważalnych walorów „Anton Globba”.

TEKST: Łukasz Zwoliński

Led Er Est May EP Ciekawe czy na wysokości 1980 r. uboższy wtedy o dwa podbródki Robert Smith przypuszczał ilu epigonów jego grupy ssie właśnie kciuka w brytyjskich i amerykańskich kołyskach? The Rapture, Black Kids, Cold Cave czy cały katalog Captured Tracks za cel obrali sobie mniej lub bardziej dokładne odwzorowanie tamtego klimatu. Muzyków Led Er Est też da się wpisać w ten ciąg, choć oni chyba w najmniejszym stopniu żerują na spadku po The Cure. Rozpoczynający majową EP-kę „Lonesome Xoxo” wyraźnie czerpie jeszcze ze Smithowskiej tradycji wokalnej z okolic trylogii, jednak im dalej w las, tym odleglejszy wydaje się być dystans dzielący nowojorski tercet od swego

„pierwowzoru”. Ekipa Samuela Kklovenhoofa bardziej stawia na specyficzną nastrojowość niż na piosenki, a odniesienia do gotyku, post-punku zastępuje formami czysto elektronicznymi lub bardziej eksperymentalnymi. Dzieje się tak np. w swoistym słuchowisku „Drosophila Melanogaster” czy „Madi La Lune” - kosmicznym disco stanowiącym idealny podkład do mrocznych thrillerów science-fiction. W sześciominutowym, transowym „Plants” ekipa z Brooklynu zadaje z kolei kluczowe pytanie „na jak dużym haju musieli być klasycy dark wave’u, że sami wcześniej nie wpadli na takie motywy?”. Albo „na jak dużym haju musieli być członkowie Led Er Est, że to właśnie im się udało?”. TEKST: Kamil Białogrzywy

Manchester Orchestra Simple Math Spencer Krug, Tim Kinsella, And Hull. Co łączy wszystkie trzy postacie? Granie szeroko pojętego indie, artystyczna płodność, bycie niepokornym w kwestii tworzenia ogromnej ilości muzyki pod różnymi szyldami. Ostatni, najmłodszy, dopiero zdobywający uznanie od kilku lat próbuje swoich sił z Manchester Orchestra, Right Away, Great Captain i ostatnio Bad Books. Pulchny muzyk przypominający trochę Hurleya z „Zagubionych” w 2011 r. postawił na swój czołowy zespół, z którym (nie ma co tu kryć) jest najbardziej kojarzony. „Mean Everything To Nothing” sprzed dwóch lat u niektórych wzbudziło podziw, innych pozostawiło w poczuciu niezrozumienia wartości płyty jak i owych zachwytów. Tym razem będzie chyba podobnie, chociaż ja czuję się o wiele bardziej kupiony. Orkiestra z jednej strony cytuje nintiesowego indie

42 Electric Nights

rocka, Hull śpiewa w manierze Brocka, Martscha albo Linkousa. Z drugiej, panowie realizują koncept album sięgając po środki odpowiednie dla hard rocka czy grania stadionowego. Czasem się to sprawdza jak w mocnym, robiącym wrażenie „Virgin”, gdzie dziecięcy chórek a la „Another Brick In The Wall” spotyka modestmouse’ową złość. Momentami duże ambicje udaje się zrealizować ze sporym powodzeniem, czego dowodem jest tytułowe „Simple Math”. Niekiedy na dobre wychodzi zastosowanie luźnych i melodyjnych hooków jak w hymnicznym „Pensacola”. Szkoda jednak, że tak nie jest zawsze, a nad całym tym monstrum trudno muzykom w pełni zapanować. Mimo to „Simple Math” pozostaje ciekawą, odważną i w sumie dobrą płytą, w jakimś stopniu ukazującą nieprzeciętność jej twórców.

TEKST: Łukasz Zwoliński


Matt Pond PA Spring Fools EP Za sprawą „Spring Fools” Matt Pond PA na dobre przyszywają sobie łatkę twórców niepoprawnie radosnych, słodkich i naiwnych utworów na wiosnę. „Lekkie, letnie jak najbardziej, choć nie upalne piosenki do biegania po łące i trzymania się za ręce” - zdarzyło mi się napisać odnośnie ich zeszłorocznej płyty „Dark Leaves”. Od tamtej pory nigdzie się nie ruszyli, tkwią dokładnie w tym samym miejscu, w Filadelfii znów jest maj. I czy pozostaje coś więcej jak tylko dać się omamić tym kilku doskonale trafiającym w porę roku kawałkom? Najpierw „Love To Get Used”, kompozycja niemniej przebojowa od

„Starting” czy „Remains” z ostatniego albumu. Nawet sprytnie wymyślony, nośny hook, perkusyjne podbicie, szybkie przejście do refrenu. Czasem można odnieść wrażenie, że ich numery piszą się same. „Human Beings” jest utrzymane w podobnym nastroju - typowe Matt Pond PA, za sprawą nieprzyzwoicie banalnego, ale też żwawego rytmu zespół zmierza w kierunku parkietu. W „Lovers Always Win” odżywają romantyczne, miłosne ideały, podane bezpośrednio, z uroczo wtórującą Mattowi wokalistką, nieco w duchu słonecznego alt-country. No i tak do końca, trochę monotonnie, już bez błyskotliwych motywów, lekkie i nieszkodliwe lanie wody. TEKST: Łukasz Zwoliński

Memories Of Machines Warm Winter Od początku wiadomo było, że to nie będzie ładna płyta. Pisząc „ładna” mam na myśli „wesoła” - Tim Bowness nie nadaje się do śpiewania takich piosenek. I nawet się nie stara. Wokalista No-Man tym razem połączył siły z Giancarlo Errą, liderem Nosound. Ale gości również nie brakuje - Robert Fripp, Peter Hammill, Jim Matheos czy Steven Wilson (także jako producent) to tylko niektórzy z nich. Efekt? Powstała piękna płyta. Otwierający album „New Memories Of Machines” wiedzie do „Before We Fall”, w którym czuć klimat Pink Floyd z lat dziewięćdziesiątych. Karmazynowo, za sprawą Soundscapes Roberta Frippa robi się w „Lost And Found In The Digital World”. Jednak i tak nad całością dominuje głos Bownessa. Oszczędne, ale stylowe aranżacje, z dużą ilością akustycznych instrumentów uwypuklają przekaz idealnie

pasujący do ilustracji dźwiękowej. Niewtajemniczeni mogliby pomylić tę płytę z kolejnym albumem No-Man. Nie bez przyczyny. Pojawia się bowiem znany z ostatniego krążka duetu Wilson/Bowness, przearanżowany utwór „Beautiful Songs You Should Know”. Tytuł piosenki „Schoolyard Ghosts” też wydaje się znajomy. A czy partia fortepianu z „Change Me Once Again” nie powstała przypadkiem przy nagrywaniu „All Sweet Things”? Nie czynię jednak z tego zarzutu. Nieważne czy w połączeniu z szaloną elektroniką Centrozoon, czy z ciężkimi gitarami OSI, wokal Bownessa temperuje zapędy instrumentalistów, pieczętując całość smutkiem, tęsknotą, melancholią. Nie, nie jest to wybitna płyta. Jak już zaznaczyłem, jest przewidywalna i nie nadaje się do słuchania w dzień. Ale ja późno chodzę spać.

TEKST: Robert Grablewski

Ming Ming Ultrameta OK W popularności dubstepu i chillwave’u doszukiwałbym się genezy debiutu Ming Ming znanego wcześniej jako Ming Ming Dance Company. Wydający różne rzeczy od 2006 r. artysta dał się zauważyć na zeszłorocznej kompilacji netlabela Waaga za sprawą piosenki „Crookline”, psychodelicznym disco opartym na niekończącym się loopie rytmicznym i trwającej całą długość utworu solówce na syntezatorze. „Crookline” pojawia się wprawdzie i na tym albumie, ale trochę na doczepkę. Premierowe siedem kawałków to już zupełnie inne Ming Ming. Przede wszystkim – zniknęło produkcyjne lo-fi i wyparowało improwizowane podejście a la krautrock. Utwory są krótkie,

konkretne, pozbawione kasetowego szumu i bliższe Aphex Twina schyłku lat 90. (pamiętacie końcówkę „Windowlicker”?). Ming Ming wydaje wytwórnia mająca nosa do debiutantów, czyli Lefse, która wypuściła wcześniej pierwsze długogrające płyty Neon Indian i How to Dress Well. „Ultrameta OK” to niezwykle mocna, nowoczesna pozycja pokazująca, że w dalszym ciągu można jeszcze obrać w muzyce jakieś ciekawe kierunki. To tutaj, razem z recenzowanym kilka numerów temu debiutem Bulliona, upatrywałbym się szans na rozwój elektronicznej muzyki popularnej, a nie w popadających w R’n’B marazm projektach typu James Blake. Brakuje jeszcze tylko jakiegoś nowego Chrisa Cunninghama. TEKST: Emil Macherzyński

My Morning Jacket Circuital Do dziś pamiętam tą krwawą krytykę jaką Bartek Chmielewski wycelował niegdyś w Band Of Horses. Podsumowując recenzję „Cease To Begin” słowami o dystansie dzielącym ich od „bardziej utalentowanych” kolegów z My Morning Jacket trafił poza tarczę. Jakże nieprawdopodobnie bowiem brzmią te słowa dzisiaj w obliczu klęski brodatego Jima Jamesa i jego nie mniej brodatych kolegów. Twórcy korzennego rocka z Kentucky od zawsze odznaczali się dużą dojrzałością twórczą, apogeum geniuszu osiągając na niemal klasycznych już dzisiaj „It Still Moves” i „Z”. Niestety fortuna kołem się toczy i już trzy lata temu na „Evil Urges” nasi bohaterowie wywiesili białą flagę w artystycznej niemocy. Czy coś się od tamtej pory zmieniło? Niewiele, kompo-

zycje MMJ nadal przepełnione są zmęczeniem („Slow Slow Tune”, „Movin Away”), a southernrockowa żarliwość wypaliła się do cna. Oczywiście, jest tu kilka momentów, dzięki którym nie można mówić o ostatecznym upadku. Całkiem ciekawie na tle dorobku grupy wypada np. „Holdin To Black Metal”. Jednak symptomatycznym wydaje się fakt, że melodia tego kawałka nie narodziła się w głowach Amerykanów, lecz... tajwańskiego duetu Kwan Jai - Kwan Jit Sriprajan. Singlowe „Circuital” natomiast (mimo że lekko ciągnie ten krążek w górę) w starciu z przebojami typu „One Big Holiday” czy „Off The Record” przybiera postać wypalonego, kulawego dziadka. To nie jest kraj dla starych ludzi, więc pogrążeni w marazmie My Morning Jacket nie mają tutaj czego szukać. TEKST: Kamil Białogrzywy

