Qfant #5

Page 1

ISSN 2080-2633

numer 5/10

kwiecień 2010 bezpłatny kwartalnik fantastyczno-kryminalny

Wywiad

z Rafałem W. Orkanem

Galeria

Natalia Bieniaszewska

Dzieci Tybetu

Krzysztofa Trzaski Ponadto:

Stefan Darda, Adrianna Ewa Stawska, Jacek Skowroński, Jan Siwmir, Andrzej Kidaj, Izabela Sowa


wstępniak

Wstępniak Długo oczekiwana wiosna zdecydowała się wreszcie zawitać, co niekoniecznie widać za oknami, jednak kalendarze nie kłamią. Naturalny cykl budzącej się z letargu przyrody sprawia, że krew szybciej krąży, myśli stają się jasne i nawet najbardziej szalone marzenia wyglądają realniej. Doskonała pora na podjęcie wyzwań, szczególnie że wielkimi krokami zbliża się II edycja konkursu literackiego Horyzonty Wyobraźni. Nie przegapcie okazji zaistnienia w literackim światku, gdyż liczymy, że jury będzie miało jeszcze większy niż w ubiegłym roku kłopot z wyłonieniem najlepszych opowiadań. Trzymamy za Was kciuki i życzymy powodzenia! A co piszczy w aktualnym numerze Qfantu? Jak zwykle mnóstwo zaostrzającej apetyt publicystyki, smakowitej prozy oraz krwistej grafiki z deserem w postaci fascynującego wywiadu z pisarzem-fantastą Rafałem W. Orkanem. Warto też zwrócić uwagę na opowiadania znanych i lubianych autorów pomyślane jako nagrody w konkursie fundacji Nyatri „Zaproponuj bohatera”. A trzeba wspomnieć, że pisarze stanęli tu przed nie lada wyzwaniem – pisali o realnie istniejących postaciach, które były dla nich przecież zagadką, więc musieli zdać się na instynkt oraz telepatię. Ciekawe, jak poradzili sobie z wyzwaniem? Pozdrawiam wiosennie w imieniu redakcji oraz qfantowych chochlików, życząc połamania piór w konkursie i wielu pozytywnych wrażeń podczas lektury. z-ca red. nacz. Jacek Skowroński

2

PUBLICYSTYKA Natalia Bilska - Eliksir Baśniodziejów............................4 Jacek Orlicz - Fikcji czar.......................................................8 Tomek Orlicz - Pożegnanie z Afryką........................... 12 Alan Lee - Mezozoiczny kryminał............................... 16 Rafał W. Orkan - Wywiad.................................................. 20 Natalia Bieniaszewska - Prima Aprilis......................... 26 Natalia Bieniaszewska - Dzieci Tybetu........................ 48

GALERIA Krzysztof Trzaska.................................................................. 28 Grzegorz Krysiński............................................................... 34 Robert Romanowicz........................................................... 42

LITERATURA Stefan Darda - Retrowizje................................................ 54 Adrianna Ewa Stawska - Miłosierdzie......................... 70 Jacek Skowroński - Przypadek....................................... 78 Jan Siwmir - Doktor Bart.................................................. 88 Andrzej Kidaj - Metro......................................................... 98 Izabela Sowa - Ruda.........................................................106 Marcin Dolata - Nie zapomnisz o mnie....................110

POLECANKI Decathexis............................................................................130 Wicked: Życie i czasyZłej Czarownicy z Zachodu...131 Sąd Ostateczny...................................................................133 Czarny Wygon. Słoneczna Dolina................................135 Alicja w krainie rzeczywistości......................................137 Na tropie wampira.............................................................138

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



publicystyka

Natalia Bilska

4

Natalia Bilska

Eliksir

Baśniodziejów MODA NA BAŚNIE Chodź, opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa – zdają się mówić współcześni pisarze i scenarzyści, którzy coraz częściej sięgają do skarbca baśniowych motywów, składając z nich całkiem nowe historie. Nie da się ukryć, że moda na reinterpretacje baśni, na osadzanie znanych wątków w absolutnie nowym kontekście, w dalszym ciągu ma się całkiem nieźle – to trik przynoszący pieniądze, gwarantujący zainteresowanie odbiorców. Nic w tym dziwnego! Każdy z nas wędrował w dzieciństwie po Krainie Czarów i każdy – w mniejszym lub większym stopniu – zna, z książek bądź z Disneyowskich kreskówek, kanon podstawowych baśni. Nie są nam obce postacie takie jak Kopciuszek, Królewna Śnieżka czy Czerwony Kapturek, więc gdy sięgamy po lekturę, której akcja osadzona jest w świecie skonstruowanym na wzór baśniowego Neverlandu lub gdy włączamy film lub serial wykorzystujący zjawisko euhemeryzacji (odbaśniowienie baśni), czujemy się tam jak u siebie w domu. Od razu, aż po uszy „wpadamy” w konwencję. Należy dodać, że nie chodzi tylko o adaptacje, czyli w miarę wierny przekład bajek pochodzenia ludowego na język literatury – takich prób dokonywano od dawna, od momentu, gdy pierwsi zbieracze folkloru zainteresowali się magicznymi opowieściami. Chodzi o daleko idącą transformację, o wyodrębnianie znanych wątków i nadawanie im odmiennego znaczenia, o wypełnianie własną fantazją schematycznych fabuł i – przede wszystkim – o efekt zaskoczenia. Zdarza się, że „tradycyjni antagoniści bardziej śmieszą niż przerażają, bohaterowie z reguły dobrzy i piękni zostają zastąpieni postaciami komicznymi, o urodzie budzącej poważne wątpliwości natury estetycznej” i o równie wątpliwej moralności, a świat przedstawiony bardziej przypomina okrutną rzeczywistość, niż

