The Nowodworek Times - luty 2019

Page 1


Skład redakcji TNT: Redaktor naczelna: Marta Malczyk

Wiceredaktorzy:

Weronika Krzyżak Adrianna Serczyk

Dziennikarze:

Mira Fecko Julia Twardosz Helena Płaszczak Elżbieta Sromek Gabriela Michałek Karol Kotula Julia Zezula Jan Smółka Zofia Majcherczyk Weronika Krzyżak Julia Zduńczyk Zuzanna Bober Aleksandra Pytko Piotr Pichór

Korekta:

Maria Kulig Weronika Kusior Kornelia Kiszka Julia Bobola Aleksandra Pytko Jadwiga Wołek Piotr Pichór Agata Chowaniec

Graficy:

Julia Wyka Julia Jasińska

Poezja:

Adrianna Serczyk Wiktoria Pająk Jakub Leśkiewicz

Projekt okładki: Jakub Leśkiewicz

Opiekun redakcji:

P. Barbara Weżgowiec

=1=


Spis treści Aktualności (str. 3) Wystawa o prawach kobiet (str. 4) Sto lat Pol(s)ko! (str. 5) Jak Maradona przyjechał do Brześcia (str. 7) Wywiad z Sonbird (str. 9) Wołyń (str. 11) Okupowany kraków oczami partyzantów (str. 15) Do zrobienia: być zorganizowanym (str. 19) „Noc” (str. 20) „Szept zimowy" (str. 21) "Czarne Madonny" (str. 22)

==2= 2=


Aktualności World Press Photo Exhibition 2018 Od 8 do 28 lutego w Nowohuckim Centrum Kultury można zobaczyć fotografie zebrane na corocznej wystawie World Press Photo Exhibition 2018. Ekspozycja otwarta jest od 10 do 20, przez cały tydzień. Jest to wystawa płatna, bilet ulgowy kosztuje 8 zł.

Festiwal Małych Form Teatralnych 50. Festiwal Małych Form Teatralnych to inicjatywa artystyczna uczniów z II LO która w tym roku obchodzi swój jubileusz. Młodzież szkolna może zaprezentować swoje talenty i zainteresowania na scenie Teatru Groteska a finaliści na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego. W programie dzień Poezji, Sztuki, Filmu i Tańca. Festiwal trwa od 6-8.03.2019 a gala finałowa odbędzie się 15.03.2019. Zgłoszenia do 27.02.2019.

Kraków 1900 Do 2 czerwca, w Kamienicy Szołayskich, eksponowana jest kolekcja dzieł sztuki „Kraków 1900”, przedstawiająca sztukę tamtych lat, życie krakowian, ich poglądy, codzienność.

Wyspański nieznany Od 15 grudnia 2018 do 5 maja 2019 jest także możliwość zobaczenia wystawy czasowej w Muzeum Narodowym. Nosi ona tytuł „Wyspiański Nieznany”, a zobaczyć na niej można zapomniany autoportret ucznia I LO, szkicowniki oraz tajemniczy księgozbiór.

=3=


Wystawa o prawach kobiet W ostatnim czasie dużo słyszeliśmy, widzieliśmy i odczuwaliśmy w związku z rocznicą 100-lecia odzyskania Niepodległości przez Polskę, jednak nadszedł czas na przypomnienie sobie kolejnego, wielkiego dla naszego kraju, wydarzenia, które świadczyło o jego postępowości. Wydarzenia ważnego zwłaszcza, dla nas, kobiet - uzyskania Prawa Wyborczego. Specjalnie na tę okazję Białostocki Ośrodek Kultury wraz z koordynatorką - Magdaleną Urbańską - zrealizował wystawę, która obecnie znajduje się w Małopolskim Ogrodzie Sztuki przy ulicy Rajskiej. Przedstawia ona nie tylko superlatywy, lecz także ciężką drogę i żmudną pracę jakiej podjęły się ówczesne Polki aby zyskać coś, co było dla nich naprawdę ważne - ich wyrzeczenia, nie przeciętną odwagę oraz oddanie. Autorzy ekspozycji prowadzą nas kolejno poprzez wydarzenia od pierwszych działań ruchów sufrażystek, poprzez historie polskich działaczek z różnych grup popierających emancypację, aż do 2015 roku, w którym Prawa Wyborcze zostały przyznane kobietom w Arabii Saudyjskiej. Tekst, ubarwiony wieloma ciekawymi historiami, dopełniają tematyczne ilustracje. Znaleźć można także wiele życiorysów wspaniałych Polek, które dzięki swojemu zaangażowaniu nie tylko wywalczyły wstęp innym przedstawicielkom płci żeńskiej do świata polityki, ale dodatkowo brały udział w działaniach zbrojnych, pomagały osobom potrzebującym, realizowały się zawodowo. Jedną z takich kobiet jest Maria Dulębianka. Malarka i inicjatorka emancypacyjna działająca na terenie Galicji. Urodziła się 21 października 1858 roku w Krakowie. Już od lat 80. XIX, starała się o to, aby dziewczęta mogły się kształcić w Szkole Sztuk Pięknych w Krakowie. W 1908 roku, w ramach demonstracji, kandydowała ona w wyborach do Sejmu Krajowego w Galicji. Mimo, że jej kandydatura została odrzucona, Dulębianka zyskała na sławie, jednocześnie zyskując rozgłos dla sprawy walki kobiet o prawo głosu. W 1910 zamieszkała w Lwowie i założyła tam Związek Równouprawnienia Kobiet, Komitet Obywatelskiej Pracy Kobiet oraz Ligę Mężczyzn dla Obrony Praw Kobiet. To właśnie dzięki kobietom takim jak ona Polki osiągnęły upragnioną równość wobec Prawa Wyborczego, wcześniej niż Brytyjki, czy obywatelki USA. Wystawa ta przybliża nam także życiorysy emancypatek takich jak: Pua (Paja Frejda) Rakowska oraz Zofia Daszyńska - Golińska. Znaleźć możemy także ciekawostkę na temat żony samego Józefa Piłsudskiego - Aleksandry Szczerbińskiej. Jeśli chcecie poznać historię tych pań koniecznie się tam wybierzcie! Możliwość zobaczenia wernisażu kończy się wraz z nadejściem 9 marca 2019 r. Ja zaś - zauroczona, z czystym sumieniem mogę polecić ową wszystkim Wam, którzy to czytacie. Pół godziny, mnóstwo wiadomości, niebotyczna inspiracja

=4=

Elżbieta Sromek


Sto lat Pol(s)ko! Już kilka miesięcy mija, od kiedy świętowaliśmy rocznicę odzyskania niepodległości, nie była to jednak jedyna okazja warta świętowania: niedługo po tym czekała nas kolejna rocznica, jaką było uzyskanie przez kobiety bardzo ważnych praw - sto lat temu polskie kobiety stały się jednymi z pierwszych Europejek mogących podejść do wyborów! Nie stało się to jednak ani w prezencie, ani z dnia na dzień. Od razu nasuwa się ciekawy fakt, że w przeciwieństwie do sąsiadów z Zachodu, w Polsce nie wykształciły się wyraźne „fale” feminizmu. Prawa wyborcze kobiet w Polsce były bardziej sprawą ekonomiczną niż przegadaną politycznie i etycznie. Zaborcy prowadzili różne polityki, jeśli chodzi o prawa kobiet, jednak największą autonomię miały one w Galicji. Polskie państwo właśnie wywalczyło sobie niepodległość; problem polegał na tym, że większość, która z tego społeczeństwa po wojnie została, nie miała praktycznie żadnych prawnych kompetencji. Samo zresztą pokolenie, które doprowadziło do odzyskania niepodległości, większość zawdzięczała płci pięknej: to kobiety „niosły pierwiastek narodowotwórczy” (dr Robert Derewenda), kształcąc rodzące się pokolenia w duchu patriotycznym, przekazując im dorobek polskiej kultury. Oczywiście, na tamten moment bardziej naglące niż wielkie idee było uregulowania spaw majątkowych.

Prawa wyborcze kobiet w Polsce zadeklarował Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej, który został utworzony w Lublinie, w nocy z 6 na 7 listopada 1918 roku. Jego premierem był jeden z liderów Polskiej Partii Socjalistycznej, Ignacy Daszyński (1866-1936). Pierwsze wybory parlamentarne (pięcioprzymiotnikowe) w odrodzonej Polsce odbyły się 26 stycznia 1919 r. Niedługo potem, bo już z początkiem marca 1919r. do polskiego parlamentu dołączyło osiem kobiet, reprezentujące prawie wszystkie możliwe ugrupowania polityczne. Tego dnia pierwszy raz

=5=

przemawiała przy sądowej mównicy Zofia Moczydłowska. Była najmłodszą spośród koleżanek, zajmowała się nauczaniem i była znaną feministyczną aktywistką, działaczką chrześcijańskiego Narodowego Zjednoczenia Ludowego (NZL). Niecały rok później Moczydłowska wsławiła się projektem pełnej prohibicji, do którego uchwalenia zabrakło tylko jednego głosu.