Electric Nights

43


Myslovitz Nieważne jak wysoko jesteśmy… Pewnie jak większość „szczęśliwców” mających okazję obejrzeć premierę utworu „Ukryte” w jednej ze stacji telewizyjnych z rezerwą podchodziłem do pierwszego odsłuchu albumu. Zgadliście, po czterdziestu minutach poczułem rozczarowanie - płyta wleciała jednym uchem i wyleciała drugim. Zapewne do końca tego tekstu wylewałbym żale na poziom „Nieważne jak wysoko jesteśmy…” gdyby nie kilka kolejnych przesłuchań, wykonanych wcale nie z redakcyjnego obowiązku, chęci znalezienia na siłę przyzwoitych fragmentów, względnie szacunku dla wcześniejszych dokonań. W przypadku ósmego albumu Myslovitz wyświechtany frazes o konieczności „dania płycie kilku szans” jest jak najbardziej trafiony. „Nieważne…” zasługuje na określenie mianem najbardziej zwięzłej pozycji

w dyskografii grupy. Wbrew pozorom nie jest dziełem monotonnym, bardziej rockowe fragmenty takie jak (będący liryczną kontynuacją „Chłopców”) „Ofiary zapaści teatru telewizji” czy finał „Skazy” przeplatają się z sennymi - „Przypadkiem Hermana Rotha”, gdzie perkusja w daleki sposób nawiązuje do „Idioteque” i klawiszową „Srebrną nitką ciszy”. Album posiada też niewątpliwy highlight w postaci „21 gramów”, zwieńczony melodyjną solówką. Jedyne, czego nie znajdziemy na płycie, to regularnego singla. „Mieć czy być” z pewnością dawał nadzieję na lepszą sprzedaż poprzedniego krążka. Nie uznając jednak tego faktu za czynnik obniżający ocenę przyznaję, że „Nieważne jak wysoko jesteśmy…” to album, który w tym roku należy przesłuchać i to koniecznie więcej niż jeden raz. TEKST: Witek Wierzchowski

Napszyklat Kultur Shock Can to był dziwny zespół. Nie dość, że ich utwory przybierały eksperymentalne formy, to potrafili jeszcze zupełnie zerwać muzyczną narrację i zostawić słuchacza z chorymi onomatopejami wokalisty lub szczekaniem psa. „Can polskiego hip-hopu” - pomyślałem o Napszyklat podczas pierwszego kontaktu z „Kultur Shock”, ale zaraz przyszła refleksja, że pewnie przesadzam. Z rozbawieniem przeczytałem później, że trio z Poznania wśród swoich inspiracji faktycznie wymienia kapelę Holgera Czukaya. Hip-hopowe podziały rytmiczne (choć to bardziej hh eksperymentalny, z naciskiem na „eksperymentalny”), elektronika, miejscami folkowe (!) sample, krzyki, dziwne odgłosy i okazjonalne rapowe nawijki ze zdaniami złożonymi jakby z losowo wybranych słów - Zbrakulaku, Bitdetektyw i Maryna przewracają percepcję słuchacza na lewą stronę. Sama warstwa muzyczna sieje spustoszenie w mózgu, ale w sukurs idzie jej jeszcze MC zespołu, Zbrakulaku. Jeśli chodzi o teksty, podobny wielki znak zapytania

wyświetliło mi w czasach nastoletnich Pogodno, ale Napszyklat odbija jeszcze bardziej. „Źle/ Tak nie wygląda drzewo / Niebieski bierz i koloruj niebo / Ty weź / Lepiej już nie rysuj / Nie umiesz” („Małolat”) - tu jeszcze nadludzkim wysiłkiem Zbrakulaku składa zdania, które przypominają ludzką mowę. W innych przypadkach jest już dziwaczniej. W dodatku raper ma skrzekliwy, nosowy głos i ekspresyjny flow. Muzycy powołują się też na inspirację Animal Collective i „2+3” z gościnnym udziałem... avant folkowców z czeskiego DVA jako żywo przywołuje ducha takiego „Sung Tongs”. Na zrealizowanym po części w Berlinie „Kultur Shock” jest też rapujący po japońsku Sibitt, Słowak Bene, parająca się białym śpiewem Barbara Wilińska i legenda hip-hopowego podziemia Dälek (świetny track tytułowy). Powiedziałbym, że zabrakło kogoś, kto odcedziłby część odlotów Napszyklat i zostawił samą esencję szaleństwa, ale... chyba dokładnie tak ten krążek miał wyglądać. W końcu „Pies się zerwał ze smyczy / I gryzie”. TEKST: Łukasz Kuśmierz

The Rosebuds Loud Planes Fly Low Brak głośnych zachwytów nad nowym albumem The Rosebuds może brać się z tego, że lata mijają, a czasy debiutu pięknym dwudziestoletnim przypominają już tylko pamiątkowe fotografie. Przez to entuzjazm wśród słuchaczy jest uważnie dawkowany, natomiast studyjne próby zespołu obarczone są większym ryzykiem niepowodzenia, z którym de facto amerykański duet jeszcze się nie zetknął. Wszystkie poprzednie płyty tej damsko-męskiej grupy sprowadziły The Rosebuds do miana stojących w drugim szeregu pupilków prasy, co jak na niezbyt skomplikowany charakter muzyki jest rzeczą dość niespotykaną. Ivan Howard jako amerykańska wersja Morrisseya spisywał się dotychczas nienagannie, balsamując uszy publiki pokaźną porcją eterycznych

melodii. Z jednej strony nasyconych odrobiną niezdefiniowanego mroku, z drugiej – szalenie romantycznych. Początek płyty za sprawą fenomenalnego pakietu „Go Ahead”, „Limitless Arms” i „Second Bird Of Paradise” to w zasadzie dumne hołdowanie tradycji, będące dowodem na słuszność równania „The Rosebuds = melancholia”. W środkowej części „Loud Planes Fly Low” przebojowość co prawda przygasa (nie licząc singlowego „Woods”), jednak trudno odmówić temu krążkowi kunsztu w budowaniu nastroju i umiejętności czynienia z prostych softrockowych chwytów naprawdę wciągających opowieści (hipnotyzujące „A Story”). The Rosebuds może nie starzeją się jak wino, ale ich muzyka z tym szlachetnym trunkiem wspaniale się komponuje. Jest słodka lub cierpka w zależności od sytuacji, szkoda jednak, że zawsze tak szybko się kończy. TEKST: Kamil Białogrzywy

The Sea and Cake The Moonlight Butterfly Świat bez muzyki The Sea and Cake byłby na pewno mniej fajnym miejscem. Co kilka lat dostajemy nowy zestaw nienarzucających się, ciepłych, mądrych piosenek okraszonych kojącym głosem Sama Prekopa i jak by nam pewne rzeczy w życiu nie ciążyły, przy dźwiękach kwartetu z Chicago problemy schodzą na dalszy plan. Nie inaczej jest w przypadku dziewiątej płyty w dorobku zespołu funkcjonującego już trzecią dekadę. Na „The Moonlight Butterfly” McEntire, Prekop, Prewitt i Claridge wydają się powracać do inspiracji elektroniką, znanych choćby ze wspaniałego „Oui”, mocniej zaznaczać tę część swojej twórczości niż miało to miejsce na dwóch poprzednich krążkach - „Car Alarm” i „Everybody”. Mam na myśli oczywiście utwór tytułowy, ale też i oparte na

44 Electric Nights

syntetycznym podglebiu, trwające przeszło dziesięć minut „Inn Keeping”. Dominuje pogodny klimat, raz tylko zespół zwraca się w stronę melancholijnego nastroju („Lyric”), jeśli zaś chodzi o kompozycje jako takie, to nie ma większych zaskoczeń. Co nie zmienia faktu, że The Sea and Cake w dalszym ciągu grają post-rock najwyższego sortu, choć oczywiście nie w rozumieniu monumentalnych, przeładowanych gitarami kompozycji, tylko Easy Listeningu. Trochę martwi to, ale tylko trochę, że właściwie mógłbym odkurzyć moją recenzję „Car Alarm” sprzed niemal trzech lat, zamienić tytuły płyt i prawie wszystko by się zgadzało. Nie ma ani odkrywania Ameryki, ani rywalizacji ze swoimi największymi osiągnięciami („Nassau” ciągle na pierwszym miejscu), jest za to trzymanie niezłego poziomu. TEKST: Łukasz Kuśmierz