pełną uroku, baśniową krainę. Oczywiście sposobów na przystosowanie baśni do potrzeb współczesnego miłośnika fantastyki jest bardzo wiele: wystarczy przeanalizować twórczość Sapkowskiego, zajrzeć do „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny” Anny Brzezińskiej, czy obejrzeć „Alice”, miniserial oparty na wątkach „Alicji w Krainie Czarów”. Zanim jednak przejdę do „gdybania” na temat współczesnych, baśniowych przekształceń, chciałabym na chwilę cofnąć się w czasie – do długich, zimowych wieczorów, podczas których opowiadano sobie na wsiach czarodziejskie opowieści. BAJKA MAGICZNA – BAŚŃ – LITERATURA FANTASY Bajki ludowe, czy może raczej – motywy, wątki, postacie w nich zawarte – zrobiły w świecie literatury zawrotną karierę. Szerszemu gronu odbiorców udostępnili je badacze folkloru, którzy wędrowali po wsiach i spisywali te historie, dostosowując je później do wymagań wykształconego czytelnika. Niektórzy z nich starali się wiernie oddawać klimat ustnych opowieści, unikając transformacji, inni pozwalali sobie na większe przekształcenia, uznając twórczość ludową przede wszystkim za doskonałe tworzywo własnego pisarstwa. W ten sposób powstała baśń literacka, a dzięki niej – literatura fantasy, w której, o czym za chwilę się przekonamy, przetrwało wiele elementów charakterystycznych dla pierwotnej bajki magicznej. Trudno jest sformułować idealną definicję tego gatunku, o wiele łatwiej – wymienić jego charakterystyczne cechy. Przede wszystkim należy podkreślić, że bajka była „wyrazem marzeń i pragnień człowieka”, pełniła więc funkcję kompensacyjną. Dzisiaj również uciekamy w świat baśniowej fikcji, gdzie spełniają się wszystkie nasze życzenia, książę przyjeżdża na ratunek na białym rumaku, a Zło prędzej czy później zostaje pokonane przez Dobro. Czym innym, jak nie baśnią dla trochę starszych, są współczesne komedie romantyczne? Bajka zapewniała więc rozrywkę, pozwalała oderwać się od rzeczywistości, a w dodatku dawała nadzieję na poprawę własnego losu. Czyż Kopciuszek nie wyszedł za mąż za księcia, choć przez tyle lat chodził w łachmanach? Albo Królewna Śnieżka? Tyle wycierpiała, ale przecież w końcu została

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Eliksir Baśniodziejów za te swoje cierpienia wynagrodzona. Być może „źródłem pocieszenia w bajce ludowej nie jest kontemplowanie happy endu […], ale czerpanie otuchy z samej idei zmiany.”, zmiany, która wprawdzie ściśle wiąże się z czarami i wsparciem ze strony magicznych pomocników (na co nie można, niestety, liczyć w realnym świecie), ale która prędzej czy później nadchodzi, bo MUSI nadejść. Wiadomo przecież, że pozytywny bohater, najczęściej trzeci z kolei syn lub najmłodsza córka, po wielu perypetiach otrzyma nagrodę, a postacie negatywne nie unikną kary. Świat baśni jest z gruntu czarno-biały i dopiero współcześni twórcy wprowadzili do niego wszystkie kolory tęczy („rozsadzając” tym samym gatunek od środka, bo czy wieloodcieniowa baśń nadal pozostaje prawdziwą baśnią)? Mówimy o „ludowej bajce magicznej” - obok zwierzęcej czy nowelistycznej - więc sama nazwa kieruje nas na trop najbardziej chyba rozpoznawalnej cechy tego gatunku. Chodzi, rzecz jasna, o wszechobecność magii. Bez czarów, osób umiejących się nimi posługiwać, bez magicznych przedmiotów i zwierząt, bez animizacji, personifikacji i prawa metamorfozy, bajka magiczna nie może zaistnieć – tak samo jak nie zaistnieje bez nich klasyczna powieść fantasy. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Ustna opowieść to, z konieczności, schematyczny konspekt, prezentujący historię rozgrywającą się „wszędzie i nigdzie”, „za górami, za lasami”, „w kraju pustoszonym przez smoka”, a jej bohaterowie to Młodszy Syn, Księżniczka, Żebrak lub Zła Czarownica. Nie ma mowy o analizie psychologicznej, opisach odwiedzanych miejsc, o konkretnym czasie i przestrzeni, ponieważ liczy się przede wszystkim schematyczna i łatwa do zapamiętania linia fabularna. Pierwsi adaptatorzy ludowych bajek stanęli przed nie lada zadaniem, musieli bowiem materiał ustny przekształcić w literaturę. Usunęli cechy charakterystyczne dla języka mówionego, zrezygnowali z gwary, dodali opisy – ich bohaterowie zaczęli myśleć i czuć, a świat nabrał konkretnych kształtów. Pisarze fantasy poszli jeszcze dalej, wprowadzając do powieści setki nazw własnych, dziesiątki postaci, a na dodatek – skomplikowaną pajęczynę fabularnych wątków. Zamiast: „za górami za lasami żyła Zła Czarownica”, czytamy o Wilżyńskiej Dolinie, w której mieszka Babunia Jagódka, „ginekologiczna znakomitość

dwóch powiatów”, kobieta obdarzona bardzo specyficznym poczuciem humoru. Zamiast enigmatycznego kraju „za siódmą górą, za siódmą rzeką”, zachowanego jeszcze w klasycznej baśni literackiej, mamy do czynienia z krainą Koral, Lengorchią, Gondorem lub Manczkinlandią. Gdzieś na dnie każdej powieści fantasy kryje się żywioł baśniowy, stanowiący jej podwalinę, ale nie zawsze zostaje on dopuszczony do głosu – nie zawsze fabuła wchłania i wykorzystuje konkretną, utrwaloną w kulturze i na nowo zinterpretowaną baśń. Najczęściej chodzi po prostu o samą „baśniowość” utworu, o świadome (lub półświadome) nawiązanie do cech charakterystycznych dla tego gatunku – nie bez powodu fantasy nazywamy „baśnią współczesną”! Zdarza się jednak, że twórca stawia baśń na piedestale i umyślnie żongluje znanymi motywami, nakłaniając odbiorcę do wspólnej, intertekstualnej, zabawy. Przyjrzyjmy się temu zjawisku nieco bliżej. BIAŁY KRÓLIK POSTMODERNIZMU Zdaję sobie sprawę, że przykład wybrałam dość kontrowersyjny. Tolkien, na przykład, nigdy by się nie zgodził z teorią, że „Alicja w Krainie Czarów” Carolla to baśń – wykluczał to, jego zdaniem, motyw marzenia sennego. Nie mamy bowiem do czynienia z krainą alternatywną, światem odrębnym i rządzącym się swoimi prawami, lecz z bardzo dziwnym snem kilkuletniej dziewczynki. Poza tym, abstrahując już od poglądów Tolkiena, „Alicja” nie wywodzi się z ustnej twórczości ludowej (chociaż, gdyby się wgłębić w jej fabułę, na pewno dałoby się wyśledzić bardzo stare, wierzeniowe wątki – jak chociażby lustro pełniące funkcję wrót do innej rzeczywistości), ale jest autorską opowieścią, napisaną przez konkretnego człowieka. Nie da się jednak ukryć, że obie opowiastki Carolla bardzo silnie oddziaływały na pokolenia czytelników, a obecnie w dalszym ciągu inspirują wielu artystów. Wystarczy przejrzeć historię ekranizacji „Alicji”, a odkryjemy wówczas, że to jeden z najchętniej przenoszonych na duży ekran utworów. Powstawały filmy nieme, oparte na wątkach z powieści Carolla, niedawno zaś weszła do kin najnowsza wersja "Alicji" w reżyserii Tima Burtona. W natłoku licznych, lepszych i gorszych, dzieł fil-