Kolejne posłanki to: Anna Piasecka i Franciszka Wilczkowiakowa reprezentujące chadecję w formie Narodowej Partii Robotniczej, Zofia Sokolnicka i Gabriela Balicka-Iwanowska wierne endeckim poglądom, a lewicowego PSL „Wyzwolenie’’ broniły Jadwiga Dziubińska i Irena Kosmowska. Ta ostatnia jest już dawno znana w świecie polityki; była wiceministrem w lubelskim rządzie Ignacego Daszyńskiego, który jako pierwszy zadeklarował wprowadzenie pełni praw obywatelskich dla kobiet. Razem z Tomaszem Arciszewskim odpowiadała za resort pracy i spraw społecznych, jeszcze zanim Polki uzyskały prawa wyborcze 28 listopada 1918 r.

Źródeł polskiego feminizmu doszukujemy się jednak w innej postaci, której zawdzięczamy rozpoczęcie tematu do dziś niewyczerpanego: aborcji. Irena Krzywicka urodziła się w 1899 i od początku swej edukacji wyróżniała się erudycją, wychowywana była przez matkę, o liberalnych jak na tamte czasy poglądach, które niejako wpoiła córce, ta jednak nie manifestowała ich aż do 28 roku życia, kiedy to jako dziennikarka warszawskich „Wiadomości Literackich” przeprowadziła wywiad z Tadeuszem „Boyem” Żeleńskim. Oprócz nieukrywanego przed nikim (nawet małżonkami) romansu łączyła ich wspólna sprawa obyczajowa - walka o świadome rodzicielstwo, antykoncepcję i edukację seksualną. Nie dość, że Boy napisał na ten temat znakomity cykl felietonów znany pod nazwą „Piekło Kobiet”,


którego argumenty za kontrolą urodzeń są wykorzystywane do dziś (krakowski Teatr Proxima wystawił w roku 2016 sztukę na podstawie tych tekstów, unowocześnioną, pełną psychodelicznego niepokoju), to wraz z Krzywicką założyli pierwszą w Polsce Poradnię Świadomego Macierzyństwa, w której udzielano bezpłatnie porad m.in. z zakresu antykoncepcji. Krzywicka w małżeństwie postawiła na rozsądek i dobre geny, prawdziwą miłość pozostawiając temu, co poza świętym sakramentem, oznajmiając swoje poparcie dla wolnej miłości (podobnie Boy). Jedna z najbardziej kontrowersyjnych działaczek tego czasu pozostawiła po sobie dziennik zatytułowany przekornie „Wyznania gorszycielki”, prawdziwa perełka dla zainteresowanych międzywojennym światkiem artystycznej Warszawy (dość powiedzieć, że była najbliższą przyjaciółką całego Skamandryta!). To by było od strony lewicowej, feminizm jednak wykształcał się równolegle bardzo silnie po prawej stronie barykady. Na początku XX wieku Śląsk należał do Prus, krzewiono tam jednak polskie uczucia patriotyczne, co skutkowało ściąganiem na te tereny kobiet polskiego pochodzenia. Jedną z nich była Janina Omańkowska. Zamieszkała w Bytomiu i zaraz po przyjeździe zaangażowała się w działalność Towarzystwa Kobiet założonego przez Teodorę Dombkową w 1900 roku.

W 1922 r. Omańkowska została wybrana na posłankę do Sejmu Polskiego i jako pierwsza kobieta na świecie obrady tego sejmu otwierała. Z jej postacią polska historia zdaje się mieć jednak spory problem, gdyż jej klasyfikacja jej niemalże niemożliwa. Poczynając od pytania czy w ogóle można używać w jej kontekście określenia „feministka”, po dysputy jakie tak właściwie stronnictwo było jej najbliższe. Należąc do Chadecji, podkreślała wartość, jaką jest pielęgnacja ogniska domowego, a także popierała tzw. "ustawę celibatową", w której myśl mężatki miały tracić prawo do wykonywania zawodu nauczycielki. Po zamążpójściu oczekiwano, że skupią się na roli żony i matki, praca miała je rzekomo odciągać od nowych zobowiązań. Prawdopodobnie wynikało to

jednak z jej zrozumienia patriotyzmu, który należy krzewić w domu, wobec czego obecność matki byłaby tam niezbędna. Mimo tego, bardzo dbała o samotne kobiety, przede wszystkim o liczne w tamtym czasie wdowy. Walczyła o to, żeby po ponownym zamążpójściu nie odbierano im zasiłku, a nawet żeby jego kwota rosła. Własne pieniądze są o tyle istotne, że dają poczucie niezależności.

Kobiety jako działaczki publiczne przyjęły się w Polsce szybko, z potrzeby chwili. Ich sytuacja jednak od stu lat (w polityce, ale również w wielu innych sektorach zawodowych) ulega bardzo powolnym i opornym zmianom ku egalitaryzmowi. Wspaniale było wyprzedzić w tak podniosłej sprawie jak prawa kobiet kraje typu Francja, Szwajcaria czy Niemcy, niemniej jednak prawne uznanie jakieś grupy społecznej wymaga jej zrozumienia, jej potrzeb, jej warunków i możliwości. Wydaje mi się, że zabrakło w tym procesie głębokiej debaty o tym, co nam te prawa jako ogółowi dadzą oraz jakie obie strony mają wobec siebie oczekiwania. Zobaczymy, czy na tę debatę nie jest jeszcze za późno.

Weronika Nagawiecka


Jak Maradona przyjechał do Brześcia Dużo i często słyszy się o Diego Maradonie, coraz rzadziej w kontekście sportowym. Kontekst jednego z naszych wschodnich sąsiadów wydawałby się więc zupełną fantastyką, gdyby nie słynne już wydarzenie z lipca zeszłego roku, pozostające w cieniu mundialu (i tego, co na mundialu wyprawiał Maradona). Argentyńczyk został prezesem białoruskiego klubu Dynamo Brześć czyli zrobił to, co zawsze potrafił najlepiej: na chwilę wywrócił porządek rzeczy do góry nogami. W Brześciu zaczęto sprzedawać pierniki z podobizną El Diego, o całkiem przeciętnym klubie z Białorusi mówiło się na całym świecie, a nawet Legia Warszawa doczekała się w październiku wyjątkowego zainteresowania swoim zgrupowaniem w postaci nagłówków: „remis w sparingu z klubem Maradony”.

Nie wiadomo dokładnie skąd wziął się taki pomysł, ale skoro nie wiadomo, to znaczy, że chodziło o interesy. Które zarówno właściciele Dynama, jak i białoruska władza ma ostatnio w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, miejscu ostatniej pracy Maradony. Nie żeby jako trener się wykazał – nie poradził sobie w drugiej lidze – ale przecież wystarczy jego nazwisko. Dogadano się co do szczegółów biznesowych, m.in. współpracy handlowej na linii Białoruś-Emiraty i budowy stadionu w Brześciu, który pomieści 30 tys. widzów (i będzie nazwany imieniem Szejka Zayeda, pierwszego w historii prezydenta Emiratów); oraz sportowych, czyli jak się okaże również biznesowych, skoro podpisano trzyletni kontrakt z legendarnym Diego, mianując go prezesem, a równocześnie ustalając, że wcale nie musi mieszkać w Brześciu. Rzeczywiście, jak dotąd był tam raz. Sam zresztą powiedział: „Nie chodzi o siedzenie w biurze i mądrzenie się”. Przyjechał na Białoruś wracając z mistrzostw świata w Rosji, tych mistrzostw, na których zrobiło się o nim głośno, kiedy na trybunach to wygrażał sędziemu, to obrażał drużynę przeciwną, to krzyczał, to nagle zasnął; a po wszystkim potrzebował pomocy lekarskiej. Później w oświadczeniu słał jednak, cały i zdrowy, „buziaki wszystkim” i podobnie w Brześciu, tyle że bez ekscesów - z buziakami, wznoszeniem rąk, zapowiadaniem wspaniałych sukcesów, obowiązkowym szalikiem Dynama na szyi. Naturalnie to nie do końca prawdziwa, spokojna wersja wydarzeń. O ile tym razem nikomu nie wygrażał, to do miasta Pan Prezes zajechał czołgiem. No dobrze, terenowym SUV-em. Sporych rozmiarów pojazdem.