Sloan Double Cross Kanadyjskie Sloan to już niewątpliwie ekipa weteranów, obecna na scenie od dwudziestu lat, niezmiennie aktywna i wydająca kolejne albumy. Choć ich płyty zazwyczaj spotykały się z ciepłym odbiorem, a w rodzimym kraju niezliczone single wędrowały na listy przebojów, to przez cały ten czas grupa Chrisa Murphy’ego i tak pozostawała zespołem jakby drugoplanowym. Słusznie czy nie - można się spierać, ale w tym momencie istotne jest tylko to, że wracają z nowym krążkiem, znów jest jak najbardziej w porządku, a sami panowie na dobrą sprawę jakoś nie zamierzają się zestarzeć. „Double Cross” to trochę taka zabawa w „zgadnij kogo gramy teraz”. Nieoryginalność Sloan jest tu tak samo perfidna, co nieszkodliwa. „Follow The Leader” mogłoby

się bez większego trudu znaleźć w repertuarze Ted Leo And The Pharmacists, „It’s Plain To See” imituje energetyczną, rock’n’rollową twarz Beatlesów, „Beverly Terrace” za sprawą klawiszy ewidentnie przypomni o Fleetwood Mac. Czterech kompozytorów z Halifax sięga po garażowego rocka, pop z lat siedemdziesiątych, glam, szczyptę punku czy też oczywisty dla siebie power pop. Rezultatem jest prosty, przystępny, czytelny nie tylko dla znawców, rozrywkowy album, na którym główną rolę odgrywają gitary. Szczególnie warto zwrócić uwagę na klasycznie ładne ballady: „Laying So Low”, „Green Gardens, Cold Montreal” czy „The Answer Was You”. Mogę się mylić, ale Sloan prawdopodobnie już dawno nie mieli płyty z taką ilością najzwyczajniej w świecie fajnych piosenek. TEKST: Łukasz Zwoliński

Trupa Trupa Trupa Trupa „You can’t judge a book by the cover” śpiewali ostatnio w duecie Gienek Loska i Maciek Maleńczuk, zapewniając temu pierwszemu zwycięstwo w programie „X-Factor”. Dobrze, że biorąc na warsztat wydany własnym sumptem debiutancki longplay Trupy Trupa w porę przypomniałem sobie to słynne motto. W pierwszej chwili pomyślałem, że g(t)rupa, dla której zbyt trudnym zadaniem okazało się wymyślenie dla siebie przekonującej nazwy z małym prawdopodobieństwem była w stanie nagrać interesujący materiał. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jest to bodaj jedyny słaby punkt tego projektu! Począwszy od co najmniej przyzwoitego warsztatu wykonawczego, poprzez ciekawe pomysły kompozycyjne i aranżacyjne, na nienagannej angielszczyźnie (co niestety nadal nie jest w Polsce regułą) skończywszy - wszystkie elementy składają się na zaskakująco solidny materiał. W muzyce Trupy Trupa wyraźnie słychać odniesienia do innych przedsta-

wicieli trójmiejskiej sceny alternatywnej, nie tylko zresztą tej współczesnej. Grzegorz Kwiatkowski i spółka podają nam ten wywar przyprawiony silną nutą psychodelii, której podstawowym składnikiem są charakterystyczne, analogowe organy wykorzystane w niemal każdej piosence na płycie, przywołujące automatycznie skojarzenia z latami sześćdziesiątymi i grupami takimi jak choćby The Doors. Tego rodzaju muzyka przeżywa w ostatnich latach prawdziwy renesans, czego dowodem może być rosnąca popularność np. The Black Angels. Bardzo dobrze, że mamy na rodzimej scenie wykonawców, którzy starają się trzymać rękę na pulsie i którym wychodzi to z naprawdę niezłym rezultatem. TEKST: Przemysław Nowak R

e

k

l

a

m

a

Zomby Dedication Tajemniczy Zomby pokazał się w 2008 roku - „Where Were You In ‚92?” było quasi-satyrą kwaśnych rave’ów korzystającą z każdego muzycznego schematu tamtych czasów, sklejoną w (z premedytacją nierówny) mix. Oraz jak by nie patrzeć świetnym albumem. „Dedication” to jego drugie podejście do długograja, wydane przez legendarne 4AD, które skutecznie pracuje na przywróceniem dawnego wizerunku pewniaków i pionierów ciekawych brzmień. Innymi słowy - Zomby to teraz pierwsza liga. Jak sobie w niej radzi? Trochę jak Widzew Łódź po powrocie do Ekstraklasy. Czasami jest źle, czasami jest dobrze, a uchodzący za klasyk polskiej ligi mecz z Legią Warszawa okazuje się nudą. Dla Zomby’ego taką Legią był Panda Bear, którego bezbarwny występ w „Things Fall Apart” zaliczam do słabszych momentów całego albumu. Nie przypada też do gustu eklektyzm, przez który krążek brzmi trochę jak składanka. Kiedyś artyści zamiast skakać z kwiatka na kwiatek niczym pszczoła na kofeinie po prostu starali się grać tak, by nie dało się ich zaklasyfikować. Już pierwsze trzy kawałki przechodzą od witch house’u, przez dubstep, po minimal house. I tak przez cały album. Jest tanecznie, klimatycznie i technicznie sprawnie, ale też zdarzają się momenty po prostu nudne. Oczekiwać można było od Zomby’ego cudów (w końcu debiutował mocno), a o trzymaliśmy po prostu roztrzepany kolaż kompozycji, który niczego nie udowadnia i rozmywa się coraz bardziej z każdym przesłuchaniem. Wprawdzie spadku z ligi bym dla Zomby’ego nie przewidywał, ale miejsce poza pucharami nie jest w przypadku faworyta rozgrywek jakimś wielkim wyczynem. TEKST: Emil Macherzyński

Electric Nights

45


on tour Błonia, Kraków, 3-4.06.2011

Selector Festival Ponad 10 tys. ludzi tonących w słońcu i morzu kolorów, światła wielkiej sceny, luz i swoboda - witamy letni, koncertowy sezon 2011! Dwanaście miesięcy to sporo czasu, ale tegoroczne występy na krakowskim festiwalu były niewątpliwie zacną rekompensatą za długie czekanie. Tak przynajmniej można sądzić po płynących zewsząd pochwałach fanów selectorowej muzyki.

,

Dzien I

S

elector rozpoczął się od zaskakująco dobrego, electropopowegu setu rodzimego KAMP!. Trio przez ponad godzinę rozgrzewało festiwalowiczów i spowodowało, że nawet ci najbardziej uparci od czasu do czasu tupnęli nóżką. Miło się ogląda polskie zespoły na dużych scenach z liczną publicznością pod nimi. Było energicznie, świeżo i na światowym poziomie. Usłyszeliśmy zarówno dobrze już znane „Breaking A Ghost’s Heart” czy genialne „Cosmological”, jak i najnowsze kompozycje (w tym ostatni singiel „Cairo”) oraz imponujące improwizacje. Świetny kontakt z publicznością zaowocował pierwszymi tego wieczoru bisami. Teraz pozostaje nam cierpliwie czekać na płytę, choć wrażeń

46 Electric Nights

z występów na żywo żaden album rzecz jasna nie zastąpi. Jako pierwsza gwiazda zza granicy na głównej scenie pojawili się Brytyjczycy z Does It Offend You, Yeah?. Wygłodniali słuchacze rzucili się w wir szalonej zabawy niemal od razu. Buntowniczość, ostra perkusja, mocno rzężące gitary - to wszystko sprawiło, że namiot podskakiwał razem z tłumem, a koncert DIOYY? wymieniano jako jeden z najlepszych. Byli i tacy, którzy muzykę zespołu określali mianem hałasu. Hałas czy nie - marudy zostały skutecznie zagłuszone. Występ na medal. Czarne włosy, blada cera, mocny makijaż i dziury w rajstopach - tylu kopii Alice Glass z Crystal Castles w jednym miejscu jeszcze nie było.

Tłum, ścisk i ogólne napięcie. Demoniczna wokalistka i jej tajemniczy przyjaciel Ethan wyłonili się z ciemności wywołując szalone reakcje obecnych. I już po chwili rozpętało się piekło. Przestery, gra świateł, tańce nawiedzonej Alice, zahipnotyzowana publika - piękne show. Kultowe „Crimewave” i „Alice Practice” obok świeżego „Not In Love”. Playlistę można było tylko chwalić. Pojawił się jednak problem - złe nagłośnienie. Głos Alice ginął na odcinku scena-odbiorcy. Za cicho, za delikatnie. Mimo to tłum tkwił w transie. Tego wieczoru każdy był zbuntowany, mroczny, zły... Występ Ladytron z powodzeniem mógł się odbyć pod hasłem „noc żywych trupów”, bo ci, którzy byli już nieźle zmęczeni po koncercie Crystal Castles (czyli zdecydowana większość), przy tych dźwiękach

mogli skonać. Melodie i słowa przepełnione głębokim smutkiem, muzyka zupełnie pozbawiona życia. Klimat był na tyle dziwny, że nie pozostało nic innego, jak wpatrywać się w wokalistkę bez próby zrozumienia, co się wokół dzieje. Koncert zupełnie niezobowiązujący. Podczas setu Klaxons godzina była już późna, ale frekwencja wysoka. Jak można było się domyślić, Klaxonsi przyciągnęli wszystkich festiwalowiczów, którzy nagle zapomnieli o bolących nogach i szumach w głowie. Wielkie hity poderwały do zabawy całe morze ludzi. Zespół dał bardzo solidny, profesjonalny koncert, a niezmordowana publika wyprosiła jeszcze na bis trzy kawałki. Godne zakończenie pierwszego dnia.


