Electric Nights 09/2011

Page 1

artykuły • wywiady • recenzje • relacje • festiwale • kluby • płyta

NR 9 listopad 2011

Steven Wilson x 3

wywiad • relacja • recenzja

Lenny Valentino

rozmowa na rocznicę

Jill Scott

czarna poezja

Games People Play

All Is Temporary płyta do pobrania wraz z magazynem

c i r t Elec ts Nigh 2011

l a v i t wie y t k e Fes i b o w

w y w i ad y: • Ko bie t y • P syc h o c uk i er •

Ö s z i barac k • J u lia Marc e ll • C a t s el f


3

3

Electric Nights Festival 2011

album of the month

5 Games

People Play All Is Temporary

12

Live fast, love strong and die young 12 Wsiąknęłam na długie miesiące: 14

Hit lists Clubs

9 The Boiler Room

Poppeak 10 Kod genetyczny:

wywiad z Kobietami

20

wywiad z Julią Marcell

7 Muzyczny magiel

Adama Dobrzyńskiego

20

17

Potrzebny był mi test:

wywiad z Catself

Na poważnie:

Hard stage

19 Ciężkie bujanie

Perfekcyjność jest nudna: wywiad

29 Elliott Smith

Cooperation

32 Tramwaj wraca na trasę

Folk stage

34

23 Ishumar

- Berberowie z gitarami

25

Stories about big falls

ze Stevenem

Wilsonem

Alternative Stage wywiad z Psychocukrem

Progressive stage

44

Electronic stage

On tour 42 Steven Wilson 43 The Subways

Best independent fests

Alibaba i 40 surferów:

wywiad z Öszibarack

black stage

27 Poetka na szczycie

„Billboardu”

Reviews

44 Festival Internacional

de Benicàssim

45

Fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago

Od redakcji Cóż to była za impreza! Electric Nights Festival 2011 już za nami. Cieszą ciepłe słowa padające z ust festiwalowiczów, dziennikarzy - oby za rok pojawiło się więcej dobrych opinii i... rzeczy do chwalenia. Bo jeśli mam przytoczyć absolutnie autorski pogląd odnośnie tegorocznej edycji, to na tle debiutanckiej sprzed dwunastu miesięcy wszystko było „bardziej”. Lepszy line-up, lepsza frekwencja, lepsza organizacja, nagłośnienie, światła. Co miało swoją cenę - zaraz po festiwalu większość organizatorów rozłożyła choroba. Niech tych kilkanaście zdjęć na sąsiedniej stronie autorstwa Lubelskiej Szkoły Fotografii będzie dla Was okazją do powspominania eventu. Skoro już o wspomnieniach mowa – tak się jakoś złożyło, że listopadowy numer „Electric Nights” przynosi kilka retrospektywnych wątków. I rocznic. W tym miesiącu mija dziesięć lat od wydania płyty „Uwaga! Jedzie tramwaj”, jednego z fundamentalnych dla polskiej alternatywy albumów, stąd rozmawiamy z muzykami, którzy brali udział w tym projekcie. Nie było łatwo do nich dotrzeć i trochę się namęczyliśmy ze wspomnianym materiałem, ale w końcu skład Lenny Valentino stanowiły same osobowości i liderzy swoich macierzystych zespołów (których drogi później się rozeszły). Również dekadę działa już łódzki Psychocukier, tylko trzech lat brakuje do tej cyfry wrocławskiemu Öszibarack, zaś symbol sceny trójmiejskiej, grupa Kobiety przekroczył tę granicę w 2009 r. Wszystkie rozmowy z wymienionymi kapelami stały się okazją do spojrzenia wstecz i przeanalizowania dotychczasowych karier, ale oczywiście wiele też jest mowy o przyszłości. Ta powinna należeć (na pewno wg zachodnich słuchaczy) do Julii Marcell i Catself, dwóch z jedynie trzech polskich wykonawczyń, które dzięki portalowi Sellaband uzbierały fundusze na nagranie debiutanckich płyt. O „jutro” walczą Games People Play. Czy z sukcesem, przekonajcie się na własne uszy. To także bardzo „czarny” numer – wszystko za sprawą wizyt w Polsce Jill Scott, Tinariwen, Bombino, Skindred, ale i nowych longplayów m.in. Nneki czy Dessy oraz propozycji albumowych w dziale Fifty, fourty. Już za miesiąc to my będziemy obchodzić mały, okrągły jubileusz – dziesiąty numer „Electric Nights” przypada właśnie na grudzień! Łukasz Kuśmierz Redaktor naczelny

2


electric nights festival 2011 R e p r e z e n t a n c i s c e ny Wa r m - u p , z e s p ó ł Fo n o v e l o d e b r a l i p r z y o k a z j i s w oj e g o w y s t ę p u p a m i ąt k o wą s t at u e t k ę - n a s z ą e l e c t r i c n i g h t s o wą w t y c z k ę .

E k s t r e m a l n e o t wa r c i e f e s t i wa l u . Eris Is My Homegirl wtedy jeszcze n i e w i e d z i e l i , ż e d wa t y g o d n i e p ó ź n i ej o m a ł y w ł o s n i e w y g r a j ą popularnego talent show. P o r a z p i e r w s z y n a t e o g o r o c z n ej e d y cj i E l e c t r i c N i g h t s p oj a w i a j ą s i ę d i e - h a r d z i d a n ej g r u p y - f r e k w e n cj a i k o s z u l k i z n a p i s e m „ R i v e r s i d e” n i e p o z o s t a w i a j ą wąt p l i w o ś c i .

N a j p i e r w r at o wa l i line-up, potem zagrali jeden z najlepszych koncertów na EN. Sorry Boys, czyli show i p r o f e sj o n a l i z m .

W krainie epickości i m a r z e ń z H at i f n at s .

W i r e s U n d e r Te n s i o n n i e m o g l i n a c h wa l i ć s i ę o b s ł u g i t e c h n i c z n ej f e s t i wa l u ( „ N i e wiem, ile im płacicie, ale na pewno są niedopłaceni”). Fa k t y c z n i e c i m u s i e l i p o d c z a s k o n c e r t u r e a n i m o wa ć z e s t a w p e r k u s y j ny z e s p o ł u . ZDJĘCIA: Lubelska Szkoła Fotografii

3


P r y wat n i e M u s e u m t o u ś m i e c h n i ę c i i s y m p at y c z n i g o ś c i e , a l e n a s c e n i e przypominali grupę neurotyków, k t ó r z y p r z e d a w k o wa l i n a p oj e e n e r g e t y z u j ą c e - ż a d e n i n ny wykonawca równie ekspresyjnie n i e z a k o ń c z y ł s w oj e g o w y s t ę p u .

Wielki finał, Brodka na scenie.

Fe s t i wa l o w i c z e p o k o c h a l i (ze wzajemnością!) Noblesse Oblige, o czym świadczą rozmowy po koncercie i wpisy internetowe.

The Legendary Pink Dots - specyficzne dźwięki, u n i k at o w y k o n c e r t .

Scena Opium podczas afterów z a p e ł n i a ł a s i ę f e s t i wa l o w i c z a m i d o t e g o s t o p n i a , ż e c i ę ż k o b y ł o o m i ej s c a s i e d z ą c e . Pomimo że część afterowiczów tańczyła przecież do setów IM2 i Junkie Punks! 4

ZDJĘCIA: Lubelska Szkoła Fotografii


album of the month Games People Play

A w a n g a r dz i ś c i Dziewczyna z mikrofonem, na scenie dość szalona, potrafi zwyzywać dźwiękowca. Za syntezatorami chłopak - przy niej wydaje się wyciszony. Oboje szukają w sztuce głębszego sensu, choć wiedzą, że mają sporo przeciwników. Na szczęście fanów też.

J

ak się czujecie z tym, że ciągle porównuje się Was do Crystal Castles?

Peter: Niezależnie od koncertów, które bywają różne, ale to też wszyscy wiedzą.

Peter: Całkiem nieźle, to ciekawy trop.

Pamiętacie występ w Saturatorze w czteroosobowym składzie?

Ana: Crystal Castles to zespół, który się obecnie trochę wyświechtał. Słucha ich teraz sporo przypadkowych osób, a część ludzi, którzy byli mocno w nich wkręceni, ostro ich hate’uje. Zresztą tak się dzieje z każdym grupą, która odniosła sukces. Niemniej ich druga płyta była dla nas bardzo inspirująca i uważamy ją za spore dokonanie muzyczne.

Peter: To był dość poważny błąd młodości. Ana: Chyba każdy musi przeżyć takie doświadczenie. To był bardzo zły koncert. Skończyłam go zbijając głową żarówkę oświetlającą scenę, perkusja wszystko zagłuszała, zbluzgałam dźwiękowca. Taka porażka musiała się zdarzyć. Jesteśmy dopiero na początku drogi jako zespół i każde przeżycie, nawet te złe, jest przydatne. Jeszcze daleko 5


nam do tego, czym chcemy być, ale jesteśmy na poziomie, z którego jesteśmy dość dumni. Zaczynaliśmy od zupełnego amatorstwa i na pierwsze nagrania patrzę z perspektywy czasu z rozbawieniem. Mówicie, że Games People Play to nie tyle projekt muzyczny, co multimedialny. Co oprócz dźwięków wchodzi w jego skład? Ana: Wciągamy w niego szeroko pojętą kulturę. Sporo osób zarzuca nam fanfaronadę, że wyskakujemy z wysublimowanymi zdaniami i opieramy się na jakichś freudowskich tezach, ale, przykro nam, my właśnie to robimy. Peter: Nie mamy zamiaru z tego rezygnować, bo to łączy się z ideą Games People Play. Ana: Jeszcze a propos kultury - Jean Cocteau powiedział, że genialnością jest wszystko, co z przedmiotu jednej użyteczności tworzy przedmiot użyteczności zupełnie innej, niespodziewanej. To jest to, co chcemy robić czy może raczej - do czego na obecnym etapie pretendujemy. Łączenie kultury w jedno. Używamy jej jako spoiwa naszej pracy i pewnego rodzaju pomocy. Peter: Na tym zyskuje treść muzyczna. Staje się dużo atrakcyjniejsza, gdyż wydaje mi się, że na polskim rynku nie ma czegoś podobnego, połączenia dość, jak na nasze, rodzime warunki, interesującej warstwy brzmieniowej z ciekawym przekazem i korespondencją różnych sztuk. Ana: Nasza muzyka polega na przetwarzaniu, na reinterpretacji. Jeżeli używamy w naszych tekstach fragmentów twórczości różnego rodzaju pisarzy, nie kopiujemy ich idei, tylko łącząc je z naszą, nadajemy jej nową interpretację. Jesteśmy też zainteresowani kinematografią. Nasze ostatnie wizualizacje są przetworzonym filmem Jacka Smitha „Normal Love”, który jest sztandarowym przykładem nowojorskiej awangardy lat 60. Wiemy, że niektórym może wydać się to nadęte, ale nam się podoba. Macie manifest artystyczny? Peter: W jakiejś szczątkowej formie coś na jego kształt w naszych umysłach istnieje. Ja bym to nazwał raczej zamysłem na sztukę. Lubicie witch house? Pojawiają się głosy, której wrzucają Games People Play do tego worka, ale chyba Wam to nie w smak. Peter: Ale jak go zdefiniować? To bardzo niedookreślony, młody gatunek. Ana: Ja nawet nie wiem, co to jest. Peter: Moim zdaniem porównywanie nas do tego rodzaju muzyki jest działaniem na siłę, szukaniem jakiejś przestrzeni, w której można nas umiejscowić. Może rzeczywiście coś w tym jest, ale granie witch house’u nigdy nie było naszym celem. Planujecie wydać „All Is Temporary” w formie fizycznej? Ana: Ta EP-ka zrujnowała nas finansowo oraz pod każdym innym możliwym względem. Przede wszystkim psychicznym. Na pewno przydałaby się nam wizyta na kozetce, bo przeżyliśmy naprawdę bardzo dużo, mieliśmy wakacje dosłownie wycięte z życiorysu. Nie wiem, czy jakikolwiek zespół miał takie przeżycia podczas nagrywania swojej płyty. Peter: Problemy sypały się jak z rękawa, na każdym kroku natrafialiśmy na jakieś przeszkody. Ana: Zaczęło się od tego, że nagrywaliśmy ją ze złym człowiekiem, a potem wszystko poleciało jak kostki domina. Nie mamy teraz kasy na wydawanie EP-ki, jesteśmy tylko ubogimi artystami. Taka z nas biedna bohema (śmiech). Ktoś nam zadał pytanie „być czy mieć”. Fajnie byłoby mieć, ale najpierw trzeba być.

6

Jean Cocteau powiedział, że genialnością jest wszystko, co z przedmiotu jednej użyteczności tworzy przedmiot użyteczności zupełnie innej, niespodziewanej. To jest to, co chcemy robić czy może raczej - do czego na obecnym etapie pretendujemy. Łączenie kultury w jedno. Jesteście zadowoleni z efektu końcowego, mimo tych wszystkich problemów? Peter: Większość materiału, który znalazł się „All Is Temporary”, musieliśmy miksować sami, co w przypadku bardziej profesjonalnych wydawnictw jest niedopuszczalne - my się na tym zupełnie nie znamy. To był podstawowy błąd, ale jak na warunki, które mieliśmy, myślę, że wyszło całkiem znośnie. Ana: W porównaniu z tym, co robiliśmy przed rokiem, mam wrażenie, że przeskoczyliśmy kilka poziomów. Ciekawie będzie spojrzeć na tę EP-kę za rok, pewnie wtedy stwierdzimy, że wcale nie jest taka fajna, jak nam się teraz wydaje, bo nagramy lepsze rzeczy. ROZMAWIAŁ: Michał Wieczorek ZDJĘCIA: Aleksandra Voy


hit lists czyli muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego

Amerykanie ledwo biegali z dyniami na głowach, a już windują na szczyty list przebojów albumy... mikołajkowe. No i Coldplay, choć w tym przypadku w sukurs przyszli im też Australijczycy i Brytyjczycy.

P

rzegląd list przebojów zaczynamy od wycieczki za Ocean. Na liście tygodnika „Billboard” na 1 zgodnie z przypuszczeniami, z piątym studyjnym albumem Coldplay, który (mam nadzieję) odczaruje chyba już lekko nudnawy, nieprawdopodobny, ale i zasłużony, tegoroczny sukces Adele. Jednak to nie koniec nowości, bo na 2 powraca ulubienica już nieco podrośniętych dzieciaków Kelly Clarkson, do której od początku nie mogłem się tak w 100% przekonać i… chyba tak już pozostanie. Za to na 3 niespodzianka - tuż po Halloween od razu świąteczna premiera, kolejna odsłona kolęd wykonywanych przez Michaela Buble. Oj, chłopak wie co się sprzedaje, do tego jest czarujący i rozpoznawalny po pierwszych nutkach „świątecznych” klasyków. To działa, choć Mikołajki daleko przed nami. Dopiero na 4 odnajdujemy Adele z „21”, a na 5 kolejna nowość, tym razem z Nashville, od Toby’ego Keitha. „Clancy’s Tavern” to jak zawsze kopalnia hitów. Będzie czego słuchać. Bardzo dobre notowania wśród krytyków najnowszej produkcji Toma Waitsa przełożyły się na równie dobrą sprzedaż i także niezły debiut krążka „Bad As Me” na pozycji numer 6. I jeszcze jedna świąteczna(!) premiera - na 12 od duetu She & Him. W Ameryce to się dzieje, prawda? Warto też odnotować ukazanie się nowego albumu Vince’a Gilla, kolejnej gwiazdy z Nashville, choć śpiewającej także bluegrass i muzykę chrześcijańską zwaną tam adult contemporary. „Guitar Slinger” odnajdujemy na pozycji numer 14. Kiedyś gwiazdy, dziś nieco zapomniany wokalny band Boyz II Men przypominający o swoim istnieniu pozycją „Twenty”, która na… 20. „End Of The Road” był w 1992 r. za Oceanem ich największym przebojem, który na pierwszym miejscu pozostawał przez 13 tygodni. Potem pojawiło się „I’ll Make Love To You” czy „One Sweet Day” wyśpiewane z Mariah Carey na jej krążku „Daydream”, które było songiem najdłużej przebywającym na szczycie w USA (przez 16 tygodni!). Płyta więc pełna wspomnień.

cze nowa Kate Bush. Na 3 raper Professor Green z kolejnym (jak to nazywam) półproduktem, longplayem „At Your Inconvenience”. Noel Gallagher przechodzi w niepamięć, choć płyta bardzo dobra i niezwykle przebojowa - teraz już na 4. Zanim na listy przebojów trafi kolejna

R

e

k

l

a

m

a

W Australii pierwsze miejsce zajmuje oczywiście Chris Martin i spółka, co spowodowało spadek Adele na 2. Na 3 Kelly Clarkson i jej „Stronger”, a na 10 powraca z hibernacji Darren Hayes, wcześniej połówka Savage Garden. Tak tak - on jeszcze żyje i nagrywa, choć kwestią otwartą pozostaje pytanie dla kogo? Dopiero na 39 natomiast debiutuje zestaw zremasterowanych przebojów INXS. Panowie wznowili niedawno całą dyskografię, wydali największe przeboje nagrane na nowo i w duetach, a z następcą Michaela Hutchence’a pracują nad kolejnym studyjnym albumem. Szczerze? Nie mogę się doczekać. Na najważniejszym rynku muzycznym w Europie, czyli na Wyspach Brytyjskich i UK Charts tylko przez tydzień na topie rządził Coldplay. Teraz spada na 2, by oddać palmę pierwszeństwa debiutującej na 1 Florence + the Machine i jej „Ceremonials”. I wcale to nie musi być najważniejszy wyspiarski krążek tej jesieni/zimy, bo przed nami jesz-

7


płyta jednego z największych muzycznych nieporozumień ostatnich lat, czyli Susan Boyle (bajka o kopciuszku to bajka, dlatego mnie nie rusza), na doskonałym 6 miejscu odnajdujemy zawodowy głos, tenora z Blackpool Alfreda Giovanni Roncalli Boe, czyli Alfie Boe. Jego drugi album nagrany dla legendarnej wytwórni Decca (dla tej samej, dla której zarejestrowała swój wielki, światowy debiut nasza Aleksandra Kurzak) uderza świeżością. Podany bez zbędnych ozdobników, bardzo klasycznie, bez doklejonych, muzycznych historyjek. Warto zapoznać się z jego wokalnymi możliwościami. Dopiero na 10 (i chyba należy ten rezultat uznać za porażkę) znajdujemy dwupłytowy zestaw hitów od Manic Street Preachers. Ale przed nami świąteczny okres, więc może będzie lepiej.

m ie na jsc liś e po cie lo prze ka d t n ile a ia w raz ze y sta wi en iu

A na mojej liście przebojów w pierwszej dziesiątce dwie nowości. Na 10 ciekawostka - kobieta-orkiestra, niezwykle utalentowana Polka śpiewająca po angielsku, nagrywająca w Niemczech i robiąca karierę bardziej poza granicami Polski, niż u nas. Szkoda. Drugi album Julii Marcell jest naprawdę porywający, zajmujący i świetnie wyprodukowany, nie wspomnę o wykonaniu. Warto zainteresować się tą dziewczyną. Na 8 i 9 dwa nagrania supergrupy 2011 roku, SuperHeavy. Choć na światowych listach przebojów znacznie poniżej oczekiwań,

do tego albumu będziemy po latach wracać z rozrzewnieniem. Jestem tego pewny. Na 7 i 6 Jace Everett, znany z hitu „Bad Things” otwierającego każdy z odcinków serialu „True Blood”. Americana, folk, country, pop, rock ‚n’ roll - album aż mieni się przebojami. A w Polsce podobnie jak i w przypadku poprzednich jego płyt, nikt nie zdecydował się dystrybuować „Mr. Good Times”. Żenujące. I jeszcze jeden szczęśliwiec (a właściwie szczęśliwcy) z dublecikiem w top 10 - Red Hot Chili Peppers. Z singlem znowu do góry, zaś fenomenalny utwór „Did I Let You Know” z Flea grającym na trąbce to w tym notowaniu najwyżej uplasowana premiera, od razu na 5. Na 3 Coldplay z „Mylo Xyloto”, płyty, która zdominowała światowe zestawienia, na 2 po czterech tygodniach przewodnictwa spadł Belg mieszkający w Australii, który pokazał światu nowozelandzką piękność - razem nagrali jeden z najpiękniejszych numerów tej jesieni. Na 1 nie sensacja, a spodziewany triumf Kasabian z najbardziej radiowym spośród nowych numerów, „Goodnight Kiss”.

TEKST: Adam Dobrzyński

tytuł piosenki

wykonawca*

1

2

12

GOODNIGHT KISS

KASABIAN

2

1

5

SOMEBODY THAT I USED TO KNOW

GOTYE AND KIMBRA

3

3

5

PARADISE

COLDPLAY

4

5

13

THE ADVENTURES OF RAIN DANCE MAGGIE RED HOT CHILI PEPPERS

5

N

1

DID I LET YOU KNOW

RED HOT CHILI PEPPERS

6

7

5

GREAT AMERICAN HERO

JACE EVERETT

7

10

5

THE DRUGS AREN’T GETTING IT DONE

JACE EVERETT

8

12

8

MAHIYA

SUPERHEAVY

9

13

9

MIRACLE WORKER

SUPERHEAVY

10

N

1

JUNE

JULIA MARCELL

*notowanie 1303 z 5.11.2011

8


clubs Jak zdefiniować słowo „klub”? Niemal wszyscy zapytani odpowiedzą pewnie, że to miejsce, w którym grają muzycy, DJ-eje dbają o dobrą zabawę. Tym samym słowo „klub” zawsze wiąże się właśnie z miejscem. Czy na pewno? Przeczytajcie o takim, którego nie znajdziecie w Google Maps.

The Boiler Room T

rudno nazwać Boiler Room klubem w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Jeśli już, jest to klub internetowy, a ulicę, budynek i konkretne pomieszczenia zastępuje tutaj serwer, który dba o transmisję setów DJ-skich na cały świat. Tak więc Boiller Room może być gdziekolwiek - również w Twoim mieszkaniu, na najbliższej domówce. Sety są transmisją video z różnych miejsc na świecie. Londyn, Berlin, Los Angeles, Amsterdam, bo po co się ograniczać? Reszta jest jak Pan Bóg przykazał - Boiller Room ma program swoich imprez, wiernych bywalców (czyli tysiące internautów) i niepowtarzalny klimat, tworzony przez najlepszych DJ-ów. No właśnie, DJ-ów - Boiller Room nie zaprasza byle kogo. Ostatnio miksowali tam Richie Hawtin, Jamie xx, Magda, Thom Yorke, Efdemin, Roman Fluegel. Najgorętsze nazwiska z różnych zakątków sceny klubowej. Sety są tematem wielu dyskusji i komentarzy w alternatywnej blogosferze. Krótko mówiąc - kręci się. Wiem, że lekko naciągam rzeczywistość. Czepialscy pewnie nie zaakceptują definiowania zjawiska jako klubu, w końcu Boiler Room przedstawia się oficjalnie jako internetowa stacja telewizyjna. Jednak po obejrzeniu kilku setów i wsiąknięciu w społeczność, która tworzy się wokół, można uznać, że to coś o wiele, wiele większego. I niech rośnie nadal. TEKST: Marcel Wandas

9


poppeak Kobiety

Kod genetyczny

Trójmiejskie Kobiety wracają przy dźwiękach fanfar, najgłośniejszych w swojej karierze, nawet jeżeli obsługują je płuca raptem kilkuset zapaleńców. „Mutanty” to niemalże jednomyślnie entuzjastycznie przyjęty, czwarty album tej formacji, która jako jedna z pierwszych w Polsce starała się avant i pop rozłożyć w swojej muzyce po równo. Z tej okazji porozmawialiśmy z Grzegorzem Nawrockim, założycielem i liderem Kobiet.

P

o wydaniu świetnie przyjętej „Amnestii” zespół trochę ucichł. Co się z nim działo przez te prawie cztery lata?