QFANT.PL - numer 5/10

5


publicystyka

Natalia Bilska

6

mowych, łatwo możemy przegapić interesujący i… przedziwny miniserial Nicka Willinga, zatytułowany „Alice”. A szkoda, żeby umknął naszej uwadze, bo wart jest obejrzenia. Z całą pewnością cierpimy (pluralis maiestatis używam tu w znaczeniu: my, współcześni twórcy i odbiorcy kultury) na manię uwspółcześniania wszystkiego, co tylko wpadnie nam w ręce. Współczesna Balladyna przemieszcza się po miejskiej aglomeracji na nowoczesnym motorze, współczesny Romeo to syn mafiosa, a współczesna Alicja trenuje judo i romansuje z synem królowej Kier. Kraina Czarów w wersji Willinga to mariaż baśni z science fiction, futurystyczna historia o Krainie, która nie ma już nic wspólnego z miejscem, do którego przed wieloma laty trafiła mała panna Liddell. Reżyser igra z baśniowymi wątkami, dbając jednak o to, by nie straciły kontaktu z oryginałem – kontaktu opartego na luźnych skojarzeniach. Kim więc jest Kapelusznik? Właścicielem herbaciarni! Ostrygi zaś (pamiętacie wierszyk o Stolarzu i Morsie?) są ludźmi, którzy trafili do Krainy Czarów i zostali naznaczeni zielonym tatuażem. Marcowy Zając? Cóż, to najlepszy płatny morderca w służbie Królowej Kier. Oczywiście, każdy spragniony rozrywki widz będzie się dobrze bawił, oglądając miniserial Willinga, nie da się jednak ukryć, że o wiele lepsza zabawa czeka kogoś, kto „Alicję” Carolla zna bardzo dobrze. Taki sposób konstruowania fabuły kojarzy mi się z prozą Sapkowskiego, który - jak wiemy – nie dość, że specjalizuje się w zabawach intertekstualnych, to w dodatku bardzo często sięga po wątki baśniowe, całkowicie je reinterpretując. Swoją drogą, nasz czołowy pisarz – fantasta zainteresował się również „Alicją”, czego efektem jest opowiadanie „Złote popołudnie”. Jak łatwo się domyślić, Kraina Czarów Sapkowskiego w niewielkim stopniu przypomina swój pierwowzór, a jednocześnie jest z nim na tyle mocno związana, że wszystkie „odchylenia od normy” (gry słów i znaczeń) zamiast czytelnika irytować, sprawiają mu interpretacyjną satysfakcję. Wróćmy jednak do miniserialu i pomińmy kwestię jego wartości: tak estetycznej, jak i intelektualnej. To produkcja czysto rozrywkowa, popularna, która nie udaje, że jest wielbłądem – i pewnie dlatego tak łatwo ją zaakceptować. Wątki baśniowe, oderwane od macierzystego kontekstu, wędrują

z utworu do utworu, zmieniają się wraz z upływem czasu, zyskują wtórne znaczenia, aż w końcu stają się czymś w rodzaju słów-kluczy. Symboli. Wszyscy wiemy, co oznacza i z czym się wiąże nakaz: Podążaj za białym królikiem – wiedział to także bohater „Matrixa”. Nie jest nam także obca idea Krainy Czarów. Twórcy z upodobaniem wykorzystują więc te motywy, wychodząc z postmodernistycznego założenia, że sztuka powinna być przede wszystkim dobrą rozrywką, intertekstualną grą z odbiorcą, a „bycie oryginalnym” znaczy tyle, co „w interesujący sposób przekształcić to, co już istnieje”. A cóż może być lepszego do przekształcania i reinterpretowania od znanej wszystkim baśni? Odbiorca ucieszy się, że rozpoznaje pierwowzór i rozumie nawiązania, natomiast twórca będzie dumny, ponieważ trzeba nie lada kunsztu, żeby z popularnych klocków ułożyć świeżą i wciągającą historię. Nie da się ukryć, że nowa, baśniowa produkcja kanału SyFy (nigdy nie przyzwyczaję się do tej nazwy) spełnia wszystkie założenia – futurystyczna wizja Kraina Czarów intryguje, bo jest inna, i daje się zaakceptować, bo nadal pozostaje Krainą Czarów.

Natalia Bilska Studentka „zapolonizowana” (specjalność: wiedza o kulturze, folklor) „na wylocie”, czyli tuż przed obroną pracy magisterskiej. Laureatka kilku konkursów tak prozą, jak i wierszem pisanych. Książkowa maniaczka, samowolny interpretator, „gdybacz” i „wczytywacz” – od wielu lat działa na literackich stronach internetowych. Prywatnie wielbicielka „knajpiarskości”, zmitologizowanego dwudziestolecia, prozy Andrzejewskiego, filmów Ozpeteka, górskich wędrówek i muzyk folk. Mieszka w Toruniu. W „Qfancie” zajmuje się przede wszystkim peryferyjnymi pododmianami fantasy.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Eliksir Baśniodziejów PRZED SPOŻYCIEM SKONSULTUJ SIĘ Z LEKARZEM LUB FARMACEUTĄ! Jak przygotować eliksir baśniodziejów? Nic prostszego! Wystarczy wziąć dowolnie wybraną, znaną bajkę i dodać do niej odrobinę „światłocieni”: niech Zła Czarownica ma ojca-alkoholika, niech Śpiąca Królewna okaże się okropną zazdrośnicą, a Wilk – wegetarianinem. Niech postacie czują, myślą, miewają rozterki moralne, cierpią i kochają – niech, abrakadabra, staną się ludźmi z krwi i kości. Mieszkającymi w konkretnym państwie, które nie ma nic wspólnego z enigmatycz-

nym i nijakim Neverlandem. Przepis drugi – uwspółcześnić! Wprowadzić baśń do miejskich aglomeracji i pokazać, że w dwudziestym pierwszym wieku także można spotkać Roszpunkę, czekającą w wieży na swego wybawcę. Przepis trzeci – oderwać baśniowe wątki od macierzystego kontekstu i aż do upadłego bawić się nimi, żonglować, wkładać, układać i przekładać. Aż utworzą nową baśń lub, w postaci wędrującego symbolu, wzbogacą inne produkty współczesnej kultury. Smacznego!

Bibliografia: 1. V. Wróblewska, Przemiany gatunkowe polskiej baśni literackiej XIX i XX wieku, Toruń 2003. 2. J. Ługowska, Ludowa bajka magiczna jako tworzywo literatury, Wrocław 1981. 3. J. Ługowska, W Fantazjanie i gdzie indziej. Szkice o baśni literackiej, Wrocław 2006. 4. A. Brzezińska, Opowieści z Wilżyńskiej Doliny, Brok 2002. 5. A. Sapkowski, Złote popołudnie, http://www.sapkowski.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=412.