Dzien II

,

R

Drugiego dnia festiwalu przywitała nas legenda muzyki elektronicznej z The Orb. Sympatyczni, starsi panowie udowodnili, że w każdym wieku można tworzyć współcześnie brzmiącą muzykę. Początkowa nieśmiałość słuchaczy po kilkunastu minutach zmieniła się w odważną zabawę. Usłyszeliśmy elektronikę we wszelkich odmianach i w najlepszym wydaniu. Kompozycjom towarzyszyły wizualizacje, w których często przewijały się motywy dotyczące ochrony środowiska. The Orb dali profesjonalny koncert z przesłaniem - brawo! Dziki entuzjazm zaprezentował tłum zebrany pod sceną, na której miała wystąpić Katy B. Londyńska wokalistka odpłaciła się tym samym - rozbawiła i rozruszała nawet najbardziej skostniałych. Mało kto zaprezentował tak rewelacyjny kontakt z publicznością - młodzieńcza energia Katy zachwyciła festiwalowiczów. Razem z licznym zespołem artystka dała swój pierwszy występ poza Wielką Brytanią i spokojnie może go zapisać po stronie sukcesów.

e

k

l

a

m

a

Świetnie zaprezentowali się Hercules and Love Affair. Ekipa z Nowego Jorku urządziła na scenie najdzikszą imprezę, jaką można sobie wyobrazić. Trzeba przyznać, że był to jeden z najlepszych występów, jeśli nie najlepszy. Same przeboje, doskonała jakość, wielkie głosy za mikrofonami - koncert, który przeszedł najśmielsze oczekiwania, kompletny. Na duet La Roux czekał chyba każdy. Rudowłosa Elly Jackson i producent Ben Langmaid pojawili się o północy i z miejsca zaczęli… rozczarowywać. Niestety to nie było to, co znamy ze świetnych nagrań studyjnych i kolorowych teledysków. Głos Elly nie podołał wyzwaniu, energii też jakoś zabrakło. Gwiazdka sprawiała wrażenie zblazowanej i znudzonej. Często podczas śpiewania posiłkowała się publicznością. Nie pomogły nawet przeboje „Bulletproof” czy „I’m Not Your Toy”. Szkoda.

tekst: Martyna Zagórska Zdjęcia: Artur Rawicz

Electric Nights

47


on tour Lotnisko Bemowo, Warszawa, 10.06.2011

Sonisphere Festival Trudno porównywać tegoroczną edycję Sonisphere Festival z tą z 2010 roku. W końcu wydarzenie na miarę pierwszego w historii koncertu wielkiej czwórki thrash metalu zdarza się tylko raz. Mimo wszystko możliwość spotkania się z Iron Maiden i Motorhead sprawiła, że na warszawskim Bemowie pojawiły się tłumy, choć oczywiście nie tak duże, jak rok temu.

N

a kilka dni przed rozpoczęciem festiwalu media debatowały na temat niewielkiej ilości sprzedanych biletów. 20-25 tysięcy - takie liczby można było znaleźć w sieci. Ostatecznie 10 czerwca na Bemowie stawiło się ok. 40 tys. fanów. Gdyby pogoda była lepsza, na pewno byłoby ich jeszcze więcej. Tak przyszli tylko ci, którzy naprawdę mieli ochotę. W zeszłym roku w tłumie bez problemu można było znaleźć totalnie przypadkowe osoby. Tym razem od początku miało się wrażenie, że wszyscy wiedzą po co się tu zjawili. I choć otwierający imprezę Killing Joke grało zaledwie dla garstki widzów, z każdą kolejną godziną teren lotniska wypełniał się coraz szybciej i szybciej.

48 Electric Nights

Podawane przez organizującą festiwal agencję Live Nation informacje w stylu „kolejną gwiazdą będzie legendarny Killing Joke” wywoływały uśmiechy politowania. Bo co to za gwiazda, jeśli jej koncerty w Polsce odwołuje się z powodu braku zainteresowania? Tak właśnie było przy okazji planowanego na 9 października 2010 występu w stołecznym Palladium. Istniejąca już ponad 30 lat grupa rozpoczęła od znanego nie tylko zagorzałym fanom „Requiem”, po którym były jeszcze m.in. „Love Like Blood” czy reprezentujące nową (dobrą) płytę „Absolute Dissent” utwory „This World Hell” i „The Great Cull”. Potężne brzmienie uradowało entuzjastów twórczości Killing Joke, pozostali skupili się głównie na komentowaniu „epileptycznej”

choreografii wokalisty Jaza Colemana czy... braku jakiejkolwiek choreografii ubranego w marynarską czapeczkę gitarzysty Geordie Walkera. Wróćmy na chwilę do ubiegłorocznego Sonisphere Festival. Z jednej strony zwrot „byłem na koncercie Big 4” dobrze wygląda w CV każdego metalowca. Z drugiej, skoro już idzie się na koncert Big Four, warto o tych zespołach wiedzieć cokolwiek. Kiedy w czerwcu 2010 na warszawskiej scenie produkował się Anthrax, większość publiczności miała występ totalnie gdzieś. Tym bardziej śmieszyły rozmowy telefoniczne w stylu „Stary, masakra, jestem na Wielkiej Czwórce. Nie wiem co teraz gra, nie widzę stąd, ale to

chyba Behemoth”. Naprawdę nie brakowało takich kwiatków. Jasne, festiwal rządzi się swoimi prawami, ludzie często przyjeżdżają na koncert zaledwie jednego zespołu, ale to było mimo wszystko smutne. Dla przytłaczającej większości zgromadzonych na Lotnisku Bemowo w tym roku to Devin Townsend był taką, całkowicie anonimową postacią. Trochę przykre - Kanadyjczyk ma na swoim koncie kilka fenomenalnych albumów nagranych choćby ze Stevem Vaiem czy własnymi zespołami, Strapping Young Lad i nieistniejącym już The Devin Townsend Band. U nas pojawił się w swoim najnowszym wcieleniu - The Devin Townsend Project. Szkoda, bo nowe utwory Devina są zaledwie tłem dla rzeczy nagranych choćby na „Accelerated Evolution”. Koncert rozpoczął się od problemów technicznych. Przez dobry kwadrans nie działały mikrofony, więc zespół stał na scenie i próbował robić dobre miny. Sam Devin specjalnie się tym nie zmartwił. Przeciwnie, wykorzystał dodatkowy czas na bliższe zapoznanie się z publicznością. Biegał po scenie, krzyczał (bez


nagłośnienia), machał do widzów i generalnie świetnie się bawił. Niestety kiedy zaczął grać, nie było już tak fajnie. Studyjna twórczość Townsenda bywa trudna do okiełznania, na żywo wcale nie było pod tym względem lepiej. Wszechogarniający chaos sprawiał, że wszystkie dźwięki zlewały się w ciężkostrawny monolit. Bez względu na to czy Devin próbował przekonać publiczność do nowych rzeczy (choćby w „Juular”), czy też wracał do jednego z poprzednich wcieleń („By Your Command” z płyty „Ziltoid The Omniscient”), brzmiał po prostu potwornie. Potężnie, fakt, ale co z tego? Jednak tak chyba musi być, to po prostu taka specyfika. Nagromadzenie rozmaitych dźwięków niekoniecznie sprawdza się w koncertowym wcieleniu. Mam wrażenie, że zamiast się promować, Devin swoimi występami może raczej odstraszać potencjalnych słuchaczy. Szkoda. Zupełnie inaczej było podczas setu kolejnej kapeli - duńskiego Volbeat. Logo przedstawiające czaszkę Elvisa z bujnym uczesaniem mówi właściwie wszystko o muzyce kwartetu. Mocne gitary, rock’n’rollowa melodyka i wokal z obowiązkową imitacją głosu Króla. Wszystko do bólu proste, żeby nie rzec „prostackie”. Przez 10 minut koncertu Volbeat da się naprawdę dobrze bawić, potem zaczyna wkradać się znużenie. Bo ilu identycznych kawałków można wysłuchać? Trudno wyróżnić którykolwiek utwór, poszczególne piosenki niewiele się różnią. Zespół zagrał m.in. „Guitar Gangsters & Cadillac Blood”, „Radio Girl”, „Hallelujah Goat” i cover Dusty Springfield „I Only Want To Be With You”. Czas na największe pozytywne zaskoczenie Sonisphere Festival Poland 2011. Mastodon amerykańscy kandydaci do miana najbrzydszego zespołu świata mieli pojawić się na tej imprezie już rok temu. Z powodu problemów zdrowotnych gitarzysty Billa Kellihera grupa musiała wówczas odwołać całą europejską trasę. Może to lepiej, bo według rozpiski Mastodon mieli grać po Anthrax, a tak dostaliśmy wszystkich reprezentantów Wielkiej Czwórki grających bezpośrednio po sobie. Muzyka Mastodon jest na tyle karkołomna, że słuchanie jej na żywo wiąże się z pewnymi obawami. Wydany niedawno koncertowy album „Live At The Aragon” dodatkowo te obawy potwierdza. Pewnym zdziwieniem było więc nie tyle to, iż Mastodon zabrzmiał majestatycznie i potężnie (nazwa zobowiązuje), ale że sound był nadzwyczaj

selektywny i wyrazisty. brawo. Potem już tak dobrze nie było, ale o tym później. Muzycy zaczęli od przebojowego „Iron Tusk”, później były jeszcze m.in. kapitalny „Crack The Skye”, urozmaicone „Megalodon” czy zagrane na koniec „Blood And Thunder”. Szkoda, że publiczność niezbyt entuzjastycznie odniosła się do tego koncertu. Mastodon zbiera masę pozytywnych recenzji na świecie i odciska wyraźne piętno na współczesnym ciężkim graniu. Tymczasem u nas nie dostali nawet połowy entuzjazmu, który odczuwało się podczas jednostajnego występu Volbeat. Po niespodziance in plus czas na największe rozczarowanie. Nie wiadomo co się stało, nie wiadomo jak to możliwe, ale legendarny Motörhead wypadł po prostu słabo. Przede wszystkim było cicho. Nie wierzę, że to przez management Iron Maiden, który zażyczył sobie, aby pozostałe kapele traktować jak supporty - Mastodon i Volbeat brzmiały nieporównywalnie głośniej. Stojąc obok namiotu dźwiękowców można było rozmawiać nie podnosząc głosu. Straszna bieda. Muzyka Motörhead była kompletnie pozbawiona pazura, wokal ledwo przebijał się przez instrumenty. Ktoś powinien ostro dostać po premii za nagłośnienie tego występu. Podobną krzywdę wyrządzono w zeszłym roku Megadeth. Jakieś 70% ich występu to był istny dramat. Lemmy i spółka mieli oczywiście gorące przyjęcie - wiadomo, są legendą. Lecz po początkowej euforii w czasie „Iron Fist”, entuzjazm widzów przygasł. Ożywienie przyszło dopiero na trzy ostatnie numery – „Killed By Death”, „Ace Of Spades” i „Overkill”, ale bynajmniej nie wynikało to z lepszej jakości dźwięku czy wyższego poziomu wykonawstwa. Fani po prostu docenili największe hity kapeli. Punktualnie o 21 z głośników popłynęły dźwięki szlagieru UFO „Doctor, Doctor”, który od lat rozgrzewa publiczność przed koncertami Iron Maiden. Piosenka przeszła w „Satellite 15” - odtworzone z playbacku intro nowej płyty Żelaznej Dziewicy „The Final Frontier”. Utwór tytułowy zabrzmiał tego wieczora (jak i podczas całej trasy) jako pierwszy. Znów problemy z dźwiękiem. Jak przystało na zespół z trzema gitarzystami, słychać było głównie bas i perkusję. Ale spokojnie, tydzień wcześniej podczas fenomenalnego koncertu Ironów w Berlinie dwa pierwsze kawałki również brzmiały beznadziejnie. Dźwiękowcy jakoś nie potrafią