Ponieważ muzyka nie jest naszym głównym źródłem utrzymania, każdy z nas musi w inny sposób zarabiać na chleb. Ten fakt uniemożliwia nam poświęcić się w zupełności tylko jej. Paweł Nowicki naucza muzyki i gra w innych projektach, Marta Handschke jest zawodowym grafikiem i fotografem, Karol Pawłowski prowadzi firmę multimedialną, a ja zająłem się studiowaniem filozofii, prowadzeniem audycji w Radiu Roxy, robieniem nowych utworów oraz pracowałem w psychologicznym projekcie, który zajmował się resocjalizacją skrajnie trudnej młodzieży poprzez muzykę. Graliśmy sporadycznie koncerty

10

i próby, pracowaliśmy nad „Mutantami”. Co album zmieniacie wydawce - nie ciąży Wam to trochę? Nie kuszą wielkie wytwórnie? Ciąży i to cholernie. Mam nadzieję, że teraz będzie inaczej. Jeżeli chodzi o duże wytwórnie, to sprawa ma się zupełnie inaczej niż kiedyś. Świat się zmienił, a one nie nadążają za tymi zmianami, płyty się nie sprzedają, liczy się tylko totalna komercha, kapele takie jak Kobiety nie są dla nich żadnym biznesem. Nam chodzi o taką wytwórnię, w której ktoś stoi za tobą murem i ceni cię jako artystę, a nie uprzedmiotowia cię wyłącznie do roli produktu.


Jak doszło do waszej współpracy z Thin Man Records? Jak zapatrujecie się na ten cały „neobigbitowy” nurt jaki właśnie Thin Man Records czy Wytwórnia Krajowa nakręcają?

Koncertować, jeżeli ludzie będą nas chcieli słuchać na żywo i nagrywać kolejną płytę, gdyż proces tworzenia jest czymś, co kocham w muzyce, oprócz oczywiście prężenia się na scenie, najbardziej.

Robert (Przyszlak - przyp. red.), szef wydawnictwa, zadzwonił do mnie i gadaliśmy przez godzinę. Podobał mu się nasz materiał i wydał mi się inteligentnym, szczerym, pragmatycznym kolesiem o wrażliwości, która koresponduje z moim pojmowaniem świata. Ja sympatyzuję z kapelami, które śpiewają po polsku, a do tego odnoszą się do polskiej muzyki z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Mam nadzieję, że stworzą później swój wyjątkowy styl, który przekroczy ten bigbit. Trzymam kciuki i jestem na tak.

ROZMAWIAŁ: Emil Macherzyński

R

e

k

l

a

m

a

„Mutanty” były mocno wyczekiwane, po czym spotkały się z gigantycznym poklaskiem. Jak to jest być żywymi klasykami polskiej alternatywy? Mamy raczej pochlebne recenzje, ale to nie zmienia faktów, które są nieubłagane. Jeżeli jesteśmy rzeczywiście klasykami polskiej alternatywy, w co raczej wątpię, gdyż jestem z natury sceptykiem, to jesteśmy klasykami biednymi, niepoczytnymi, dla wtajemniczonych, a tego ja nie chcę. Ja chcę grać dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy kupią płytę, a trzysta osób przyjdzie na koncert w każdym większym mieście w Polsce. To jest oczywiście myślenie życzeniowe, ale marzyć każdy może. Przy „Amnestii” mówiłeś, że Twoim marzeniem byłoby połączenie Johnny’ego Casha z Kraftwerk. Jakie muzyczne inspiracje legły u podstaw „Mutantów”? Na pewno nie Kraftwerk, ten pomysł musi jeszcze poczekać. Nie jestem w stanie wymienić wszystkiego, czego słuchałem przez te cztery lata. Każdy utwór na płycie to odrębny indywidualny byt, który jest częścią większej całości, czyli zbioru o nazwie „Mutanty”. Ten album jest dla mnie jak organiczna całość, a kod genetyczny znamy tylko my, czyli Kobiety. Oprócz moich pomysłów i utworów tkanka „Mutantów” składa się z innych komórek, które należą do wszystkich członków zespołu. Paweł Nowicki pracował nad aranżami sekcji dętej i smyczków, zrobił samodzielnie jeden utwór, a kilka stworzyliśmy razem, Marta stworzyła przepiękną okładkę, Piotr Pawlak miesiącami produkował utwory, a Karol i Nela wspierali nas jak mogli. Jest to praca kolektywna, po godzinach, która została podjęta z mojej inicjatywy i dalej rozwinięta przez zespół... Jakie są Wasze plany na 2012 r.?

11


live fast, love strong and die young Julia Marcell

Wsiąknęłam

na długie miesiące Wydawać jesienią płytę zatytułowaną „Czerwiec”? Cóż, wrzesień i październik faktycznie były ciepłe, ale czy aż tak? Julia Marcell tłumaczy, skąd wziął się tytuł jej nowego longplaya. Opowiada też o tym, jak zamiast biadolić i użalać się nad losem artystki, która nie podpisze kontraktu płytowego, wzięła sprawy w swoje ręce i udostępniła piosenki na Sellaband.com. Holenderski serwis działa podobnie jak polski MegaTotal.pl - jego użytkownicy „zrzucając się” pomagają artystom w sfinansowaniu nagrań płyty. Julię Marcell udało nam się złapać tuż przed jej wyjazdem na wakacje.

Dlaczego „June”? „June” to moment, który wszystko zmienił, sprawił, że nagle stało się innym człowiekiem. Dojrzało się, obrało inną perspektywę. Ale „czerwiec” to nazwa umowna. Taki moment dla mnie może być czerwcem, a dla kogoś zimą 2007 albo jakimś jednym, wypowiedzianym w jednej konkretnej minucie słowem. Nowa płyta znacznie różni się stylistycznie od „It Might Like You”. Skąd te zmiany? To było dla mnie wyzwaniem - spróbować się w nowej stylistyce, 12

stworzyć zupełnie nowy dla siebie świat dźwięków. Zależało mi na tym, aby skupić się na rytmice, bo zabawy z rytmem już od dawna mnie pociągały. Gdzieś tam powoli się to rozwijało, ale nie było możliwości, żeby w to wejść tak mocno, jak teraz - miałam inny zespół, inaczej wyglądały koncerty. Trochę też dałam się ponieść, pozwoliłam sobie na wszystko aranżując tę płytę, nie chciałam znowu dogmy, ograniczonego instrumentarium. Pomyślałam - jeżeli w jednym utworze mają być trąbki i waltornie, a w innym zimna elektronika, to czemu nie? Piosenka „Matrioszka” - skoro tekst jest anglojęzyczny, dlaczego pisownia tytułu pozostała polska?


Julia Marcell

R

e

k

l

a

m

a

Cała płyta jest usiana takimi dyskretnymi nawiązaniami do polskiego języka i kultury. Może nie są one tak czytelne, jak w przypadku „Matrioszki”, ale może dzięki temu słuchacze dadzą się wciągnąć w zabawę i będą uważniej „przyglądać” się całej płycie (śmiech). Poprzednia płyta ukazała się trzy lata temu. Co się działo w tym czasie? Dlaczego na „June” trzeba było czekać tak długo? Przeprowadziłam się, pojechałam w trasę - jedną, drugą, troszkę podróżowałam po świecie, próbowałam się jakoś ogarnąć z moją nową sytuacją życiową, zdobyłam meldunek w Berlinie i Steuernummer. Jednym słowem – działo się (śmiech). A potem totalnie wsiąknęłam w nową płytę na długie miesiące. Troszkę sama sobie w końcówce narzuciłam deadline, bo tak bawiłabym się tymi dźwiękami pewnie jeszcze przez kolejny rok. Czy po wydaniu poprzedniego krążka łatwo było znaleźć wydawcę dla „June”? Tak, dość łatwo. Wiedzieliśmy, z kim chcemy pracować i strasznie się cieszę, że udało się tę współpracę nawiązać. Czy zanim Twoje piosenki pojawiły się na Sellaband.com, próbowałaś szukać wytwórni w standardowy sposób? Nie. Trochę się naczytałam o kryzysie, o nowych sposobach wydawania płyt i karierach alternatywnych do tradycyjnego modelu. I bardzo mi to pomogło, tak myślę. Na pewno takie podejście dało dużo rozeznania, dzięki historii z Sellaband współpraca z wytwórnią jest teraz łatwiejsza. Rozmawiał: Maciek Kancerek

13


live fast, love strong and die young Catself

Potrzebny był mi test Na pozór sprawa wydaje się być banalnie prosta. Zakładasz profil na Sellaband.com, wrzucasz tam swoją muzykę i zbierasz pieniądze na wydanie płyty. Jest jednak jeden, drobny mankament - razem z Tobą na finansową pomoc czeka cztery tysiące innych użytkowników walczących o uznanie tzw. believerów. Nie przeszkodziło to jednak Catself zdobyć w ten sposób ponad 40 tys. euro, które w przyszłym roku zamieni w debiutancki krążek. Od lat związana z Lublinem, na co dzień mieszkająca w Finlandii, od zawsze kochająca muzykę.

Jakie znaczenie ma dla Ciebie Lublin? Urodziłam się w Białymstoku i chociaż nigdy w nim nie mieszkałam, to chyba przez to, że jeździłam tam z rodzicami jeszcze we wczesnym dzieciństwie, czuję się też jakoś związana i z tym miejscem. Mam taką bardzo silną świadomość, że w tym mieście zaczęło się moje życie. Wakacje spędzaliśmy często na Mazurach, co w tamtych czasach wiązało się z całonocną podróżą pociągiem do Białegostoku, a potem samochodem dalej – bardzo lubiłam te długie eskapady. Przez długi czas wszystkie inne miejsca wydawały mi się bardziej kolorowe niż Lublin, bo były to miejsca, do których jechałam z wyboru, a nie, w których musiałam być, bo tak się jakoś złożyło. Wszystko zmieniło się, kiedy zaczęłam się usamodzielniać. Ale tak naprawdę z Lublinem poczułam się bardziej związana dopiero kiedy wyjechałam z Polski. Obecnie mieszkam w Espoo, które przylega od zachodu do Helsinek. To nie jest właściwie miasto, tylko grupa zurbanizowanych wiosek połączonych ze sobą autostradami. Nie ma centrum, nie ma miejsca gdzie przechodząc za każdym razem spotka się kogoś znajomego. W ogóle w Espoo ludzie za daleko nie chodzą, tylko jeżdżą samochodami, bo dystanse są poważne. Mam to szczęście, że akurat mieszkam w ładnym miejscu nad morzem, rzut kamieniem od Helsinek. Ale teraz wiem, że Lublin jest piękny. Z przyjemnością tam powracam. A które miejsca w Lublinie miały największy wpływ na to, jaka jesteś dzisiaj? To jest strasznie trudne pytanie. Myślę, że nie miejsca, tylko doświadczenia, ludzie, przygody, przypadki… Jeśli miejsca, to chyba, niestety, szkoły, bo jednak tam człowiek spędza strasznie dużo czasu. Chodziłam do podstawówki o bardzo dobrej renomie, gdzie miałam bardzo przykre doświadczenia. Potem do liceum, które miało jeszcze wówczas jakąś dziwną, tajemniczą, przerażającą i złą sławę, a które okazało się świetne, bo byli w nim naprawdę fajni nauczyciele, dający nam szacunek i wolność. Chcesz się uczyć - super, nie chcesz - nie zdasz, może wylecisz ze szkoły, ale dalej jesteś człowiekiem. Ta at14

mosfera mi odpowiadała, bo obecność bata mnie nie mobilizuje, tylko paraliżuje, nawet jeśli ten bat wisi nad głową kogoś innego. Potem wybrałam studia, które miały być trudne, ciężkie i nudne, tymczasem oprócz kilku przedmiotów, za którymi nie przepadałam, były fascynujące i jednocześnie bardzo dużo mi dały. Te doświadczenia na pewno miały na mnie wpływ. Nauczyły mnie niezależności oraz nie ulegania renomom, trendom i plotkom. Przekonałam się, że to, co dla innych jest trudne, dla mnie może być pestką i odwrotnie. I że tak naprawdę bardzo dużo zależy od nas i tego, co ze sobą zrobimy. O tym, kim jesteśmy nie stanowi jakaś grupa czy szkoła, tylko ja. Ale pewna grupa miała na Ciebie jednak dość duży wpływ. Mam na myśli Orkiestrę św. Mikołaja. To prawda, zwłaszcza w momencie, kiedy zobaczyłam ich po raz pierwszy na żywo na Mikołajkach Folkowych. Kiedyś nie przepadałam za folkiem, bo kojarzył mi się z takimi piłującymi, ostrymi skrzypeczkami, które rozwalają głowę. Ale pewnego razu wygrałam w Radiu Lublin zaproszenie na Mikołajki, więc poszłam tam z ciekawości. Bardzo mi się spodobała i atmosfera festiwalu, i muzyka - tak różnorodna i tak inna od tego, czego oczekiwałam. Występ Orkiestry wprawił mnie w osłupienie, zresztą nie tylko mnie. To samo przydarzyło się potem niektórym moim znajomym, których zaciągnęłam tam niemalże siłą, a potem okazywało się, że ich nastawienie do folku zmieniło się o 180 stopni. Zaczęłam przychodzić co roku, nawet kiedy już mieszkałam w Finlandii, przyjeżdżałam często specjalnie na Mikołajki. Orkiestra jest świetna. Moim zdaniem to światowej klasy zespół, tak jak fińska Värttinä czy irlandzki, legendarny już Clannad. Mam nadzieję, że coraz więcej ludzi także poza Polską będzie go odkrywać. Pewnie dzięki Tobie wiele osób odkrywa go w Finlandii, gdzie obecnie mieszkasz. Lepiej się w niej żyje niż w Polsce? Mi osobiście - tak, bo zawsze chciałam wyruszyć z Polski. Miałam


taką potrzebę wyjazdu i odkrywania nowych miejsc, życia gdzie indziej. Obiektywnie... na pewno Finlandia jest lepiej zorganizowana. Nawet dopiero co przybyłemu cudzoziemcowi często łatwiej zorientować się w tym kraju, niż Polakowi w Polsce. Łatwo się dowiedzieć, gdzie szukać odpowiednich informacji, prawie wszystko jest w internecie. No i jest taki fenomen zadziwiający Polaka, że rzeczy najczęściej działają tak, jak powinny. Jeśli coś jest napisane na drzwiach, to za tymi drzwiami rzeczywiście to właśnie znajdziemy, a na różnych urzędowych strukturach można przeważnie polegać. To taka oczywistość, ale w Polsce jest często abstrakcją. Ma to niestety też swoją negatywną stronę, bo przyzwyczajeni do tego Finowie są nieco za ufni. Na przykład wierzą bezkrytycznie w to, co przeczytają w fińskich gazetach albo obejrzą w fińskiej telewizji - to dla nich autorytet. Polak jest bardziej podejrzliwy i wnika we wszystko głębiej: „Hm, ktoś chce, żebym tak właśnie myślał, dlaczego? Dlaczego tak o tym piszą? To na pewno jakaś ściema i jest dokładnie odwrotnie”.

Tak, znam Natalię i mam też jeden drobniutki udział w jej płycie. Udało mi się nawet w tym roku spotkać ją w Poznaniu podczas podróży z Holandii do Lublina. I o mnie, i o Natalii mało się wspomina, pewnie dlatego, że dopiero zaczynamy. Myślę, że o Natalii zrobi się za chwilę głośniej, bo kilka dni temu wyszła jej płyta. Co skłoniło Cię do założenia konta na portalu Sellaband? Prawdopodobieństwo zaistnienia tam to jakieś 1:4000, bo mniej więcej tylu artystów skupia obecnie ta strona.

Muzyką interesowałam się zawsze i była ona dla mnie niesamowicie ważna. Zawsze chciałam uczyć się gry na instrumentach - gitarze, pianinie. Na to drugie nie było szans, nie było też szans na żadne lekcje - za drogo, za duży kłopot. Kiedy zdobyłam gitarę, zresztą bardzo kiepską, sama nauczyłam się na niej grać w mniej więcej dwa tygodnie. Muzyką Zaczęłam pisać piosenki, potem grać dla interesowałam się przyjaciół, następnie w pubach m.in. w Irzawsze i była ona landii, ale nigdy nie traktowałam tego podla mnie niesamowicie ważnie, bo uważałam to za oczywiste, że No i Finowie w przeciwieństwie do Poważna. Zawsze chciałam nie mam żadnych zdolności muzycznych. laków, mogą poszczycić się wieloma wyuczyć się gry na Kiedy ktoś mi powiedział, że mu się podokonawcami doskonale znanymi na całym ba, byłam pewna, że mówi to z grzeczności. świecie. instrumentach Nie pozwalałam też sobie na to, żeby rozgitarze, pianinie. wijać się w tym kierunku, bo były przecież Niektórzy polscy muzycy również są znani ważniejsze rzeczy - szkoła, studia, praca. Szuza granicą, z tym że może nie we wszystkich śrokanie pracy. Muzykę traktowałam jako luksus, na dowiskach. Mam fińską koleżankę, która strasznie który mogłam sobie pozwolić, kiedy wszystko inne lubi Edytę Bartosiewicz i jest też fanką Anny Marii było zrobione. Kiedy teraz myślę, jak się ograniczałam Jopek, byłyśmy nawet kiedyś na jej koncercie w Tallinnie. i w sobie to niszczyłam, płakać mi się chce i trudno mi w to uwieZna więcej polskich popowych wykonawców niż ja. Polscy kompozytorzy filmowi też są znani i doceniani na całym świecie. Myślę, rzyć. Płakać mi się też chciało, kiedy przed koncertem ćwiczyłam na że mamy z czego być dumni. Mój manager, przyjaciel i jeden z moich fortepianie w szkole muzycznej i dowiedziałam się, jakieś dwadzieścia pierwszych believerów na Sellaband Johan Jongerius prowadzi nie- lat za późno, że, niespodzianka, nie trzeba mieć własnego instrumenzależny program radiowy TalentCast (www.talentcast.nl). Gra tylko tu, żeby uczyć się grać. Bardzo dużo zawdzięczam Finlandii. Najpierw muzykę niezależnych artystów. I mówi, że poziom muzyki z Polski, pozwoliła mi zarobić na sprzęt, a potem w jedyny skuteczny sposób przynajmniej tej niezależnej, jest dużo wyższy niż z wielu zachodnich zmusiła mnie do tego, żebym zrobiła z niego i ze swojej miłości do krajów, że jest ciekawsza, bardziej ambitna… Może chodzi o to, że muzyki użytek. Przez wiele lat bezskutecznie szukałam tam pracy. fińskie zespoły nie mają za bardzo wyboru. Finlandia ma tylko 5,5 Po kolejnym niepowodzeniu właściwie z desperacji zdecydowałam mln mieszkańców. Rynek jest bardzo mały i wiele zespołów musi się skupić się na muzyce, bo pomyślałam, że skoro i tak czy tej pracy szukam, czy nie, wynik jest ten sam, więc może lepiej robić to, co starać o sukces za granicą, żeby się utrzymać. i tak najbardziej mnie fascynuje. Nagle zorientowałam się, że ludzie, Próbowałaś dotrzeć ze swoją muzyką do którejś z fińskich wytwórni? którzy zapewniali mnie, że lubią mnie słuchać, być może mówili to poważnie. Przypomniało mi się, że kiedyś zarobiłam sporo kasy, grając Raz, kiedy miałam już chyba połowę budżetu na Sellaband, mój w przejściu podziemnym w Helsinkach. I że pewna Francuzka, z którą manager napisał do jednej z fińskich wytwórni podając link do mojego pracowałam przy psach pociągowych na Spitsbergenie, powiedziała profilu. Następnego dnia serwis Sellaband zbankrutował. Podniósł się mi, że powinnam dać sobie z tym spokój i grać na tej swojej gitarze, potem z krachu, wykupiony przez niemieckich inwestorów, ale czas bo to wychodzi mi najlepiej. No i zaczęłam nagrywać swoje najnowsze kawałki, ucząc się jednocześnie. Sellaband odwiedzałam już od dawna, był niefortunny. To była jak na razie pierwsza i ostatnia próba. ale tylko po to, żeby posłuchać nowej muzyki. Kiedy nagrałam kilka Wiem, że Ty i Julia Marcell, nasza pierwsza Sellabandowa artystka, utworów, postanowiłam sprawdzić, czy to, co robię, komuś się spodozupełnie przypadkowo wysłałyście do siebie po raz pierwszy maile ba. Potrzebny mi był taki test. Pomyślałam, że jeśli zbiorę budżet na płytę, co przecież nie jest takie łatwe, to znaczy, że warto zająć się tym tego samego dnia. Ich treść jest tajemnicą? na poważnie. No i zaczęłam zbierać pieniądze bardzo szybko. GdyAch, nie (śmiech). Tylko, że ja już nie pamiętam dokładnie, co by nie kilka niefortunnych zmian na Sellaband, po których zawsze napisałam Julii. To było coś naprawdę zwykłego w stylu „Cześć, bar- wszystko na jakiś czas zamierało, pewnie poszłoby dużo prędzej. Ale dzo lubię Twoją muzykę, mam Twoja płytę”. Chyba było jakoś tak, że i tak super, że się udało. Kiedy teraz pomyślę, że rzeczywiście wtedy przeglądałam czyjś profil i zobaczyłam, że Julia akurat zostawiła tam było na Sellaband ponad 4000 profili... komentarz. Napisałam do niej szybko myśląc, że może jest jeszcze zalogowana i od razu przeczyta. Jakimś dziwnym trafem Julia akurat A wśród nich ten Twój, który zebrał 40 tys. euro. Co można zrobić wtedy była na moim profilu i czytała jakiegoś mojego bloga, kiedy za takie pieniądze? napisałam do niej. To było trzy lata temu, dokładnie w Halloween Sellaband pobiera obecnie 15% od uzbieranej sumy, więc tak na(śmiech). prawdę mam do dyspozycji 36 tys. euro. Najpierw musi wystarczyć Często w mediach pada stwierdzenie, że dwie Polki odniosły sukces na nagranie albumu, potem na wysłanie płyt i innych fajnych rzeczy na Sellaband, choć w rzeczywistości ta sztuka udała się już trzem do ponad 840 believerów, dzięki którym mogę tę płytę nagrać. Jeżeli naszym dziewczynom. Tą pomijaną jest niejaka Natalia Safran. zostanie mi coś jeszcze, zastanowię się, co jest dla mnie najważniejsze i na co warto tę sumę przeznaczyć. 36 tys. euro to naprawdę nie jest Znasz ją? 15


dużo, zwłaszcza że to pierwsza płyta, więc potrzebuję dużo więcej czasu w studiu niż ktoś, kto ma już doświadczenie. A chcę przy tym, żeby było na niej sporo piosenek. Zastanawiam się, czy nie porywam się na za wiele, ale może się uda. Teraz pewnie drugie tyle pieniędzy potrzebujesz na dystrybucję i promocję albumu. O ile nie będę do tego zmuszona, wolałabym nie zajmować się dystrybucją i promocją. Na szczęście zasady działania Sellaband zmieniły się w ostatnich latach – portal jest teraz platformą do zbierania funduszy, ale nie ma żadnych roszczeń co do płyty, więc nie ma też przeszkód, żeby szukać wydawcy. Chyba powinnam spróbować. Możesz jeszcze te pieniądze stracić, czy one są już Twoje? Raczej nie mogę ich stracić, chyba że na Ziemię napadną nagle kosmici. Pieniędzy nie mam u siebie. Są one na specjalnym, zamkniętym koncie w Niemczech, rachunki wysyłam do Sellaband, odpowiednia suma jest odblokowywana, a należność płacona. Pod tym względem nic się nie zmieniło. A znasz swoich sponsorów? Niektórych poznałam już po tym, jak wykupili udziały w moim projekcie – przeważnie w Holandii. Chociaż mój pierwszy believer to Fin. Wcześniej go nie znałam, ale od tamtej pory spotkałam go już, przyszedł na kilka koncertów. Chyba dwie z osób, które na samym początku wykupiły cegiełki, są moimi znajomymi. Nie prosiłam ich o wsparcie, sami pojawili się nagle na moim profilu. Nie są to osoby, które widuję codziennie, raczej raz na kilka miesięcy lub lat, więc byłam tym bardzo wzruszona. Po pewnym czasie, kiedy projekt się rozkręcił, dołączyło się kilku innych przyjaciół i znajomych. Ale to jednostki, większości moich believerów nie znam, z niektórymi wymieniłam może jedną wiadomość na portalu. Kilka osób korespondowało ze mną więcej, pytało o słowa piosenek i tym podobne rzeczy. Cieszę się, że niektórych poznałam, osobiście i wirtualnie, ale jest też jakieś takie piękno w tym, że wielu z nich nie znam, że nic o nich nie wiem, że wspomogli mój projekt tak po prostu dla muzyki. Jeżeli believerzy chcą kontaktu, jest mi bardzo miło, ale jeśli nie, to też jest to piękne. Nie znamy się, a moja muzyka towarzyszy im w przeróżnych sytuacjach. To takie w niesamowity sposób piękne i intymne, naprawdę. Sukces na Sellaband przekłada się realnie na zainteresowanie mediów i popularność wśród fanów? Nie ma na to reguły. Na pewno w pierwszych latach istnienia Sellaband taki sukces pomagał, bo portal był zjawiskiem bardzo nowatorskim i ciekawym. Teraz już się może trochę opatrzył w mediach, powstało też kilka podobnie działających serwisów i zebranie budżetu na płytę w taki sposób przestało być czymś aż tak zaskakującym. Co do fanów - jest bardzo różnie. Często zespoły, które mają wielu sympatyków, nie za bardzo radzą sobie na Sellaband, bo ich publiczności coś takiego nie interesuje. A czasem fani znajdują się właśnie na Sellaband albo dzięki Sellaband, jak było też i w moim przypadku. W rzeczywistości wcale nie chodzi głównie o pieniądze, tylko właśnie o twoich słuchaczy. Można nie zebrać całej sumy, ale przecież ludzie, którym naprawdę podoba się ta muzyka, nie znikną, nie rozpłyną się w powietrzu. Oni liczą się najbardziej. Można odnieść sukces na takim portalu, ale chyba jeszcze łatwiej dokonać tego we wszechobecnych programach typu talent show. Czemu nie zobaczyliśmy Cię w żadnym z nich? Oj, to nie dla mnie (śmiech). Mnie interesuje tworzenie własnej muzyki, a w takich programach ludzie śpiewają covery i na dalszych etapach nawet nie mogą ich sobie sami wybrać, muszą korzystać z jakiejś listy. Ja nie nadaję się nawet na karaoke, bo nie ma tam nigdy żadnego kawałka, który i znam, i lubię. Może się mylę, bo oglądałam tylko kilka epizodów takich programów, ale tam muzyka jest raczej drugorzędna, bardziej liczą się emocje - często te złe, radość z czyjegoś upokorzenia, rywalizacja. Liczy się image, w końcu to telewizja. Takie rzeczy mnie nie interesują. Kiedy odbieram czyjąś twórczość, najważ16