Nie ujawniono jego zarobków, ujawniono za to kolejną gratyfikację – specjalnie wynajęty dla niego dom w Brześciu, który raczej postoi pusty. W przeciwieństwie do pamiątkowych sklepików, oferujących nie tylko pierniki, także koszulki, kaszkiety, czy magnesy z podobizną legendarnego piłkarza w nowych klubowych barwach. Na mapie europejskich miast szczególnego kultu naszego bohatera, Neapol przestaje więc być osamotniony. Wieść się roznosi, o białoruskiej drużynie pokroju naszej, dajmy na to, Lechii Gdańsk (nie umywa się do Dynama, skoro sprowadziła zaledwie Milosa Krasica), rozmawia się między jednym 50 milionowym transferem, a drugim, tymczasem boski Diego… znajduje nową pracę. W Meksyku, w drugoligowym „Dorados de Sinaloa”, tym razem w roli trenera. Wtedy pojawiają się kontrowersje. Jak to tak, czyli gdzie w końcu pracuje Maradona? Słynny „Pelusa” wypala, że spokojnie, on nigdy kontraktu z żadnym Dynamem nie podpisywał. Na Białorusi twierdzą inaczej, ale mądrze zachowują spokój. Budują właśnie akademię piłkarską imienia swojego prezesa, sprzedają wyroby cukiernicze z jego podobizną. Wypowiedź nic nie zmienia, ale powoli uświadamia publice, że czas Maradony w Brześciu dobiega końca, bez względu na to, czy np. nie zostanie on dożywotnim „prezesem honorowym”.

=7=


W takim razie pora zadać bolesne pytanie - jak to jest z życiem po życiu, jak to jest z życiem „po Maradonie”? Odpowiedź może nieco rozczarować, że chyba nie trudno, chyba spokojnie. W Brześciu nic się nie zmieniło, nikt nie stawia pomników argentyńskiego piłkarza, coraz więcej głosów wyraża krytykę, żałuje klubowych funduszy, mówi, że woli Pelego albo że przestaje interesować się piłką. Zespół stabilnie zajmuje pozycje w środku ligowej tabeli, nie kwalifikuje się do europejskich pucharów (odpada w tej samej rundzie, co Lech i Jagiellonia), nie przerywa dominacji Bate Borysów. Nie oszukujmy się, w poważnym świecie Maradona zrobił, co miał zrobić, zapewnił korzystne transakcje białoruskim i arabskim inwestorom, spotkał się także z Aleksandrem Łukaszenką, więc jeszcze raz okazał swoją sympatię do lewicowych dyktatorów. W świecie niepoważnym, ale znacznie barwniejszym, świecie piłki nożnej, zapewnił niepozornemu Dynamu Brześć bogate 5 minut. Czerwony dywan, przejazd czołgiem przez miasto, pozdrowienia wygłaszane w klubowych barwach, na klubowym stadionie. Tysiące po raz pierwszy usłyszały o Dynamie Brześć, może w ogóle o Brześciu, może tylko o tym, jakże ważnym, że „Maradona tu był”. Moment sławy przemija, jednak w życiu, jak - dając się ponieść piłkarskim analogiom - na rynku transferowym, nic nie zostaje bez skutku. Może świat zapomni, może doda do listy kolejnych wybryków krnąbrnego celebryty, może machnie ręką. Nie w Brześciu, w Brześciu nawet jeśli minie moda na Maradonę na czapkach i kaszkietach, na koszulkach i piernikach, nawet jeśli z żalem i grymasem - będą pamiętać. Przybył Diego i stworzył historię, niemal w jednej chwili. Jak za dotknięciem, nie mogło być inaczej, „ręki Boga”.

Karol Kotula

=8=


WYWIAD Z ZESPOŁEM SONBIRD Marta Malczyk: Opowiedzcie coś o sobie. Dawid Mędrzak: Nazywamy się Sonbird i pochodzimy z Żywca. Jesteśmy czwórką przyjaciół, która połączona wspólną chęcią do grania i spełniania swoich marzeń, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Tym sposobem powstał nasz zespół, bez którego nie wyobrażamy sobie codzienności. W tym momencie jesteśmy u schyłku naszej pierwszej, jesiennej trasy. Było super i mamy przed sobą debiutancki album. M. M.: Jak się poznaliście? D. M.: Jesteśmy z jednego miasta, trzeba zaznaczyć, że małego, więc jeśli ktoś łapie za instrument, już wszyscy lokalni muzycy o tym widzą. Chcąc nie chcąc, musieliśmy na siebie trafić. Mamy ze sobą dużo wspólnego. Cechuje nas taka sama wrażliwość oraz myślenie na tematy z różnych sfer. W skrócie: ja znałem basistę Tomka, Kamil znał Maćka perkusistę, jakiś czas graliśmy z Kamilem w jednym zespole. Było to coś zupełnie innego, ale to dzięki temu zostaliśmy przyjaciółmi. Kamil Worek: I nie był to zespół weselny! D. M.: To prawda. Niedługo później, Kamil z Maćkiem założyli zespół. Po małych zmianach w pierwotnym składzie, pojawiłem się ja oraz Tomek. I tak oto powstał Sonbird. M. M.: Uczyliście się razem? Wspólna podstawówka, gimnazjum, liceum? K. W.:, Chodziliśmy do tych samych szkół. Mimo różnic wieku, znamy się od najmłodszych lat. Podzieliliśmy się na pary. Dawid był w szkole Tomkiem, a ja z Maćkiem. D. M.: Z Kamilem mamy zabawne, wspólne zdjęcie. Nie znaliśmy, a oglądaliśmy obok siebie foki w fokarium. To było na Helu. K. W.: Ale nie ma to nic wspólnego z naszą piosenką!

M. M.: Skąd wzięła się nazwa waszego zespołu? K. W.: Siedziałem na łóżku w pokoju i tak wymyśliłem tę nazwę. Resztę zostawiam dla siebie. Jest to taka nasza mała nutka tajemniczości. Ma to swoje uzasadnienie, ale niech pozostanie to jeszcze tylko w kręgu zespołu. Być może kiedyś to ujawnimy. M. M.: Wracając do trasy – który koncert, które miasto najbardziej zapamiętaliście i dlaczego? D. M.: Zdecydowanie najbardziej zapamiętałem koncert w Gdańsku, ponieważ spalił mi się na nim wzmacniacz. [śmiech] K. W.: Miasta w których graliśmy były dla nas jak przyjaciele – nie ma czegoś takiego jak gorszy przyjaciel, lepszy przyjaciel. Każdy jest inny i to sprawia, że są wyjątkowi. Tak samo było na tej trasie, każde miasto zostawiło na nas swój ślad i było to coś pięknego. Niewątpliwie cała ta magia wyjazdów i grania dla różnych publiczności zapewni nam wspaniałe wspomnienia. D. M.: Mamy taką zasadę, że kiedy dzieją się takie zdarzenia jak ten spalony wzmacniacz, to nie zwracamy na to uwagi na scenie, robimy wszystko, żeby kontynuować koncert. Mamy szacunek do naszych słuchaczy i chcemy dostarczyć im jak najwięcej emocji. K. W.: Zależy nam na tym i bardzo się staramy, żeby po być z innymi. D. M.: Nie chcemy tracić energii, którą udało nam się uzyskać. To jest przecież koncert, chodzi o to, żeby się wspólnie bawić, wspólnie coś przeżyć. Grobowa atmosfera nie jest wyjściem z takiej sytuacji. M. M.: Spotkaliście się z jakimiś negatywnymi opiniami, ocenami? Takimi naprawdę krytycznymi? D. M.: Prosto w twarz raczej nie. Wiadomo, zawsze jakieś negatywne komentarze się pojawią i są to rzeczy, których nie da się uniknąć tworząc coś. W ogóle jak cokolwiek robisz w życiu, to zawsze znajdzie się ktoś, kto powie ci, że to nie jest dobre, nieważne, co by to było. Jest też hejt, który staje się coraz bardziej modny. K. W.: Na szczęście nas ta moda omija szerokim łukiem. D. M.: Wiadomo, zawsze jakaś negatywna opinia się trafi, ale nie ma jej dużo, co bardzo nas cieszy.