ustawić zespołu na „The Final Frontier” i „El Dorado”. Dziwne to o tyle, że wykonania tej drugiej piosenki podczas ubiegłorocznych koncertów po prostu zwalały z nóg. W trakcie „2 Minutes To Midnight” było już lepiej, choć wciąż daleko do ideału. Na scenie chyba wszystko grało, bo Dickinson skakał jak zawsze, Murray prezentował coraz bardziej wyszukane układy choreograficzne,

graficznych na nowej płycie. Maskotka zespołu stoczyła zaciętą jak zawsze walkę z Janickiem podczas „The Evil That Men Do”. W trakcie „Iron Maiden” zza sceny wyrosło drugie wcielenie Edka, wyjątkowo odrażające i groźne. Widać, że zespół jest w świetnej formie. Gdyby jeszcze całość chciała lepiej zabrzmieć na polskim koncercie, byłoby genialnie. A tak było tylko wspaniale.

a Harris strzelał do widzów z basu i śpiewał pod nosem każdą linijkę tekstu. Gers tradycyjnie biegał tam i z powrotem, ale jego partie często trzeba było odtwarzać sobie z pamięci, bowiem to właśnie gitara Janicka najczęściej ginęła. Dlaczego? To jedna z największych zagadek XXI wieku.

Koncerty nad Wisłą mają kilka wad. Jeszcze parę lat temu zdarzały się imprezy, na których nie sprzedawano alkoholu. Fajne czasy, szkoda, że raczej nie wrócą. Przynajmniej nie byłoby tylu pijanych jednostek, które na bank nie zapamiętały nic z wystepów. Zniknęliby kolesie bijący się o „oblałeś mnie piwem, frajerze”, a tacy niestety się zdarzali. Ogromnie boli fakt, że wstęp do elitarnego „Golden Circle” (sektora pod samą sceną) wiązał się z wydatkiem aż 400 zł. Normalne bilety na płytę kosztowały 198 zł, więc policzcie sobie, jak wielka jest różnica. W efekcie w złotym kręgu były luzy, a na tyłach sektora dało się spokojnie zmieścić jeszcze ze dwa tysiące ludzi. Czy agencja Live Nation zorientuje się, że ceny są „lekko”? Oby. Brzmienie podczas obu polskich edycji Sonisphere to zupełnie inna, niezbyt chlubna historia. Trzymam kciuki za kolejne edycje, bo to mimo wszystko dobry festiwal, któremu należy kibicować. Kto będzie gwiazdą Sonisphere za rok? Może Black Sabbath? Ozzy obiecał, że przemyśli sprawę. Czas pokaże.

Nie wszystkim się to podoba, ale Maiden obecnie odważniej stawiają na repertuar z ostatnich albumów. Właściwie ma to sens - zespół trzy lata temu objeżdżał świat grając wyłącznie numery z lat 80. (plus „Fear Of The Dark”), więc teraz czas na nowsze utwory. W setliście pojawiły się więc „The Wicker Man”, „Dance Of Death” i „Blood Brothers”, a także aż pięć kawałków z ostatniej płyty. Oprócz wspomnianych wcześniej były też „The Talisman” (na żywo prezentuje się o niebo lepiej niż na krążku), „Coming Home”, a także genialny „When The Wild Wind Blows”, udowadniający, że Iron Maiden wciąż mają dużo do zaoferowania. Nie zabrakło sztandarowych punktów koncertu - „The Number Of The Beast” czy „Hallowed Be Thy Name”. Był obowiązkowy Eddie, tym razem jako kosmiczny żołnierz nawiązujący do motywów

tekst: Maciek Kancerek

Electric Nights

49


50 Electric Nights

Stadion Legii, Warszawa, 17-18.06.2011

Dzien I

Piotr Metz już drugi rok z rzędu dokonał nie lada sztuki. Mimo sprowadzania na Orange Warsaw Festival zagranicznych gwiazd udało mu się doprowadzić do tego, że największym wydarzeniem imprezy jest występ rodzimego artysty. W zeszłym roku wszyscy czekali na koncertowy powrót Edyty Bartosiewicz, w tym Metz skłonił do reaktywacji Sistars.

,

Orange Warsaw Festival

on tour

O

d kilku tygodni wiadomym było, że Sistars otworzą drugi dzień imprezy, stąd piątkowa obecność na scenie Pinnaweli wprawiła niektórych widzów w konsternację. Paulina Przybysz wystąpiła w roli wokalistki inaugurującego tegoroczny OWF Michała Króla znanego bardziej jako Fox. Popularny producent zdobył nagrodę jury w konkursie WOW! Music Awards i dzięki temu mógł pojawić się na stadionowej scenie. W trakcie piętnastominutowego setu Foxa publiczność usłyszała m.in. konkursową piosenkę „Communication Breakdown”, a także utwór z pierwszej solowej płyty Pinnaweli, „James Dean”. Sceniczne obycie Pauliny pomogło rozgrzać niespecjalnie liczną grupę osób. Niestety ludzie potwornie tłoczyli się przy wejściu, więc w trakcie pierwszego występu na

płycie stadionu i na trybunach nie było szans na tłumy. Fox doskonale wykorzystał swój czas i pozostaje jedynie mieć nadzieję, że sprzedaż jego płyty „Fox Box” po warszawskim koncercie skoczyła.

o większego sztywniaka. Może przerosła go ilość ludzi, może w klubach na kilkaset osób radzi sobie lepiej. Nie wiem, nie widziałem, na OWF po prostu nie dał rady.

Nie sądzę za to, aby wskaźniki sprzedaży jakoś specjalnie poruszyły się po występie kolejnego laureata WOW! (tym razem nagrody publiczności) Piotra Lisieckiego. Uczestnik „Mam talent!” sprawia wrażenie przestraszonego rozpoczynającą się karierą. Skoro tak się boi, może powinien dać sobie spokój? Peszy się nieziemsko, głos mu drży i ani w tym uroku, ani wartości artystycznych. Po smętnie wykonanej „Jolene” Dolly Parton Piotr zagrał jeszcze kilka smętniejszych piosenek ze swojej płyty „Rules Change Up”. Kiedy odkładał gitarę, próbował podrygiwać i klaskać, ale trudno

Całkowitym przeciwieństwem chłopaka z „Mam talent!” był reprezentant innego tv show – „X-Factor”. Michał Szpak budzi skrajne emocje i to się raczej nie zmieni. Pewnie lepiej byłoby dla niego gdyby zaczynał karierę w okresie świetności Bon Jovi i Poison, ale kto wie, może poradzi sobie we współczesnej rzeczywistości. Umiejętności ma, osobowość też. Jedno i drugie pokazał wykonując trzy utwory. „Californication”, „Sweet Child O’ Mine” i „Are You Gonna Go My Way” - repertuar Szpaka dość jednoznacznie sugeruje kierunek, w którym wokalista chce iść. I


dobrze, polski rock wciąż cierpi na brak dobrych mainstreamowych artystów, a dzięki odpowiedniej promocji Michał będzie grał właśnie w tej lidze. Muzyk łapie świetny kontakt z publicznością, nie puszy się tak jak w telewizji. Jest typowym scenicznym zwierzęciem. Po trójce rodzimych wykonawców na scenie zameldowali się rockowi idole nastolatek - My Chemical Romance. Przy absolutnym aplauzie i dziewczęcych piskach zaczęli od „Na Na Na”, dalej usłyszeliśmy „Thank You For The Venom”, „Planetary” i „Mama”. Dziewczęta szalały aż miło, zgotowały swoim idolom fantastyczne przyjęcie z latarkami, tekturowymi maskami i kolorowymi karteczkami. Szkoda tylko, że zespół brzmiał strasznie chaotycznie. Przez dłuższą chwilę klawisze zjadały wszystko poza wokalem, potem niby się poprawiło, ale do usatysfakcjonowania audiofilów było naprawdę daleko. Dla MCR była to pierwsza wizyta w Polsce i po reakcjach zespołu dało się zauważyć, że mają chęć na kolejne. Gerard Way sprawiał wrażenie autentycznie szczęśliwego z powodu entuzjazmu zgromadzonych pod sceną dziewcząt. Po blisko godzinie boju MCR musieli ustąpić miejsca kolejnej gwieździe - Skunk Anansie. Festiwalowe ograniczenia zmuszają zespół do bolesnych cięć w setliście, dzięki czemu nie było szans choćby na „Brazen (Weep)”

czy „Secretly”. Szkoda. Od pierwszych dźwięków „Yes It’s F... Political” przerażało nagłośnienie. Było potwornie cicho, w dodatku bębny Marka Richardsona brzmiały jakby zostały zrobione z kartonu. Płaski sound poprawiał się stopniowo, przez co „Charlie Big Potato” i „Because Of You” nie miały swojego ciężaru, ale od „God Loves Only You” było już przyzwoicie. Na poziomie „Weak”, podczas którego Skin tradycyjnie zeszła ze sceny i rzuciła się w tłum uradowanych fanów, wszystko się poprawiło, a przy „Tear The Place Up” brzmienie wręcz zwalało z nóg. Tyle że to był już przedostatni numer, więc specjalnie się nie nacieszyliśmy. Potwierdziło się, że Skin to istny wulkan energii. To zadziwiające, że jest w stanie nieustannie biegać i skakać, a głos jej prawie się nie łamie. Zjawisko. Choć w skali światowej Moby okupuje strefę spadkową i jest na granicy relegowania z pierwszej ligi, w Polsce wciąż ma status gwiazdy. Przyjęcie miał fantastyczne, za co odwdzięczył się kapitalnym występem. Prawie po każdej piosence odzywał się do publiki używając głównie zwrotów „dzikuja, dzikuja” bądź „dzikuja, dzikuja, dzikuja”. Czasem w przypływie wzruszenia zdobywał się na „dzikuja, dzikuja, dzikuja, dzikuja”. Przez półtorej godziny muzyk szalał po scenie z gitarą albo okupował bębny. Śpiewał na swoim poziomie, więc na tym polu na uznanie zasługuje bardziej towarzysząca mu czarnoskóra Joy Malcolm, której mocny głos

dodawał koncertowi jeszcze większej energii. I bez tego byłoby świetnie, bo Moby przywiózł do Polski autentyczny „the best of” z „Lift Me Up”, „We Are All Made Of Stars”, „Go”, „Natural Blues”

i oczywiście „Why Does My Heart Feel So Bad?”. Fantastyczny koncert, choć wykonany na bis wiksiarski „Thousand” trochę zmęczył. Moby zagrał ten kawałek chyba po to, by rozgonić publikę.