Catself niejsza jest dla mnie sama muzyka. Osoba też - ale nie opakowanie, tylko prawda, nawet ten ułamek, który jest wyrażony w muzyce. Nie sztuczna kreacja, która ma się podobać i sprzedać. Więc nudzą mnie takie programy. Ale oczywiście dobrze, że są, bo dzięki nim niektórzy dostają szansę na jakiś start. Sellaband też nie jest dla wszystkich odpowiednim rozwiązaniem. Podobno potrafisz pracować nad muzyką kilkanaście godzin dziennie. To Twoja jedyna pasja? Bardzo łatwo jest spędzić nad tym kilkanaście godzin. Jest w tym coś takiego, że wpada się w taki ciąg... Hmm, trochę zabrzmiało to niebezpiecznie. No ale właśnie tak jest, że najpierw muszę się rozkręcić, potem wszystko sobie otworzyć, rozłożyć, potem coś nie działa, trzeba to naprawić i tak mijają pierwsze godziny. Kiedy dochodzę do takiego momentu, że jest fajnie, nie chce mi się kończyć i kontynuuję pracę, aż prawie urywa mi się film. Ale mam wiele pasji. Podróżowanie. Różne wyprawy w przyrodę. Narty biegowe! Bardzo lubię oglądać filmy, ale jestem wymagająca. Podobnie z literaturą. Pisałam też kiedyś, ale muzyka to zdecydowanie bardziej mój żywioł. Mój muzyczny świat jest dużo szerszy niż to, co mogłabym napisać. Często pisząc natrafiałam na ścianę, bo moja wiedza albo doświadczenia w danym temacie nie były wystarczające. Może kiedyś, jak będę miała 70 lat, będę pisać książki. To nawet niezły pomysł, przecież będę musiała z czegoś żyć. Nigdzie przecież na stałe nie pracuję, tylko czasami mam jakąś dorywczą robotę. Nie pobierałam nigdy zasiłku dla bezrobotnych, teraz nawet nie mogłabym, bo zarejestrowałam swoją artystyczną działalność, więc mi nie przysługuje. Unikam stereotypu leniwego imigranta, który żeruje na Finach wyjadając im socjał. Ale to znaczy, że z niczego mi się nie odkłada żadna emerytura. Jak wyobrażasz sobie rzeczywistość po wydaniu pierwszej płyty? Nie wyobrażam sobie! Wolę o tym nie myśleć. Oczywiście mam plany. Na pewno chcę koncertować, jeżeli będzie to możliwe, także z Orkiestrą św. Mikołaja, by w pełni prezentować ten materiał. Zbieram zresztą teraz budżet na jakąś trasę pod adresem www.sellaband. com/catself. Miałam niewiele czasu na promocję nowego profilu, ale może mi się jeszcze uda. Bardzo chciałabym zagrać z Orkiestrą w różnych miastach, w różnych krajach. Póki co już się szykuje bardzo fajny koncert - wystąpię z towarzyszeniem Orkiestry na najbliższych Mikołajkach Folkowych. To będzie pierwszy publiczny występ, na którym zaprezentujemy razem moje utwory, mniej więcej tak, jak będą one brzmiały na płycie. Oprócz tego zagram też kilka utworów solo. Wpadnijcie koniecznie 9 grudnia do Lublina do Chatki Żaka. Rozmawiał: Tomasz Kowalewicz zdjęcia: Beto Garcia, Oona Kapari, Christer Holm


alternative stage Psychocukier

Na poważnie

Psychocukier kończy w tym roku 10 lat i rychło w czas wydał jedno z wydarzeń jesiennej ramówki płytowej w Polsce. O ich „Królestwie” pisaliśmy już w poprzednim numerze - trzeci album tria z Łodzi to ich najbardziej zwarty, przemyślany krążek, gdzie zacięcie do psychodelicznego transu i prostoty nie burzy wcale lekkości oraz energii. O nowy longplay i jubileusz grupy zagadnęliśmy wokalistę oraz gitarzystę Saszę Tomaszewskiego i basistę Piotrka Połoza. Ich zgodność co do wizji zespołu jest tak wielka, że nie wchodząc sobie w słowo, kończyli po sobie zdania...

Pierwsze, trudne pytanie... Piotr: Skąd się wzięła nazwa zespołu (śmiech)! I jak się poznaliście. Piotr: Na portalu randkowym! A tak na serio - „Królestwo” w porównaniu do „No More Work!” wydaje się być strasz-

nie poważną płytą. Dlaczego zrezygnowaliście z żartobliwych akcentów? Sasza: Dorastamy (śmiech). Piotr: To trochę chęć zmiany. Nie chcemy powtarzać w kółko tych samych dowcipów i schematów w tekstach i muzyce. Sasza: Poza tym od wydania „No More Work!” minęły trzy lata. Człowiek się zmienia

- może czynnikiem decydującym było to, że więcej zobaczyliśmy, więcej doświadczyliśmy, poznaliśmy więcej fajnych lub mniej fajnych ludzi. To wypłynęło naturalnie, choć w pewnym momencie założyliśmy sobie, że chcemy zrobić inną płytę - inaczej brzmiącą, prostszą w formie. Piotr: To tak naprawdę jest pierwsza płyta, przy której mieliśmy okazję coś przemyśleć, zanim powstała. Sasza: Naprawdę przy niej pracowaliśmy, a nie tylko weszliśmy do studia i nagraliśmy piosenki, które graliśmy już od wielu lat. Piotr: Może dlatego jest bardziej „na serio” - nie była aż tak bardzo spontaniczna. Poprzednie płyty miały bardzo długą historię rozpoczętą na demówkach, a „Królestwa” nie ma w formie demo. Sasza: Nie ma, i nie było też grane wcześniej na koncertach, może poza dwiema piosenkami. 17


Jest to w takim razie Wasz trzeci debiut... Piotr: Tak, to bardzo przyjemne. Sasza: Poza tym ta płyta różni się od poprzednich także oprawą graficzną - jest prostsza. Na okładce przeważa kolor czarny, nie ma żadnych finezyjnych elementów graficznych, jest za to trochę „nieporadne” liternictwo. To miało wyglądać trochę jakby było robione na kolanie. I właśnie tak wygląda. Mieliście też ciekawy pomysł na promocję. Skąd się wziął? Piotr: Byliśmy świadomi tego, że nie będziemy mieli funduszy na nie wiadomo jakie fajerwerki promocyjne i że jedyną aktywnością ze strony wydawcy będzie rozesłanie płyt, choć i nad tym staramy się panować osobiście i samodzielnie rozesłać jak najwięcej egzemplarzy, więc musieliśmy mieć jakiś alternatywny pomysł. I nie chcieliśmy robić niczego, co by było „do śmiechu”, tylko... Sasza: ...do płaczu (śmiech). Piotr: Chcieliśmy, żeby mimo wszystko ludzie wzięli nas trochę na serio. Dlatego szukaliśmy osób, które mogłyby napisać coś o naszej muzyce, ale niekoniecznie są to ludzie, z którymi pijemy co tydzień piwo. Sasza: Stąd też wzięli się Angelika Kucińska, Borys Dejnarowicz, Małgosia Halber i Kuba Wandachowicz. Liczyliśmy nawet trochę, że ktoś napisze o nas coś złego, ale niestety... (śmiech) Ciągle inspirujecie się postaciami związanymi z Łodzią. Jesteście chyba bardzo przywiązani do tego miasta. Sasza: Zgaduję, że mówisz w tej chwili o postaci Aleksego Rżewskiego (z piosenki „Gwiazda” - przyp. red.), która była nam, do pewnego momentu, w ogóle nie znana. Nie wiedzieliśmy, że ktoś taki był w Łodzi i że zrobił tyle dobrego dla tego miasta. Nagraliśmy ten utwór w ramach przypomnienia łodzianom, że oprócz tego, że mają teraz takich polityków, jakich mają, to w przeszłości mieli też polityków świetnych. Myślę, że o takich osobach warto ludziom przypominać, choć pewnie niektórzy mogą sądzić, że jest w tym jakiś patos. Cieszymy się, że dowiedzieliśmy się o tym, kim był Rżewski, bo to trochę wstyd nigdy o nim nie słyszeć, ale, kurczę, nikt nam o nim w szkole podstawowej nie wspominał. Piotr: ...a niektórzy sądzą, że to piosenka o polskim show-biznesie... (śmiech) Skąd wzięliście pomysł na teledysk „weselny” do „Maczety Rębajły”? Sasza: Wykorzystaliśmy w nim zdjęcia z wesela naszego perkusisty Marcina (Awierianowa - przyp. red.). Zmontował to nasz kolega i efekt bardzo nam się podoba. Nie znam zespołów rock’n’rollowych, które miałyby klip z wesela (śmiech).

18

W jaki sposób decydujecie, w jakim języku będą teksty? Piotr: Ostatnia płyta od początku miała być całkowicie po polsku. Sasza: Trochę się namęczyliśmy, ale efekt jest zadowalający - na „Królestwie” nie ma ani jednego zdania czy słowa, z którego nie byłbym w pełni zadowolony. Piotr: „No More Work!” było po angielsku głównie dlatego, że pojawiły się na tej płycie kawałki, które graliśmy na koncertach jeszcze przed jej wydaniem. One powstały z tekstami w języku angielskim i tak już zostało. Nikt nie wpadł na to, żeby napisać nowe teksty, a i ludzie już znali te piosenki, więc zmiany byłyby bez sensu. Tym razem świadomie zdecydowaliśmy się na zrobienie płyty po polsku. Sami ją nagraliście i chyba sami ją wydajecie? Sasza: Nie, wydawcą jest Antena Krzyku. Piotr: A nagraliśmy ją u Pawła Cieślaka. Studio nazywa się Hasselhoff Studio, od nazwiska słynnego aktora-alkoholika. Jesteśmy z tej współpracy bardzo zadowoleni. Zmieniając temat - jeśli wierzyć doniesieniom prasowym Waszego autorstwa, to kończycie w tym roku dziesięć lat. Jak Wam minęły? Piotr: Bardzo szybko. Sasza: Najbardziej żałuję tego, że tak dużo czasu zajęło nam wydanie pierwszej płyty. To był, w pewien sposób, zmarnowany czas, przynajmniej jeśli chodzi o promocję zespołu i jego istnienie w mediach. Ale z drugiej strony, zagraliśmy w tym okresie bardzo dużo fajnych koncertów, nie tylko w Łodzi, i w ten sposób wypracowaliśmy sobie pewną rozpoznawalność. Przed pierwszą płytą udało nam się wystąpić w ciągu jednego roku i na Open’erze, i na OFF Festivalu. Wtedy w ogóle trochę trudno nam się funkcjonowało i płyta była znacznie spóźniona, a potem nagraliśmy drugą, i, tak jak mówiłeś, jesteśmy notorycznymi debiutantami. Trzeci album nagraliśmy

w bardziej przemyślany sposób, dopracowując go w każdym szczególe, od tego, jak ma brzmieć, przez teksty, po czas trwania itd. Nad wszystkim mamy kontrolę, podczas gdy, przyznaję szczerze, przy pierwszych dwóch longplayach, to płyta bardziej miała kontrolę nad nami, niż my nad nią. To kawałki decydowały, ile mają trwać. Piotr: Ale też przez tych dziesięć lat pozyskaliśmy dużo nowych umiejętności w pracy jako menadżerowie swojego zespołu. Załatwiamy wszystko od A do Z - kontaktujemy się z różnymi ludźmi, jesteśmy odpowiedzialni za okładkę, za nagranie itd. Dziesięć lat temu nie mieliśmy takiej wiedzy, takich zdolności. Sasza: Myślę też, że determinacja rośnie, a nie maleje - gdybyśmy mieli przy pierwszej płycie taką determinację jak teraz, to ukazałaby się dużo wcześniej. Nam się wtedy wydawało, że ktoś to musi zrobić za nas. Można było wszystko postawić na jedną kartę - szukać pieniędzy, nagrać album, zapłacić za mix, mastering, wydać ją nawet własnym sumptem. A tak nagraliśmy go dopiero po czterech latach. Ale teraz cieszmy się po prostu nową płytą. Zresztą z tych dwóch poprzednich też jestem zadowolony, nie wstydzę się ich w żaden sposób. Uważam, że są dobre. Mam nadzieję, że trzecia jest trochę lepsza od drugiej, a ta druga od pierwszej. Ciężko zresztą zbudować jakąś hierarchię, bo one wszystkie się od siebie różnią, choć, mam nadzieję, zachowują styl zespołu. Piotr: Każdy krążek ma po prostu inne brzmienie, bo każdy realizator był trochę z innej bajki. Myślę, że Paweł Cieślak jest z tych trzech, z którymi współpracowaliśmy najlepszy. Na koniec - czy macie jakieś wiadomości dla świata, które chcielibyście ujawnić, przekazać? Sasza: Dla świata? Kurczę. Coś miałem... Give peace a chance (śmiech)?

Rozmawiał: Emil Macherzyński ZDJĘCIA: Mariusz Jabłoński


hard stage Skindred

Ciężkie bujanie Mimo wrodzonej muzykalności i wyczucia rytmu czarnoskórych rock’n’rollowców jest jak na lekarstwo. Living Colour, Fishbone, Bad Brains, trzy czwarte TV On The Radio - te nazwy przedostały się do świadomości przeciętnego konsumenta muzyki. W pozostałych przypadkach Czarni stanowią jednostki, a i tych sytuacji nie ma zbyt wiele: Lenny Kravitz, Kele Okereke z Bloc Party, Lajon Witherspoon z Sevendust czy Derrick Green z Sepultury. Pewnie można by znaleźć jeszcze kilku takich zawodników, ale z racji małej ich ilości, każdy nowy gitarowy zespół z murzyńskim pierwiastkiem jest wydarzeniem i na starcie gwarantuje pewien rozgłos.

W

alijski kwartet Skindred wyrósł na zgliszczach punkrockowego (właściwie reggae-punkowego) Dub War. Kluczową dla istnienia obu formacji osobą jest czarnoskóry Benji Webbe. Jego fascynacja muzyką Boba Marleya oraz rockiem przyniosła niespotykane wcześniej połączenie. Skindred z jednej strony kontynuuje drogę obraną przez Dub War, ale z drugiej - wprowadza wiele zmian. Miejsce rootsowego reggae zajęły dancehall i ragga, punk rock ewoluował natomiast w stronę hardcore’u i metalu. Drugim istotnym elementem Skindred jest basista Daniel Pugsley. On również grał w Dub War. „Skindred nie można w żadnym stopniu uznać za kontynuację Dub War” – twierdzi Pugsley. „To co robimy teraz jest dużo mocniejsze, ale też bardziej świadome od Dub War. Skindred pokazuje nasz pomysł na muzykę. Jest naszym przesłaniem dla świata” – uzupełnia Benji Webbe. Już pierwsza, wydana w 2002 r. płyta „Babylon” definiowała agresywno-bujający styl Skindred. Po krótkotrwałym szumie wokół grupy szybko zrobiło się cicho. Kto wie, może tak zostałoby do dziś, gdyby nie produkująca gry wideo firma Electronic Arts. Utwór „Nobody” spodobał się twórcom do tego stopnia, że zdecydowali się wrzucić go na ścieżkę dźwiękową do gry „Need For Speed: Underground 2”. Wokół Skindred powstało niemałe zamieszanie, nagle okazało się, że jest zapotrzebowanie na ich osobliwy crossover. W 2004 do sklepów trafiła reedycja „Ba-

bylon” i tak naprawdę dopiero wtedy kariera zespołu rozhulała się na dobre. Były ku temu wszelkie powody, na płycie znalazło się parę dobrych numerów, całość wyprodukowana przez Howarda Bensona (odpowiedzialnego m.in. za kultowy „Satellite” P.O.D.) brzmiała naprawdę dobrze. Na kolejnym, wydanym w 2007 r. albumie „Roots Rock Riot” muzycy rozwijali skrzydła pod okiem Matta Squire’a – producenta m.in. Panic! At The Disco, HIM czy Good Charlotte. Wydawcą trzech pierwszych płyt była nieduża firma Bieler Bros. Records. Po nagraniu krążka „Shark Bites And Dog Fights” Skindred awansowało do pierwszej ligi. Popularność zespołu znacznie wzrosła, m.in. za sprawą coveru Eddy’ego Granta „Electric Avenue”. Utwór zaistniał w alternatywnych stacjach radiowych, dając im przepustkę na listy przebojów. Najnowszym dzieckiem Walijczyków jest wydana w kwietniu tego roku „Union Black”. Materiał trafił na rynek dzięki należącej do koncernu Sony wytwórni BMG. Tym razem nie ma coverów, jest za to gość w postaci wokalisty Papa Roach - Jacoby Shaddix wsparł Benjiego w piosence „Warning”. Każda płyta jest dla Skindred nowym krokiem. Kapela systematycznie buduje swoją reputację, występuje na coraz bardziej prestiżowych imprezach. W 2011 r. kwartet zagrał m.in. na prestiżowym Download Festival, w dodatku na głównej scenie. Grupa gościła również na brytyjskiej odsłonie Sonisphere 2011 i na niemieckim With Full Force. To

wszystko jednak nic wobec występu Skindred podczas tegorocznego Przystanku Woodstock. „Wszyscy byliśmy niesamowicie podekscytowani tym koncertem” - mówił chwilę po zejściu ze sceny Benji. „W miarę rozwoju czuliśmy coraz silniejszą więź z publicznością. Woodstock jest fantastyczny” - deklarował nakręcony koncertem dla kilkusettysięcznego tłumu Webbe. Wystarczyło kilka miesięcy, by nadarzyła się kolejna okazja do obejrzenia nad Wisłą Walijczyków. 27 listopada Skindred wystąpi w stołecznej Stodole, dzień później w poznańskim Blue Note. Muzycy będą promować u nas swój ostatni album. Na koniec warto nadmienić, że Benji Webbe intensywnie angażuje się w pomoc czarnoskórym muzykom. Skindred są członkami Black Rock Coalition. Ta założona m.in. przez Vernona Reida z Living Colour w 1985 r. organizacja skupiała początkowo wokół siebie nowojorskich muzyków rockowych, ale z czasem poszerzyła swoją działalność. W Black Rock Coalition są m.in. Lenny Kravitz, muzycy Fishbone czy Dug Pinnick z King’s X. Benji Webbe tak wypowiada się o organizacji: „Przynależność rasowa nie stanowi dziś żadnego ograniczenia, więc Black Rock Coalition nie musi dziś być tak aktywne, jak w początkowym okresie działalności. Niemniej zrzeszanie się jest dla nas ważne, pomaga poczuć się członkami jakiegoś ruchu. Dlatego ta organizacja ma sens i życzę jej, aby trwała wiecznie”. TEKST: Maciek Kancerek 19


progressive stage Steven Wilson

Perfekcyjność

jest nudna

Kto lepiej wyjaśni, czym jest progresywność niż człowiek-legenda, postać wielce zasłużona dla tej odmiany rocka? No właśnie - czy używanie określenia „rock” jest jeszcze uzasadnione? Steven Wilson opowiada w wywiadzie dla „Electric Nights” o wpływie na swój najnowszy solowy album jazzu, wspomina coś o popie, w dodatku podkreśla, iż właśnie teraz udało mu się najlepiej zobrazować swoją artystyczną tożsamość. Blackfield, Porcupine Tree, No-Man, cała przeszłość do kosza?

20

P

o albumie „Insurgentes” spodziewałem się, że muzycznie nowa płyta może być zaskakująca, ale nie sądziłem, że zabrniesz aż tak daleko w poszukiwaniach, choć drugiej strony - nagrywasz już od dwudziestu lat. Czy poprzedni krążek zmienił coś w Twoim stylu pracy, wyznaczył punkt wyjścia dla drugiego? Myślę, że największy wpływ na nowy album miało to, co zdarzyło się pomiędzy jego nagraniem i powstaniem „Insurgentes”. Zajmowałem się wówczas miksowaniem pierwszych płyt King Crimson, moja głowa była pełna ich muzyki, bardzo mocno w nią wniknąłem. Kiedy zacząłem komponować, jako punkt wyjścia wyznaczyłem historię rocka progresywnego i właśnie King Crimson, jako zespół, który inspirował się bardzo jazzem. To co kocham w tym okresie, to fakt, że zespoły wychodząc od muzyki popularnej zaczęły czerpać inspiracje z jazzu i klasyki. Efektem tego była ta niezwykle odkrywcza, ekspe-


Czy zatem możemy oczekiwać, że ten pierwiastek pojawi się również podczas koncertów na trasie promującej płytę?

rymentalna muzyka. Dlatego „Grace For Drowning” miało zupełnie inny punkt wyjścia niż „Insurgentes” - inspiracją dla niej były płyty, które towarzyszyły mi, kiedy dorastałem, w latach osiemdziesiątych: Joy Division czy The Cure. Nowy album to wynik mojej miłości do wybuchu muzyki eksperymentalnej, którą teraz nazywamy progresywną.

Jak najbardziej. Improwizacja to coś, czego nie miałem okazji doświadczyć z Porcupine Tree od wielu lat. Będą oczywiście części stałe, ale pojawią się także fragmenty, w których muzycy będą mogli dowolnie interpretować swoje partie.

Co dla Ciebie zatem oznacza progresywność?

Praca studyjna nie ma chyba dla Ciebie tajemnic, ale czy poza innym podejściem współpracowników podczas narywania „Grace For Drowning” natknąłeś się na coś, czego nie robiłeś wcześniej? Co stanowiło dla Ciebie wyzwanie?