autorem projektu okładki jest Macio Moretti

M. M.: Praktycznie kończycie pierwszą trasę, zaraz wydacie pierwszy album i jest to duży sukces, jakby nie patrzeć. Ile zajęła wam ta droga od początku, od sformułowania zespołu aż do chwili obecnej? K. W.: Zespół ma dwa i pół roku, ale założyliśmy go już z pewną świadomością i przeżyciami, więc ta droga u nas zaczyna się właściwie od podstawówki. Całe formowanie, dążenie do swoich celów i marzeń. Każdy z nas jest gotowy poświęcić całego siebie dla muzyki. Jesteśmy ze sobą razem i wspólnie chcemy przeżywać momenty dobre i złe. M. M.: Jakieś szkoły muzyczne? D. M.: Nie, jesteśmy samoukami, ewentualnie pobieraliśmy prywatne lekcje. Jeszcze tak dodam do tego formowania się – gdy grasz w zespole, jest taki etap, kiedy nie udaje się nic. My też to przerabialiśmy. Na samym początku mieliśmy parę koncertów i były to całkiem fajne koncerty, byliśmy nimi bardzo podekscytowani, ale kiedy zgłaszaliśmy się na konkursy, nie udawało nam się na nie dostać. Przyszedł taki moment, nasz znajomy nawet to przewidział, kiedy dostaliśmy się na trochę inny konkurs – była to Skoda Auto muzyka, wybrała nas tam Katarzyna Nosowska. Była to pierwsza iskra – mieliśmy świadomość, że to, co robimy, może mieć większy sens i postanowiliśmy, że zaangażujemy się w to na całego. A co do szkół, na pewno jest to duża pomoc, pozwalają nabyć cenne umiejętności. K. W.: Wszystko przychodzi w swoim czasie. Te momenty tylko nas wzmocniły. Refleksja zawsze przychodzi później. M. M.: A jakie są wasze gusta muzyczne, czego słuchacie, jakiego typu muzyki? D. M.: Tak naprawdę każdy słucha czegoś innego. W momencie, w którym się spotkaliśmy i zaczęliśmy grać, byliśmy bardzo rozsypani muzycznie. Ja słuchałem chyba najcięższej muzyki z chłopaków, ale na przykład Kamil słuchał dużo spokojniejszych kawałków, Tomek hip-hopu, czasem rapu czy elektronicznych brzmień. Zawsze był jednak punkt wspólny, który udało nam się wypracować. Część z nas przekonała się do niektórych zespołów, co pozwoliło nam poznawać zupełnie inną wrażliwość niż do tej pory. W tym momencie często słuchamy wspólnie muzyki, która podoba się nam wszystkim i rzadko zdarza się, żeby ktoś coś wyłączył. No chyba że włączę Muse.

Okładka płyty "Głodny", która ukaże się już 22 lutego

K. W.: Jeśli chodzi o rozwój muzyczny, każdy z nas się zmienia. Dawniej słuchałem melancholijnych, spokojnych piosenek, ale teraz przechodzę w coś zupełnie innego. Pamiętam, że Dawid miał okres, kiedy ze swojej muzyki schodził do tych moich smutnych chłopców z gitarami. Cały czas szukamy, odkrywamy i staramy się znaleźć coś dla siebie, żeby móc stale tworzyć coś ciekawego i dobrego. M. M.: Ostatnie pytanie. Jak opisalibyście swoją muzykę w dosłownie czterech słowach? K. W.: Kamil, Dawid, Tomek, Maciek. Już 22 lutego ukaże się nasza debiutancka płyta. Jest dokładnie tym co chcieliśmy zawrzeć w odpowiedzi na Twoje pytanie. Więc jeśli chcecie nas poznać, to zapraszamy 1 marca na spotkanie z nami w Galerii Bonarka, gdzie w Empiku odpowiemy na Wasze pytania, natomiast 21 marca do Fortów Kleparz, gdzie zagramy koncert promujący nasz debiutancki album. M. M.: Bardzo wam dziękuję za wywiad.


Wołyń "Nie będę opowiadała historii, ale przypomnę w skrócie, że była organizacja UON, która działała od 1929 roku. Na ich spotkaniach wykuwała się myśl o wolnej, „samostiejnej” Ukrainie. Każdy rozumiał ich dążenia niepodległościowe. Polacy próbowali się z nimi układać. Mimo to, w latach trzydziestych Bandera utworzył partię UPA, która zdecydowanie dążyła do czystek narodowych. Początkowo zastraszali ludzi; napadali na polskie gospodarstwa, rabowali, ale nie było morderstw. W latach 1932-34 Bandera rozpoczął czystki. Mordowali Polaków, Żydów i Romów- bo takie nacje zamieszkiwały Wołyń i Podole. Organizowali napady z bronią w ręku, ale i używali takich przedmiotów jak siekiery, widły, noże. U nas były bardzo duże przestrzenie. Romantyczny krajobraz, taki piękny a rownocześnie takie straszne rzeczy się działy. Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Rosjanie, Romowie, wszyscy żyli obok siebie. Odwiedzaliśmy małżeństwa mieszane. Strach, lęk codziennie przypominały, że musimy być czujni, żeby nikt obcy sie nie zbliżał. Męszczyźni szli na wartę, reszta chowała się w piwnicy. I na Piotra i Pawła, to ja nie zapomnę, rzeź zrobili u naszych sąsiadów, potem możecie wyobrazić sobie, jaki był strach. Kończyli mordowanie w jednej wsi, szli do drugiej, dom po domu, dom po domu. Tak, że gdy zakończyli, przyszli do nas, do Palikrów. Palikrowy to się nazywa, po ukraińsku Palikorowy. Po dziś dzień nazwa istnieje, wieś ta sama, bo jednak we wsiach była większość ukraińców, Polacy w większości mieszkali w miastach. W każdym razie 12 marca 1944 roku doszła rodziców wiadomość. Trzeba było uciekać z domu. Mama tym razem już nie zaufała naszej piwnicy, wzięła nas oboje, brata i mnie (ojciec był na warcie) i poszła do Kościoła. Ale nie tego w naszej wsi, do Podkamienia. Był to klasztor, klasztor na wzgórzu a w połowie jest ogromny kamień, pół tony waży. Nawet piosenki o nim na Podolu są. Zapomniałam tylko melodię, to mi szkoda bo to jednak historia... I tam ukryliśmy się w tym klasztorze, Kościoł był olbrzymi, potężny, tam żeśmy ucieki. Wypełniony był po brzegi Polakami, byli tam wszyscy. Nagle gruchnęła wieść, że to polskie wojsko, i część ludzi wyszła, między innymi moja mama, z nami. Będąc w połowie drogi we wsi dowiedzielismy się, że to jednak banderowcy. Nie było już gdzie uciekać, gdzie się ukryć, i dobrze, bo tam w klasztorze była straszliwa rzeź, w Kościele. Około trzydziestu Dominikanów wyrżneli w okropny sposób. Mama miala jakąś znajomą Ukrainkę, do niej poszła. Bała się nas przyjąć, bo oni mordowali również Ukraińców, jeśli nam pomagali. Kazała nam iść do stodoły. Kiedy przyszliśmy, było już kilka osób, ile, nie wspomnę, nie pamiętam .I tak od ósmej siedzieliśmy w mroku. Jak był ranek, wczesny ranek to nagle usłyszeliśmy strzał. Krzyk w piwnicy. Była denuncjatorka, wydała nas, zaczęła krzyczeć i oni weszli do stodoły, wygonili nas. Ze wszystkich stron gonili ludzi. Każdy dom przeczesywali. Ukraińców, Żydów, Polaków, wyganiali wszystkich, nikt nie mógł nigdzie zostać. I to na taką łąkę, olbrzymią łąkę. Dziś stoi tam krzyż z napisem, że tu w marcu zginęło 365 osob. Tak tę cyfrę pamiętałam nie wiem skąd, 365 osób. Na łące sprawdzali dokumenty, była taka Ukrainka , co potwierdzała z tej wsi. Ja siedziałam u mamy na ramionach, więc widziałam, zewsząd ludzi pędzononych. Byliśmy okrążeni. Sprawdzali dokumenty, Ukraińcy do domów, inni do rozstrzelania. Wokół było słychać jęki, płacze, krzyki. Na moich oczach złapano cała grupę około 15 Żydów. Najpierw ich rozebrano do naga, zabrano wszystko, zegarki, drobiazgi. Później rozstrzelano."