dlaczego nie właśnie teraz? Wyszli na scenę kilka minut po 20. Pięknie się ukłonili i zaczęli grać. Najpierw niepewnie, „AEIOU” to potworna spinka i trema, ale z każdym dźwiękiem było coraz lepiej. Przy „Listen To Your Heart” dziewczyny były już wyluzowane i dopiero wtedy koncert zaczął się na dobre. Sistars mają na swoim koncie zaledwie dwie płyty i jedną EP-kę, mimo to grupa zdążyła wylansować na tyle dużo hitów, że spokojnie starczyło ich na cały koncert. Były rzeczy bardzo stare jak „Freedom” i „Spadaj”, trochę mniej jak „My Music” czy utwory wspomniane na początku. Była też „Sutra” - chyba najcieplej przyjęta piosenka całego festiwalu. Wielkie brawa należą się Sistars za

zbudowanie atmosfery występu. Po niepewnym początku, z każdą kolejną minutą publiczność bawiła się coraz lepiej. Kulminacją show było natchnione wykonanie „Inspirations”, poprzedzone rozbrajającą uwagą Pauliny: „Nie mogę się teraz rozpłakać, bo zaraz śpiewam trudną piosenkę”. Sistars to wyjątkowe zjawisko na polskiej scenie. Dobrze, że znów są z nami.

,

Dzien II Zaczęło się nieciekawie. Poranna herbata, pyszne śniadanie i „Dzień Dobry TVN” włączone z nadzieją na relację z piątku. Tymczasem w telewizorze zatroskany Piotr Metz grobowym głosem mówi: „Dostaliśmy maila od Mike’a Skinnera. Jego ciężarna żona ma komplikacje i Mike chce być przy niej. The Streets nie pojawią się dziś na scenie”. Rzut oka na Facebooka - ludzie już wiedzą, bo pojawia się masa ofert sprzedaży biletów na drugi dzień. Fani Skinnera są załamani. Wejściówki niby nie były drogie, ale żal wydanych pieniędzy. Zwłaszcza, że do Warszawy trzeba przecież dojechać. Organizatorzy dopuszczali oczywiście zwroty „w miejscach nabycia”, ale do

tego trzeba było mieć dowód zakupu, a kto przechowuje przez dwa miesiące paragon za bilety? Przecież to nie buty, które można poddać reklamacji. Również pod samym stadionem znalazło się mnóstwo chętnych do sprzedania wejściówek, kupujących także nie brakowało. Choć organizatorzy przekonywali, że bilety się skończyły, na trybunach dało się zauważyć trochę wolnych miejsc. Płyta też nie była zatłoczona, więc nie do końca wiadomo o co chodziło. Nie rozmawiali ze sobą przez pięć lat. I może nie była to reaktywacja na miarę Pink Floyd, ale w polskich realiach trudno w tej chwili o większe wydarzenie. Na ten rok przypada 10-lecie Sistars, więc

Benjamin Paul Ballance-Drew znany bardziej jako Plan B, lansowany przez komercyjne stacje radiowe artysta zaprezentował swoje najbardziej znane utwory jak choćby „She Said”, ale wspomagał się także coverami („Kiss From A Rose” Seala i „Stand By Me” Bena E. Kinga). Trudno jednak

Electric Nights

51


oprzeć się wrażeniu, że pan Plan B jest jedynie ładnie opakowanym plastikowym produktem. Technicznie wszystko OK, ale za serce nie złapał. Stąd stosunkowo duża migracja na schodach. Miasteczko festiwalowe również tętniło życiem w czasie koncertu Benjamina. Na pewno po części wynikało to z faktu, że ludzie zbierali siły przed występem gwiazdy wieczoru - Jamiroquai. Jay Kay paradował w fioletowym pióropuszu i granatowej dresowej bluzie. Zrobił na scenie kilka ładnych kilometrów, potwornie wkurzał się na akustyków, ponieważ nie działały mu odsłuchy, jednak nawet na moment nie stracił entuzjazmu. To musi być szalenie sympatyczny facet. Jamiroquai zaczęli od „Rock Dust Light Star”, które przeszło w „Main Vein”. Fani nie mogli narzekać na brak klasyków - było „Cosmic Girl”, „Canned Heat” czy „Space Cowboy”. Wszystko brzmiało cudownie i pięknie, ale jakoś gładko. Mocniej zespół uderzył jedynie przy „Feels Just Like It Should” i naturalnie w „Deeper Underground”. Nie żeby Jamiroquai miało grać metal, ale brzmienie mogłoby być żywsze, bardziej koncertowe. Gdyby muzycy nie rozciągali niektórych utworów (jak np. „Love Foolosophy”, które rozwinęło się do 12 minut), można by się pomylić,

52 Electric Nights

że grają z playbacku. Publiczność bawiła się jednak świetnie i dziękowała grupie gigantycznymi owacjami. Tegoroczny Orange Warsaw zakończył singiel z ostatniej płyty Jay Kaya i spółki, „White Knuckle Ride”. Warszawa cieszy się, że ma wreszcie miejski festiwal z prawdziwego zdarzenia. Cieszą się także organizatorzy, którzy nie ukrywają, że stadion Legii od początku miał być areną imprezy. Teraz, kiedy udało się to ostatecznie załatwić, pora na poprawienie innych elementów. Organizacja wciąż pozostawia wiele do życzenia. W miejscu nakładania opasek zbierał się niemiłosierny tłum, ochrona miała problemy z udrożnieniem przejść między sektorami. Ulokowanie i rozmiary strefy szumnie nazywanej „gastronomiczną” pozostawiają sporo do życzenia. Były problemy z dźwiękiem. Zabolał też brak The Streets, ale na pewne rzeczy organizatorzy po prostu nie mają wpływu. Gdyby nie wspomniane wyżej minusy - byłoby wyśmienicie, tak jest tylko bardzo dobrze. Najważniejsze jednak, że muzyka, czyli to, po co ludzie zjeżdżają się z całej Polski (i nie tylko), stoi na bardzo wysokim poziomie. Do zobaczenia za rok. tekst: Maciek Kancerek zdjęcia: Rafał Nowakowski

R

e

k

l

a

m

a


on tour

Get Ready For! Open’er:

Arcade Fire Basia Bulat

Minus subiektywny: kupiłem bilety w marcu - poinformowano mnie, że płyta jest wyprzedana w całości, więc chcąc nie chcąc zdecydowałem się na krzesełka. Mam nauczkę, należy sprawdzać wszystkich dystrybutorów wejściówek. Minusy obiektywne: frekwencja, fakt, że przerwa pomiędzy suportem a gwiazdą wieczoru trwała ponad pół godziny oraz dźwiękowo-realizacyjny zgrzyt w otwierającym show „Month Of May”. Plusy: cała reszta. Ale od początku…

R

zadko zdarza się, żeby supportujący artysta był tak dobrze dobrany. Nie chodzi mi o to, że Basia Bulat jest z Kanady, ani o to, że ma polskie korzenie. Publikę oczywiście udało się kupić kilkoma zdaniami w języku tubylców i gościnnym występem rodzimego muzyka, ale najważniejszą rzeczą był repertuar. Twórczość Basi stanowiła doskonały wstęp do koncertu Arcade Fire. Zaczynając od numeru a capella, poprzez jeden z najlepszych w dorobku „Gold Rush”, zaskakując widownię coverem piosenki Ludmiły Jakubczak „W zielonym zoo”, a kończąc na ciekawym wykorzystaniu harfy, KanadyjkaJedynka udowodniła, że jej albumy niesłusznie pozostają niedoceniane (serio - sprawdźcie ten ubiegłoroczny).