Dla mnie to dwie rzeczy. Po pierwsze - możesz zaprezentować swoistą podróż w formie albumu czy utworu, możesz zabrać słuchacza w nastrojową, emocjonalną, uczuciową wyprawę, która nie jest możliwa przy zachowaniu struktury typowej piosenki. To zbliża muzykę progresywną do muzyki klasycznej, symfonicznej. Drugą rzeczą jest to, że możesz łączyć wiele różnych gatunków, np. jazz jak King Crimson, klasykę jak EL&P czy blues - Pink Floyd lub Jethro Tull. Jeśli dodasz do tego wysokie umiejętności instrumentalne, otrzymasz to, co większość nazywa progresem. Mając na uwadze wszystkie płyty, które nagrałeś, nie można Cię łatwo zaszufladkować. Jednocześnie mimo różnic, jakimi charakteryzują się poszczególne albumy, bez problemu da się stwierdzić, że to wciąż Steven Wilson. Także przy „Grace For Drowning” słychać to od razu. Założeniem było dodanie do płyty ducha jazzu, mimo to jednak nigdy nie wiem, jaka muzyka powstanie, kiedy zabieram się do pisania. Nie wiem czy utwór będzie trwał dwie, czy dwadzieścia pięć minut. Oprócz wpływów jazzu są tu widoczne także inne - industrialne, ambientowe czy popowe. Myślę, że to najlepszy obraz mojej muzycznej tożsamości ze wszystkich albumów, jakie nagrałem do tej pory. Blackfield, Bass Comunion, Porcupine Tree czy No-Man to jedynie jej aspekty. To co najbardziej podoba mi się w nagrywaniu płyt solowych, szczególnie tej, to muzyczna wolność, która może mnie zaprowadzić gdziekolwiek, w pełni określić mój styl. Czy zatem granie w choćby Porcupine Tree mocno ogranicza Twoją wolność muzycznej wypowiedzi? Czy do pełnej swobody potrzebujesz solowego albumu? Granie w zespole z założenia Cię ogranicza, ale nie ma w tym nic złego. Te ograniczenia świadczą o sile i indywidualności kapeli. Wiem, że wiele pomysłów z tej płyty nie sprawiłoby przyjemności grania muzykom Porcupine Tree, nie byliby zadowoleni z kierunku, w którym zmierzają. I dobrze, ponieważ jesteśmy grupą czterech ludzi wykonujących muzykę, która wszystkim sprawia radość. Ale to działa także w drugą stronę, niektóre ich pomysły także nie pasują do zespołu. Dlatego myślę, że grupa z założenia ogranicza, ale w pozytywnym sensie. Zaprosiłeś do pracy nad płytą muzyków jazzowych, których domeną jest improwizacja. W jakim stopniu utwory są improwizowane?

W większość utworów jest miejsce na solówki grane przez tych muzyków. To dość mocno odróżnia je od mojej dotychczasowej metody pracy. Zwykle miejsce na solo określa struktura utworu, na którą przeznaczam np. osiem taktów. Z jazzmanami jest inaczej. Improwizacje grane przez nich to coś w rodzaju opowiadania, rozmowy, kończą się, kiedy kończy się opowieść. Tak jest np. w utworach „Raider II”, „Remainder The Black Dog”. W tych kawałkach zostały zaimprowizowane i to soliści decydowali o ich długości. Niektóre trwają 2-3 minuty, w kontekście muzyki rockowej to dość długo. Drugą istotną rzeczą jest użycie jazzowego perkusisty – to nadaje muzyce zupełnie nowy sens. Rockowi bębniarze grają zupełnie inaczej. Jazzmani niemal cały czas improwizują, perkusista bardzo często przewodzi pozostałym. Daje muzyce więcej swoich emocji. Podobał Ci się ten styl pracy? Bardzo mi się podobał, to przecież świetni muzycy. Nie czują ograniczeń, jakie są typowe dla artystów rockowych, nie myślą małymi kawałkami, grają w sposób bardziej uduchowiony. Dla kogoś takiego jak ja, kto ma wszystko dokładnie poukładane i zaplanowane, było to dość odświeżające doświadczenie. Jazzmani nie są w stanie np. zagrać czegoś tak samo dwa razy, kiedy ich o to prosisz, nie mają pojęcia, o co Ci chodzi, nie myślą w ten sposób. Dlatego połączenie tych dwóch różnych metod pracy, mojej i ich, spowodowało, że powstała muzyka, której się nie spodziewałem. I to mi się podoba.

Nie wydaje mi się, że to prawda, za każdym razem wciąż uczę się czegoś nowego. To wielki atut współpracy z innymi i wielki atut pracy nad remiksowaniem płyt King Crimson, a obecnie Jethro Tull. Uczę się, jak nagrywano czterdzieści lat temu. A to bardzo różni się od mojej pracy. Ja używam dość dużo współczesnej technologii, kiedyś wykorzystywało się narzędzia analogowe, większość partii wykonując na żywo w studio z minimalną ilością dogrywek. Dlatego myślę, że ta nauka pozwala mi nagrywać coraz lepsze albumy, szczególnie ten - najlepszy, najbardziej wyrafinowany i uduchowiony, jaki kiedykolwiek nagrałem. Wszystko, co zrobiłem przez ostatnie 2-3 lata, zmieniło mój sposób produkcji płyt i myślenia o muzyce. „Fear Of A Blank Planet” było zrealizowane krystalicznie. Mam wrażenie, że po tym albumie, na „Insurgentes” czy „The Incident”, wróciłeś do bardziej naturalnego brzmienia. Podobnie na „Grace For Drowning”. Zgadza się, odszedłem od klinicznego soundu ostatnich płyt Porcupine Tree, chciałem osiągnąć brzmienie bardziej organiczne. Jest taki utwór na płycie, „Deform To Form A Star”, który o tym mówi - aby coś było dobre, musi być zdeformowane, nieperfekcyjne. Idea perfekcyjności jest nudna. Nie zbyt dobrze odbieramy to, co perfekcyjne. Większość muzyki, jaką teraz słyszymy, właśnie taka jest, nie ma w niej żadnych pomyłek - perfekcyjna rytmicznie, perfekcyjnie strojąca, wszystko zaś poprawione jest przy użyciu oprogramowania. Ale mimo tego, że jest perfekcyjne, jest nudne. Nie ma organicznego pierwiastka, który posiada prawdziwa muzyka. Tego też nauczyłem się ostatnio. „Fear Of A Blank Planet” ma już cztery lata. Od tamtej pory moje podejście wg mnie zmieniło się na lepsze. Od lat współpracujesz z Lasse Hoile. Jak wygląda Wasza komunikacja dotycząca spraw graficznych? Czy podsuwasz mu tematy? Fotografuje na zamówienie, czy to jego autorska wizja? Z Lasse dzielimy wspólny język, w którym wyrażamy co kochamy, co nas inspiruje. Bardzo często rozmawiamy o tych samych filmach czy muzyce jako punktach odniesienia do tego, co chcemy zrobić. Mogę mu powiedzieć: „mam nową piosenkę, czy pamiętasz 21


scenę z tego mało znanego, europejskiego filmu z 1967?”. I on dokładnie wie, o czym mówię, co interesującego widzę w tej scenie. I to jest fundamentalne dla naszej twórczej współpracy. Mogę podsuwać mu pomysły, które on później odzwierciedla w swoim własnym stylu. Wiem, że zawsze traktujesz płyty całościowo, ale czy można powiedzieć, że „Raider II” to najważniejszy, stanowiący nową jakość w Twojej twórczości utwór na płycie? Jeśli nie to, czy jest taki, który chciałbyś wyróżnić szczególnie? Na pewno jest najdłuższy. I to jeden z moich ulubionych kawałków na płycie. Ma wszystko, o czym mówiliśmy wcześniej wpływy jazzowe, ale także rockową strukturę i produkcję. Nagrałem wiele długich utworów w swojej karierze, ale ten jest prawdopodobnie najlepszym z nich. Mam wrażenie, że jest mocno inspirowany plytą „Lizard”… Gdybym miał wybrać jeden album, który wpłynął na moja płytę, to byłby to z pewnością „Lizard”. Tuż przed początkiem pracy skończyłem go miksować. Dla mnie to najbardziej udana płyta King Crimson. Wspaniale łącząca rock, jazz i free jazz, nikt nie zrobił tego lepiej. I zabawne, że każdy kto słyszał album, wskazuje na „Lizard” z wyjątkiem Roberta Frippa. Po tym, jak mu go zaprezentowałem uprzedziwszy, że jest inspirowany tą płytą, stwierdził, że słyszy tam tylko Stevena Wilsona. Czy to nie dziwne, że jest jedyną osobą, która nie słyszy wpływów „Lizarda”? Myślisz, że był szczery? Robert jest wielkoduszny i być może to zauważył, ale o tym nie wspomniał. Choć mimo tego, że jest to wielka inspiracja, to wciąż moja muzyka. Tu Robert ma rację. Jaki jest następny krok Stevena Wilsona? Gdzie zaprowadzi Cię ta „muzyczna podróż”? Właśnie skończyłem nagrywanie albumu z Michaelem Akerfeldem, płyta ukaże się prawdopodobnie na wiosnę. Odbędzie się trasa promująca nowy longplay i potem pomyślę o kolejnym krążku Porcupine Tree. Kto zagra z Tobą na trasie? Mam sześcioosobowy zespół. Theo Travis zagra na instrumentach dętych, Nick Beggs na basie, na perkusji Marco Minemann, jest niesamowity, na gitarze Aziz Ibrahim, zaś na instrumentach klawiszowych Adam Holzman - współpracował z Milesem Davisem przez cztery ostatnie lata jego życia, to prawdziwy jazzman, niewiarygodny instrumentalista. Mam więc miksturę złożoną z muzyków rockowych i jazzowych, po to, aby zachować ducha albumu. ROZMAWIAŁ, ZDJĘCIA: Robert Grablewski

22


folk stage ishumar

Ishumar

- Berberowie z gitarami

Gdy czytacie te słowa, jest już po występach Tinariwen i Bombino w Polsce. W ciągu trzech dni weterani tuareskiej gitarowej rewolucji i jej najnowsze złote dziecko zagrali cztery koncerty. I to chyba najlepiej oddaje stan, w jakim jest dziś muzyka Tuaregów. W związku z tym przygotowaliśmy dla Was krótki przegląd najważniejszych artystów wywodzących się z ludu berberyjskiego.

W

szystko zaczęło się od Tinariwen. A raczej od jednego z nich, Ibrahima Ag Alhabiba, dziś już prawie sześćdziesięciolatka. Pierwszą gitarę zbudował w wieku kilku lat w jednym z wielu obozów dla tuareskich uchodźców założonych w Algierii po rebelii malijskich Tuaregów z lat sześćdziesiątych. Puszka po konserwie, kawałek metalu i linki hamulcowej - na takim instrumencie nauczył się grać tradycyjne melodie swoich pobratymców, a po jakimś czasie, arabskie popowe piosenki. Tułając się po placówkach dla uciekinierów wojennych Ibrahim poznał zachodnich wykonawców, którzy wywarli wpływ na niego, a przez to pośrednio na całą tuareską gitarową rewolucję. Byli to Jimi Hendrix, Mark Knopfler i Bob Marley. W latach 80. w obozie dla rekrutów Ibrahim poznał swoich przyszłych kompanów z zespołu. Wszyscy mieli podobne przeżycia za sobą - tułaczkę, stratę najbliższych. Jednak tym, co ich rzeczywiście połączyło, nie była trudna przeszłość, lecz fakt, iż każdy z nich był muzykiem. Razem założyli grupę, wtedy jeszcze bez nazwy, potem zostali mianowani „Taghreft In Tinariwen”, którą następnie sami już skrócili do „Tinariwen”. Z powstaniem kapeli związany jest też szerszy tuareski ruch kulturowy - Teshumara. Ten termin oznacza w wolnym tłumaczeniu „włóczęgę”, podejmowaną przez młodych Turaegów, którzy szukają sławy i szczęścia. Nurt

23


ten ma swoje źródła zarówno w koczowniczej tradycji Berberów, jak i w wielkiej suszy, która nawiedziła Saharę i Sahel w latach 70. i 80. To ona była jedną z przyczyn rebelii, które targały Mali w przedostatniej dekadzie XX wieku. Wspomniane powstania wytworzyły ideał Tuarega buntownika i partyzanta. Z tym ideałem muzyka jest związana tak silnie, że inną nazwą Teshumary jest La Guitare. Na początku lat 90. Tinariwen wrócili do Mali, gdzie zyskali lokalną sławę, grając na przyjęciach, rodzinnych imprezach czy spontanicznie na pustyni. W tym czasie zaczęli też nagrywać albumy na kasetach magnetofonowych. Pierwszy kompakt to rok 2002 i jednocześnie wyjście poza Afrykę. Od tego czasu Tinariwen prawie nieustannie są w trasie, przemierzają Europę, Amerykę i Azję, czasem wracając na swoją rodzinną ziemię. Artyści ustanowili kanon tuareskiego pustynnego rocka, który czerpie wiele nie tylko z berberyjskiej tradycji, ale i rocka - przytłumione gitary (na których muzycy grają podobnie jak na tradycyjnych instrumentach typu ud) z towarzyszeniem leniwego, prostego basu i perkusjonaliów. Najmłodszym przedstawicielem pokolenia tuareskich gitarzystów jest Omara Moctar, znany bardziej jako Bombino. Urodzony w okolicach nigerskiego Agadezu, większość życia spędził w oazie Tidene. Z muzyką „ishumar” (jak Tuaregowie ochrzcili gatunek grany przez Tinariwen) zetknął się jeszcze w dzieciństwie, po pierwszej rebelii z lat 90., która zakończyła się w pięć lat później chwilową demokratyzacją Nigru. W tym samym czasie czternastoletni Omara zaczyna grać z zespołem Hajy Bebego - jednego z najbardziej znanych nigerskich gitarzystów. Jako najmniejszy i najmłodszy muzyk w składzie szybko został ochrzczony Bombino, czyli po prostu „Dzieciak” w języku włoskim. Rok później, skonfliktowany z ojcem, rozpoczyna własną Teshumarę – ucieka do Algierii i Libii, gdzie zarabia na życie grając podobnie jak Ti-

24

nariwen w początkach działalności - na rozmaitych imprezach, od spotkań partyjnych po wesela. Każdy występ przyciąga coraz więcej ludzi, a jego postać staje się czymś na kształt legendy. Na początku nowego stulecia Moctar wraca do Agadezu i bierze udział w trzyletnim, drugim powstaniu Tuaregów. W rebelii ginie dwóch muzyków z zespołu Bombino, a on sam po kilku miesiącach walk ucieka do Burkina Faso i wyrzeka się przemocy. Dla naszego kręgu kulturowego artystę odkrywa mała francuska wytwórnia Reaktion Records, która zajmuje się wydawaniem muzyki buntowników z Afryki Północno-Zachodniej. Nagrany na pustyni album „Amamgam 2004” nie przyciąga jednak większej uwagi. Dopiero wydawnictwo Sublime Frequencies „Guitars Music From Agadez, Vol. 2” sprawia, że o Omarze robi się głośno poza Afryką. W 2009 r. w Burkina Faso amerykański reżyser spotyka Bombino i namawia go na przyjazd do Stanów Zjednoczonych i nagranie tam płyty – propozycja spotyka się aprobatą muzyka (w USA nawet już był - w 2006 r. razem z zespołem Tidawt grał trasę i nawet dzielił scenę z Keithem Richardsem oraz Charliem Wattsem). „Agadez” pokazuje Bombino wyciszonego, bez tej dzikości, która charakteryzowała jego wczesne nagrania. Może to dlatego, że on sam zamiast śpiewać buntownicze piosenki opiewa teraz koczownicze życie i pustynię, a w miejsce walki zbrojnej proponuje edukację oraz pielęgnowanie własnej tradycji wbrew nierównemu traktowaniu jego współziomków przez rządy w Niamey i Bamako. To postrzeganie Tuaregów jako obywateli drugiej kategorii było kolejną, oprócz długotrwałej suszy i nierównego rozdawnictwa pomocy, przyczyną wybuchu walk w 2007 roku. Podobną, pokojową strategię przyjmują dwa zespoły z malijskiego Kida, miasta uważanego za stolicę pustynnego bluesa. To stąd

wywodzą się tacy artyści jak Tarti, Terakaft, to tu mieszkali przez wiele lat Tinariwen. Ich wpływ jest wyraźnie słyszalny na debiucie Tamikrest, zespołu, którego członkowie wybrali (jak sami mówią) „gitary zamiast kałasznikowów”. W swoich piosenkach wspomniani muzycy często zwracają się bezpośrednio do tuareskiej młodzieży, by nigdy nie zapomniała, skąd jest. Nie są romantycznymi rewolucjonistami, raczej pozytywistami, którzy stawiają na pracę u podstaw. Wydawać by się mogło, że to zaskakująca postawa jak na dwudziestoparolatków. Owszem, ale Tamikrest doskonale pamiętają powstania z lat 90. i 2007 roku. Muzycznie są jednym z najbardziej zwesternizowanych zespołów. Nie boją się korzystać z różnych, gitarowych przesterów, rytm wybija normalny zestaw perkusyjny, gdzieniegdzie pojawiają się skrzypce. Ich drugi album został okrzyknięty przyszłością ishumar. Nadzieją na jutro są też najmłodsi w tym zestawieniu Amanar. Po rozpoczęciu światowej kariery przez Tamikrest, to oni stali się najpopularniejszym zespołem w Kidal. Artyści porzucili granie rewolucyjnych piosenek, bo uważają, że ciągle walcząc Tuaregowie nie będą mieli szansy stać się pełnoprawnymi Malijczykami. W muzyce starają się uciekać od wypracowanego przez Tinariwen schematu. Jedyne wydawnictwo, „Alghafiat”, pokazuje różne sposoby na zbaczanie z wydeptanych już mocno dróg - od użycia klawiszy, do dubowych wstawek. Nie da się ukryć, że sukces Tinariwen spowodował prawdziwą lawinę. Oni musieli czekać dwie dekady, by zostać zauważonymi poza Afryką - muzykom z młodszego pokolenia zajęło to kilka lat, tyle, ile do szerszej świadomości przebijają się zachodni artyści. I choć Tinariwen nadal są najważniejszym tuareskim zespołem i nie mają zamiaru zejść ze sceny, wydaje się, że już niedługo pałeczkę przejmą młodsi. TEKST: Michał Wieczorek


electronic stage Öszibarack

Alibaba

i 40 surferów

Öszibarack rzucili się na głęboką wodę. To porównanie doskonale oddaje zmiany, które wiążą się z wydaniem nowego krążka, ale też koresponduje z jego tytułem „40 Surfers Waiting For The Wave”. Muzyczny mózg grupy Agim Dżeljilji opowiedział nam o drodze, którą wrocławski kolektyw przeszedł od wydania poprzedniej płyty, o szukaniu prawdy i nowych inspiracji, a także o tym, dlaczego w stolicy Dolnego Śląska nie jest już tak ciekawie, jak kiedyś.

N

ajpierw „Moshi Moshi”, potem „Plim Plum Plam”. Tytuł trzeciej płyty, „40 Surfers Waiting For The Wave”, to coś z zupełnie innej bajki. To część większych zmian, czy tylko odejście od wcześniejszych gier słownych? Ciekawe, że jesteś pierwszą osobą, która to zauważyła. Nowa forma tytułu to część większych zmian, to coś więcej niż detal. Tytuł jest bardziej serio, taki też jest cały album. „40 Surfers Waiting For The Wave” to bardzo osobiste wydawnictwo. „Moshi Moshi”, nasza pierwsza płyta, krystalizowała nasz styl, była bardzo ascetyczna, z nutą ironii. „Plim Plum Plam” było kontestacją mainstreamu, a została odebrana jako ukłon w tę stronę. Wiesz, Trójka grała cztery nasze single, zo-

staliśmy zauważeni, co bardzo nas cieszy. Tyle że ludzie nie do końca załapali oko, które do nich puściliśmy. To miała być trochę zgrywa z mainstreamu, trochę pastisz. Obecny album jest kolejnym krokiem w nieznane rejony. Jest próba eksploracji zupełnie dotąd dla nas nieznanych przestrzeni. Mimo to, jest wciąż rozpoznawalne brzmienie Öszibarack. Płyta jest bardziej przestrzenna, melancholijna, a zarazem plemienna i atawistyczna. I, jak już wspomniałem, osobista. Tytuł ma jakby ukryte drugie dno. Jest enigmatyczny, można go interpretować w dowolny sposób, jak naszą muzykę. To słuchacz, poprzez odbiór, nadaje ostateczny sens tej nazwie. 40 surferów to podróż w „nieznane”. Potrzeba ciągłego dryfowania. Uczucie wyczekiwania na ten jedyny, piękny moment w życiu. Być może ten

moment nigdy nie nadejdzie, ale uczucie tego wyczekiwania jest bardzo twórcze, inspirujące i napędzające nas do życia i działania. „Surfer” to określenie symboliczne, tak jak liczba 40 nawiązująca do Alibaby (śmiech). To tylko skojarzenie wdrukowane z dzieciństwa. Według wybitnego socjolog, Zygmunta Baumana dziś każdy z nas jest w jakimś stopniu surferem swego życia, czy to w kontekście świata wirtualnego, rzeczywistego… czy zwykłego dryfowania po morzu (śmiech). We wszystkim jest ukryte pragnienie odkrycia własnego szczęścia, prawdy. Za sprawą „40 Surfers Waiting For The Wave” chcecie odciąć się od przeszłości? Nie… nie do końca, to wciąż Öszibarack,

25


ale jest tam pewna rewolta. Muzyczna, tekstowa. Wiesz, nie nagrywamy zbyt często, bo niezbyt często mamy coś ważnego do przekazania. A nie chcemy wydawać płyt tylko po to, żeby były. Nowa płyta jest poważniejsza, bo taka też jest sytuacja. Inspirują nas niepokoje społeczne w Europie, na świecie. Przemycamy je do naszej twórczości. Na nowym albumie znalazł się utwór „Black Hawk” opowieść o szeroko rozumianej wojnie. Jest też „Wojtek, The Bear Soldier” - piosenka o niedźwiedziu Wojtku służącym pod Monte Cassino. Mało kto w ogóle o nim wie. Miś był członkiem polskiej armii, bardzo zżył się z żołnierzami. Po wojnie trafił do zoo i to był

w Polsce, niesamowicie zajęty człowiek. Ale jest z nami, chce z nami grać.

jego ogromny dramat. Nigdy nie dotykaliśmy takich spraw, zawsze bardziej inspirował nas sam proces, zabawa formą, emocje były pośrednie, ale nie były celem samym w sobie. Tutaj nastąpiło przewartościowanie. Ten album jest zrobiony wg innego klucza, klucza, którym są emocje.

wskazem dla słuchacza, który sugeruje, czego można się spodziewać po rozpakowaniu płyty i włożeniu jej do odtwarzacza. Okładkę „Moshi Moshi” przygotował nasz basista Tomek Dogiel. Przy drugiej płycie wsparł nas Marcin Karolewski. To nasz słuchacz, miał 19 lat przygotowując dla nas okładkę. Szukaliśmy kogoś, kto wykona dla nas ilustrację w takim trochę japońskim, ekspresyjnym klimacie i Marcin odezwał się do nas. Okazało się, że robi fantastyczne rzeczy. Dziś pracuje w jednej z najlepszych firm zajmujących się grafiką, a my się cieszymy, że pomogliśmy w popularyzowaniu jego zdolności. „40 Surfers” zdobi praca braci Ebert z Analog Visuals. To bardzo organiczna rzecz, właśnie na takiej nam zależało. Powstała z całkowicie analogowych elementów – wody, płynów, farb, cieczy. Powiedzieliśmy im, czego potrzebujemy. Wskazaliśmy kolor, strukturę. Oni zrobili resztę. Efekt jest świetny.