=11=


"Oni klęcząc modlili się i tak umierali. Bo przecież większość tych Żydów była Polakami, a nawet jak nie, to i tak nie było problemu. Oni żyli po swojemu, my po swojemu, każdy jak chciał, tak żył. Przynajmniej mi, jako dziecku tak się wydało. Brat był w trzeciej grupie, bo to ustawiali nas w trzech szeregach, jak rozstrzeliwali. Karabiny rozstawione były ze wszystkich stron. Rozstrzeliwania trwały cały dzień, najpierw Żydów zabili, na samym końu nasza grupa została rozstrzelana. Tak że ja widziałam wszystkich, potem cały pokot trupów na tej łące. Kiedy naszą grupkę rostrzeliwali, nie umiem dokładnie powiedzieć. Ocknęłam się już na ziemi, mama leżała na mnie, miała rozwarte ręce, usta miała otwarte. W nocy zaczęłam wołać mamę, krzyczeć a wokoł mnie wszystkie domy się paliły. Było jak w dzień jasno, mało, jeszcze jaśniej, bo na tle tego ognia było widać poruszające się postacie. I jak widziałam że ludzie idą, kładłam się znowu pod mamę, i kładłam nogę wysuniętą, jak przedtem. Tak strasznie się bałam, a moj ojciec tak jęczał, że z daleka było słychać. Jak ja go błagałam żeby przestał, nic nie pomagało i przyszli do nas. Strzelili do ojca w głowę. Wybuchła krew, nosem, uszami, całą głowę zalało krwią. Byłam wtedy bardzo przerażona. A oni stali nade mną i jeden mowi, żeby strzelić do mnie. Ale drugi, że szkoda naboju. Ale kopnął mnie w nogę. I ta noga tak poszła i z powrotem.” Widzisz? Nie żyje”. I poszli. Do rana przeczekałam już pod matką. Tylko modlitwa, modlitwa była na moich ustach, nic więcej. Co robić zero, no nie wiedziałam co z sobą począć. Mama się nie ruszała, nie wiedziałam jeszcze co to śmierć, to było moje pierwsze spotkanie ze śmiercią. I wtedy usłyszałam „Stasiu, Ziutka, żyjecie?” Panna Roża, nasza sąsiadka słyszała moje krzyki. I wtedy wyskoczyłam spod mamy, tyko brat nie dawał oznak życia. Ale zaraz wygramolił z wszystkich trupów, bo na nim cała sterta trupów leżała, a na mnie tylko mama. Najpierw nie mogłam stanąć na nogi bo to dwunasty marca, a ja boso byłam. Gdy wychodziłyśmy mama złapała mnie jak byłysmy, do chusty, nosiło się chusty wełniane, grube jak koce. Pod jej futrem się trochę ogrzałam, nogi mi tylko zdrętwiały więc na czworakach szłam do Panny Róży, która była ciężko ranna. Nie mogła mi nic pomoc, ani bratu, ani mnie. A tu było trzeba przez rzeke przejść jeszcze. Kładka była. Teraz rzeka jest taka mała, wtedy była wielka. Przechodząc na drugą stronę, taki jeden człowiek namawiał ją, żeby mnie utopiła, ale brat mnie zabrał za rękę, przeprowadził na drugą stronę."

=12=


"Spotkałam tego człowieka później na komunii św. w Radymnie, zaproszona jako gość. Były tam osoby zainteresowane, też stracili kogoś na tych terenach, zaczeliśmy rozmawiać na te tematy, i mówię właśnie że był taki mężczyzna, który chciał mnie utopić, ale ta nie chciała się na to zgodzić, brat mój stanął też w obronie. Nie odezwał się od razu, ale podszedł do mnie i mówi „tym mężczyzną byłem ja. Przepraszam, bardzo, bardzo się pomyliłem, dzisiaj patrząc na panią. Wtedy to było wszystko takie straszne, że taka śmierć była łatwiejsza niż wojna i inne problemy”. Gdy przeszliśmy na drugą stronę, tam był dworek, a w nim Ukrainka. Na spotkaniu dowiedziałam, że nazywała się- zaraz się uśmiechniecie wszyscy- Lewandowska... Żeby było śmiesznie, no Lewandowska po mężu, bo mąż był Polakiem którego zastrzelili.To ona nas uratowała, bo w piwnicy przechowała kilka osób. Ale obecnie, na wsi nikt tam nie żyje z tego okresu, same nowe osoby." Mira Fecko: Ale nie udalo się jej odnaleźć? "Nie, sądze że już nie żyje. Ona była już dobrze po czterdziestce. Wiem chociaż teraz, jak się nazywała. Życie jej zawdzięczam, nie tylko ja, bo było nas 6 lub 7 osob w tej piwnicy. U niej piwnica taka jak u nas, miała dwa wejścia. I przyszli banderowcy, i to przyszli SS Galicien i banderowcy, razem. Z tego, co człowiek się domyślał i z rozmów tych starszych. Bo upierali się, że ktoś im doniósł, że tu Polacy wchodzili. Ona mówiła że nie, ale sprawdzili. Tak cicho siedzieliśmy, że baliśmy się oddychać. Przecież oddychać było trudno ze strachu. Kiedy wyszli, ona weszła na chwilę. „Ma być cicho zanim do was wejdę”. I nie pomyliła się. Minęło poł godziny, łomot do drzwi, znowu wchodzą. I to samo, i nic nie znaleźli. Nie znależli nas, mimo że byli nad nami, chodzili po podłodze. Wychodząc, jeden z tych z SS odwrócił się, i strzelił w ramię. Nie miała opatrunków ani nic. Potem nas wywieziono, jak wrociliśmy, to dalej miała taką rękę. Wróciliśmy z bratem do swojego domu. I Panna Róża szła do swojego domu, ale odprowadziła nas do naszego. A my z bratem, szukalismy żeby coś zjeść. Jedliśmy wykę, jajka bo kury niosły. Coś tam jeszcze zostało. Brat był starszy o 4, 5 lat, on się tym zajmował. Na surowo żeśmy te jajka jedli, ale tak to cały dzień nic. Potem, jak przyszło lato to nawet zrywaliśmy i jedliśmy ziarno. Te ziarno, to pamiętam, było takie smaczne! Każdego dnia patrzylismy na samoloty, bomby z nieba lecialy, jak jakaś spadła na dom, to tylko lej straszliwy zostawał. I śladu nie było po domu. My chodziliśmy po domach które nie były bardzo zniszczone. Ile razy w piecu siedzieliśmy jak było bombardowanie. Raz miałam granat w ręku. Tyle że brat się na tym znał i w ostatniej chwili wyrwał mi go z ręki. Wojna jest straszna wszędzie i w każdym czasie. Tak żeśmy przeżyli. Dwa, Trzy tygodnie późnie Rosjanie zabrali nas, dzieci błąkające się do samochodów, i wywieźli w głąb Wołynia. Jechaliśmy przez cały dzień, bardzo daleko. Siedziałam tam przy rowie całymi dniami, nie pamiętam żebym coś jadła. Żołnierze czasem dali mi jakąś kromkę z miodem. Bo myśmy nie mieli nic do jedzenia. Nikt się nami nie interesował. Dzieci chodziły samopas zupełnie. A brata zabrali zupełnie gdzie indziej. Spotkaliśmy się ponownie dopiero w 75 roku, tylko raz bo później brat zmarł. Znalazła mnie na Wołyniu żona wuja Hirskiego, oni byli bezdzietni. Ciotka nie lubiła dzieci specjalnie. Ale wzięła mnie z tego rowu, miałam przy niej miejsce na jakiś czas. Zaraz po wojnie wyrzucili nas z tamtąd do Polski, zapisała mnie jako Hirską, a ja byłam Jamrozik. No i miałam po tym problemy, bo od 1960 roku starałam się odzyskać coś za mienie ktore pozostało na Ukrainie, przede wszystkim za nowy dom. Żona wuja zostawiła mnie u kobiety w Radymnie do pasania krów. Później uciekłam od niej do klasztoru. Czy Waszej rodzinie nie udała się póżniej nigdy zjednoczyć? Nie, nigdy tylko siostra póżniej mnie odnalazła w 1970 roku albo 1971. I w 1975 zmarła. Niesamowite uczucie, byłam w cukierni u koleżanki . Była niedziela, ona obsługiwała, wpadła druga koleżanka, mówi „Ziutka pani Buczyńska szuka ciebie, bo twoja siostra rodzona przyjechała”. Myślałam, że to pewnie siostra przełożona. Ale biegłam, bo ja strasznie siostrę przełożoną kochałam."