QFANT.PL - numer 5/10

7


publicystyka

Jacek Orlicz

Jacek Orlicz

Fikcji czar Siadasz przed telewizorem. Chaos w twojej głowie łączy się z nieokreślonym pożądaniem. Zarówno w ciele, jak i w umyśle budzą się zaczątki delikatnego podniecenia. Wygodne siedzisko, które przyjęło cię właśnie w swe objęcia, staje się lokalnym centrum dowodzenia. Jesteś kapitanem a przed tobą niezwykła podróż. Chwilami dopadają cię wątpliwości: dlaczego właściwie to robisz? Przecież wszystko w twym życiu układa się dobrze. Coraz to nowe sukcesy, zdrowa rodzina, śliczne, małe dzieci – to wszystko jest aż za piękne, by było prawdziwe. Prawdziwe? W ruch poszła pierwsza płyta z filmem. Kręci się z zadziwiającą prędkością. Bity informacji płyną niekończącym się strumieniem do odbiornika. Nie zastanawiasz się nad szczegółami technicznymi, choć już niedługo, kręcąc się na uruchomionej właśnie karuzeli emocji, możesz stać się zagorzałym fanem elektroniki. Fikcja ma bowiem tę czarodziejską właściwość, że wywołane przez nią emocje wpływają na osobowość odbiorcy. Na dodatek, nie dość że zmienia się on sam, to równie dynamicznie zmienia się odbierana przez niego rzeczywistość. W rezultacie, obcując z fikcją, doświadczamy wrażeń, które są nam niedostępne na co dzień. Uwodzicielska nadzorczyni umysłu Przeczytana dzień wcześniej recenzja filmu w Internecie pobudza twoją wyobraźnię. „Na dobrą sprawę nie wiadomo do końca, o co chodzi, niezliczone interpretacje same się nasuwają, by po chwili ustąpić miejsca innym" - po przeczytaniu podobnego zdania ciekawość nie daje ci spokoju przez cały dzień. Wyczekujesz, leniwie oglądasz kilka spotów reklamowych. Wreszcie pojawia się ona, podniecająca pani o ponętnych kształtach. Nie zrozumieją jej nawet najbardziej wnikliwi. Uwodzicielka umysłu, nadzorczyni emocji - fikcja. Oczekiwanie tylko wzmaga twój głód. Starasz

8

się wytrwać, by w końcu móc rozkoszować się jej eliksirem. Dajesz się omotać jej wdziękom, chcesz, by tobą kierowała, zmieniła choć na chwilę twoją psychikę i szare życie w coś piękniejszego. Oto wreszcie nieprawdziwi ludzie stają przed tobą. Stapiasz się z nimi. Jesteś nim, by zaraz zostać nią. Jesteś nimi oraz tamtym. Słuchasz głosów i utożsamiasz się z rozmówcą swych towarzyszy - nowym sobą. To właśnie fikcja. Nieba uchyla, napełnia szczęściem i pozwala na wszystko. Kochasz ją, a ona ciebie. Mimo wszystko zdarza jej się okazać nienawiść - zwodzi przecież i jest zaborcza, kłamliwa, złośliwa. Jest wszystkim i niczym. I to jest najpiękniejsze. Nie chcesz chyba, żeby się wydarzyła naprawdę? Nie wiesz, gdzie kryje się źródło tego szaleństwa. Kiedy się zaczęło? Parę lat temu? Paręnaście? Może wczoraj? Tak czy inaczej, dopadła cię współczesna schizofrenia. Chociaż w twoim przypadku nie pomogą elektrowstrząsy czy lobotomia. Ewentualnie - wniosą trochę wrażeń, emocji, urzeczywistnią mały kawałek chorych fantazji. Dalej pozostaniesz czarną dziurą pochłaniającą zdarzenia, których nie ma. A przecież są. Zaprzeczasz sobie? Jakież to typowe dla was! Nie przejmuj się. Rzeczywistość nigdy nie zapewni ci tego, co dać może książka czy film. Gdyby fikcję zaczęto podawać domózgowo, pierwsze miejsce w kolejce do nowej usługi byłoby okupowane właśnie przez ciebie. Największy nonsens kosmosu, czyli ty Gdy patrzę na ludzi twardo stąpających po ziemi, szkiełkiem i okiem badających życie i świat, jestem pełen podziwu - ich praca wzbudza mój głęboki szacunek. Z drugiej strony, statyczność emocjonalna niektórych osób jest, w moim odczuciu, elementem negatywnym. Czasem wyraźnie widać, jak pod ich twardą, racjonalną skórą tworzy się groźny, nabrzmiały guz frustracji i wypalenia. Człowiek, zwłaszcza ten posiadający lotny umysł, potrzebuje czegoś, by odreagować nawet najbardziej spokojną pracę. Chyba, że ona sama jest ujściem dla negatywnych emocji. Niemniej, omawiamy typowy, wredny przypadek emocjonalnego desperata, który nie zaznał przyjemności w tym, co robi. Taki człowiek nie jest absurdalny, broń boże. Stoi w centrum dowodzenia swego ra-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Fikcji czar cjonalnego pojazdu i porusza się wzdłuż życia prostą, dobrze widoczną ścieżką. Czy nie wydaje ci się, szanowny czytelniku, droga takowa wąską i ograniczoną? Czy poruszając się tylko w jedną stronę zobaczy się dość, by zaspokoić nieprzepartą, i jakże ludzką, ciekawość? Nie wiem jak ty, ale ja szczerze śmiem wątpić w taką kolej rzeczy. Tu trzeba werwy, bodźca - iskrownik przyłożyć! O ileż barwniejsze stanie się życie, gdy nasączy się je nieograniczonym, wykreowanym w nieskrępowanej wyobraźni światem i pokoloruje absurdem. Nie mówmy tylko o fikcji, przecież absurd występuje na każdym kroku! Obejrzyj się, spójrz na swoje dłonie, przejrzyj się w lustrze, czyż twoje życie nie wygląda na największy nonsens kosmosu? I dlaczego rozgrywanie innej fikcji, w absurdalnym przecież świecie, miałoby być niepożądane? Boski tercet: humor, fikcja i absurd Fikcję cechuje szerokie spektrum parametrów, między innymi – wytrzymałość na konfrontację ze światem realnym. Cóż bardziej zaboli pragmatyka, niż absurdalny, gadający kot, który na dodatek lata i znika? Lubimy sprowadzać absurd do głupoty i pełniącego nikłą rolę społeczną śmiecia. Po co ludzkości takie twory, jak narkotyczna podróż Raoula Duke'a i doktora Gonzo albo Godzilla dewastująca Tokio? Przecież, na zdrowy rozum, to tylko głupie bajki, nawet nie dla dzieci. Czy nie lepiej pouczyć się lub popracować? Ale, do licha, jeśli odsuniemy fikcję na bok, to co innego nam pozostanie? Dzięki bogom i/lub naturze, zostaliśmy wyposażeni w potężne narzędzie do walki ze stagnacją i szarą rzeczywistością. To swoisty wentyl bezpieczeństwa, chroniący nas przed zastojem umysłu i ducha. Humor, fikcja i absurd – boskie, kolorowe trio, walczące z marazmem i pociągające ludzkość do boju przeciwko grzechowi nudy. Chwała niebiosom za takich ludzi jak Steven Spielberg, Terry Gilliam, czy tysiące innych reżyserów, którzy dzięki swej pracy prowadzą rzesze widzów przez ogromne ilości nierealnych światów i alternatywnych rzeczywistości. Proste filmy, pozornie realistyczne, też przecież rozwijają swą fabułę w świecie w pełni fikcyjnym – alternatywnym, odmiennym, nawet jeśli