W Waszej ekipie doszło do pewnych przetasowań. No tak. W zespole jest Jan Emil Młynarski, jeden z najlepszych perkusistów w Polsce. Podczas prac nad nową płytą rozstaliśmy się z naszym dotychczasowym bębniarzem Marcinem Drewnikiem. To było bardzo trudne i bolesne doświadczenie, dla nas wszystkich. Nowa płyta jest w pełni analogowa, ograniczyliśmy komputery do minimum. Każdy dźwięk perkusji nagraliśmy na żywym instrumencie. Nie porozumieliśmy się z Marcinem w kwestii wizji muzyki, dlatego nie gramy już razem. Janek usłyszał Öszibarack i powiedział, że po prostu musi z nami grać. Wiązało się z tym pewne ryzyko, bo jest rozchwytywany. To jeden z najlepszych perkusistów

26

Wasze płyty to nie tylko wyjątkowa muzyka, ale też atrakcyjna forma. Okładka „40 Surfers Waiting For The Wave” jest wprost cudowna. Fajnie, że o tym wspominasz. Zależy nam na oprawie. Jestem z pokolenia, które celebruje winyl i kompakt. Wolę to od kupowania mp3. Oczywiście robię to, bo to wygodna forma, ale jestem ogromnym fanem standardowych formatów. Oprawa graficzna płyty to pierwszy kontakt z nią. Jest ona drogo-

Co takiego czai się we wrocławskim powietrzu, że miasto stało się zagłębiem alternatywy? Wy, Husky, L.U.C., a wcześniej Kanał Audytywny. Są jeszcze Me Myself & I,

ostatnio Sinusoidal... Przyjmijmy umowny okres 2001-2008 – wtedy funkcjonowała we Wrocławiu taka fajna bohema. Naprawdę dużo się działo w kwestii wartościowej muzyki, była masa kreatywnych ludzi. Część z nich zadomowiła się w mainstreamie, część projektów się rozpadła. Niektórzy wyemigrowali do Berlina lub do Warszawy. Mój kontakt z „wrocławską bohemą” ogranicza się do współpracy z Igorem Pudło ze Skalpela. Pracujemy nad własną płytą. Przyglądam się też czasami temu, co się dzieje we Wro, ale nie jestem aż tak zaangażowany w artystyczny ruch tego miasta. Ki-

bicuję takim zjawiskom jak Mikrokolektyw, Małe Instrumenty, Karbido, Adrianna Styrcz z Sinusoidal. L.U.C. to mój kumpel, kibicuję mu, ale ja już go nie odbieram jako artysty, raczej jako świetnego biznesmena, który ma wyczucie rynku i zna się na PR. Kanał Audytywny, Husky już nie istnieją bądź zawiesiły swoją działalność. Zresztą, każdy z nas szuka swojego „św. Graala”. I tu wracamy do sensu tytułu naszej płyty (śmiech). Zajmujesz się jeszcze DJ-owaniem na imprezach, czy aktywność na tym polu ograniczasz tylko do przygotowywania remiksów? Więcej czasu spędzam w studiu, ale nie ukrywam, że chcę rozwinąć DJ-kę. Zagrałem ostatnio parę imprez, poczułem się dobrze i chyba jestem gotowy znów to robić. Może będziemy współpracować na tym polu z Patrycją, wokalistką Öszibarack, może zagramy jakieś live acty. Ona jest purystką, uznaje tylko granie z winyli, ale może uda mi się przekonać ją do nowszych technologii (śmiech). ROZMAWIAŁ: Maciek Kancerek


black stage Jill Scott

Poetka na szczycie

„Billboardu”

Coraz częściej bujamy się nad Wisłą w klimacie neo soulu i R’n’B. W tym roku gościliśmy już Erykah Badu, w listopadzie na trzy koncerty przyjedzie do nas Nneka. Mało? 4 grudnia w Warszawie zagra Jill Scott. Polska będzie jednym z przystanków trasy promującej ostatnią płytę amerykańskiej wokalistki.

W

ydana w czerwcu tego roku „The Light Of The Sun” jest dla Jill Scott debiutem w biznesowej pierwszej lidze. Choć pochodząca z Filadelfii wokalistka błyszczała na polu muzycznym przez kilka ładnych lat, dopiero teraz awansowała z niedużego labelu Hidden Beach Recordings do majorsa - Warner Music. Za sprawą nowego krążka Jill dokonała jeszcze jednej rzeczy - osiągnęła szczyt listy „Billboardu”. „Nie mogę słuchać nowej płyty Jill Scott” - komentowała przy okazji letnich występów Sistars Natalia Natu Przybysz. Zastrzegła jednak, że chodzi bardziej o woltę jej zainteresowań muzycznych, a nie poziom samego albumu. Bo ten ucieszył wszystkich, którzy bawili się świetnie słuchając poprzednich krążków Scott. Zanim Jill na dobre zadomowiła się na scenie, dała się poznać jako autorka tekstów. To właśnie ona jest autorką „You Got Me” z płyty „Things Fall Apart” The Roots. Raperzy, a także towarzyszące

27


z Georgem Bensonem i Alem Jarreau (utwór „God Bless The Child”) oraz Lupe Fiasco (piosenka „Daydreamin’”). Ostatnia z 13 dotychczasowych nominacji do Grammy dotyczyła piosenki „Love” z 2010 roku. Jill Scott startowała wspólnie z Marcusem Millerem i Chuckiem Brownem w kategorii Best R&B Performance By Duo Or Group With Vocals. Nagroda przypadła jednak Sade (piosenka „Soldier Of Love”). Oczywiście nie samym Grammy człowiek żyje, nawet w Stanach. Artystka ma na koncie kilkadziesiąt nominacji do rozmaitych nagród przyznawanych choćby przez MTV czy honorującą czarnoskórych wokalistów telewizję BET. Dyskografia Jill Scott składa się w tej chwili z czterech albumów studyjnych. Do wspomnianych wcześniej w 2007 r. doszła także trzecia część „Words And Sounds”, tym razem poprzedzona tytułem „The Real Thing”. Do tego trzeba liczyć dwa materiały koncertowe i tyle samo albumów kompilacyjnych. Warto zwrócić uwagę na wydane w 2007 r. „Collaborations”, na którym można znaleźć m.in. duety z Chrisem Botti i Willem Smithem.

im w tej piosence Erykah Badu oraz Eve otrzymali Grammy za ten numer. Kariera wokalna Scott na dobre rozpoczęła się od wykonania tego utworu na jednym z koncertów The Roots.

W 2005 r. dorobek artystyczny Jill Scott wzbogacił się o tomik poezji „The Moments, The Minutes, The Hours”.

W 2000 roku Jill miała już na koncie debiutancką płytę, która przyniosła jej pierwsze sukcesy. Sprzedaż albumu za oceanem dała wokalistce podwójną platynę, a także nominację do nagrody Grammy. Kapituła doceniła „Who Is Jill Scott? Words And Sounds

R

e

k

l

a

m

a

Vol. 1”, ale nie do tego stopnia, by uhonorować longplay statuetką. Na tę Scott Musiała poczekać do 2005 roku, kiedy to zdystansowała konkurencję w kategorii Best Urban/ Alternative R&B Performance. Nagrodę przyniosło wykonanie utworu „Cross My Mind” z krążka „Beautifully Human: Words And Sounds Vol. 2” - zgodnie z nazwą drugiego w karierze wokalistki. W 2007 i 2008 r. do rąk czarnoskórej artystki trafiały kolejne statuetki Grammy, tym razem uzyskane dzięki gościnnym występom

Amerykanka nie ogranicza się do muzykowania. W 2005 r. jej dorobek artystyczny wzbogacił się o tomik poezji „The Moments, The Minutes, The Hours”. Na koncie Scott jest też kilka ról filmowych i telewizyjnych. Jill wystąpiła u boku Janet Jackson w „Małżeństwach i ich przekleństwach” (oryginalny tytuł „Why Did I Get Married?”). Artystkę można było zobaczyć także w obrazie Deborah Kampmeier „Hounddog”. Wspomniane filmy nie zrobiły zamieszania w światowym box office ani nie zostały specjalnie docenione przez krytykę, są po prostu ciekawym uzupełnieniem kariery Jill. Od czasu do czasu wokalistkę można oglądać również w serialach, gdzie grywa epizodyczne role. Film filmem, ale za sprawą musicalu „Rent” czarnoskóra artystka dała o sobie znać również na Broadwayu. Scott przykłada ogromną wagę do swoich koncertów. Podczas dwugodzinnych występów raczy fanów reprezentatywnym przeglądem swojej dyskografii, uzupełnionym kilkoma coverami. Obecnie z uwagi na promocję „The Light Of The Sun” w repertuarze znajduje się około połowy utworów z tego krążka. TEKST: Maciek Kancerek


stories about big falls Elliott Smith

Elliott Smith Obdarzony unikalną wrażliwością, tragiczny w życiowych, a urzekający w muzycznych poczynaniach singer-songwriter Elliott Smith stanowi idealny przykład wykonawcy artystycznie bezbłędnego, choć komercyjnie nigdy nie docenionego w stopniu, na jaki by zasługiwał.

N

iewiele zresztą swojego czasu brakowało, żeby obecność tego muzyka w Stories about big falls nie miała racji bytu. Kiedy Gus Van Sant wykorzystał utwory Elliotta w swoim dziele „Good Will Hunting”, zaowocowało to nominacją do Oscara dla piosenki „Miss Misery”. Żeby nie było zbyt pięknie, zwyciężyło wówczas „My Heart Will Go On” Celine Dion, choć już sam występ skromnego artysty ściśle powiązanego z niezależną sceną na hollywoodzkiej gali musiał wypaść lekko ironicznie. „To było coś najzupełniej surrealistycznego… Nie chciałbym żyć w tym świecie, ale stąpanie po księżycu przez jeden dzień było całkiem zabawne” - wspominał później kompozytor. Jeden z recenzentów zasugerował nawet, że bardziej interesujące byłoby odegranie przez Smitha utworu „Angeles” (również obecnego w filmie), który w warstwie lirycznej krytykuje i odrzuca kapitalistyczne ideały fabryki snów.

Cofnijmy się jednak o parę ładnych lat wcześniej, do początku lat 90., kiedy Steven Paul Smith stawiał pierwsze poważne kroki w muzycznej działalności. Działo się to za sprawą niezbyt długo egzystującej, ale dość docenionej (szczególnie dzięki „Mic City Sons” z 1996 r.) w indierockowych kręgach grupy Heatmiser. Tam obowiązek pisania kompozycji dzielił jeszcze z Neilem Gustem, który uchodził za jego bliskiego przyjaciela. W pewnym momencie coś jednak przestało działać tak jak powinno, Elliott nie był zadowolony z tego, jak ewoluują jego utwory, nie czuł się sobą grając „głośne, rockowe piosenki, bez dynamiki”. Tworzenie muzyki, jakiej nawet się nie lubi nie miało sensu. Już w czasach owych zespołowych działań Smith podjął się tworzenia na własną rękę. W 1994 nakładem Cavity Search ukazało się debiutanckie „Roman Candle”, rok później pierwsze z dwóch wydawnictw dla Kill Rock Stars zatytułowane po prostu „Elliott Smith”. 29


Jego solowa twórczość znacząco odstawała od tego, co reprezentowała sobą macierzysta grupa. Zważywszy zaś na ówczesną ekstremalną popularność grunge’u, pozytywny odbiór zaskoczył młodego twórcę. On w końcu grał tylko niepozorne, akustyczne piosenki, w dodatku w stylistyce lo-fi.

Inspiracje Beatlesami od zawsze były u niego silne i widoczne, choć nigdy nie wypadały nachalnie.

Choć kompozycje na pierwszych dwóch krążkach można uznać za podobne, to self-titled zaznaczał się wyraźniej - poprzez pesymistyczny nastrój, narkotykowe nawiązania w tekstach, ogółem atmosferę ewidentnie mroczną. Poza tym także za sprawą „Needle In The Hay” - jeden z doskonalszych utworów Elliotta, pewnie ten największy z jego wczesnego etapu. Wracając do depresyjnych klimatów i smutnych kawałków, jest to w dużej mierze esencja twórczości nieprzeciętnego muzyka z Omaha w Nebrasce. Począwszy od problemów z ojczymem, przez liczne uzależnienia od alkoholu, lekarstw i dragów, za załamaniach psychicznych skończywszy. Z jednej strony mieliśmy talent, z drugiej - nieszczęście i smutek, które zawsze gdzieś tam były w jego kompozycjach. To ostatnie spowodowało fatalny koniec, ale nie da się zaprzeczyć, że miało także spory wpływ na wyjątkowy charakter oraz emocjonalną siłę rażenia tej muzyki. Oscarowy epizod i wydanie fantastycznego „Either/Or” można uznać za nowy etap czy nawet swoiste wyjście z mroku. Smitha chętnie zapraszano do amerykańskich nocnych programów (O’Brien, Letterman), w których wykonywał oczywiście „Miss Misery”. Brzmienie nowego albumu nie uderzało już takim ascetyzmem jak wcześniej pojawiło się trochę perkusji, klawiszy, gitary basowej. Artysta stworzył dzieło utrzymane w balladowym, nieco eterycznym klimacie, wyraźnie zakorzenione w latach 60., choć reinterpretujące popową psychodelię w bardzo zgrabny, właściwy sobie sposób. Tu znalazło się miejsce dla takich wspaniałości jak „Alameda”, „Ballad Of Big Nothing”, „Speed Trials”, „Between The Bars” czy „Angeles”. W następstwie umiarkowanego sukcesu „Eiher/Or”, melancholijnym kompozytorem posiadają30

cym smykałkę do nieprzeciętnych „ładnych kawałków” zainteresowało się samo DreamWorks.

Całkiem ciekawie w wiecznej dyskusji o dużych, złych labelach i tych małych, aczkolwiek szlachetnych prezentuje się wypowiedź Smitha na temat przejścia do giganta, który firmował swoją nazwą jego czwartą długogrającą płytę: „Czasem ludzie patrzą na wielkie wytwórnie wyłącznie jako na maszynki do robienia pieniędzy, a składają się one tak naprawdę z prawdziwych ludzi i część z nich czuje się w obowiązku wobec tego, że kawałkiem ich pracy jest wydawanie dobrej muzyki”. Interesujące, bo bardziej niż jako usprawiedliwianie się, brzmi to jak nieoczywisty głos rozsądku. A biorąc pod lupę „XO”, trzeba być naprawdę radykalnym i zatwardziałym przeciwnikiem majorsów, aby w jakimkolwiek stopniu nazwać dzieło Elliotta słabym. Krótko mówiąc, lata 1997-1998 były niewątpliwie najmocniejszym artystycznie okresem działalności Smitha, a wybór między „Either/ Or” a „XO” to wyłącznie kwestia gustu. Z tego drugiego wydano dwa single („Waltz #2 (XO)” i „Baby Britain”), sprzedaż wypadła bardzo przyzwoicie, choć magiczna setka „Billboardu” nie została przekroczona. Niestety to również wtedy nasiliły się depresje, a także myśli samobójcze muzyka. Znana jest historia o próbie odebrania sobie przez niego życia podczas skoku z klifu, na szczęście wtedy jeszcze nieudanej.

W 1999 r. Elliott Smith nareszcie trafił w miejsce, do którego ze swymi muzycznymi wpływami pasował jak ulał. Chodzi mianowicie o słynne Abbey Road Studios w Londynie, gdzie ruszyły pracę nad „Figure 8” – ostatnią płytą artysty, jaka ukazała się jeszcze za jego życia. Inspiracje Beatlesami od zawsze były u niego silne i widoczne, choć nigdy nie wypadały nachalnie. Piąty krążek ze zrozumiałych przyczyn „nasiąkł” nimi w jeszcze większym stopniu. Miejsce intymnego, cichego grania mocniej niż na „XO” zajęły rozbudowane aranżacje i brzmieniowe bogactwo. Ewolucja wypadła przekonująco, wciąż mieliśmy do czynienia z wykonawcą wiernym swoim ideałom, realizu-


się później strzałem w dziesiątkę - „From A Basement…” doczekało się bardzo pozytywnego odbioru. Co ciekawe, wg relacji osób wówczas z nim współpracujących, wszystko zaczęło się układać na nowo. Smith miał być „czysty i wyleczony”. Twórcę „Either/Or” i „XO” odnaleziono martwego 21 października 2003 r. w mieszkaniu przy Lemoyne Street, z dwoma ranami kłutymi klatki piersiowej. Jego dziewczyna Jennifer Chiba wyznała, że po kłótni z Elliottem zamknęła się w łazience, by wziąć prysznic, a niedługo później usłyszała krzyk partnera. Po wyjściu zastała go z nożem w piersiach, wyciągnęła narzędzie, zadzwoniła po pogotowie. Muzyk zmarł w szpitalu. Pozostawił po sobie krótką notkę: „I’m so sorry - love, Elliot. God forgive me”. Praca koronera nie wykazała śladów zażywania narkotyków ani alkoholu tuż przed śmiercią, stwierdził on jednie obecność zalecanych antydepresantów i medykamentów ADHD. Najbardziej zagadkowe jest, że wg specjalisty rany nie odpowiadały rodzajowi ciosów, jakie człowiek zadaje sam sobie. Samobójstwa nigdy oficjalnie nie stwierdzono, możliwość morderstwa uznano za prawdopodobną. Jakkolwiek było naprawdę, nie zmienia to faktu, że znakomity artysta i człowiek zakończył tragicznie swój żywot. Porównywany do Nicka Drake’a, uznawany przez niektórych za jednego z ważniejszych singer-songwritterów swojego pokolenia, niezastąpiony Elliott Smith zapisał piękny rozdział w historii muzyki alternatywnej, rocka czy nawet popu. Dźwięki „Ballady o wielkim nic” ucichły przedwcześnie.

TEKST: Łukasz Zwoliński

R

e

k

l

a

m

a

jącym je tylko w nieco innych formach. Potwierdza to zresztą ciepły w znacznej części odbiór krytyki, choć pojawiały się i głosy niezadowolenia z „lekkiej utraty subtelności”, za którą pokochano wcześniej muzyka. Sam Elliott recenzji swojej muzyki i tak od zawsze bał się czytać. Złudna okazała się wizja powrotu do dobrej formy i wzięcia się za siebie. Wydawać by się mogło, że wykonawca poradził już sobie z kryzysem i uzależnianiami, tymczasem najgorsze czekało tuż za rogiem. Zażywanie heroiny, paranoje związane z rzekomo śledzącym go białym vanem i ludźmi z DreamWorks, którzy z jakiegoś powodu mieli chcieć go dorwać. Elliott myślał, że ktoś włamał się do jego mieszkania i skradł z komputera tworzoną muzykę. Sypiał nieregularnie, zaprzestawał normalnego jedzenia zastępując je lodami. Pierwsze próby nagrania nowego krążka zakończyły się fiaskiem i kłótnią z producentem Jonem Brionem, który wytknął Smithowi jego nałogi. Muzyk twierdził, że wytwórnia cały czas ingeruje w jego życie, wysłał nawet pismo grożąc, że jeśli jej władze nie uwolnią go od kontraktu, popełni samobójstwo. Przyszły album ukończono ostatecznie pod okiem Davida McConnela. Według późniejszych relacji producenta, w czasie sesji nagraniowych Elliott zażywał duże ilości heroiny i cracku, wielokrotnie wspominał o samobójstwie, a nawet dążył do przedawkowania. Koncerty z lat 2001-2002 były już ponurą zapowiedzią końca wybitnego kompozytora. Smith przerażał swym wyglądem, zawodził podczas występów, zapominał słowa i akordy, zdarzało się, że nie potrafił ukończyć swych piosenek. Reporter magazynu „Glorious Noise” stwierdził nawet, że „Nie będzie zaskoczony, jeśli Elliott Smith skończy martwy w przeciągu roku”. Pogrążający się co raz bardziej artysta bezskutecznie udawał się na odwyk, dalej usiłował występować próbując odbudować swą koncertową reputację, pisał też materiał na szóstą płytę – „From A Basement On The Hill”. Jej brzmienie w zaskakująco niewielkim stopniu skupiało się na akustycznych dźwiękach, w ich miejsce pojawiło się o wiele więcej hałasu. Muzyk próbował nowych dla siebie rozwiązań, które (jeśli wierzyć recenzjom i opiniom) okazały

31


cooperation Lenny Valentino

Tramwaj wraca na trasę Stosunkowo niewiele powstało u nas w kraju płyt, o których można by powiedzieć, że zmieniły zasady gry. Rewolucja muzyczna, która nastąpiła w Polsce 10 lat temu za sprawą wytwórni Sissy Records, dzisiejszym młodym słuchaczom może wydawać się legendą przekazywaną przez starzejących się dziennikarzy. To właśnie ten mini majors (powstały jako odnoga BMG) zajmował się wówczas szerzeniem muzyki ochoczo zwanej „alternatywną”. Drugi longplay Ścianki, „Dni wiatru”, pokazał nam, że możliwe jest eksperymentowanie z dźwiękiem w sposób, który będzie czytelny dla każdego. Debiut Cool Kids Of Death był manifestem apolitycznego buntu dwudziestoparolatków. I w końcu Lenny Valentino ze swoim albumem, będącym płytą-matką wrażliwości dorastających słuchaczy.

W

szystko zaczęło się pod koniec lat 90. XX w. w Mysłowicach. Wokalista coraz bardziej popularnego Myslovitz (jeszcze na chwilę przed wydaniem bestsellerowej „Miłości w czasach popkultury”) Artur Rojek powołuje do życia swój autorski projekt, nazwę czerpiąc z tytułu piosenki britpopowego składu The Auteurs. Nie szarżujący w swoim macierzystym zespole jako kompozytor, w Lenny Valentino przejmuje stery - pisze teksty i piosenki, odpędzając nimi demony wczesnej młodości (nawiązania do trudnego dorastania bez ojca mają źródło w biografii muzyka). Wczesne wcielenie zespołu ma niewiele wspólnego z tym szeroko znanym. Utwory wydane na demie „Cyrk” pozbawione są pewnego powabu, kruchości i intymności. Są za to nieodległe od britpopowej poetyki Myslovitz. Radykalną zmianę przynosi zaangażowanie do projektu muzyków trójmiejskiej Ścianki - Macieja Cieślaka, Jacka Lachowicza i Arkadiusza Kowalczyka. Dołączają oni do wówczas duetu Rojek i Mietall 32

Waluś (wówczas jeszcze anonimowy basista, który niedługo wypłynie w mediach ze swoją grupą Negatyw) i wywracają cały materiał do góry nogami. Dodają mu niezbędnej przy tak delikatnym temacie subtelności, piosenki zaczynają żyć, odzwierciedlać osobistość tekstów, poruszać się po innych niż dotąd rejonach. Efekt (jak na zespół powstały „z przypadku”) jest zaskakujący - Lenny Valentino na swoim debiucie „Uwaga! Jedzie tramwaj” brzmi niemal organicznie i bardzo pewnie. Nagrany na żywo w studio, z późniejszymi retuszami krążek zachwyca swoją surowością, która uwydatnia osobistość całego projektu. Same teksty autentycznie wzruszają, jako środek wyrazu często wykorzystując dziecięce skojarzenia i gry słowne. Ten krótki, złożony z dziesięciu utworów album mówi naprawdę wszystko, co można w tym temacie rzec. Dzieło skończone. Skończone na tyle, że sami muzycy nie są zbyt chętni do poruszania


tematu zespołu. Maciej Cieślak zapytany przeze mnie o to, czy pracując nad jedynym albumem Lenny Valentino czuli, że tworzą coś, o co będą nagabywani w wywiadach przez następne 10 lat, przewrócił tylko oczami i udzielił wymijającej odpowiedzi: „Nie myślę pod tym kątem. Nie robię po to muzyki ani nie mam zdolności jasnowidzenia. Zrobiliśmy coś fajnego z muzyką i tyle. O to chodziło, żeby to było dobre”. Jacek Lachowicz był nieco bardziej brutalny, mówiąc z pełną kurtuazją, że „nie zanosiło się na taki bagaż martyrologiczny”. Dalej jednak dodaje już w lżejszym tonie: „To miło, że ludzie pamiętają, a poza tym lepiej być pamiętanym dobrze, niż wcale. Myślę, że to był w ogóle dobry moment w moim życiu, jeśli chodzi o muzykę, którą uprawiałem”. To i tak znacznie więcej, niż powiedziała reszta zespołu - ta bowiem w ogóle nie zabrała głosu. I właściwie trudno im się dziwić - po całej dekadzie Lenny Valentino zdaje się być jedynym stałym punktem w pytaniach kierowanych do wspomnianych artystów. Żaden z muzyków nie chciał się też przyznać do gigantycznego spadku, jaki pozostał po Lenny Valentino - czyli tego, jak bardzo zespół zmienił, rozwinął świadomość i wrażliwość słuchaczy. „Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. To chyba bardziej temat dla socjologa” zauważył Lachowicz. Cieślak dodaje: „Gusta moich znajomych jakoś za bardzo nie zmieniły się przez te 10 lat, więc nie odczułem tego wpływu”. Tę rolę przypisuje się dzisiaj głównie internetowym magazynom, ale to właśnie „Uwaga! Jedzie tramwaj” było czymś w rodzaju sygnału do startu. Z zapleczem rosnącej popularności Rojka i aranżacyjnego talentu Ścianki, Lenny Valentino pokazało słuchaczom, że emocje w muzyce wcale nie muszą równać się histerii. Młodzieńcza egzaltacja, której niegdyś towarzyszyły głównie ballady Metalliki, zyskała manifest w postaci eteryczności Sigur Rós czy personalnej poetyki Sparklehorse. To delikatne, slowcore’owe brzmienie Lenny Valentino było furtką - tym szerzej otwartą, iż wszystko miało miejsce

w czasach największych sukcesów komercyjnych lidera Myslovitz. Skąd to traktowanie przypadającej na 2011 r. reedycji „Uwaga! Jedzie tramwaj” po macoszemu? Wydawać by się mogło, że co bardziej nostalgiczni dziennikarze będą się nad nią rozpływać, tymczasem w wigilię jubileuszowego wydania, po latach nieobecności w sprzedaży i absurdalnie wysokich cenach w drugim obiegu, panuje straszna cisza. Może to przez zawód, że znowu nie udało się wypuścić na rynek tego zapowiadanego już od pięciu lat DVD zespołu? Może klimat uroczystego powrotu rozmydliły trochę specjalne koncerty Lenny Valentino podczas OFF Festivalu w 2006 i 2010 roku? Klawiszowiec grupy wspominając oba występy twierdzi, iż po latach piosenki grupy na żywo odkurzało się „bardzo przyjemnie i gładko”, po czym dopowiada: „Na szczęście to, co grałem było na tyle moje, że nie musiałem jakoś strasznie wracać do klimatu. To trochę tak jakby coverować samego siebie”. W podobnym tonie wypowiada się lider Ścianki, który dość nonszalancko rzuca nam „No miło się grało. To dobre piosenki są”. Nie da się ukryć, iż pełna trasa koncertowa Lenny Valentino zapowiedziana na końcówkę br. przy jednoczesnej ciszy medialnej to trochę mało, jak na rangę albumu „Uwaga! Jedzie tramwaj”. Bo to wciąż brzmi jak bajka - coraz intensywniej świecąca gwiazda polskiej muzyki Artur Rojek słyszy krążek „Dni wiatru” i zaprasza jego autorów do współpracy. W ten sposób powstaje jedna z najpiękniejszych, najbardziej poruszających płyt w historii rodzimej muzyki, którą w chwili wydania traktowano jako lepszą od „Kid A” i „Amnesiac” Radiohead! Nie bójmy się doceniać polskich płyt i czuć za nimi nostalgii. Dziesięć lat to piękny jubileusz. To więcej, niż ma podmiot liryczny tekstów z „Uwaga! Jedzie tramwaj”. Dzisiaj byłby już w liceum. TEKST: Emil Macherzyński

Z zapleczem rosnącej popularności Rojka i aranżacyjnego talentu Ścianki, Lenny Valentino pokazało słuchaczom, że emocje w muzyce wcale nie muszą równać się histerii.