=13=


"Moja siostra miała tyle lat, co matka gdy zginęła, nie wiedziałam kto przede mną stoi. Płakałyśmy obie. Miała już 6 dzieci. Nie wiedziałam kompletnie nic o rodzinie, dopiero później się dowiedzialam." MF: Gdy Pani pojechała na Ukrainę, jakie to było uczucie stanąć na tej ziemi? "W pierwszej chwili niesamowite, nie mogłam uwierzyć, że tam jestem. Byłam na miejscu, gdzie stał nasz dom. Było osiem domów, teraz żadnego śladu. Nawet kapliczki, gdzie chodziliśmy na majowe nabożeństwa, nie ma. Mieszkaliśmy w dolince, i wieczorami jak to echo się niosło, to było coś pięknego. To zostało w mej pamięci, myślę że na zawsze. Nie ma tej kapliczki, nie ma nic. Widziałam także cmentarz. Ja cmentarz pamiętałam tylko z tego powodu, że chodziliśmy tam na morwy. Były morwy bardzo dobre.Tam jest ten czarnoziem, tam wiśnie czy czereśnie są takie duże, że u nas nie mogłam się przyzwyczaić. Zawsze sobie mowiłam że to pewnie dlatego, że byłam mała, a to się okazuje że nie, rzeczywiście tam są te owoce większe. Byłam także na spotkaniu w kościele." MF: Czy było to traumatyczne, czy wręcz oczyszczające? "Dla mnie było to bardzo ważne. Bo ja skonfrontowalam swą pamięć z pamięcią starszych ode mnie. I oni nie tylko potwierdzili moją pamieć, ale i ja przypomniałam im pewne rzeczy... Na spotkaniu była też osoba, ktorą jako niemowle wzięła Ukrainka. Tak że też były różne sytuacje, trzeba to wiedzieć. My nie możemy nienawiści tworzyć, sama jestem daleka od tego. I sądzę, że nie jest to ostatnie spotkanie. Wszystko jest na filmie, Ukraińcy go robili." Jakub Leśkiewicz: Czy to była ich inicjatywa? "Nie, naszego IPN. On ich znał, organizował. Czy ciągle jest napięcie na Wołyniu? Myślę że nie. Oni się usprawiedliwiają. A ja mogę wybaczyć, zrozumieć nie moge. Zapomnieć się nie da. Mówię o tym, aby nie zapomnieć. Ile nienawiści było w człowieku, żeby zadawać cierpienie i tym się chełpić, tego nie mogę zrozumieć."

Józefa Bryg

=14=


Okupowany Kraków oczami partyzantów

- opowieści Romana Heila, syna Edwarda Heila, dowódcy Szarych Szeregów Mira Fecko: Szóstego września 1939 roku do Krakowa wkraczają oddziały Wehrmachtu. Co zastają? Miasto o liczbie mieszkańców wynoszącej ponad trzysta tysięcy. Co szósty człowiek na ulicy jest z pochodzenia Niemcem bądź Austriakiem. Roman Heil: Nie jest to żadna “piąta kolumna”, żadni szpiedzy. Kim są ci ludzie? To szewc z zakładu na Stolarskiej, adwokat z Karmelickiej bądź restaurator z Grodzkiej. Słowem, reprezentanci wszystkich uczciwych zawodów austriackiego miasta. Spośród trzech zaborów, to właśnie austriacki był przecież najbardziej znośny. MF: Co odróżniało niegdysiejszą Galicję od pozostałych części rozbitego państwa polskiego?

RH: Po pierwsze: powszechna znajomość języka niemieckiego, wyniesiona z domu albo ze szkoły. Po drugie, duża ilość mieszkańców pochodzenia Żydowskiego. Ówczesne plany Nazistów wobec Żydów są nam obecnie bardzo dobrze znane. Nie istniało wtedy lepsze miejsce do wcielenia w życie antysemickiej polityki. Kraków zdawał się Niemcom bardziej przyjazny niż Warszawa, która doświadczyła już ataków wojsk III Rzeszy. Był mniejszy, stacjonowały tam niemieckie wojska. Nic dziwnego, że to w Krakowie powstaje Generalne Gubernatorstwo, a na Wawelu osiedla się doktor Hans Frank. MF: Mówiono, że był to człowiek o dwóch twarzach, u którego subtelne wyczucie estetyczne i miłość do sztuki mieszały się z prostackim okrucieństwem. RH: Owszem. Miał niezły gust malarski. Sama okupacja też z resztą zaczęła się elegancko. Najpierw wizyta na Wawelu i złożenie kwiatów przy grobie marszałka Piłsudskiego (robił to co roku szef armii), potem odwiedziny księcia kardynała Sapiehy, głowy polskiego kościoła, wreszcie wizyta rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wszyscy sądzili, że okupacja będzie wyglądać podobnie do tej sprzed kilkudziesięciu lat. Nic dziwnego, że dnia 6 listopada 1939 r. sala wykładowa im. Mikołaja Kopernika w Collegium Novum pękała w szwach. Niektórzy spóźnialscy nawet domagali się, żeby wpuścić ich na salę. Jaki szok musiały wzbudzić wśród zebranych słowa sturmbannführera SS Brunona Müllera.

"Tutejszy uniwersytet rozpoczął rok akademicki bez wcześniejszego uzyskania zgody władz niemieckich. Jest to wyraz złej woli. Ponadto jest powszechnie wiadomo, że nauczyciele zawsze byli wrogo nastawieni do niemieckiej nauki. W związku z tym, wszyscy, poza obecnymi na sali kobietami, zostaną wywiezieni do obozu koncentracyjnego. Jakakolwiek dyskusja, a nawet wypowiedzi na ten temat są wykluczone. Kto odważy się na opór wobec wykonania mojego rozkazu, zostanie zastrzelony”. Rektor uniwersytetu, prof. Stanisław Estreicher chce rozmawiać z Mullerem, nie może uwierzyć, że człowiek wykształcony, prawnik, może postępować w tak barbarzyński sposób. A jednak. Aż 183 osoby zostają aresztowane i wywiezione do obozów koncentracyjnych. Niektórzy są starsi, schorowani, przywykli do opieki rodziny i pielęgniarzy. Wiadomo zatem, że w spartańskich warunkach nie przeżyją zbyt długo. Ale mało kto wie, że, ci, którym udało się przeżyć, w stosunkowo niedługim czasie powrócili do domów. MF: Dlaczego? RH: Osobista interwencja Benito Mussoliniego u Adolfa Hitlera. - zdradza Roman Heil - Nie kto inny, lecz sam dowódca faszystów wysyła Fuhrerowi telegram, w którym prosi go o spotkanie. Aresztowanie wykładowców Mussolini uznał za akt barbarzyństwa. Powołując się na więzy przyjaźni,

=15=


żąda natychmiastowego oswobodzenia przetrzymywanych. Hitler, który przywódcę faszystów kocha jak brata, wyraża zgodę. MF: Skąd wzięła się u Duce taka wyjątkowa łagodność? RH: To, że Włosi w ogóle jeszcze chodzili na msze, było zasługą wyłącznie Mussoliniego. Gdyby nie on, antyklerykałowie biegaliby po ulicach, rabowali kościoły i siłą wlewali księżom do gardeł olej rycynowy. MF: Dyktator pewnie świetnie zdawał sobie sprawę, że bez poparcia Watykanu nie będzie mu łatwo zapanować nad katolicką społecznością. Z tego względu zabiegał o moralną legitymizację władzy u Papieża Piusa XI. RH: Z rozkazu Duce księża uczyli religii w szkołach publicznych, a w każdej klasie wisiał krucyfiks. Ponadto państwo szczodrze wspierało Kościół finansowo – a wszystko po to, by utrzymywać symbiozę między faszystowskim rządem a Watykanem. Niestety, niemal na łożu śmierci, papież się rozmyślił. Ostra polityka faszystów, pogłoski na temat obozów koncentracyjnych sprawiły, że zamierzał wezwać kardynałów do potępienia Mussoliniego. MF: Tyle, że nie zdążył, bo zmarł. RH: Owszem, a kartka, na której zapisane zostały jego ostatnie słowa, skierowane przeciwko włoskim faszystom, została spalona przez zaufanego człowieka Duce, kardynała Pacellego. Dziwnym zbiegiem okoliczności, zaledwie trzy dni później, konklawe ogłosiło go nowym papieżem. Przyjął imię Pius XII. MF: To nie jedyny sekret związany z włoskim dyktatorem. Pana zdaniem (Według Romana Heila), wszyscy Żydzi zamieszkujący Europę w czasach okupacji, marzyli o tym, aby znaleźć się we Włoszech. Z jakiego powodu? RH: Kiedy Duce romansował z komunizmem wielu Żydów trafiło do kręgu jego bliskich przyjaciół i współpracowników, np. Cesare i Margheritta Sarfatti czy adwokat Ermanno Jarach. Żydzi zasilali i finansowali partię faszystowską. Dlatego na początku wojny Benito przyjmował Żydów emigrujących z Niemiec z otwartymi ramionami, głosząc, że żadnych prześladowań antysemickich w państwie włoskim nie będzie. MF: Co rozumie Pan poprzez romansowanie z komunizmem? RH: Duce był komunistą. Jego kumpel, Adolf Hitler przekonał go w końcu, że antysemityzm jest ideą zapoczątkowaną i chwaloną przez Marksa i Engelsa. MF: To wydaje się nieco nieprawdopodobne… RH: Czyżby? Czy wie Pani, co Duce miał zawieszone na szyi w momencie śmierci? Po egzekucji, ciała Mussoliniego oraz jego ukochanej Clary Petracci powieszono za kostki na stacji benzynowej. A na szyi Mussoliniego dyndał naszyjnik z Leninem! - twierdzi Heil. Pierwsze pismo, które redagował nazywało się La Lotta di Classe „Walka klas”. Cała ta banda, Hitler, Stalin, Mussolini, pochodzi z tego samego marksistowskiego krzaka. Oni tylko z sobą rywalizowali. Teorie o humanizmie Marksa i Engelsa są wyssane z palce. Daję przykład. W 1895 roku Marks z Engelsem wydają pismo “Nowy Dziennik Reński”. Proponują tam fizyczną likwidację niektórych narodów. Z entuzjazmem cytuje ich Stalin w swojej pracy „Podstawy Leninizmu”. A jak się Pani przypatrzy biblioteczce Adolfa Hitlera, znajdującej się w mamrze, do którego trafił za odmowę służby wojskowej, znajdzie tam Pani ciekawą pozycję „Lenin und Leninizmów”. Co robi Hitler z książką Józefa Stalina? Siedzi i pisze Mein Kampf. Równie kontrowersyjne poglądy prezentuje pan Heil odnośnie funkcjonowania struktur polskiego państwa Podziemnego.