skrajnie smutnym i szarym to i tak – nierzeczywistym. Nawet filmy Guya Ritchiego, rozgrywające się „tuż za rogiem”, opowiadają przedstawioną w nich historię w tak sugestywny, ciekawy i humorystyczny sposób, że nie sposób przejść obok nich obojętnie. Gangsterskie porachunki, drobne cwaniaczki i ten odwieczny, specyficzny pęd, wywołany przez serię nieoczekiwanych zwrotów akcji porywają widza i nie chcą wypuścić. Strzeż się szuflady! Jeśli nie czujesz się pewnie, nie skacz na głęboką wodę – wielu z nas słyszało w dzieciństwie to, jakże mądre, ostrzeżenie. Cóż. Osobiście uważam, że taki skok – to właśnie najlepszy sposób, by nauczyć się pływać ;) Złapiesz rytm, znajdziesz ulubione kategorie fikcji, poznasz temat do głębi. Poczekaj trochę, poszukaj, daj szansę temu magicznemu światu, by mógł dotrzeć do twego wnętrza. Emocje grają na subtelnych strunach, nawet minimalistyczny obraz może wzbudzić silne wrażenie, jeśli tylko pełen jest ukrytych znaczeń i podtekstów. Zatem eksperymentuj, zwiedzaj nieprzyjemne i podejrzane fikcyjne światy, a z pewnością w którymś z nich się odnajdziesz. Przejdź przez „Primer”, „Ghost in the Shell”, „Fight Club”, „Revolver”, „Identity”, „Human Traffic”, „Spun”, „Requiem for a Dream”, „Fear and Loathing in Las Vegas” aż po “Garden State”, „Closer” i “Perfume”. Wędruj przez „Dzień Świra”, „Nic Śmiesznego”, „Ajlawju” aż do “Taxi Drivera”, „Being John Malkovitch” i „Twelve Monkeys”. To tylko kilka z lepszych filmów... Niektóre z nich należą do ciekawego, wyodrębnionego przez fanów gatunku – mindfuck. Do tej kategorii należą obrazy szczególnie nasączone absurdem, poprzeszywane niezrozumieniem i zwinięte w niestrawny rulon, który dla fanatyka chcącego poznać ich ukryte znaczenie okazuje się relikwią otaczaną nabożną czcią. Ciekawa nazwa, ale strzeżmy się kolejnej szuflady, do której można wrzucić to, co akurat pasuje cechami i zmieści się gabarytem! Reguły są ograniczeniem odbioru dzieła. Operowanie schematami jest głupie, szczególnie wtedy, gdy mówimy o pokręconych filmach, w których nie do końca wiadomo przecież, o co chodzi, bo są absurdalne i uka-

QFANT.PL - numer 5/10

9


publicystyka

Jacek Orlicz

10

zują nam tysiąc-pięćset-sto-dziewięćset możliwych interpretacji. Kiedy patrzymy przez pryzmat schematu, jednocześnie narażamy się na zniekształcony przekaz. Skazując dzieło na daną kategorię, ucinamy mu niektóre znaczenia. To idiotyzm - jak można kategoryzować film, który kategoriom się wymyka i sam wszelkie reguły odrzuca? Niemniej, wiele wspaniałych obrazów można znaleźć w Internecie właśnie pod hasłem: „mindfuck", więc do poszukiwań gorąco zachęcam. Postacie z ekranu lub książki wyobrażamy sobie w dużej części samodzielnie. Dostrzegamy w nich własne wady, słabości oraz - nierzadko - marzenia. Ładne aktorki wcielające się w barwne i pełne wdzięku, nierealne dziewczyny i kobiety, aktorzy odtwarzający role nieustraszonych bohaterów, silnych, niezależnych mężczyzn, jak i wszelkie pomniejsze fikcyjne postacie, przemierzające fabułę utworu wzdłuż i wszerz, zaprzęgają psychikę widza do udziału w zwariowanej, emocjonalnej karuzeli. Potrafią oddzielić nas od prawdziwego świata tak mocno, że jeszcze przez długi czas po powrocie odczuwamy klimat wymyślonej rzeczywistości. I o to przecież w tym wszystkim chodzi, by ubarwić wszechobecną szarość czymś nowym, ciepłym, odmiennym ;) Poza czystą rozrywką, mamy dostęp do istnego arsenału łamigłówek, czy to w książce, czy w filmie. Przypomnijmy sobie choćby prozę Stanisława Lema – jego wspaniały, wielowarstwowy „Kongres Futurologiczny” czy opowiadania – „Maska”, „Terminus”... One wprost zmuszają czytelnika do stoczenia regularnej bitwy ze swoim światopoglądem i całkowitej rewizji jego wyobrażeń na temat wielu spraw. Z filmu - magia niedopowiedzeń i niuansów znakomicie działa w „Pociągu do Darjeeling” oraz w krótkometrażowym „Hotel Chevalier”, gdzie pewne wątki zostają połączone i wyjaśnione. Mamy tu minimalizm, uwypuklenie detali oraz barwnych, wyrazistych bohaterów. „Mechanik” – psychodeliczny film Brada Andersona ­z Christianem Bale'm na długo pozostanie w mojej pamięci: ciekawy i niezwykle sugestywny obraz człowieka cierpiącego na chroniczną bezsenność, która powoduje nieustanne przenikanie się koszmaru i jawy. Ten film jednocześnie przeraża i intryguje. „Equilibrium” - świat, w którym ludzie wyprani są z uczuć, a za okazywanie emocji można

zginąć. „Prestiż” - nieustająca walka prześcigających się w pomysłach iluzjonistów oraz tajemniczy wątek Nicoli Tesli. Zrobiono już tak wiele arcyciekawych filmów, a przecież wciąż powstają kolejne. Choćby jeszcze świeży i pachnący nowością „Sherlock Holmes”, który zabiera widza do dziewiętnastowiecznego Londynu, czy też baśniowy „Parnassus” przenoszący niewinnych kinomanów do, pozornie łagodnej, krainy wybraźni. Fantastyczne, fikcyjne światy, a przecież tak realne, przedstawiające, dosłownie lub w przenośni, trudy podejmowania życiowych decyzji i patowe sytuacje znane nam z codzienności. I jeśli spytasz mnie, czy wierzę w magię, odpowiem: ależ owszem, kocham fikcję. Ubóstwiam najróżniejsze filmy i książki. Każdy utwór przynosi bowiem ze sobą nową porcję nierealności, która jest słodką strawą dla rzesz fanatyków uzależnionych od braku szarej rzeczywistości. Wyobraźnia naprawdę potrafi dać kopa. Poddaj się jej, zobacz świat, który, choć nie istnieje, ma wielką moc oddziaływania na zmysły. Wsiąknij, pozwól sobą zawładnąć siłom fantazji, a z pewnością nie pożałujesz! Bo czego tu żałować... Zostawienia szarości i nudy za sobą?