33


reviews Balam Acab Wander / Wonder Balam Acab to pseudonim dwudziestojednoletniego nowojorczyka. Tak, niedawno skończył właśnie tyle, jest więc młodszy ode mnie, a już stał się gwiazdą hipsterskiej blogosfery. Podekscytowani blogerzy wkomponowali go w przygnębiająco mroczny witchhouse’owy pejzaż. I jakże nietrafnie. Jeśli trzeba by było wcisnąć ten projekt w ramy jakiegokolwiek z niedookreślonych, hipsterskich gatunków, byłby to chillwave. Za często wspo-

zniewalające

minam o hipsterach? No tak, już pewnie wszystkich wystraszyłem. Ale nie bójcie się tej płyty. Wszystko układa się tu bardzo prosto - w wyjątkowo łagodne i klimatyczne, laptopowe podkłady autor wplata przetwarzane falsety i niskie, rozmyte wokalizy. I tyle. Słuchanie „Wander / Wonder” sprawia niesamowitą przyjemność. Szkoda jednak, że na krótką metę. Bo, niestety, nie ma tutaj wiele do odkrywania. Marcel Wandas

piękno desperacji

CANT Dreams Come True Wyobraźmy sobie, że „Dreams Come True” stanowi drugą część „The King Of Limbs” - może wtedy piewcy wielkości ostatniego krążka Radiohead zdaliby sobie sprawę ze śmieszności swoich przedwczesnych zachwytów nad tym suchym kompozycyjnym szkieletem. Solowy debiut Chrisa Taylora, podpory brooklyńskiego Grizzly Bear, balansuje na granicy pomiędzy nowoczesną, zaangażowaną elektroniką i szeregiem okolicznych, wzajemnie przenikających się gatunków - od dream popu po rejony UK garage, cokolwiek ten termin oznacza. Znakomity producent okazał się być w tym przypadku nie mniej zdolnym songwriterem, który uczynił ze swojej pierwszej płyty majstersztyk zarówno pod względem muzycznym, jak i technicznym. Albumowe przestrzenie nafaszerowane zostały nie tylko świetnej jakości piosenkami, ale przede wszystkim całą gamą

tańczyć mi się chce

różnicujących je detali. Produkcyjne niuanse mając na plecach bagaż poprzednich doświadczeń budują świeże, fascynujące, a momentami wręcz futurystyczne brzmienie CANT. Pozostałości po zamglonym, przydymionym klimacie twórczości macierzystej grupy słychać chociażby w niepozornych „Bang” czy miniaturce „Broken Collar”, które sprawiają wrażenie ofiar precyzyjnej selekcji utworów do genialnego „Yellow House”. „Believe” może stanowić lekcję, jaką Taylor wyniósł z ubiegłorocznej współpracy z Georgem Lewisem Jr nad debiutanckim longplayem Twin Shadow, natomiast najlepsze w zestawie „Answer” wypadałoby nazwać efektem fascynacji amerykańskiego basisty tegorocznym albumem Jamiego Woona. Yes, he can - fajerwerki na okładce płyty jak najbardziej uzasadnione.

wieczór, lampka wina i...

Kamil Białogrzywy przeszło obok, nie zauważyłem, że było

Chickenfoot III Dlaczego drugi longplay Chickenfoot nosi tytuł „III”? Sammy Hagar tłumaczył: „Album jest tak dobry, jakbyśmy pominęli poziom drugiej płyty i od razu nagrali trzecią”. Czy faktycznie? Jedno trzeba przyznać już na wstępie - Chickenfoot odrobili pracę domową i wyeliminowali podstawową wadę debiutu, czyli dłużyzny. Powiedzmy sobie szczerze, prosty hard rock (a taka idea przyświecała grupie) nie sprawdza się w piosenkach trwających ponad 5 minut. Takie niestety dominowały na poprzednim krążku. Tym razem utwory skrócono o średnio półtorej minuty i od razu chce się tupać do nich nóżką. „Last Temptation”, „Alright, Alright” czy „Up Next” skończą się zanim riff zdąży zamęczyć słuchacza na śmierć. Poprzednio

mogłyby nie mieć takiej szansy. Starzy wyjadacze świetnie bawią się w swoim towarzystwie. Wyluzowana atmosfera wręcz wylewa się z głośników, czyniąc „III” idealną odtrutką na ciężki klimat jesienno-zimowy. Słabych punktów właściwie nie ma, każda piosenka przynosi kilka fajnych motywów. Nie ma też specjalnych uniesień, ale Chickenfoot nie ma chyba specjalnie ambitnych aspiracji. W rock ’n’ rollu chodzi przecież o zabawę. A tej jest tutaj mnóstwo. Na koniec uspokajam - choć w klipie do „Big Foot” perkusistą jest Kenny Aronoff, na płycie bębni Chad Smith. I mimo że to właśnie Aronoff pojedzie z Chickenfoot w trasę, to na kolejnym albumie kapeli na pewno zagra pałker Red Hot Chili Peppers.

dla wytrwałych

rozczarowanie

Maciek Kancerek

Clap Your Hands Say Yeah

gwóźdź do trumny

Hysterical Niepokojący sygnał „spokojnie, to tylko awaria” nadany przed czterema laty z kokpitu CYHSY w przypadku ich nowej płyty zagłuszany jest niestety histerycznymi okrzykami pilotów spadającej maszyny. Wydaje się, że dla nowojorczyków nie ma już żadnego ratunku, skoro po jednej z najlepszych gitarowych płyt ubiegłej dekady w postaci imiennego debiutu nagrali album wręcz niesłychanie niesłuchalny, a jego następcą uczynili krążek jeszcze słabszy. „Some Loud Thunder” mimo całej swej przeciętności cały czas posiadało nieliczne znamiona geniuszu, chociażby w postaci znakomitego, zaskakującego odświeżenia konwencji w „Satan Said Dance”. Tracklista trzeciego krążka wyjałowiona jest niestety z jakichkolwiek hooków i błyskotliwych niespodzianek, a podstawowe pytanie, jakie pojawia się po jego odsłuchu brzmi „czy był już refren?”. Głos jednego

34

z najbardziej charakterystycznych wokalistów amerykańskiej ziemi, jakim niewątpliwie był niegdyś Alex Ounsworth, został na „Hysterical” stępiony do granic możliwości, a mainstreamowa polerka produkcyjna odbiła się w dodatku na brzmieniu gitar - płaskim, jednostajnym, wykastrowanym. Mimo jeszcze bardziej radiowego charakteru, o komercjalizacji muzyki Clap Your Hands Say Yeah nie może być mowy, bowiem nowe, pozbawione nośnych melodii piosenki zespołu są zbyt chaotyczne i niepoukładane, aby dostosować się do wymagających prostoty oraz konkretu playlist. Nazwa zespołu okazała się ostatecznie ponurym żartem, będącym tylko i wyłącznie wyrazem życzeniowego myślenia jego członków. O oklaskach, euforycznych okrzykach mowy być tutaj nie może. Kamil Bialogrzywy

smaczny deser

absolutnie odkrywcze


Crazy P When We On Ci młodzi weterani downtempowej elektroniki przemieszanej ze stylowym disco już na wstępie strzelili sobie niezłego, marketingowego samobója, gdyż pełnej nazwy projektu oficjalnie nie używa chyba nikt. Okazało się jednak, że jakoś można z tym żyć. Trzy lata zajęła Crazy P praca nad nowym albumem, niemniej nie była to płyta jakoś mocno wyczekiwana. Miła niespodzianka polega na tym, że w swojej działce jest to jedno z najlepszych, tegorocznych wydawnictw. Soczyste bity, elegancja w każdym calu oraz doskonałe czucie

parkietowych klimatów - do „When We On” tańczyć byłoby można przez całą noc. Na albumie bez zgrzytu funkcjonują obok siebie gładziutkie, wymuskane „Open For Service” oraz fenomenalne, mroczne, cure’owe i zarazem seventiesowe „Heartbreaker”. Być może wśród konsekwentnej monotonii Crazy P nie najłatwiej jest wyłapać wszystkie smaczki, jakie na „When We On” funduje nam brytyjska ekipa. Ale przecież nie powinno być nic przyjemniejszego niż wracanie do tak fajnego albumu, by wygrzebywać z niego to, co najciekawsze i warte odkrywania. Kasia Wolanin

Dessa Castor, The Twin Długogrający debiut Dessy „A Badly Broken Code”, choć niedoceniony i niezauważony w szerszej świadomości, znalazł się w samej czołówce mojego podsumowania zeszłego roku. Na wieść o nowej płycie amerykańskiej raperki ucieszyłem się bardzo, lecz moja radość przygasła, gdy okazało się, że Dessa wzięła na warsztat dziesięć znanych już wcześniej piosenek i postanowiła nagrać je na nowo. Mimo że zwykle niechętnie podchodzę do takich przedsięwzięć, dałem jednak „Castorowi” szansę. Nowe wersje piosenek mają lepiej oddawać to, co dzieje się na koncertach Amerykanki - bity zrobione przez kolegów artystki z mineapolitańskiego kolektywu Doomtree zostały przetransponowane

na pięcioosobowy zespół. Nie było to trudnym zadaniem, ponieważ podkłady, z których korzysta Dessa są oparte na samplach żywych instrumentów. Przełożenie ich na kapelę dało jednak zaskakujący efekt. Utwory nie zyskały na energii (jak można było się spodziewać), lecz stały się bardziej intymne. Skoro jest kameralny pop, może być i kameralny hip-hop. Tym bardziej, że artystka równie często śpiewa, co rapuje. I naprawdę trudno rozsądzić, co wychodzi jej lepiej. Jedna kompozycja na „Castor, The Twin” jest nowością. To kończący ją „The Beekeeper”, piękny utwór oparty na fortepianie, zupełnie nie rapowy, lecz mieszczący się gdzieś w rejonach Alicii Keys. To zapowiedź nowej płyty Dessy, której premiera ma mieć miejsce w przyszłym roku. Jestem o nią zupełnie spokojny. Michał Wieczorek

dEUS Keep You Close Muzyczny geniusz grupy dEUS ciężko było przed laty pomieścić w granicach malutkiej terytorialnie Belgii. Tom Barman i ekipa byli kiedyś wręcz nieprzyzwoicie wielkim zespołem, pozostając jednocześnie wypadkową gatunków, na czele których od zawsze stało nasączone artyzmem indie. „Worst Case Scenario” wraz z „The Ideal Crash” po dziś dzień stanowią pomniki alternatywnego grania lat 90., jednak ostatnie lata załogi z Antwerpii łatwiej umieścić po stronie strat, aniżeli zysków. Wydany trzy lata temu „Vantage Point”, mimo kilku całkiem mocnych momentów, zredukował niestety artystyczny pierwiastek muzyki Belgów do wielkości niedostrzegalnej ludzkim okiem, zastępując go poprawnym, ale lekko siermiężnym alt-rockiem. Od tamtego

czasu zmieniło się niewiele, a gościnna obecność Grega Dulliego w „Twice” tylko przypieczętowuje nieaktualność „Keep You Close”. Były lider Afghan Whigs jest jednym z nielicznych muzyków, którym nawet dzisiaj udaje się na bazie samczego, alternatywnego wymiatania grać według własnych zasad, cały czas wydając wielce przyzwoite albumy pod banderą Twilight Singers. Toma Barmana taka łatka wydaje się uwierać. „Keep You Close” jest albumem, który piętnaście lat temu zawojowałby świat, dziś niestety jest czerstwym jak reklamy z Kubą Wojewódzkim reliktem przeszłości - zbyt prostym, aby firmować go belgijską marką i zaciekawić wyznawców wczesnego wcielenia grupy (np. „Ghost”) i trochę nazbyt napompowanym, aby wkupić się w łaski nowych fanów. Bramy Parku Jurajskiego zostały właśnie otwarte.. Kamil Białogrzywy

Feist Metals Powoli zapomnieć można, jak przebojową duszę miała kiedyś Leslie Feist. Kanadyjska wokalistka w coraz mniejszym stopniu bowiem przypomina siebie z czasów, gdy wyśpiewywała uwodząco „Mushaboom” czy „One Evening”, a „1234” śmigało w rozgłośniach i telewizjach muzycznych na całym świecie. Na „Metals” wizytówką Feist stają się spokój i opanowanie emanujące z pop-folkowych kompozycji - kobiecych, dojrzałych, stylowych, inteligent-

nie zaaranżowanych do barwy i skali głosu wokalistki. „Metals” jest płytą totalnie nieefektowną, ciężko wskazać jakikolwiek mocno chwytliwy utwór, jest to też album w swej konstrukcji dość monotonny. Minimalistyczne zwrotki i rozwijanie piosenek w stronę bardziej wyrazistych finałów przez niemalże większość kawałków może lekko nużyć. Ma w tym wydaniu Leslie Feist jednak w sobie jakąś taką prostą prawdę i autentyzm, które są chyba jedynym, tak jednoznacznym atutem jej tegorocznego krążka. Kasia Wolanin

35


Grace Jones Hurricane - Dub Awangardowa, na wskroś oryginalna, prawdziwa ikona - Grace Jones. Trzy lata temu uraczyła świat fantastycznym krążkiem „Hurricane”, pierwszym od blisko dwóch dekad. Ambitna elektronika z triphopowym podbiciem, wszystko spowite aromatyczną nutką soulu i odrobiną dubu. Właśnie, dubu! „Hurricane - Dub” to nic innego jak płyta z remixami kawałków sprzed trzech lat. Nowe wersje przygotował Ivor Guest, współproducent oryginałów. Dubowe

remixy nie mają siły rażenia oryginalnych wersji. Stanowią jednak dobre uzupełnienie fenomenalnej płyty Grace Jones. Ivor traktuje utwory Grace jako bazę, zdarza się, że krąży dookoła, innym razem pozwala sobie na dalsze wycieczki. Całość jest duszna, zadymiona. Ale też niezwykle wdzięczna, miejscami nawet porywająca. Zdecydowanie warto zaopatrzyć się w „Hurricane - Dub”, zwłaszcza, jeśli nie macie podstawowej wersji. Nowe wydawnictwo amerykańskiej gwiazdy kusi nie tylko wysmakowaną muzyką, ale też fajną oprawą graficzną. Wystarczy spojrzeć na okładkę. Maciek Kancerek

Grouplove Never Trust A Happy Song „Cześć, nazywamy się Grouplove, mieszkamy w ogrodzonym pierniczkami lukrowym domku, zbudowanym z kolorowych żelkowych miśków, do którego prowadzi droga wybrukowana pysznymi, ciągnącymi się karmelkami”. Tak jak zbyt duża dawka słodyczy powoduje ból brzucha i mdłości, taki i debiutancki krążek amerykańskiego kwintetu zawiera za wiele cukru w cukrze. Muzyka Kalifornijczyków od chwili wypuszczenia w świat obiecującej EP-ki ewoluowała od niczym nieskrępowanego, radosnego indie popu do rozmiarów ogromnego, przesłodzonego ciastka, którego zjedzenie jest niemożliwe nawet dla największego łasucha. To, co Christian Zucconi i jego milutka ekipa mają tutaj najlepszego do zaproponowania, mogliśmy usłyszeć już kilka miesięcy temu na małym wydawnictwie, którego kluczowego atutu

w postaci „Colours” można było doświadczyć nawet w reklamie pewnego „dość znanego” browaru. Otwierający album singlowy duet pod postacią „Itchin On A Photograph” i „Tongue Tied” może co prawda napełnić nadzieją, że dobra passa z „Grouplove” EP została podtrzymana, później jednak jest już niestety tylko gorzej, nie licząc oczywiście znanych wcześniej piosenek. Jak można było przypuszczać, Grouplove okazali się w miarę alternatywną maskotką dużej mainstreamowej wytwórni, w rękach której mogą stać się w przyszłości zapełniaczem stadionów. TVN szuka już zapewne muzycznego podkładu do kolejnej powtórki „Shreka”, jednak kolejny w tym roku po Foster The People zespół z gatunku goszczących dosłownie wszędzie i niestety zbyt często nie jest nikomu do szczęścia potrzebny. „Never Trust A Happy Song”? Niewątpliwie coś w tym jest. Kamil Białogrzywy

The Horrors Skying Niewiarygodny wręcz progres, jaki The Horrors poczynili w ciągu ostatnich kilku lat, wymagałby od nowego albumu Brytyjczyków uzyskania statusu ich własnego prywatnego „Loveless”. Cywilizacyjnego przeskoku, którego świadkiem byliśmy na rewelacyjnym „Primary Colours”, trzeci studyjny krążek niegdysiejszych gothów co prawda nie dostarcza, co nie oznacza, że na „Skying” nie mamy do czynienia ciągle z muzycznym prosperity. Faris Badwan – hybryda Cave’a, Burgessa i Murphy’ego oraz reszta jego zasłuchanych dotąd w mrocznych gitarowych brzmieniach kolegów na swojej najnowszej płycie przypieczętowują dominującą pozycję na arenie shoegaze’ującego post-punka. Kwintet z Essex w zasadzie nie dodaje tutaj zbyt wielu nowych składników do wypracowanego wcześniej soundu (za wyjątkiem jego wyraźnego przewietrzenia). Kompozycje The Horrors zyskały dużo większą przestrzeń, a raczej kilka przestrzeni rozlokowanych na wielu

produkcyjnych płaszczyznach. Brzmienie „Skying” jest mięsiste, świeże i bogate jak nigdy dotąd w ich twórczości, przez co ciężkim zadaniem będzie odtworzenie go w warunkach koncertowych. Zniewalające z nóg „Moving Further Away” kontynuując transowe wątki poprzedniej płyty z „Sea Within A Sea” pokazuje, że w studiu nagraniowym Anglicy powinni częściej uderzać w przycisk „record” dopiero w okolicach trzeciej minuty swoich utworów, pogrążając się w instrumentalnych odjazdach przez kolejne dziesięć. Rozciągnięte, gitarowe pulsacje w „Still Life” czy narkotyczne „Oceans Burning” są zdecydowanym tego potwierdzeniem. „Krótsze” formy także zespołowi sprzyjają, czego przykładem jest choćby jeden z najlepszych kawałków w ich dotychczasowej dyskografii - motoryczny, praktycznie dwuczęściowy „Endless Blue”. Jeśli istnieje coś takiego jak próba trzeciej płyty, The Horrors właśnie ją przebrnęli pokazując konkurencji środkowy palec. Kamil Białogrzywy

HTRK Work (work, work) HTRK (wymawiani jako „haterock”) z wydaniem tego albumu zwlekali kilka lat. Teraz, gdy muzyka niezależna coraz bardziej przesiąknięta jest mrokiem, trafili na najlepszy moment. Australijczycy grają tutaj bardziej na atmosferze, niż na instrumentach. Kompozycje są raczej oszczędne, bez przesadnego rozbudo-

36

wania aranży. Dźwięki najczęściej układają się w okołoambientowe plamy, jednak w wielu miejscach widać, skąd grupa czerpała swoje najwcześniejsze inspiracje - gitara gra często bardzo wolno i nieprzejrzyście, ale słychać w tym shoegaze’ową podstawę. Połóżcie ich na półeczce z grave wavem, tuż obok Esben and the Witch. Marcel Wandas


Jane’s Addiction The Great Escape Artist Kogóż Jane’s Addiction nie zatrudnili do pracy nad swoją nowa płytą? Po kolejnym odejściu Erica Avery’ego dokooptowali do składu Duffa McKagana, a z jego krótkiego pobytu w zespole zostały trzy piosenki. Podczas sesji nagraniowej towarzyszył im na basie Dave Sitek z TV On The Radio, którego potem zastąpił Chris Chaney, sprawdzony zmiennik Avery’ego. Do tego w „End To The Lies” występują Master Musicians of Joujouka z Maroka, a nad całością czuwał Rich Costley, najbardziej znany ze współpracy z Muse. Na niewiele się to

zdało. „The Great Escape Artist” ma gęstą produkcję niczym płyty wspomnianych Brytyjczyków, ale to studyjne bogactwo sprawia, że gdzieś zniknęła lekkość piosenek, znana z poprzednich płyt Jane’s Addiction. Można też zapomnieć o fascynującej, porywającej grze basu czy niebanalnych riffach. Ta cała płyta to jeden wielki banał. Do bólu przewidywalna, przeprodukowana i nudna. Słuchaniu poprzednich albumów zespołu towarzyszy ekscytacja, nawet przy „Strays”, która była wskrzeszeniem Jane’s Addiction po dwunastu latach. Teraz nie musieli się znowu schodzić, koncerty grają od 2009 roku. I najlepiej by było, gdyby tylko przy tym pozostali. Michał Wieczorek

Joyce Manor Joyce Manor Zespół Joyce Manor może szczycić się najbardziej elektryzującym, maksymalnie przebojowym w swej treściwości i energii debiutem na modern punkowej scenie w tym roku. Czy na dłuższą metę zostaną Jawbreakerem obecnej dekady, czas zweryfikuje, aczkolwiek przesłanki są ku temu jak najlepsze. Na „Joyce Manor” zacierają się granice melodicu, org-core’u, poppunku, hardcore’u i post-hc. Nie znaczy to wcale, że płyta jest w jakiś sposób przeładowana brzmieniem. Przeciwnie, to, aż trudno uwierzyć, jedyne 18 minut maksymalnie skocznego, prostego, choć piekielnie pomysłowego grania. Wyraźnie kłania się podejście do rzemiosła Bomb The Music Industry!, szalona me-

lodyjność, bałagan i niedbałe wokale. Co mnie jednak najbardziej urzekło, to smykałka do tworzenia niebywale wyrazistych kawałków z potencjałem do bycia przyszłymi hitami w swojej stylistyce. Po pierwsze „Constant Headache” - solidna kandydatura na nowy hymn uświadomionej, punkrockowej młodzieży. „Famous Friend” eksplodujące skondensowaną chwytliwością. „Constant Nothing” jakby puszczające oczko do „Little League” Cap’N Jazz, a także trójakordowa, pijacka kołysanka „Leather Jacket” ze „śpiewem” a la Dead Milkmen. Radość od tego materiału aż promieniuje. Poza tym ci kolesie mają charyzmę - towar zawsze mocno deficytowy, dlatego też doceniany co najmniej podwójnie. Łukasz Zwoliński