Przez następne pół godziny publiczność podziwiała krzątanie się po scenie speców od techniki, aż wreszcie na górnym telebimie pojawił się broadwayowski napis „Arcade Fire Comming Soon”. Ten element dekoracji jak i ekran wyświetlany za plecami muzyków stanowił integralną część show (podczas „The Suburbs” wyświetlano cały klip do utworu). Jak już wspominałem - zaczęli od „Month Of May”, wersja live miała wyjść bardziej rockowo, wyszła słabo słyszalna… pomimo długich przygotowań obsługi dźwiękowej. Całe szczęście przy okazji „Sprawl II (Mountains Beyond Mountains)” Torwar dostał już Arcade Fire w pełnej krasie. Podział ról, z brawurowym występem przewodzącej wokalnie Régine - rewelacja. Prawdziwie zespołowo zrobiło się przy okazji „No Cars Go”. „Haiti” wyciszyło

nieco gremium, ale za chwilę montrealczycy przypomnieli, że grają koncert rockowy. „Empty Room” i „Rococo” zabrzmiały donośnie i majestatycznie. Wyważone proporcje pomiędzy piosenkami z albumów zaprezentowanymi w setliście sprawiły, że grupa zabrała publiczność z powrotem w czasy głośnego debiutu: „Neighborhood #2 (Laïka)” i „Neighborhood #1 (Tunnels)”. Reakcja widowni na fragmenty „Funeral” jest chyba najlepszym dowodem na to, która płyta Arcade Fire pozostaje najbardziej uznaną w ich dorobku. Większy entuzjazm wzbudził też moim zdaniem najlepszy fragment ich ostatniego dzieła - „We Used To Wait”. Na koniec regularnego zestawu Kanadyjczycy zaprezentowali genialne przejście pomiędzy „Neighborhood #3

Torwar, Warszawa, 24.06.2011

(Power Out)” a sztandarowym hitem w postaci „Rebellion (Lies)”. Dla osób chociażby tylko elementarnie obeznanych z twórczością zespołu jasne było, że bis musi nastąpić. „Ready To Start”, operowy „Intervention”, ale przede wszystkim „Wake Up” to utwory, których po prostu nie mogło zabraknąć. Po perkusyjnym szaleństwie na zakończenie i wcześniejszych podziękowaniach za wsparcie organizacji Partners In Health w hali zapaliły się światła. Szkoda, że na organizację takiego show wybrano niezbyt fortunną, urlopową datę. Zapełniony w połowie Torwar to po prostu „nie to” biorąc pod uwagę jakość spektaklu danego przez Arcade Fire.

tekst: Witek Wierzchowski Zdjęcia: Rafał Nowakowski

Electric Nights

53


on tour

Stodoła, Warszawa, 20.06.2011

Posiłkując się tylko i wyłącznie wyśmienitą setlistą warszawskiego koncertu TV On The Radio można pomyśleć, że raczej musiał się on udać. Prawda jest taka, że występ nowojorczyków w Polsce do najgorszych na pewno nie należał, ale też ciężko ukryć wrażenie niedosytu, jaki po sobie pozostawił.

TV On The Radio K

to przed popisami rockowo-funkowoeksperymentalnego zespołu zadał sobie trochę trudu, by poszperać w internecie celem znalezienia koncertowych próbek TVOTR wie, że dobre nagłośnienie jest zawsze kluczem do sukcesu. Reguła, która w teorii powinna być standardem, w przełożeniu na muzykę mieszkańców Brooklynu nabiera jednak znaczenia wyjątkowego. Fakturalnie gęsta twórczość Amerykanów (szczególnie na ostatnich płytach) pełna jest brzmieniowych smaczków i z zegarmistrzowską precyzją poupychanych niuansów. Smyczki, klawisze, klarnety, dęciaki i gitary - jednym słowem brzmienie TV On The Radio do biednych nie należy. Jego interpretacja w warunkach koncertowych wydawała się więc zadaniem trudnym, lecz na pewno nie

54 Electric Nights

tym z gatunku niemożliwych do wykonania. Szkoda, że misja odtworzenia wycyzelowanego studyjnego soundu grupy przerosła w Stodole możliwości dźwiękowca. Głęboki wokal Tunde Adebimpe, choć mocny i niezwykle tubalny, ginął gdzieś pod naporem kontrolowanego hałasu, jaki generowali Kyp Malone i Dave Sitek. Ten ostatni udowodnił zresztą jak świetnym jest gitarzystą, przebierając palcami z niezwykłą szybkością tak jakby marzył o wysyłaniu aplikacji do Dream Theater. Niestety nie przysłużyło się to za bardzo klarowności piosenek z „Dear Science” czy nawet „Nine Types Of Light”, których melodie na wspomnianych albumach swobodnie wędrowały po kanałach, przeskakując od ucha do ucha. Zamiast tego

Amerykańska Rada Radiofonii i Telewizji (w wolnym tłumaczeniu) postawiła słuchaczy pod ścianą płaczu, której gitarowa masywność zasłoniła największe atuty grupy. Oczywiście zespołowi światowej klasy jakim niewątpliwie jest TV On The Radio, żaden operator konsolety nie jest w stanie „pomóc” w uzyskaniu całkowicie negatywnej cenzurki. Po dość niemrawych, następujących po sobie „Halfway Home”, „Caffeinated Consciousness” i „The Wrong Way” nadeszło lekkie przebudzenie. Zespół rozkręcał się z kawałka na kawałek, prezentując idealnie wyselekcjonowany przekrój własnej płytoteki. Zagranie tylko trzech piosenek z promowanej na trasie płyty jest chyba przypadkiem dość niecodziennym. W tej konkretnej sytuacji takie rozwiązanie okazało

się jednak nade wszystko uzasadnione i zrozumiałe w oczach publiczności (dość licznej, biorąc pod uwagę nie do końca udaną akcję awaryjnej dystrybucji biletów na Grouponie). Chociaż np. „Repetition” wciśnięte między dwa największe singlowe kolosy, czyli „Staring At The Sun” (od którego koncert zaczął się na dobre) i „Wolf Like Me” (przewidywane szaleństwo), wypadło wprost znakomicie. Tak samo jak złożony z trzech utworów bis, w którym poleciało m.in. długo wyczekiwane „DLZ”. Kto nie był, niech nie żałuje. Kto kupił wejściówkę zaraz po uruchomieniu sprzedaży, dobrze wie, że słono przepłacił. Kto zaś załapał się na grouponową wyprzedaż, złapał Pana Boga za nogi. No, przynajmniej za jedną. tekst: Kamil Białogrzywy Zdjęcia: Gosia Lewandowska


Best independent fests

Bieżący rok to prawdziwa eksplozja koncertów. Jest ich tak dużo, że niektóre należało odwołać. Pierwsze półrocze znalazło swoją kulminację w występie Prince’a na Open’erze. Co po nim? Proponujemy listę dziesięciu najatrakcyjniejszych koncertów, jakie zaserwują nam festiwale w pozostałych sześciu miesiącach. Niektóre nazwy wydają się niejasne? Bez strachu - płyty będące dobrym punktem zaczepienia zostały uwzględnione.

Kto? Lamb Gdzie? Tauron Nowa Muzyka, 25-28 sierpnia, Katowice

Kto? Buraka Som Sistema Gdzie? Boogie Brain, 21-27 lipca, Szczecin Portugalski zespół grający taneczną elektronikę zasłynął singlem „Sound Of Kuduro” nagranym z buntowniczą M.I.A. Są rzecznikami takich gatunków jak karaibskie zouk i angolskie kuduro połączonych z breakbeatem i wywodzącym się z Wielkiej Brytanii grimem. W 2008 r. wygrali nagrodę MTV dla najlepszego portugalskiego zespołu.

The best of Polish fests 2011

Od czego zacząć? „Black Diamond”, 2008 r.

Kto? Hooverphonic Gdzie? ARTPOP Festival, 30 lipca, Bydgoszcz

Obok Portishead i Massive Attack to właśnie Lamb wiodło prym w muzyce triphopowej w latach 90. Niestety, czas nie obszedł się z nimi tak dobrze, jak z pozostałymi zespołami i dzisiaj artyści mogą liczyć jedynie na status stricte kultowy. Co nie zmienia faktu, że usłyszeć na żywo ich największy, samplujący Trzecią Symfonię naszego kompozytora przebój „Górecki” to wciąż nie lada gratka.

Belgijski zespół zaczął karierę jako zespół triphopowy, ale szybko rozwinął się w kierunku innych stylów takich jak dream pop i pop-rock. Niezwykle popularny w latach 90., Massive Attack, Morcheeba, Apollo 440 czy Fiona Apple to artyści, z którymi grywał koncerty.

Od czego zacząć? „Lamb”, 1996 r.

Od czego zacząć? „Blue Powder Milk”, 1998 r.

Electric Nights

55


Kto? Modeselektor Gdzie? Tauron Nowa Muzyka, 25-28 sierpnia, Katowice

Kto? Primal Scream Gdzie? OFF Festival, 5-7 sierpnia, Katowice

Modeselektor to jedni z najwyżej ocenianych artystów w muzyce elektronicznej ostatnich lat. Osadzony w Berlinie duet gra mieszankę IDM, glitchu i hip-hopu. Muzycy związani są z wytwórnią BPitch Control, której założycielką jest gwiazda berlińskiej sceny elektronicznej Ellen Allien.

Zespół Bobby’ego Gillespie całą swoją karierę zmieniał style, od rocka w stylu The Rolling Stones po apokaliptyczny electrofunk (na wydanej w 2000 r. płycie „XTRMNTR”). Do nas muzycy przyjadą zagrać acidhouse’owy album „Screamadelica” z okazji dwudziestolecia jego wydania. OFF Festival na ponad godzinę zamieni się w wielką taneczną imprezę w rave’owym stylu Lata Miłości 1991.

Od czego zacząć? „Moderat”, 2009 r.

Od czego zacząć? „Screamadelica”, 1991 r.

Kto? Public Image Ltd Gdzie? OFF Festival, 5-7 sierpnia, Katowice

Kto? Red Snapper Gdzie? Free Form Festival, 14-15 października, Warszawa

Założony po rozpadzie Sex Pistols przez Johna Lydona (wcześniej pod pseudonimem Rotten) zespół od początku starał się uwolnić od punkowej przeszłości lidera flirtując z dubem, krautrockiem i rytmami disco. Nawet kiedy po perturbacjach personalnych w latach 80. PiL zaczęli nagrywać muzykę bardziej przystępna i komercyjną, nie zatracili swojego pazura - ich największy przebój nazywał się „This Is Not A Love Song”. W Polsce grupa wystąpi w zreformowanym składzie, pozbawionym (poza liderem) najsłynniejszych nazwisk, ale to od zawsze był teatr jednego aktora.

Brytyjczycy byli w latach 90. popowym oknem na świat serwującej na co dzień znacznie bardziej ekscentryczną muzykę wytwórni Warp. Daleko im wprawdzie do podbijania list przebojów, ale ich organiczne, oparte w sporej mierze na żywych instrumentach, flirtujące z jazzem i dubem brzmienie stanowiło ciekawą odmianę po skoncentrowanych na swoich Rolandach (później laptopach) muzykach pokroju Autechre czy Aphex Twin.