Jacek Orlicz Sceptyk, student informatyki na Politechnice Łódzkiej. Mimo wybranego kierunku nie cierpi komputerów, od których woli choćby ekologię wyczynową lub projektowanie ogródka dla średniozaawansowanych. Tu zasadzić krzaczek, a tu postawić drzewko. Kocha marchew. Chciałby w przyszłości zaopatrywać miłe sąsiadki w przepyszne warzywka z własnej ekologicznej mikrohodowli. Wolne chwile spędza na programowaniu, pisaniu, czytaniu i wszelako rozumianym pochłanianiu fikcji.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



publicystyka

Tomek Orlicz

Tomek Orlicz

Pożegnanie z Afryką PROTUBERANCJE Pożegnanie z Afryką po polsku? Powiadają, że o zębach nie powinno się rozprawiać, gdyż tego typu biadolenie przynosi pecha. Tak się jednak składa, że jestem niezwykle przekorną osobą, a i na przesądach niezbyt się znam, więc postanowiłem, że tym razem popłynę pod prąd tradycji i skrobnę co nieco właśnie o zębach, kłach i tego typu sprawach, sięgając przy okazji aż po ząb czasu i związane z nim bolączki. Zmierzę się też, a może przede wszystkim, z mitem, jaki narósł ostatnimi czasy w temacie naszych kuzynów w rozumie, którym przyszło wędrować po stepach Europy przed Homo sapiens, którym to mitem usiłujemy wybielić nasze prehistoryczne zachowania do granic przyzwoitości, niczym marnej jakości pastą do zębów. Nie oszczędzę też religii, gdyż – jak się może już wkrótce okazać – jej kły utorowały nam drogę do samotniczej wędrówki przez świat jako gatunku „jako tako myślącego”. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak przeogromne bogactwa może ukrywać ziemia pod naszymi stopami. Znaki z zamierzchłej przeszłości w postaci przeróżnych skamielin, kawałek po kawałku czekają na swych odkrywców. Muszą być oni jednak świadomi chociażby perspektywy dokonania odkrycia. Muszą wiedzieć, czego powinni szukać i czego mogą się dowiedzieć o dziedzictwie dziejów, które – choć o tym przeważnie nie wiemy – otacza nas zewsząd i od zawsze. Tak się składa, że mam tę niekłamaną przyjemność uczestniczyć w odnajdywaniu śladów wykutych przez czas w kamieniu. Zapamiętale, aczkolwiek hobbystycznie, grzebię w ziemi i bacznie oglądam niemal każdą znalezioną skałkę głodny wiedzy, pragnący odnaleźć odpowiedź na niezliczoną liczbę pytań kierowanych w stronę miłościwie nam panującej ewolucji.

12

Jedno z podstawowych pytań nierozłącznie jest związane z wyginięciem neandertalczyka. Okazją ku kolejnym dywagacjom w tym temacie okazuje się być odnalezienie ostatnimi czasy na terenie Polski dwóch ząbków tego niezmiernie ciekawego gatunku (który zapewne nie był naszym przodkiem, a właśnie osobnym gatunkiem). Przypomnę, że są to jak do tej pory jedyne materialne szczątki nieszczęśnika, nie licząc kilku włosów (tudzież kłębków sierści), których odnalezienie wydaje się być na tyle nieprecyzyjnie udokumentowane, że śmiało można je potraktować jako wielce wątpliwy materiał badawczy (ewentualność importu włosia przez czynnik geologiczny, czy wręcz ludzki). Co zabiło pierwszych łowców Europy rodziny Homo, którzy raczej na pewno byli zahartowani w panującym wtedy klimacie arktycznym (i za pan brat z wszędobylskimi, lodowatymi przeciągami) niczym najprzedniejsza stal damasceńska? Aby odpowiedzieć na to, zdawałoby się zagadkowe pytanie, należałoby wpierw zarysować obydwie strony medalu – dwa dominujące w owych czasach czynniki europejskiego środowiska, ścierające się na szczycie piramidy pokarmowej. Człowiek współczesny i neandertalczyk spotkali się nie tylko na arenie geograficznego współbytowania i rywalizacji, która raczej miała niewiele wspólnego z dzisiejszym wolnym rynkiem i dopłatami do rolnictwa. Dodatkowym, ważnym elementem w grze o wszystko zapewne była nasza odmienność, a szczególnie „człowieczeństwo” przybyszów z Afryki. Co prawda neandertalczyk w pewnym zakresie przejął innowacje, związane z wytwarzaniem narzędzi, czy wręcz zaczął dłubać nie tak do końca prymitywne instrumenty muzyczne, jednak nie na tyle sprytnie, aby móc się przeciwstawić ekspansji wszędobylskich golasów, którzy mieli to „coś”. Dlaczego pozjadaliśmy ich jednego po drugim, nie oglądając się przy tym na jakieś racje wyższe? Zdaje się, że z tym zjadaniem neandertalczyków nieco się pośpieszyłem. Albo może niefortunnie przestawiłem szyk zdania, gdyż powinienem raczej zapytać, dlaczego w imię jakichś niezbyt jasnych, wyższych racji zżarliśmy do nogi tak sympatycznych kuzynów. I to bez skrupułów. Skoro mowa o wyższych racjach (niekoniecznie