Julia Marcell June Miejsce niepewnej dziewczyny zajęła ukształtowana, w pełni świadoma artystka. Aranżacyjny przepych zastapił minimalizm z debiutanckiego krążka. Nowa płyta Julii Marcell oznacza zupełnie nową jakość. Wybrana do promocji „Matrioszka” o „June” mówi właściwie wszystko. Mamy do czynienia z alternatywnym popem, trochę w stylu Kate Bush czy też (bliżej współczesności) Florence + the Machine. Wzorce jak najbardziej szlachetne, ale miejscami te inspiracje są nazbyt wyraźnie widoczne. Na szczęście Julia czerpie także

z innych źródeł, stąd choćby „CTRL” z trochę topornym beatem w stylu Emade. Skandowany refren i prosty, zachęcający do klaskania rytm na pewno pomogą zjednać sobie publiczność w niejednym klubie. Podobnie będzie z tanecznym „Shhh”, jeśli tylko artystka zdecyduje się włączyć ten całkowicie elektroniczny utwór do koncertowego repertuaru. Choć Julia Marcell w żaden sposób nie zmienia świata, jest świeżym zjawiskiem na rodzimej scenie. Na razie większym uznaniem cieszy się poza granicami kraju, ale może dzięki „June” znajdzie dla siebie publiczność również w Polsce. Maciek Kancerek

The Kooks Junk Of The Heart „Oooooh la / She was such a goood girl to meee!” śpiewało się będąc licealistą. Wtedy The Kooks pierwszy raz zachłysnęli się sławą. Było o nią dość łatwo - w tamtych czasach wystarczyła profesjonalnie przyczesana grzywka i gitara akustyczna. Dziś jednak w przypadku Brytyjczyków zaczyna chodzić o coś więcej. Są co prawda na „Junk Of The Heart” ckliwe pioseneczki, do których nas przyzwyczaili oraz wpadające w ucho refreny. Jest też trochę

banału i singlowych pewniaków. Jednak poza tym widać też rozwój. I to w najmniej oczekiwanym kierunku. The Kooks idą w stronę rock ‚n’ rolla, w wielu miejscach bliżej im do projektów Jacka White’a niż do prostego „indie” prezentowanego przez nich przez całą dotychczasową karierę. „Junk Of The Heart” jest płytą, która powinna zadowolić zarówno nastolatki, które zakochały się w poprzednich albumach Kooks, jak i tych, którzy poszukują w muzyce czegoś innego. Marcel Wandas

Ladytron Gravity The Seducer Ladytron nadal tkwią po uszy w inspiracjach latami osiemdziesiątymi. Łatwo zauważyć, że naprawdę złoty okres dla tego typu muzyki minął. Rewolucja stylistyczna nie miałaby jednak sensu szkoda byłoby rezygnować z tak charakterystycznego i rozpoznawalnego stylu. Jeszcze łatwiej zauważyć, że nie ma

tutaj hitów na miarę tych z „Witching Hour”, najlepszego albumu Anglików. Ladytron po jedenastu latach działalności nie traci jednak formy i nie schodzi poniżej pewnego poziomu - po prostu pisze dalej dobre piosenki. Nie rozumiem jedynie upychania płyty utworami instrumentalnymi, w których brakuje najważniejszego atutu zespołu, głosu Helen Marnie. Marcel Wandas

37


La Dispute Wildlife „Granie przepełnione bólem istnienia”, kombinacja post-hardcore’u z emocjonalną deklamacją, ambitny substytut mewithoutYou z czasów, gdy ci tworzyli jeszcze ostrą, bezkompromisową muzykę. La Dispute opisywać można na masę rozmaitych sposobów. Znaczy to jedynie tyle, że zespół musi być niesamowicie barwny, ciekawy i w swych działaniach w jakiś sposób nieprzeciętny. Rzeczywiście, choć grupa z Grand Rapids odwołuje się do klasyki post-hc typu At the Drive-In, Thursday czy wspomnianej wcześniej kapeli Aarona Weissa, efekt ich zaangażowanych, do zdarcia gardła i palców od uderzania

w gitary artystycznych ekspresji wypada inspirująco. Tak, ci kolesie są piekielnie serio. Jordan Dreyer wyrzuca z siebie słowa jakby od tego zależało jego życie, desperackie wokale w piękny sposób wpasowują się w szorstkie dźwięki lub kontrastują z introspektywnymi melodiami. Opowieści takie jak „Safer In The Forest - Love Song For Poor Michigan” urzekają operowaniem słowem i prowadzeniem opowieści, wszystko jedno czy na poziomie treści, czy samego nastroju i budowanego napięcia. La Dispute to bez wątpienia poważny zawodnik, nie tylko w ramach uprawianej przez siebie stylistyki, ale traktowania rocka, a szczególnie jego agresywniejszej odmiany jako pełnoprawnej sztuki. Łukasz Zwoliński

M83 Hurry Up, We’re Dreaming Oczekiwania wobec Anthony’ego Gonzaleza były ogromne. Po tym jak Francuz w niesamowity, ciepły i nostalgiczny sposób swoje ekstremalnie przesterowane melodie skierował na tor hybrydowej elektroniki na „Saturdays = Youth” (czym wszyscy się zachwycili), nowa płyta M83 musiała być wydarzeniem. Z dużej chmury spadł jednak mały deszcz, choć rozmach pomysłu Gonzaleza i jego realizacja same w sobie ważą niemało. Lotność i chwytliwość poprzedniego albumu artysta zastąpił częściowym powrotem do stylu M83 z płyt z początku dekady, eksperymenty wokół elektroniki ustąpiły miejsca schematom charakterystycznym dla rocka ze stadionową proweniencją. Choć po pierwszym zwiastunie i (jak się okazało) najlepszym utworze na płycie „Midnight City” można było się spodziewać jakiejś delikatniej powtórki z „Saturdays = Youth”. W gruncie rzeczy na „Hurry Up, We’re Dreaming” złożył się obszerny, wręcz przytłaczający swoimi rozmiarami i siermiężnymi aranżacjami

Mastodon The Hunter Mastodon kolejny raz ociera się o absolut. Ale podobnie jak w przypadku poprzednich albumów, brakuje mu jednego kroku, by stworzyć idealną płytę. Stała się rzecz niewiarygodna - amerykańscy brzydale wreszcie mają hity. „Curl Of The Burl” i „Dry Bone Valley” to fantastyczne rockery. Ciężkie jak czołg M103, za to bardziej nośne od większości kawałków Britney Spears. No i ten groove, zwłaszcza w pierwszym z wymienionych numerów - masakra. Kolejną nowością jest urozmaicenie wokali. Troy, Brent i Brann sadzą miejscami takie wielogłosy, że Trubadurzy mogliby im czyścić buty. Oczywiście pozostała skłonność do maksymalnego komplikowania struktur utworów. Jest też niesamowity, ociekający sludgem sound. Brzmienie gitar to absolutne mistrzostwo świata. Ogromny szacunek dla producenta Mike’a Elizondo. I pomyśleć, że gość większość życia robił w hip-hopie. Amerykańskiemu kwartetowi znów brakło zaledwie kilku centymetrów do osiągnięcia szczytu. Kto wie, może to celowy zabieg. W końcu nie chodzi o to, żeby złapać królika, ale o to, żeby go gonić. Maciek Kancerek

38

materiał. W gąszczu patosu i przesterowanej, rockowej w dość staroświecki sposób nachalności giną nawet te lepsze momenty płyty jak rześka „Claudia Lewis” czy przebojowy „Steve McQueen”. Nie chodzi o to, że „Hurry Up, We’re Dreaming” to zły lub kiepski album, tylko że uruchamia zupełnie inną, rockową wrażliwość. Dla niektórych będzie to nie do końca zjadliwe i totalnie nie na czasie, pozostali już zacierają sobie ręce na epickie koncerty Gonzaleza na otwartej przestrzeni podczas letnich koncertów. Kasia Wolanin

R

e

k

l

a

m

a


Nneka Soul Is Heavy Nazywanie Nneki objawieniem soulu jest pewnym nadużyciem. OK, na wcześniejszych płytach Nigeryjka zaprezentowała spory potencjał, ale trudno było oprzeć się wrażeniu, że wokalistka jest diamentem, który wymaga solidnej obróbki. W tej ostatniej kwestii „Soul Is Heavy” stanowi nową jakość. Płyta jest oszlifowana do bólu, szkoda jedynie, że ktoś zgubił po drodze diament. Na trzecim pełnowymiarowym krążki artystki poznajemy jej zupełnie nowe,

wygładzone oblicze. Niewiele pozostało z plemiennego klimatu, którym zachwycaliśmy się słuchając „Walking” czy „Deadly Combination”. Nie ma nerwowego pulsu „Heartbeat”. Zamiast tego dostaliśmy coś z pogranicza soulu i world music z dobrymi (na ogół) piosenkami. Tu i ówdzie pojawiają się jeszcze echa rootsowej Nneki („Lucifer”, „Soul Is Heavy”), ale już np. „J” czy singlowy „Shining Star” to alternatywny pop. Nneka wciąż się podoba, ale już nie fascynuje. Nigeryjka jest w tej chwili wysokiej klasy produktem. Tylko czy to dobrze? Maciek Kancerek

Nosowska 8 Ile płyt, tyle twarzy. Na krążkach firmowanych własnym nazwiskiem Katarzyna Nosowska za każdym razem pokazuje siebie w innym miejscu, w trochę innym kształcie. I (jak dotąd) za każdym razem czaruje. Dlaczego „krążki firmowane własnym nazwiskiem”, a nie „płyty solowe”? Bo twórczość Nosowskiej należy rozpatrywać przez pryzmat osób, z którymi nad poszczególnymi płytami pracuje. W ostatnich latach muzycznym mózgiem projektu Nosowska jest Marcin Macuk, od niedawna do „creative teamu” dołączył Marcin Bors. Owocem tej twórczej współpracy jest pełna niepokoju, ale też pasji płyta „8”. W warstwie muzycznej prym wiodą akustyczne brzmienia, głównie fortepianu i smyków. Tu i ówdzie pobrzmie-

wa gitara akustyczna jak choćby w pięknym „Pa”. Niewiele tu natomiast elektroniki, która napędza tak naprawdę dwa utwory (otwierający całość „Rozszczep” oraz „Tętent”). W kwestii wokali Nosowska pokazuje pełnię swoich możliwości - od rozdzierającego krzyku w „Daj spać” po delikatny, niemal dziewczęcy śpiew w „Pa”. Całość urzeka magnetyzmem, od którego nie sposób się uwolnić. Nie ma tu wielu zapadających w pamięć momentów, nie ma charakterystycznych refrenów. Nawet singlowa „Nomada” nie ma komercyjnego potencjału, choć to świetna piosenka. Jednak „8” z pewnością zawojuje plebiscyty na płytę roku nad Wisłą - Nosowska znów trafiła w sedno. Maciek Kancerek

Pain of Salvation Road Salt Two W obliczu zapętlenia i ubóstwa jakościowego w obozie Dream Theater zespół dowodzony przez Daniela Gildenlow wysunął się na czoło progmetalowej ekstraklasy. Nowy układ sił niekoniecznie wynika z wybitnej kondycji Pain of Salvation, ale raczej z posuchy w ramach nurtu. Niby zespoły pokroju Fair to Midland próbują wpompowywać świeżą krew, ale na razie jest to jedynie kropla w morzu. Świeżo upieczona „Road Salt Two” jest oczywiście kontynuacją albumu z 2010 roku. Dyptyk portretuje zespół Daniela Gildenlow w nieco odświeżonej formie. Uwagę zwraca przede wszystkim fantastyczne,

oldshoolowe brzmienie. Jest lżej, ale też znacznie bardziej organicznie niż np. na „Scarsick”. Nie zmieniło się natomiast twórcze podejście do piosenek. Wyjściem dla progresji Painów nigdy nie były niekończące się solówki, a zróżnicowanie materiału. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że dobre piosenki spokojnie zmieściłyby się na jednym dysku. W dodatku większość z nich znalazła się już na pierwszej części. „Road Salt Two” z interesującymi „1979”, „Healing Now” czy „Healing Now” służy bardziej za uzupełnienie i jako pełnowymiarowa płyta niestety trochę rozczarowuje. Maciek Kancerek

Plaid Scintilli Wielokrotnie przekładane „Scintilli” to technicznie rzecz biorąc pierwszy album Plaid od pięciu lat (nie licząc soundtracków). W tym roku mijają też dwie dekady od ich fonograficznego debiutu. Muzycy odbyli długą drogę od „ambitnego” acid house’u przez gitarowe downtempo klasyczego albumu „Double Figure” po dźwięki, jakie zaprezentowali nam teraz. Bo dzisiaj Plaid bliżej jest do grania progresywnego i rozmarzonego post-rocka z okazjonalnym, szumiącym bi-

tem, niż niegdysiejszych (może nie rewolucyjnych, ale poszerzających pojęcie IDM) wykorzystania strunowców. I choć ciężko comeback nazwać zawodem, nie jest to do końca krążek, który mógłby usatysfakcjonować słuchacza po takim okresie wyczekiwania. Z bagażem całej tej rewolucyjnej elektroniki lat 90. najlepiej radzą sobie Boards of Canada czy Aphex Twin - nabierając wody w usta, pozwalając dojrzewać legendzie. Nie chciałbym się spoufalać, ale tak czasami jest po prostu lepiej. Emil Macherzyński

39


Radical Face The Family Tree: The Roots Nie do wiary, że po człowieku, którego alternatywną twarzą jest duet o wymownej nazwie Electric President, moglibyśmy spodziewać się tak subtelnych, folkowych dźwięków. Stojący również za nazwą Radical Face Benjamin Cooper już przed czterema laty zwrócił na siebie uwagę, kiedy jako niespełna dwudziestolatek nagrał fascynujący krążek „Ghost”. Zaskakująco dojrzały concept album za sprawą niedawnej obecności utworu „Welcome Home” w reklamie aparatów Nikon rzucił jaśniejsze światło na brodatą postać Coopera, którego opowieść z debiutu była jedynie wprawką do tegorocznej, albumowej sagi. „The Roots” jest pierwszą częścią trylogii „The Family Tree”, projektu opartego na historii fikcyjnej rodziny Northcote’ów, której losy wypełnią

także kolejne płytowe epizody: „The Branches” oraz „The Relatives”. Pod względem muzycznym drugi krążek amerykańskiego songwritera to niemal baśniowa, akustyczna melodyjność z kluczową obecnością ciepłych partii pianina. Coś dla siebie znajdą tu więc niedogoleni drwale w niedopiętych flanelach oraz fani wyciskaczy łez rodem z Subpopowego kanonu indie folku ostatnich lat w postaci Band Of Horses czy Rogue Wave. Sukces „Welcome Home” ma szansę zostać zdystansowany przez singlowy „A Pound Of Flesh”, zobrazowany znakomitym teledyskiem. W sukurs idą mu równie nieprzeciętne „Ghost Towns” czy „Always Gold”. A mówi się, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko i wyłącznie na zdjęciach. Kamil Białogrzywy

Steven Wilson Grace For Drowning Już pierwsze delikatne dźwięki „Grace For Drowning” nie pozostawiają wątpliwości z czyją płytą mamy do czynienia. Brzmieniowo to powtórka z „The Incident” - ostatniego jak na razie albumu Porcupine Tree. Muzycznie natomiast Wilson serwuje nam podróż w przeszłość, mniej więcej w pierwszą połowę lat 70., kiedy zespoły rockowe coraz śmielej czerpały z innych gatunków, urozmaicając strukturę utworów. Tego rodzaju zabiegi nie są obce także Stevenowi, jednak tym razem nawiązania historyczne są słyszalne bardziej, niż na jakimkolwiek innym albumie artysty. Szczególnie jedno - w kolorze karmazynowym. Artysta sam przyznaje, że ogromny wpływ na muzykę z „Grace For Drowning” miała praca nad remasterowaniem pierwszych płyt King Crimson, szczególnie „Lizard”. I to słychać. Nie brakuje jednak zwiewnych melodii w klasycznym, wilsonowskim wydaniu („Deform To Form

A Star”, „Postcard”), niepokojących, nerwowych kawałków podrasowanych mocniejszą gitarą („No Part Of Me”, „Index”) i niemal filmowej miniatury „Belle de Jour”. Pojawia się element jazzowej improwizacji, który w muzycznym świecie Wilsona stanowi nowość i tę płytę wyróżnia szczególnie na tle dotychczasowego dorobku – „Remainder The Black Dog” czy monumentalny, ponad 23-minutowy „Raider II”, doskonała wizytówka całości. Jestem zaskoczony, nie spodziewałem się takiego longplaya. Łatwo przekroczyć granicę między wyrafinowaniem a pretensjonalnością, ale Wilson się obronił i nagrał wciągający, bogaty album. Nawet jeśli nie odkrywa niczego nowego i za cztery dekady nie będziemy o nim pamiętać jak dziś pamiętamy o Crimsonowskim „Lizard”, warto po tę płytę sięgnąć. Robert Grablewski

Tammar Visits Niedaleko pada jabłko rzucone przez Bono od jabłoni zasadzonej przez Jima Morrisona. Brednie? Nic bardziej mylnego. Jak się w praktyce okazuje niewielka jest odległość dzieląca te wydawać by się mogło odseparowane nieprzekraczalną barierą zespoły jakimi są U2 i The Doors. Debiutancka płyta stacjonującego w Indianie kwintetu Tammar zamyka obie ekipy w jednym, obfitych rozmiarów pomieszczeniu, by połączyć specyficzną przestrzeń brzmienia Irlandczyków z dusznymi gitarami amerykańskiej legendy. Epigoni herosów z przeszłości to towar, którego w obecnych czasach na rynku jest nadwyżka, więc łatwiej byłoby oczywiście porównać autorów „Visits” do innych pogrobowców The Doors w postaci The Black Angels. Teksański band dowodzony

przez Christiana Blanda swoją retro surowością znacznie wyraźniej nawiązywał do czasów oldschoolowego, psychodelicznego acid rocka przełomu lat 60. i 70. Doskonale słychać, że oprócz porcelanowej zastawy, członkowie Tammar mają w swoich gablotach z tego okresu rzędy klasycznych pozycji, jednak przez wniesienie tej muzyki na większe salony, stanowią niejako jej kolejną, bardziej współczesną deformację. „Visits” to więc mariaż rozlazłych, „wielkoobszarowych” form (7 utworów, ponad 44 minuty materiału) ze świdrującymi, zapętlonymi gitarami, które nakazują mówić w tym przypadku niemalże o „kraut ‚n’ rollu”. Czyżby moda na eightiesowe dźwięki ustępowała właśnie miejsca coraz częstszym powrotom do jeszcze bardziej zakurzonych kartonów z płytami? Ja już biegnę po swoją skórzaną kamizelę. Kamil Białogrzywy

Tinariwen Tassili Zespół, który jako pierwszy przedstawił zachodniemu światu muzykę Tuaregów, wrócił do swoich korzeni. Ibrahim Ag Alhabib i jego towarzysze piątą płytę Tinariwen nagrywali na pustyni, w algierskim, górskim rejonie Tassiku N’Ajjer. Porzucili gitary elektryczne, basowe, zachodnie zestawy perkusyjne, znowu chwycili za akustyczne gitary i tradycyjne instrumenty. Do bębnów zrobionych z tykw, do tamburynów obciągniętych wielbłądzią skórą, do lutni. Zamiast w normalnym studiu, w swoim rodzinnym mieście, Tinariwen nagrywali w berberyjskim namiocie. Do Tessalit nie mogli przyjechać, ciągle tliły się tam walki. Powrót do sedna muzyki udał im się znakomicie. Po raz kolejny bezbłędnie uchwycili piękno i surowość swojego pustynnego

40

domu, niegościnnego, ale obezwładniająco hipnotycznego. Taka jest „Tassili”. Choć to najprzystępniejsza płyta Malijczyków, dla osób nieobeznanych muzyką Afryki na pierwszy rzut ucha może wydawać się okropna, nudna i niezrozumiała. Z każdym kolejnym przesłuchaniem wciąga jednak coraz bardziej. Na pierwszy plan wybija się „Tenere Taqqim Tossam” z gościnnym działem Kypa Malone’a i Tunde Adebimpe z TV On The Radio. Tak przystępnego dla zachodniego ucha utworu Tinariwen wcześniej chyba nie nagrali. Ze zniewalającym refrenem ta piosenka może stać się hitem dla wymagających odbiorców. Podobnie jak „Ya Messinagh”, w którym dęciaki dograli The Dirty Dozen Brass Band z Nowego Orleanu. I tak jak oszałamiające są te dwa utwory, tak zniewalająca jest piąta płyta Tinariwen. Michał Wieczorek


VHS Head Midnight Section Z odmętów taśm magnetowidowych, trzeci już rok z rzędu, w okolicach września wyłania się tajemniczy Anglik Ade Blackow, zrzuca kilkadziesiąt minut epileptycznego digi-funk-glitchu i nie mówiąc słowa znika, okazjonalnie grając na żywo. Mini album „Midnight Section” nie do końca posuwa styl VHS Head w jakimkolwiek kierunku, ale zdaje się być próbą ujęcia tego dosyć unikalnego na scenie elektronicznej głosu w jakąś spójną całość. Do tej pory to specyficzne podejście polegające na tworzeniu muzyki opartej o ekwilibry-

stycznie manipulowane sample starych taśm VHS było zarówno powiewem świeżości (bezbłędne, debiutanckie „Video Club”), jak i też trochę popisówką i przechwałkami wokół możliwości samplera (praktycznie połowa i tak bardzo udanego albumu „Trademark Ribbons Of Gold” z zeszłego roku). Tym razem - więcej konkretu. Najbardziej techniczne momenty zdają się bazować na przemyślanych strukturach, a powietrze wpuszczają elementy popowe (fenomenalne „Jager”), nostalgiczne przerywniki i burialowe ornamenty wokalne. Powinszować. To co, widzimy się za rok, o tej samej porze, z małym przystankiem na mojej liście roku? Emil Macherzyński

We Are Augustines Rise Ye Sunken Ships Gdyby bohaterowie znakomitej powieści Jacka Kerouaca „W drodze” zmienili jazzowe upodobania na coś bardziej przystępnego masom, niewykluczone, że ich nowe muzyczne fascynacje krążyłyby wokół klimatów bliskich We Are Augustines. Utwory budujące jakość debiutanckiego krążka grupy sprawiają wrażenie, jakby miejscem ich narodzin była kabina zabłoconego, pamiętającego lepsze czasy pickupa, którego podwozie widziało już niejeden zatopiony w słońcu zakątek południa Stanów. To korzenna muzyka drogi i hołdująca amerykańskiej tradycji podróż, począwszy od półpustynnych stepów Arizony, poprzez znakomicie zobrazowany w kadrach serialu „Breaking Bad” Nowy Meksyk, na zapomnianej przez świat, rolniczej Alabamie skończywszy. Pierwszy album brooklyńskiej kapeli to de facto materiał mający stanowić o sile drugiego albumu zespołu Pela, który rozpadł się po kapitalnym debiucie „Anytown Graffiti” - niedostrzeżonej perełce folkującego indie rocka. Liderujący projektowi charyzmatyk Billy McCarthy połączył siły z basistą Erikiem Sandersonem, a następnie z siedzącym za perkusją Robem Allenem, by pod wspólnym szyldem zrealizować wcześniejsze

wizje nowojorskiego wokalisty. Trzy lata temu nie było końca zachwytom nad „Midnight Organ Fight” - drugą płytą Frightened Rabbit, którzy mimo oceanicznej bariery oddzielającej Szkocję od USA, pokłonili się nisko amerykańskiej fladze. „Rise Ye Sunken Ships” nie zawiera może takiej petardy jak „The Modern Leper”, ale emocjonalny ładunek „Headlong Into The Abyss”, singlowego „Chapel Song” czy „Augustine” umiejętnie równoważy wartość obu albumów. „Well call the police, go ahead call your shrink / Call whoever you want but I won’t stop the car”. Kamil Białogrzywy

R

e

k

l

a

m

a

Wilco The Whole Love Utwór tytułowy z najnowszej płyty Wilco ma szansę trafić do skarbnicy swoistych evergreen’ów z ich repertuaru. „Whole Love” odpowiednio przearanżowane mogłoby pełnić taką rolę jak „Impossible Soul” na tegorocznych koncertach Sufjana Stevensa. Poza tym krótkim fragmentem nowy album Jeffa Tweedy’ego i spółki potwierdza to, co o nich już doskonale wiemy - to zespół solidny, z klasą, przewidywalny. „The Whole Love” wnosi niewiele nowego zarówno do krajobrazu muzycznych rewirów Wilco, jak i do dyskografii samej formacji, pokazuje Amerykanów w niezłej, kompozytorskiej formie i chyba w dobrych humorach. Słuchać też, że w tej płycie drzemie duży, koncertowy potencjał. W alt-country’owy rock Amerykanów na „The Whole Love” wkrada się momentami dość ciężkie brzmienie, jest tu też odrobinę więcej instrumentalnych fragmentów, niż na poprzednich płytach. Tęsknię trochę za piosenkowym, delikatniejszym Wilco, ale cieszę się, że zawsze można na nich liczyć, bo nigdy jeszcze płytowo nie zawiedli. Kasia Wolanin

41


on tour

Hala Wisły, Kraków, 21.10.2011

Steven Wilson

Kilka miesięcy temu, po kwietniowym występie Blackfield w Polsce, zapowiedziałem, że nie ważne w jakim składzie - przy następnej wizycie Wilsona stawię się jak zawsze na posterunku, po raz nasty. Ta zaś okazała się jedną z najbardziej ekscytujących muzycznie. O ile koncerty Porcupine Tree w ostatnich latach zaczęły bardzo upodabniać się jeden do drugiego, o tyle skompletowany przez Stevena skład na solowej trasie pozwalał wypatrywać nowych doznań. Jak się okazało - całkiem słusznie.