=16=


RH: Powiedzieć Pani, czym różniło się podziemie krakowskie od warszawskiego? Byli tu i AK-owcy i komuniści. A donosów żadnych. Inaczej Warszawa. Kto sypnął drukarnię, w której pracował mój ojciec? Dowódca Gwardii Ludowej, towarzysz Marian Spychalski, szef zbrojnego oddziału Komunistów w Warszawie. Jak to określił „Doniosłem na drukarnię na ulicy Grzybowskiej, bo myślałem, że akowska” Cóż, pomylił się. Sypnął własnych. W tym swojego brata Józefa, komendanta krakowskiego AK. MF: A sama okupacja w Krakowie różniła się od tej w Warszawie? RH: Oczywiście. Zabić Niemca na ulicy w Krakowie? Nonsens. Stosunek jest jasny. Jeden zabity Niemiec, pięćdziesięciu ludzi pod ścianę. Tutaj nawet nikt by o tym nie myślał. Dlaczego? Zabijając Niemca w Krakowie trafiłbyś na alzatczyka, siłą wcielonego do Wermahtu, czy folksdojcza ze Śląska. To, co nasze media przemilczają, a co trzeba podkreślić, to postawa Sikorskiego wobec volkslisty. Generał wraz z klerem śląskim, namawiali Polaków do jej podpisania. To ratowało Ślązakom życie. Alternatywą była przecież utrata majątku i śmierć w obozie. MF: Jak wyglądało życie w samym Krakowie? RH: Działy się tu rzeczy śmieszne i straszne. Zacznę od śmiesznych. Któregoś dnia, w grudniu, tutejsze dzieciaki, łącznie ze mną i moim braciszkiem, otrzymały do zabawy małe, greckie żółwie. Przechwycone z transportu na wschód. Skąd się wzięły? Otóż z mięsa żółwia robi się bardzo smaczny i bardzo kaloryczny rosół (Jak Pani da kilka monet pod ladą, to i dzisiaj w niektórych krakowskich restauracjach zje pani taki wywar). Widocznie Niemcy uznali, że żołnierzom na froncie moskiewskim musi być ciężko. W końcu panowała ostra, rosyjska zima, a żołnierze ciepłych kożuszków raczej nie nosili. Żółwie miały zapewnić im pożywny posiłek. Taki był w każdym razie zamysł Wehrmachtu. Polski oddział przechwycił dostawę i tym sposobem otrzymaliśmy z bratem po żółwiu. Jeden z nich niestety nie przeżył, do śmierci drugiego niemal doprowadził mój brat. Chciał, pod kołami tramwaju numer jeden, sprawdzić wytrzymałość żółwiej skorupy, ale oberwał za to od Niemca. Tym sposobem ocaleli i żółw, i mój brat. Ten zabawny epizod nie przysłania jednak ciemnej strony czasów wojny. Z pociągami wiąże się zdecydowanie bardziej mroczna historia. Na stacji Kraków Bieżanów działał Patrol Szarych Szeregów o kryptonimie „Pasterze”. Zajmowali się odkupywaniem wagonów pociągowych, ze względu na ich bardzo specyficzną zawartość. MF: Co się w nich znajdowało? RH: Polskie dzieci, zabrane z Zamojszczyzny, Lubelszczyzny i innych regionów. Były to często sieroty, których rodzice zostali zamordowani. Wysyłano je do Łodzi, na segregację rasową. Młode dzieci o aryjskiej urodzie trafiały do niemieckich rodzin, inne do obozów koncentracyjnych. Skala wywózek jest ogromna. Przesiedlono w ten sposób koło 150 - 200 tysięcy Polaków. Część z nich miała już nigdy nie powrócić. Największa tragedia wydarzyła się w grudniu 1943 roku, kiedy to w jednym z wagonów zamarzło trzydzieścioro czworo (34) transportowanych dzieci. Szokujące jest to, że często Polacy uczestniczyli w tym procederze. W zamian za dostarczenie aryjskiego dziecka, otrzymywali na przykład jajka, mleko. Ludzie szli na współpracę, żeby ocalić własne życie. Trudno ich za to potępiać, pamiętając, jak okrutny potrafił być okupant. Kiedy znajdzie się Pani w dzielnicy Podgórze, warto, żeby odwiedziła Pani park Bednarskiego. Znajduje się tam pomnik pamięci harcerzy plutonu „Alicja”, którego członkowie zostali zdemaskowani i skazani na karę śmierci w wieku kilkunastu lat (najmłodszy miał 15). Końca wojny nie dożył prawie żaden z harcerzy. Najgorsze jest jednak to, w jaki sposób zostali wykryci. Wszyscy pochodzili z jednej dzielnicy, więc wpadka jednego załatwiła sprawę. MF: Nazywał się Sławomir Mądrala, pseudonim Pirat. Na Wikipedii znajdziemy informację, że poszedł na współpracę, aby ocalić własną skórę. Brakuje tu jednak pewnego istotnego detalu, o którym przypomina Heil.

=17=


RH: Chłopaka bito i torturowano przy matce. To ona w końcu namówiła go, żeby wydał przyjaciół. Taka właśnie była rzeczywistość. Zadawano ciosy psychiczne i fizyczne. Krakowianie, podobnie jak i cały naród, w roku czterdziestym piątym byli już wyczerpani. Dlatego, gdy w styczniu wkroczyli Sowieci, przedstawiając się jako zbawcy, nie zorganizowano już tak silnego ruchu oporu jak za czasów wojny. Ludzie byli bardziej skłonni zgodzić się na wszelkie ustępstwa, byle by uniknąć kolejnych cierpień. Co nie oznacza, że Sowieci byli od Niemców łagodniejsi. Czasem nawet wręcz przeciwnie. Jednak zdziesiątkowany, zdeprymowany naród nie był już w stanie się przeciwstawić. Okupacja Niemiecka zakończyła się w 1945 roku. Ci, którym udało się przeżyć, usiłowali ułożyć sobie życie w powojennej rzeczywistości. Niektórzy wyemigrowali. Inni, jak Roman Heil zaangażowali się w działalność konspiracyjną i współpracę z polskim rządem na uchodźstwie. O jego doświadczeniach z czasów okupacji radzieckiej będzie można przeczytać w dalszej części wywiadu. Dowiemy się stamtąd, dlaczego co miesiąc musiał uczyć się na pamięć stu pytań i stu odpowiedzi, oraz w jaki sposób podejrzanie ciężka książka niemal doprowadziła go do zguby. Wywiad przeprowadziła Mira Fecko

Plac Adolfa Hitlera w okupowanym Krakowie, w tle sukiennice, 1940 r.