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Pożegnanie z Afryką żywnościowych), nogach i zębach, warto tu nadmienić również gardła, stawiając tezę, określającą neandertalczyka w roli kandydata do miana kolejnego gatunku, który miał wszelkie szanse się w taki przeobrazić. I to my mieliśmy mu w tym pomóc. Nie, nie mam tutaj bezpośrednio na myśli tego, że mięso pieczonego nad ogniskiem kuzyna przechodziło z apetytem przez nieco węższe gardła naszych przodków. Pragnę jedynie zwrócić uwagę na fakt mogący świadczyć o tym, że naszym wtargnięciem do Eurazji stworzyliśmy warunki sprzyjające powstaniu niedoboru osobniczego neandertalczyka. Podejrzewam, że niewiele brakowało, żeby ów wymarły gatunek przecisnął się przez tak zwane wąskie gardło doboru naturalnego, aby wynurzyć się po jego drugiej stronie w innej, zapewne lepszej postaci, gdyż jak się okazuje, nie jest to żadne novum, a raczej norma. Ewolucja nie cierpi stagnacji. Do jej napędzania potrzebne są zmiany środowiskowe, które albo zabijają dany gatunek i dają szansę innemu, albo różnicują go, lepiąc zupełnie odmienne, bardziej przystosowane do zmian istotki. Spoglądając antropologicznie wstecz naszych dziejów, coraz częściej dostrzegamy, że i naszym przodkom towarzyszyły wąskie gardła, przez których przeciśnięcie się przychodziło małpoludom z trudem. Po raz ostatni wydarzyło się to siedemdziesiąt tysięcy lat temu. W chwili, gdy ledwie ukształtował się człowiek współczesny, nieomal nie zmiótł nas z powierzchni ziemi pewien bliżej nieokreślony kataklizm klimatyczny. Ów „Eden” (tudzież Armagedon) Homo sapiens liczył zaledwie dwa tysiące osobników, które przetrwały, przy czym liczba samic (o! proszę o wybaczenie – oczywiście, miałem na myśli dziewczyny), które zdolne były do wydania potomstwa na świat, oceniana jest na marne pół tysiąca. Tak więc nasz przedpotopowy raj musiał być raczej swoistym piekłem, z którego wydostali się wyłącznie najsilniejsi. I – jak by powiedział autor Biblii - im dano ziemię w posiadanie. Po wyżej wspomnianym klimatycznym incydencie zaczęliśmy się rozmnażać i rozlewać na niemal wszystkie kontynenty niczym zaraza. Dlaczego? Gdyż w taki mniej więcej sposób, niejako przy okazji, zrodziła się nasza wybujała seksualność, w którą nas zaopatrzyła natura, traktując ową gotowość do płodzenia i wydawania na świat potomstwa niemalże w każdej chwili jako

swoistą polisę na gatunkowe szczęście. Doskonale przystosowany do bytowania w surowych warunkach Eurazji neandertalczyk przegrał z liczebnie większą grupą przybyszów z Afryki. Być może również z naszą umiejętnością myślenia abstrakcyjnego, której konsekwencją były narodziny wierzeń i rytuałów religijnych, a także przekonanie o naszej wyjątkowości i lęk przed owłosionym kuzynem. Stanęliśmy zatem przed nie lada wyborem. My albo oni. Zwycięzca może być tylko jeden, więc zaczęliśmy im wybijać zęby. Nie tylko maczugami. Podejść takiego draba było zdecydowanie zbyt niebezpiecznie, gdyż i oni niezgorzej wymachiwali wszelkiego kalibru kamienno-drewnianymi narzędziami. Dowalaliśmy im zatem z dalszej odległości, ciężkimi bumerangami (tak, proszę państwa – najstarszy bumerang odnaleziono również na terytorium dzisiejszej Polski, a jego wiek oceniono na 25 tysiączków lat!) Przetrwaliśmy my, gdyż jesteśmy wyjątkowi i było nas zdecydowanie więcej, ale... No właśnie, trzeba to w końcu powiedzieć; równie dobrze mogli przetrwać tę konfrontację sił wyłącznie neandertalczycy, gdyż byli równie wyjątkowi jak my, albo i bardziej, jeśli się na przykład weźmie pod uwagę masę ich mózgów. Tak niewiele brakowało, żeby rzeczywistość dnia dzisiejszego mogła być opisana następująco: ... Odnaleziono sekwencję genu R12, być może pośrednio odpowiedzialną za wymarcie przed 30 tysiącami lat Homo sapiens. Jak się okazuje, ten prymitywny i niezwykle agresywny gatunek mógł się w ograniczonym stopniu krzyżować z neandertalczykiem kopalnym i być może właśnie ten element umożliwił narodziny neandertalczyka nowoczesnego. Wciąż jednak pozostaje otwartym pytanie, co bezpośrednio spowodowało wymarcie Homo sapiens. Wiadomo, że nasi archaiczni kuzyni praktykowali rytuały religijne w stopniu, który może się wydawać co najmniej zastanawiający i podpowiada nam, że zachowania społeczne tego gatunku mogły się okazać w zetknięciu z kulturą neandertalczyka kopalnego wielce niestabilnymi. Prawdopodobnie to, co kazało nam zaludnić wszystkie kontynenty, powierzchnię Księżyca, Marsa i wreszcie galileuszowe księżyce Jowisza, czyli myślenie abstrakcyjne, spowodowało upadek gatunku Homo sapiens. Dzięki na-

QFANT.PL - numer 5/10

13


publicystyka

Tomek Orlicz szym kuzynom z Afryki niejako ocknęliśmy się przed 30 tysiącami lat i przeobraziliśmy w istoty zdolne do przystosowania się do niemal wszystkich warunków klimatycznych ziemi. Ważnym czynnikiem naszej ewolucji jest także pojawienie się w tym czasie zdolności do nieustannej prokreacji, co zapewne jest związane z przejściem naszego gatunku przez tak zwane wąskie gardło ewolucji i z wyżej wspomnianą sekwencją genu R12, którą przejęliśmy na wskutek sporadycznego krzyżowania się z przybyszem z Afryki. Bardzo prawdopodobną wydaje się być teza, stawiana przez część naukowców, traktująca występowanie wyłącznie jednego gatunku dominującego istot rozumnych, spychającego gatunek słabszy w czeluście niebytu. Tak więc wymarcie Homo sapiens było niejako koniecznością dziejową. Jednak równie dobrze to oni mogli przetrwać, uprzednio eksterminując naszych europejskich praprzodków. Nietrudno sobie wyobrazić alternatywną wersję wydarzeń, w której przetrwał człowiek afrykański, a po nas pozostał jedynie ślad w postaci nielicznych skamielin. W takim przypadku rzeczywistość dnia dzisiejszego mogłaby być opisana następująco: (… )

Tomek Orlicz Felietonista powiatowej gazety Kurier Iławski, poeta i prozaik. Publikował w Nowej Fantastyce, Magazynie Fantastycznym, w wydawnictwie książkowym Indigo, na łamach Racjonalisty, a także w sieciowym magazynie Creatio Fantastica. Poza tym lubi grzebać w ziemi... nie – nie umarłych, ni tym bardziej swoje ofary zbrodni doskonałych; poszukuje wszelkiego typu przybyszów z kosmosu w postaci jeszcze gorących meteorytów. Zaliczył też jeden rejs dookoła świata jako majtek pokładowy, a także jedną podróż w kosmos... ale o tym w przyszłości.