T

ego samego dnia w Krakowie odbywał się koncert Pain Of Salvation, dlatego wprowadzono planowany, półgodzinny poślizg. Tych, którzy chcieli zobaczyć obydwa koncerty, nie brakowało. Ci zaś, którzy zjawili się wcześniej, czekali na Wilsona w towarzystwie migoczących na „kurtynie” dziwnych wzorów i wydobywających się z głośników osobliwych dźwięków. Koncert rozpoczął się dość zaskakująco, od „No Twilight Within The Courts Of The Sun”. Dopiero w drugim szeregu pojawiły się kompozycje premierowe – na początek „Index” i „Deform To Form A Star”. „Grace For Drowning” zresztą miał w setliście dość silną reprezentację przerywaną fragmentami „Insurgentes”. Muszę przyznać, iż mimo różnic dzielących obie płyty, w kontekście całokształtu złożyły się w smakowity set. Szczególnie zagrane po sobie „No Part Of Me” i „Veneno Para

42

Las Hada”. Pierwszy atakujący wściekłym, nerwowym riffem został skontrastowany eterycznymi i sennymi plamami akordów starszej kompozycji. Ta w połączeniu z wizualizacjami dała jeden z najbardziej magicznych momentów wieczoru. Tym bardziej, że trudno momentem nazwać kończący podstawowy set „Raider II” - to niemal 1/4 koncertu! Na żywo wciągająca jeszcze bardziej, niż na płycie, ponad dwudziestominutowa podróż w muzyczny świat bohatera wieczoru, który wystąpił w towarzystwie doskonałych instrumentalistów. Wśród nich nareszcie udało mi się zobaczyć Theo Travisa, który w dziedzinie wzbogacania muzyki rockowej brzmieniem instrumentów dętych praktycznie nie ma konkurencji. Zagrał fenomenalnie. Marco Minnemann przez cały czas cieszył się jak dziecko i jednocześnie raczył widzów

perkusyjnymi sztuczkami nie wypadając ani przez chwilę ze swojej roli. Podobnie Nick Beggs, grający raz na basie, raz na sticku. Aziz Ibrahim ze świecącą gitarą i „laserowymi rękawiczkami” kojarzył mi się nieco z efekciarstwem Vaia, ale stylem gry udowodnił, że nie przez przypadek znalazł się w zespole Wilsona. Schowany z tyłu Adam Holzman może nie był najbardziej ruchliwym z muzyków, ale obok Theo wiódł prym w improwizacji - tej podczas koncertu nie brakowało. Na bis tylko „Get All You Deserve”. Jako niespodzianka maska przeciwgazowa na twarzy Stevena pamiętacie okładkę „Insurgentes”? Słów kilka należy się oprawie wizualnej, tradycyjnie już autorstwa Lasse Hoile. Choć w zasadzie wystarczy tylko jedno określenie - idealna. Idealnie pasująca do zawartości muzycznej, towarzysząca jej przez

cały czas, w formie wizualizacji i filmów wyświetlanych czy to na półprzezroczystej zasłonie (oddzielała zespół od publiczności przez pierwsze cztery utwory), czy też na ekranie za muzykami. Może trudno doszukać się w nich spójnej fabuły, z pewnością jednak znacznie podnosiły atrakcyjność występu. Dzień wcześniej Steven Wilson zagrał w Poznaniu. Pierwszy raz na trasie, o czym gospodarz nie omieszkał wspomnieć. Koncert krakowski był drugą publiczną prezentacją widowiska. Jeśli rozgrzewają się w taki sposób, chciałbym zobaczyć, jak będą wyglądać pod koniec trasy. Z wielu występów, na jakich byłem w tym roku, ten był najbardziej ekscytującym, zaskakującym i spójnym w każdym aspekcie. I prawdopodobnie najlepszym, jaki widziałem z Wilsonem w roli głównej. TEKST I ZDJĘCIA: Robert Grablewski


on tour

Stodoła, Warszawa, 25.10.2011

The Subways The Computers The Black Tapes Jeśli na koncercie słychać przede wszystkim soprany dziewcząt, gdy można spokojnie, bez stawania na palcach z końca sali obserwować to, co się dzieje na scenie, a pod nią kręci się porządne pogo, to niechybny znak, że właśnie grają The Subways. Nie inaczej było w warszawskiej Stodole.

P

ierwsi zaczęli produkować się The Black Tapes. Czasu mieli niewiele - 30 minut. Więcej nie potrzebowali, żeby zaserwować wszystkie hity ze swoich obu płyt. Szkoda, że nie zmieściła się ani jedna piosenka z legendarnej EPki. Warszawiacy zagrali poprawnie, ale dla mnie zabrakło energii, z której słyną ich koncerty. Zaraz po nich na scenę wyszli Brytyjczycy z The Computers, którzy jeszcze dwa lata temu grali w nieistniejącej już Jadłodajni Filozoficznej. Tamten występ przeszedł do miejskiej legendy. Ten już niekoniecznie, lecz w żadnym wypadku nie jest to wina zespołu. Choć starali się jak mogli, swoim dość brutalnym punkowym łojeniem nie przekonali do siebie niezbyt licznie zgromadzonej, nastoletniej publiczności. Podobnego problemu nie mieli The Subways. Zaczęli od swojego największego hitu „Oh Yeah” i wiadomo było, że wszystko, jak za każdym razem, wyjdzie doskonale. To był mój czwarty koncerty Anglików, więc wodzirejskie zagrywki Billy’ego Lunna, urokliwe podskoki Charlotte Cooper czy szołmeństwo całej trójki nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem. Mimo tego, zamiast chłodno analizować ich występ, dałem porwać się spektaklowi. Grali tak energetycznie, byli tak rozradowani, że po prostu nie było innej możliwości, niż dostać się pod same barierki. Billy co chwilę podbiegał do krawędzi sceny, czym powodował ekstazę ściśniętych nastolatek. Do jego większych osiągnięć należy zaliczyć

rozkręcenie podczas „Turnaround” całkiem pokaźnego circle pitu, którego nie powstydziłby się żaden hardcore’owy koncert. Tym razem obyło się bez oceniania stopnia szaleństwa publiczności. Lunn ponownie wywołał piski dziewcząt (ale chłopców też), kiedy zaśpiewał po polsku fragment „Rock ‚N’ Roll Queen”. Okazało się też, że nawet wypełniona w jednej trzeciej Stodoła może zatrząść się w posadach, gdy lider grupy urządził konkurs pod tytułem „kto głośniej krzyknie”. Nie obyło się również bez crowdsurfingu wokalisty w czasie bisowego „It’s A Party”, które zakończyło niewiele ponad godzinny występ Brytyjczyków. Setlista była doskonale przygotowana, zgodnie z hitchcockowską zasadą „zacznij od trzęsienia ziemi, a potem ma być tylko więcej napięcia”. Trzęsieniem było „Oh Yeah”, a kulminacją „Kalifornia”. Między nimi The Subways w prawie idealnych proporcjach wymieszali materiał ze wszystkich swoich trzech płyt. Dlaczego tylko „prawie”? Zabrakło „This Is The Club For People Who Hate People”, czyli zdecydowanie najlepszego utworu grupy. Za to malutki minusik przy końcowej ocenie występu. Chyba najlepszym podsumowaniem tegoż będzie fakt, że przez cały następny dzień żałowałem, że nie pojechałem do Wrocławia na ich kolejny koncert. TEKST: Michał Wieczorek ZDJĘCIA: Rafał Nowakowski

43


best independent fests

Festival Internacional de Benicassim Festiwal muzyczny z oszałamiającym line-upem, ulokowany w okolicach gorących hiszpańskich plaż? Nie, to wcale nie jest Primavera. Tym razem mowa o Benicàssim, skromnej miejscowości w pobliżu Valencii, sygnującej swoją nazwą jedną z największych tego rodzaju imprez w Europie.

H

istoria Festival Internacional de Benicàssim (w skrócie FIB) sięga roku 1995. Przez tamtejsze sceny w ciągu kilka lat zdążyła przewinąć się cała masa gwiazd muzyki rockowej, popowej, alternatywnej i elektronicznej. Spoglądając listę, nie trudno zauważyć, że szczególnie fani wszelkiego brytyjskiego grania mieli za sprawą hiszpańskiego eventu ogrom radości - Oasis, Blur, Ride, Suede, The Stone Roses, Morrissey, Paul Weller czy Radiohead… Zza Oceanu zresztą niewiele słabiej, jeśli rzucimy nazwiskami takich legend jak Lou Reed i Brian Wilson, a także bohaterów new rock revolution typu The Strokes czy Franz Ferdinand. Jakby tego było mało, mniej więcej od jedenastej edycji w 2005 r. festiwal nabierał co raz większego rozmachu. Za każdym razem dobór wykonawców nie tylko znakomicie oscylował wokół młodych, przebojowych zespołów, ale i zapewniał solidną dawkę najlepszego rodzaju klasyki. Jednakowo zainteresowani FIB mogli być w ostatnich latach zarówno nastolatkowie zaczytani w „New Musical Express” (ze względu na obecność Arctic Monkeys, The Kooks, Muse, Editors) jak i ci, których przyciągnęły renomowane marki - My Bloody Valentine, Pixies, Dinosaur Jr. albo Sigur Rós. Na wymienienie wszystkich muzycznych atrakcji, jakie zaszczyciły tamtejsze sceny, nie starczyłoby tu zresztą miejsca. Już samo czytanie przyprawia o delikatny zawrót głowy. A skoro o scenach mowa... Główna i ogromna Maravillas Stage skupia oczywiście najpopularniejszych artystów, tych, którzy zgromadzą największą publiczność. Również znajdująca się na otwartym

44

powietrzu Fiberfib.com to miejsce dla obiecujących kapel i tych najbardziej innowacyjnych na daną chwilę. Na FIB Club znajdą coś dla siebie miłośnicy elektroniki i aktów DJ-skich. Silent Disco przyciągnie w zasadzie publikę o zbliżonym guście, choć tam jest okazja do słuchania bardziej wyciszonych setów poprzez słuchawki. Jack Daniel’s Stage, jak sama nazwa wskazuje, oferuje wytchnienie dla tych, którzy nie wylewają za kołnierz… A tak na poważnie - jest niewielką scenką przeznaczoną głównie na pokazy FIB Comedy, bo Benicàssim to święto głównie muzyki, ale także i sztuki wszelakiej. Teatr, moda, taniec, filmy krótkometrażowe, a nawet letnie kursy. Krótko mówiąc wszystko co kreatywnej osobie potrzebne do szczęścia. Line-up na rok 2012 nie został jeszcze co prawda ogłoszony, ale ze względu na nieustanną klasę tych wcześniejszych (w zeszłym roku występowali choćby The Strokes, Arcade Fire, The Streets, Portishead, Beirut, Primal Scream), pisać się na Benicàssim można choćby w ciemno. Oczywiście w miarę ewentualnych możliwości. Koncertowa uczta rozpoczyna się w czwartek i trwa przez cztery dni, aż do niedzieli. Na miejscu odbywa się ponad setka występów, a koszt przyjemności związanej ze wzięciem w nich udziału wynosi 125 euro. Biorąc pod uwagę dojazd, zakwaterowanie i wyżywienie, cała wyprawa nie może naturalnie wypaść zbyt tanio. Ogrom muzycznych doznań, gwarancja jakości, więcej niż dogodna atmosfera i teren muszą być jednak tego warte. TEKST: Łukasz Zwoliński


fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago

1961

Andrzej Kurylewicz & Wanda Warska Somnambulists

Na płycie „Czy te oczy mogą kłamać” Adam Nowak z zespołu Raz Dwa Trzy zapowiadając utwór „Uroda” określa Wandę Warską mianem „freaka”. Nie bez powodu, posłuchajcie tylko tej aranżacji na kontrabas i głos pochodzącej z początku lat 60., autorstwa właśnie wspomnianej... wokalistki. Nie mniej wykręcony jest na „Somnambulists” jej śpiew, czego doskonałym przykładem pewnie najbardziej znana (z racji obecności w filmie „Pociąg” Jerzego Kawalerowicza z 1959 r.) piosenka z tej płyty, czyli „Moonray”. Najpierw onomatopeje, potem już regularny tekst, z początku vibrato z zamierzchłej epoki, na koniec „punkowy” wokal. Niemniej ekscentryczny był mastermind całego projektu i jednocześnie mąż artystki, Andrzej Kurylewicz. To w końcu on wyleciał z Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie za granie jazzu w ponurych latach stalinizmu. „Lunatycy” (wszak somnambulizm to sennowłóctwo) to płyta zaskakująca, jeśli wziąć pod uwagę czas i miejsce jej wydania. W jej pierwszej połowie słyszymy Trio Andrzeja Kurylewicza (m.in. Andrzeja Dąbrowskiego za perkusją) i Wandę Warską, w drugiej obcujemy już wyłącznie z muzyką instrumentalną kwartetu artysty (do składu dołącza Wojciech Karolak). Piękny zapis pewnej epoki i świadectwo artystycznych poszukiwań.

1971

Marek Grechuta & Anawa

1981

OMD

Korowód

O albumie „Wołanie o słońce nad światem” pisałem na łamach „EN” przy okazji artykułu o Dżamblach, „What’s Going On” omówiono już wszędzie. Zostaje trzeci, równie ważny krążek z 1971 roku. Znasz doskonale największe hity Marka Grechuty? Pewnie tak, każdy Polak je zna. Tym bardziej polecam sięgnąć po „Korowód”, bo ta płyta... Cię zaskoczy. Już otwierające, instrumentalne, zainspirowane Wschodem i zagrane na odmianie tambury przez Marka Jackowskiego (tak, późniejszego założyciela Maanamu) „Widzieć więcej” jakoś nie pasuje do stereotypowego wyobrażenia o twórczości Anawa. Czy aby na pewno to nie Jimmy Page? Co zatem powiedzieć o epickiej „Kantacie”, utworze, którego struktura w przeciągu 5 min. zmienia się radykalnie kilkakrotnie, by w finale wybuchnąć rozdzierającym manifestem? Po czym jak gdyby nigdy nic pojawia się niemal kabaretowa miniaturka „Chodźmy”. O co tutaj biega?! Refren „Dni, których nie znamy” zyskuje zupełnie inny wymiar za sprawą poprzedzającej ten przebój kompozycji - „Nowego, radosnego dnia”. Podniosłej, marszowej, zakończonej fanatycznymi brawami i okrzykami rodem z politycznego wiecu, współzagranej przez Orkiestrę Symfoniczną Teatru Wielkiego w Warszawie. Zaśpiewane m.in. przez Alibabki „Świecie nasz” to najbardziej wzruszająca modlitwa w dorobku polskiej popkultury. Niemal tak samo mocno ściskają za gardło zaintonowane przez Grechutę wersy Gałczyńskiego w „Ocalić od zapomnienia”. Crème de la crème albumu to jednak i tak kompozycja tytułowa. 10 min. plemiennego transu, okraszonego porywającą solówką na flecie prostym w wykonaniu Jacka Ostaszewskiego (przyszłego współzałożyciela Osjan), na te 10 min. wyrywającego Czarnym artystom z ręki berło w muzyce rhythmandbluesowej. Dodajmy jeszcze, że na basie zagrał w tym utworze Marian Pawlik z Dżambli, wspomnijmy o wokalach Ewy i Aleksandra Bem na płycie, jest też oczywiście lider Anawa, wkrótce autor oper i oratoriów Jan Kanty Pawluśkiewicz – czy trzeba więcej, by uznać, że „Korowód” to nie tylko kooperacja wybitnych artystów, ale jedno z arcydzieł rodzimej kultury w ogóle?

Architecture & Morality Trzaski niczym z iskrzącego gniazdka, rozedrgana gitara i taki sam głos, histeryczny tekst. Opener „Architecture & Morality” bliższy jest kulturze alternatywnej, milszy uszom fanów jakiegoś indie rocka, niż entuzjastom hitów OMD z muzycznego kącika w „Teleexpressie”, przebojów „Enola Gay” czy „Walking On The Milky Way”. Już u zarania ery synthpopowej, gdy większość wykonawców uczyła się właśnie pisać piosenki pop na klawisze i tapirowała włosy, Orchestral Manoeuvres in the Dark (bezapelacyjnie jedna z najfajniejszych nazw w historii muzyki) eksperymentowali z dopiero co odkrytym gatunkiem. Kompozycjom na trzecim albumie Anglików daleko do hermetycznej formuły New Romantic (dla porównania proszę puścić sobie „Dare” The Human League z tego samego roku), niełatwo odnaleźć tu schemat „zwrotka-refren”, utwory płyną, choć jednocześnie posiadają ogromną przebojowość. Andy McCluskey i Paul Humphreys malują bezkresne pejzaże („Sealand”), kontrastują materię z duchem (współgranie syntezatora z natchnionym zaśpiewem mnichów w title-tracku), zapuszczają się nawet w rejony muzyki poważnej (nieprzypadkowo w tytule „Joan Of Arc (Maid Of Orleans)” znalazł się na singlu wyraz „Waltz”), przy okazji sypiąc paroma hitami dla masowej publiki („Souvenir” wraz z wydanym w 1991 r. „Sailing On The Seven Seas” to ich największe dokonanie na UK Top 40). Jednocześnie autorzy „Architektury i Moralności” nie rezygnują z sentymentalizmu, chłodu i pewnej zadumy, tak charakterystycznych dla całego New Romantic. Tyle wystarczyło, by trzecia płyta OMD trafiła do książkizestawienia Roberta Dimery’ego „1001 albumów, których musisz posłuchać przed śmiercią”.

45


1991

Talk Talk

2001

Fisz

Laughing Stock „Blood Sugar Sex Magik”, „Screamadelica”, „Use Your Illusion”, „Metallica”, „Achtung Baby”, „Nevermind”, „Death Certificate” czy na polskim gruncie „Legenda”, „1991” lub „Mój dom”. Opisywany rok to niewyobrażalny wręcz wysyp albumów mega znanych i ważnych dla swoich środowisk. Jak nie przystające do tej grupy wydaje się być „Laughing Stock”. Znacie tę historię. Artyści typowani na drugich Duran Duran nagrywają jedne z największych hitów lat 80. („It’s My Life”, „Such A Shame”), mogąc wybrać spanie na milionach rezygnują z tej drogi i drastycznie zmieniają pomysł na siebie, coraz bardziej się wyciszają, zwracają w stronę dźwięków, za które zostaną nazwani prekursorami post-rocka. Przy okazji doprowadzają do rozpaczy i konfliktują się ze swoją wytwórnią EMI (brak potencjału komercyjnego), przez co ostatni album w historii Talk Talk zostaje wydany nakładem Polydor Records. Największa enigma w show-biznesie i charyzmatyczny lider Mark Hollis wyciska przy pomocy producenta-muzyka Tima Friese-Greene’a z pozostałych muzyków esencję, wskutek czego po latach krążą legendy o zatraceniu poczucia czasu podczas sesji nagraniowych i korzystaniu z pomocy psychologa już po nich. No i to „zakończenie działalności” - Talk Talk oficjalnie nigdy się nie rozpadli, po prostu któregoś dnia każdy z członków zespołu po wyjściu ze studia poszedł w swoją stronę, już na zawsze. Dopiero konfrontując się z takim longplayem jak „Laughing Stock” uświadamiamy sobie nieprzystawalność przymiotników mogących przybliżyć muzykę. Dla mnie to album, który obrazuje codzienne życie – zwykłość w gruncie rzeczy niezwykłą. Budzi szacunek minimalistyczne epatowanie formą mimo zebrania prawdziwej armii instrumentów, zaś wiele tęgich głów pewnie do dziś próbuje rozgryźć liryki Hollisa. Zdaję sobie sprawę, że tak nienarzucająca się (choć kipiąca od emocji) muzyka ucieka od dobitności, ale trudno „Laughing Stock”, jak dla mnie, jedna z płyt wszech czasów.

Na wylot Rok 2001 był złotym okresem dla polskiego hip-hopu. To wtedy swoje pierwsze albumy wydali Łona, Afro Kolektyw, Eldo, Noon, Elemer czy O.S.T.R., choć masowe poparcie zdobyli wówczas przedstawiciele ulicznego rapu - Molesta, Fenomen, Tede. Gdzieś w tym wszystkim był też młody Waglewski ze swoim drugim krążkiem. Inteligencją, flow i tematyką tekstów wyróżniał się już w czasach RHX, oryginalność potwierdzając na pierwszych solowych singlach i debiucie, „Polepionych dźwiękach”. Ale „Na wylot” zaskoczyło nawet tych, którzy mieli już świadomość, że Fisz jest inny niż wszyscy. Na konserwatywnym hip-hopowym poletku nagle zaczął świetnie radzić sobie gość, który już nie tylko rymuje poza bitem, lecz płynie obok zbudowanej na żywych instrumentach, eterycznej, oddychającej tkance dźwiękowej. To tutaj po raz pierwszy pojawia się obok synów (nie zapominajmy o produkcji Emade!) tata Waglewski, są też jego koledzy - basista Karim Martusewicz oraz Milo Kurtis, jest trębacz jazzowy Horst-Michael Schaffer, Novika czy nawet kwartet smyczkowy. W tekstach Fisz dystansuje się wobec otaczającej rzeczywistości („30 cm”), rozmów o niczym („Znużony”), ekshibicjonizmu emocjonalnego („Tajemnica”), gubi się w wielkim mieście („S.O.S.”), mówi o opuszczaniu (przez duszę?) ciała („Zaraz wracam”). „Na wylot” to manifest introwertyzmu i eskapizmu. Raper uciekł innym także artystycznie – na obraną przez niego drogę nikt w Polsce tak naprawdę nie wszedł. Nawet jeśli po latach jego głos kojarzymy doskonale, może nawet nas irytuje, flow jeszcze mocniej przypomina Mos Defa, na początku XXI w. to wszystko było novum. I (co już całkiem zaskakujące) z tym outsiderskim albumem Fisz otarł się o podium najlepiej sprzedających się płyt w naszym kraju.

TEKST: Łukasz Kuśmierz

Wydawca: Fundacja Electric Nights, 20-828 Lublin, ul. Wołynian 33/2 Prezes Zarządu: Anna Kułakowska ak@electricnights.org Członek Zarządu: Marcin Hendzel mh@electricnights.org n Redaktor naczelny: Łukasz Kuśmierz naczelny@electricnights.pl

n Webmaster: Gafyn Davies technika@electricnights.pl

n Redaktor prowadzący serwisu internetowego: Emil Macherzyński prowadzacy@electricnights.pl

n Opracowanie graficzne: Kinga Słomska

n Zespół i współpracownicy:

n Adres do korespondencji: redakcja@electricnights.pl

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do skrótów i redakcyjnego opracowania nadesłanych tekstów. Za treść reklam i ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kamil Białogrzywy, Andrzej Cała, Adam Dobrzyński, Robert Grablewski, Bartosz Iwański, Maciek Kancerek, Tomasz Kowalewicz, Marek Kułakowski, Gosia Lewandowska, Przemysław Nowak, Rafał Nowakowski, Antek Opolski, Kara Rokita, Maciek Tomaszewski, Marcel Wandas, Michał Wieczorek, Witek Wierzchowski, Kasia Wolanin, Paweł Wygoda, Łukasz Zwoliński

46

Wykorzystanie w jakiejkolwiek innej formie bez pisemnej zgody wydawcy - zabronione. Zabroniona jest bezumowna sprzedaż numerów bieżących

n Reklama: reklama@electricnights.pl Zdjęcie na okładce - Lubelska Szkoła Fotografii

i archiwalnych. Sprzedaż taka jest nielegalna i grozi odpowiedzialnością karną i cywilną.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.