Od czego zacząć? „Metal Box”, 1979 r.

Od czego zacząć? „Prince Blimey”, 1996 r.

56 Electric Nights


Kto? Steve Reich Gdzie? Sacrum Profanum, 11-17 września, Kraków

Kto? Kanye West Gdzie? Coke Live Music Festival, 19-20 sierpnia, Kraków

Amerykanin zrewolucjonizował nową muzykę poważną swoimi eksperymentami z przenikaniem się i manipulacją dźwiękiem. Daleki od radykałów w stylu Johna Cage’a, inspirował zarówno artystów stricte popowych, jak i całe pokolenia artystów zajmujących się muzyką elektroniczną. Cały festiwal Sacrum Profanum będzie skoncentrowany wokół Reicha. Obok niego wystąpi chociażby gitarzysta Radiohead Jonny Greenwood, a w poświęconym mu koncercie urodzinowym „Reich 75” swoje umiejętności zaprezentują m.in. Aphex Twin i Adrian Utley z Portishead.

Znany ze swojego egocentryzmu raper i producent zawita do Polski z trasą promującą świetnie przyjęty album „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”. Koncerty Westa to doskonale przygotowane, wielkie hip-hopowe show z największymi przebojami z pięciu płyt. Nieczęsto pojawia się szansa zobaczenia w naszym kraju jakiegokolwiek artysty u szczytu jego kariery. Od czego zacząć? „College Dropout”, 2004 r.

Od czego zacząć? „Music For 18 Musicians”, 1973 r. R

e

k

l

a

m

a

Kto? Mark Ronson Gdzie? Roxy Festival, 15 lipca, Warszawa Brytyjski DJ i muzyk dał się poznać już na początku poprzedniej dekady, kiedy to nagrał taneczny album z gościnnym udziałem (w jednej piosence) jak najmniej kojarzącego się z klubowymi parkietami Riversem Cuomo. Niestety krążek przepadł, a Mark na swoją kolejną szansę czekał kilka lat. W końcu udało mu się za drugim razem, z „Versions”. Tym razem postanowił przerobić znane już utwory na nowe, bigbandowe wersje. Artyści i artystki, m.in. Lily Allen, Amy Winehouse czy zespół Phantom Planet, ożywiali na nowo obcy sobie repertuar. Świetny za konsoletą Ronson sprawił, że całość zabrzmiała wystarczająco świeżo, by nie dać po sobie poznać, że mamy do czynienia z (jak by nie patrzeć) sztuką odtwórczą. Poza tym, jak można przeczytać w licznych relacjach, jego koncerty to po prostu gigantyczne, kolorowe imprezy. Od czego zacząć? „Versions”, 2007 r.

TEKST: Emil Macherzyński

Electric Nights

57


Fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago

1961

John Coltrane Africa/Brass

Rok 1961 był dla Trane’a szczególny. Artysta wydał trzy uznawane dzisiaj za klasyczne płyty. Czemu wybrałem tą, a nie modalne „Olé Coltrane” i „My Favourite Things”? To ten album kieruje Coltrane’a w stronę grania bardziej free, które znajdzie swoją kulminację w sławetnym albumie „A Love Supreme” raptem cztery lata później. No i liczy się też to, że na „Africa/Brass” znalazła się jego wersja „Greensleeves” - angielskiej pieśni ludowej, w której zespół osiąga niespotykaną melodyjność i lekkość. Dwie własne kompozycje Coltrane’a na tym krótkim albumie też zastają go w szczytowej formie, szczególnie w pełnej orkiestrowanego zgiełku kompozycji tytułowej. Dla wiecznie nienasyconych - niewykorzystany materiał z tej sesji można znaleźć na dwupłytowym „The Complete Africa/Brass Sessions”.

1971

,

Flower Travellin Band Satori

Flower Travellin’ Band rozpoczęło swój żywot jako jeden z pierwszych japońskich coverbandów hard rockowej psychodelii lat 60. Szybko jednak z tego wyrośli, dorobili się własnego stylu i na swoim drugim albumie zostawili anglosaskie wzorce w tyle. Ciężar i precyzja tych genialnych riffów jest na tak zachwycającym poziomie, że gdyby członkowie Black Sabbath byli wystarczająco trzeźwi, by tę płytę usłyszeć, rozpadliby się zaraz po „Masters Of Reality”. Nagrane na specjalnej sitaro-gitarze utwory nie mają tytułów, wokalista zachwyca powściągliwością (wtrąca się tylko, gdy jest niezbędny), a reszta zespołu osiąga idealną harmonię. „Satori” oznacza w terminologii buddyjskiej „oświecenie”. Ciężko o lepszy tytuł dla takiego wydawnictwa.

1981

Public Image Ltd

Flowers of Romance Co robisz, gdy odchodzi od Ciebie basista? Wiele zespołów odpowie - „szukasz innego!”. Ewentualnie konwertujesz drugiego gitarzystę do nowej roli. Ale tak wcale być nie musi. Niedługo po wydaniu swojej klasycznej płyty „Metal Box”, łączącej nerw post-punku z improwizacyjną wolnością rodem z krautrocka i dubowymi liniami basu, z grupy Johna Lydona odszedł jego filar - basista Jah Wobble. Zespół postanowił jednak z typowym dla siebie chłodnym cynizmem nie przejąć się tym i nagrać transowy album oparty w całości na rytmie. I był to świetny wybór. „Flowers Of Romance” wprawdzie ustępuję „Metal Box”, ale mało jaka płyta jej nie ustępuje. Jest to muzyka totalnie chora, alienująca słuchacza. I chyba przez to tak wciągająca i fascynująca.

58 Electric Nights


1991

Primal Scream Screamadelica

Znany ze swojej miłości do narkotyków, wolności i The Rolling Stones Bobby Gillespie zapragnął wejść w lata 90. tanecznie i o dziwo udało mu się to zachowując trzy wymienione wcześniej elementy. Wyłamująca gatunkowe drzwi „Screamadelica” nie jest jednak aż tak szalonym i pionierskim pomysłem jak mogłoby się wydawać po przeczytaniu wszystkich peanów na jej temat. Drogę albumowi przecierali artyści z nurtu zwanego „Madchester” tacy jak np. Happy Mondays. Połączenie napędzanego basowym sekwencerem Rolanda TB-303 acidhouse’owego brzmienia z bardziej rockową ekspresją dopiero jednak czekało na ostateczne zdefiniowanie - i tutaj Primal Scream już zdecydowanie wygrywają. Pozytywność bijąca z tej płyty naprawdę nastraja optymistycznie do reszty naszych dni na ziemi.

2001

Electrelane

Rock It To The Moon Zanim panie z Electrelane zostały ugrzecznionymi gwiazdami niezależnych salonów, nagrały jeden wspaniały album. „Rock It To The Moon” to surowy, nieskażony niczym z zewnątrz dokument. Wypełniony po brzegi improwizowanymi utworami longplay ma w sobie tyle autentyzmu, co dziewczyny problemów z utrzymaniem jednostajnego rytmu. I to rozchwianie, ciągła atmosfera „improwizacji na próbie”, niezdecydowania w doborze dźwięków i brak obycia ze studiem jak nigdy działają na korzyść zespołu. Głównie za sprawą charyzmy artystek. W jakiś sposób zupełnie nie przeszkadza mi to, że obcuję z totalną amatorszczyzną, z paniami, które wyśmialiby nawet uliczni grajkowie. Ta płyta dokumentuje ten wspaniały, tak rzadko wychodzący na światło dzienne moment w istnieniu chyba każdego zespołu, kiedy granie jest niezmąconą kalkulacjami radością. Nie ma zamartwiania się o posłuch, pieniądze, karierę. Zawsze można iść pracować do banku, utrzymać się i nie przejmować niczym. I o tym jest ten praktycznie całkowicie instrumentalny album. „Rock It To The Moon” to wspaniały, utrwalony na kompakcie wycinek z pewnego okresu w życiu, wydany przez dziewczyny we własnym, fikcyjnym labelu Let’s Rock! I w jakiś specyficzny sposób taka „czystość ideologiczna” to jedna z najlepszych rzeczy, jakie może dać muzyka, jeżeli podejdziemy do niej szerzej niż do zbieraniny nut. TEKST: Emil Macherzyński

Wydawca: Fundacja Electric Nights, 20-828 Lublin, ul. Wołynian 33/2 Prezes Zarządu: Anna Kułakowska ak@electricnights.org Członek Zarządu: Marcin Hendzel mh@electricnights.org n Redaktor naczelny: Łukasz Kuśmierz naczelny@electricnights.pl

n Webmaster: Gafyn Davies technika@electricnights.pl

n Redaktor prowadzący serwisu internetowego: Emil Macherzyński prowadzacy@electricnights.pl

n Opracowanie graficzne: Kinga Słomska

n Zespół i współpracownicy:

n Adres do korespondencji: redakcja@electricnights.pl

Wykorzystanie w jakiejkolwiek innej formie bez

n Reklama: reklama@electricnights.pl

i archiwalnych. Sprzedaż taka jest nielegalna

Kamil Białogrzywy, Adam Dobrzyński, Robert Grablewski, Bartosz Iwański, Maciej Kancerek, Tomasz Kowalewicz, Marek Kułakowski, Małgorzata Lewandowska, Przemysław Nowak, Rafał Nowakowski, Antoni Opolski, Maciej Tomaszewski, Marcel Wandas, Witold Wierzchowski, Katarzyna Wolanin, Paweł Wygoda, Martyna Zagórska, Łukasz Zwoliński

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do skrótów i redakcyjnego opracowania nadesłanych tekstów. Za treść reklam i ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Wszelkie prawa zastrzeżone. pisemnej zgody wydawcy - zabronione. Zabroniona jest bezumowna sprzedaż numerów bieżących i grozi odpowiedzialnością karną i cywilną.

Electric Nights

59



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.