=18=


Do zrobienia:

Być (nie) zorganizowanym Czujesz, że Twoja organizacja czasu ostatnio nie jest efektywna? Wszyscy wokół wydają się mieć czas na wszystko, w przeciwieństwie do Ciebie. I to nie tak, że nie masz ambicji. Po prostu nie wiesz od czego zacząć. Twoja lista To Do ma milion podpunktów i nadal spisujesz nowe, bo teraz nie masz czasu na wysłanie zdjęcia notatek koledze, a jesteś pewien, że zrobisz to potem, i dopiero dwa dni później, po upomnieniu się trzeci raz, wysyłasz je? Doszedłeś do wniosku, że wakacje oficjalnie się skończyły, nawet dla studentów, więc powinieneś zacząć się uczyć? Mówi się, że dobra organizacja jest kluczem do sukcesu, jednak wszyscy wiemy, jak to wychodzi w praktyce. Próbowałeś określić swoje priorytety – rodzice zawsze mówili: najpierw obowiązki, potem przyjemności – niestety, ta filozofia nigdy do Ciebie nie przemawiała. Wolisz epikureizm i zasadę Carpe Diem, w końcu życie jest zbyt krótkie, aby odmawiać sobie przyjemności. Pouczę się na test z angielskiego, jak tylko obejrzę jeden odcinek serialu. W sumie, skoro oglądam po angielsku, to zawsze poznam jakieś nowe słówko, w takim razie to nie będzie zmarnowany czas. Po pięciu odcinkach otwierasz książkę i dopiero wtedy dociera do Ciebie, że pomyliłeś zakres materiału. Powinieneś był oglądać The House, ale of Cards. To właśnie wtedy zdałeś sobie sprawę, iż system nagradzania w Twoim przypadku to nie najlepszy pomysł. Zastosowanie macierzy Eisenhowera również nie dało spektakularnych efektów. Niby udało ci się określić co jest ważne, co jest pilne, a co nieważne i pilne, i na odwrót. Jednak nie wiedziałeś, co z tym zrobić dalej. Nie próbowałeś, co prawda, rozbić tych zadań na mniejsze partie, ale i tak nikt nie ma na to czasu, a Twoja lista i tak jest już pełna. W końcu czas to najcenniejsza waluta. I to nie jest tak, że nie próbowałeś zapisywać wszystkiego, prowadzić kalendarz. Cóż, i tak zapominasz o wszystkim, więc pamiętanie o zapisywaniu rzeczy do zapamiętania, zdecydowanie nie jest dla Ciebie. Pomysł z Time trackerem zawiódł z tego samego powodu. Podczas nauki pilnujesz się (albo robi to za Ciebie aplikacja), aby nie korzystać z telefonu. Jak już raz go odblokujesz, to zawsze jest jakieś nowe powiadomienie i tak trafiasz na wszystkie social media i zamiast dowiadywać się o osiągnięciach Sumerów, wiesz już wszystko o Kaśce, która wstawiła nowy post. W ekstremalnym przypadku i w akcie desperacji, wyłączyłeś telefon i odciąłeś się od całego świata, ale nie rozumiesz jednego pojęcia z biologii i już musisz wyszukać je w internecie. I tym razem zamiast o ektodermie dowiadujesz się, że Marek bawi się w najlepsze w Niemczech i sprawdzian z biologii to ostatnia rzecz o jakiej myśli. Usiłowałeś połączyć test z funkcji z jakimś wyższym celem, jednak sama myśl o maturze wywołała u Ciebie gęsią skórkę. Dodatkowo, nie zobaczyłeś zastosowania wzorów skróconego mnożenia w życiu codziennym, co nie nastawiło Cię pozytywnie do zadań, które i tak musisz zrobić. Ostatnią deską ratunku była zmiana otoczenia. Poszedłeś na przykład do biblioteki i tam, kiedy nie miałeś czym się rozproszyć, kolejne artykuły konstytucji same zaczęły wchodzić Ci do głowy, a przynajmniej tak się wydawało, dopóki nie przeczytałeś pierwszego pytania na sprawdzianie. Jagoda Cichoń

=19=


Noc - Puk puk. - Kto tam? - Ja... Zawsze, gdy budzę się w nocy, a raczej jestem budzony, słyszę ten głos. W przeszłości, kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, nazwałem go Fantomem. Istnieje tylko w mojej głowie, jednak nie jest przez to mniej przerażający. Po chwili głos cichnie. Cichnie, co nie znaczy, że czuję się lepiej. Ta noc to jeden wielki koszmar. Pokój, w którym przebywam, jest ciemny. Widzę jego ciszę. Smakuję czerń nocy. - Puk puk - znowu On. - Czego chcesz? - Jestem za oknem. Marznę. Wpuść mnie! - Nie, proszę... wynoś się, błagam. - Strzykawka jest na stole. Wyciągnij rękę. Nie będzie bolało, wiesz o tym. - Zostaw mnie... - Haha! Nie tak szybko! Pokój rozbłyska. Czuję ukłucie. Przywykłem do nich już dawno. - Dooobrze! - szepcze Fantom. Prawdę mówiąc, prochy są w moim życiu od dawna. Zawsze lubiłem teorię nauk ścisłych, ale jeśli chodzi o chemię, wyznaję praktyczne podejście. Skrajnie praktyczne, zwłaszcza co do aminokwasów. Niestety, każdy praktyczny (samozwańczy) chemik organiczny kończy marnie. W nocy, z fazą, sam w pokoju. Sam, a jednak w towarzystwie swojego upiornego wymyślonego przyjaciela. Ktoś mógłby spytać, czy spotkało mnie w życiu coś smutnego. Coś, z powodu czego biorę. Moja odpowiedź brzmi: nie. W teorii jestem bardzo szczęśliwy. Ćpanie wzięło się tak samo z siebie. W młodości, kiedy miałem piętnaście lat, do ust wpadł mi skręt. Gdyby tylko na nim się skończyło, może pisałbym to trochę wcześniej niż w wieku dwudziestu jeden lat. Zawsze lubiłem się uczyć. Po dostaniu się na studia byłem bardzo zadowolony z siebie i swoich możliwości. Pełen perspektyw. A teraz? Leżę w pustym pokoju dręczony przez wytwór swojej wyobraźni. Lekko pobudzonej, ale jednak wyobraźni. - Obudź się - szepcze upiorny głos. - Kto mnie budzi? - Zgadnij... To znowu on. Mam tego dość. Nie zniosę dłużej tego piekła. Wstaję z łóżka, na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Troszkę mniej niż w mojej głowie. Jestem potwornie głodnym a lodówka jest pusta. Kto niby miał ją napełnić? Czuję głód. Nie tylko ten narkotykowy. W korytarzu stoi akwarium z pięcioma krewetkami. Nie namyślając się długo, wyławiam jedną i odgryzam jej głowę. Jak ja ich nienawidzę. Tak jak wszystkiego innego, z sobą samym włącznie. Wszyscy mieszkańcy akwarium kończą tak samo. Jest mi niedobrze w żołądku. Prawie tak bardzo niedobrze jak na tym świecie. Idę po ostatni zastrzyk, na więcej mnie już nie stać. Gorąca heroinka prosto w żyłkę. Coś, co cieszy mnie od co najmniej pięciu lat. Gdy już kończę szprycowanie, w oczy rzuca mi się karnisz nad oknem. Stawiam pod nim krzesło, wyciągam z kieszeni gotową linę z konopi. Nie tej do palenia. Gdy już wszystko jest gotowe, stawiam ostatni krok. Moje ciało odpoczywa. W końcu...

=20=

Jan Smółka


S z e p t Z i m o w y Cichutko Wirują wokół płatki śniegu Stoję w bezruchu lub może to świat cały Spójrz w niebo i poczuj chłodne płatki na rozgrzanej skórze Nieskończoność jest tu i teraz złap ją proszę nim pofrunie z wiatrem

Dotykam Pełni która jest tutaj Tylko tę krótką chwilę bez możliwości schwytania jej Na zawsze i zamknięcia w pozłacanej klatce ukrytej na strychu Wśród lekkich płatków śniegu wirujących poczuj smak wieczności i złap duszę ulotną

Adrianna Serczyk

=21=


Czarne Madonny Wśród murów ogłuchłych od żalu potęgi Tak grubo kamiennych od krwawego płaczu Niemłode już kwiaty w ciemności ołtarzu W skupieniu padają w ostatniej agonii Kolorów i świateł witraży plejada Mgliste monologi - inwencji kaskada Kurz zaplątany w dźwięki organów A szept się roznosi po łukach strzelistych To Czarne Madonny na białych klęcznikach To miękkie serca na twardej posadzce

Na szatach kłujących straty zbyt gorzkie W koronach zbyt piękne marzenia Czarne madonny za dnia ledwo żywe W nocy szukają swojego wytchnienia Wosk rozpalony w ciemności świątyni Gorący jak serca od zawsze niewinne O, czarne Madonny, oby Wasze nadzieje Nie skończyły się wraz z marszem pogrzebowym

Wiktoria Pająk

=22=


Promocja dla Nowodworczykรณw!

Pl. Gen. W. Sikorskiego 2/2, 31-115 Krakรณw -5% na kurs kat. B -10% na inne kursy


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.