Tomek Orlicz

Autor felietonu Pożegnanie z Afryką rozmyślnie dokonał pewnych nadinterpretacji faktów. Dwie pierwsze osoby, które jako pierwsze wskażą błędne informacje w felietonie, otrzymają od redakcji Qfantu nagrody książkowe. Zgłoszenia nadinterpretacji należy przesyłać na adres: redakcja@qfant.pl, tytułując maila: Pożegnanie z Afryką - konkurs

14

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


PODRÓŻ

PRZEZ

WSZYSTKIE

STANY

SKUPIENIA

FANTASTYKI


publicystyka

Alan Lee

16

Alan Lee

Mezozoiczny kryminał Książka „Zaginiony świat” Arthura Conan Doyle’a ugruntowała pozycję dinozaurów w kulturze popularnej. Oczywiście, już wcześniej dawne gady budziły sensację i zainteresowanie. Wspomnijmy chociażby starożytnych Chińczyków, którzy używali skamieniałych kości po sproszkowaniu jako medykamentów. W Europie szczątki tych wielkich stworzeń świetnie wpisywały się w legendy o potworach i wielkoludach. Całkowicie naukowe już podejście do dinozaurów doprowadziło u schyłku XIX wieku do tzw. kościanych wojen – absurdalnej rywalizacji między Othnielem Charlesem Marshem a Edwardem Drinkerem Cope’em o prym wśród poszukiwaczy skamielin. Apogeum dinomanii przypadło na premierę filmu Stevena Spielberga „Park jurajski”. Każdy, kto choć raz słyszał o dinozaurach, zastanawiał się, dlaczego wyginęły. To automatycznie nasuwające się pytanie. Prehistoryczne gady goszczące w mediach zasługiwały na wielki koniec. Prawda naukowa zeszła na drugi plan. Liczyło się efekciarstwo i przede wszystkim szybkość procesu – tak, by człowiek, który nie ma możliwości postrzegania czasu w sensie geologicznym, mógł się wczuć w zagładę dinozaurów. I, o dziwo, to właśnie nauka wyszła naprzeciw tym potrzebom, tworząc zadowalający obraz zagłady. Jeszcze po koniec lat siedemdziesiątych XX wieku naukowcy nie umieli określić przyczyn wyginięcia dinozaurów, czy też, ściślej mówiąc, kryzysu kredowego. Wiedzieli, że to masowe wymieranie przebiegało szybciej od innego naturalnego holocaustu, jaki wydarzył się w permie. I w przeciwieństwie do niego znacznie silniej dotknęło florę i faunę lądową niż morską, choć, oczywiście, i w wodach zebrało żniwo. Bilans strat przedstawia się następująco: oprócz dinozaurów całkowicie wymarły amonity i belemnity, bardzo gwałtowna zagłada dotknęła plankton oceaniczny, na lądzie

natomiast na przełomie kredy i trzeciorzędu skamieniałości drzew w warstwach węglowych zostały na krótki okres wyparte przez skamieniałości paproci, co świadczyłoby o tymczasowym kryzysie lasów (wyjałowioną ziemię wcześniej porosną paprocie, nim zrobią to drzewa. Pomysłów na wyjaśnienie tych wydarzeń pojawiło się wiele. Wybuch supernowej, przebiegunowanie czy nawet przypisywanie dinozaurom pewnego ludzkiego, jak to jakiś dowcipniś określił, zboczenia – abstynencji seksualnej. Poważnie traktowano teorię ekspansji roślin kwiatowych, których wielcy jarosze jakoby nie byli w stanie strawić, co w prostej linii miało prowadzić do załamania się łańcucha pokarmowego. Niemniej jednak tego typu rośliny porastały Ziemię na długo przed końcem mezozoiku, więc nie wydaje się, by mogły znacząco wpłynąć na wymieranie. Spekulacjom i bezpodstawnym domysłom nie było końca, aż w 1980 roku pewien nieortodoksyjny naukowiec wzniecił prawdziwą rewolucję. Walter Alvarez był geologiem, bardziej znanym jako syn Luisa Waltera Alvareza, noblisty w dziedzinie fizyki. Wraz ze swoim ojcem z dnia na dzień zwołał konferencję, na której zaszokował naukowców hipotezą, jakoby dinozaury zabił upadek ogromnego ciała kosmicznego. Zderzenie, oprócz tego, że już w pierwszych sekundach musiało zabić multum istnień, wyrzuciło do stratosfery pyły i gazy, które otoczyły planetę szczelnym płaszczem nieprzepuszczającym promieni słonecznych. Ziemia pozbawiona światła i trawiona przez pożary miała stać się grobem dinozaurów. Przyjrzyjmy się zagrożeniu, jakim są goście z kosmosu: w ciągu jednej tylko doby do atmosfery wpada około 75 milionów drobinek, zwanych meteoroidami. W ciągu roku około pięćset większych brył dosięga powierzchni planety, z reguły nie powodując żadnych strat. Częstotliwość zderzeń z planetoidami, których średnica sięga kilku kilometrów, to już dziesiątki milionów lat, a czasem więcej. Niemniej to, co w czasie zegarowym wydaje się niemożliwe, w czasie geologicznym staje się nieuniknione. A potencjalnych meteorytów-zabójców nie brakuje. Czasem przylatują z odległych rejonów Układu, wystrzeliwane przez pola grawitacyjne planet olbrzymów, ale wiele z nich krąży tuż obok nas, jako tak zwane Near-Earth Asteroids.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Mezozoiczny Kryminał Swoje tezy W. Alvarez powtórzył w książce „T. Rex i krater zagłady” i nagłaśniał je w mediach, kiedy się tylko dało. To szukanie poklasku i fakt, że przed zwołaniem konferencji Alvarezowie pracowali w ścisłej tajemnicy, nie konsultując się z nikim, wywołało niechęć środowiska, które jednak musiało przyznać, że przedstawione dowody są bardzo rzetelne. Alvarez w swoich pracach oparł się na obecności w skałach pierwiastków z grupy platynowców, głównie osmu i irydu, rzadko występujących na Ziemi, natomiast powszechnych w kosmosie. Można wysunąć tezę, że warstwy skalne z czasów impaktu będą zawierać ich nadmiar. Zapytacie więc, czemu dopiero Alvarez wpadł na tak banalny pomysł? Otóż sytuacja znacznie się komplikuje, jeśli pojmiemy, że w gruncie rzeczy różnica pomiędzy ilością irydu w skałach normalnych i tych, na które opadł pył po zderzeniu, jest mikroskopijnie mała. By to lepiej uzmysłowić, posłużę się przykładem: w pewnym laboratorium badania wykazały zwiększony poziom platynowców w osadach starszych od pogranicza kredy i trzeciorzędu, czego w żaden sposób nie potrafiono wytłumaczyć. W końcu badacze znaleźli rozwiązanie – jeden z laborantów mających kontakt z próbkami nosił platynowy pierścionek. Platyna, nawet jeśli jest tylko prezentem od ukochanej osoby, wypromieniowuje iryd. Tak więc ta znikoma ilość jąder obcego pierwiastka tak znacząco wpłynęła na wynik. Nikogo teraz nie zdziwi, jeśli powiem, że w 1980 roku na palcach jednej ręki dało się zliczyć laboratoria, które mogły przeprowadzić odpowiednie ekspertyzy. Jednym z takich miejsc było słynne Los Alamos National Laboratory, gdzie pracował ojciec Waltera Alvareza. Teoria zderzenia Ziemi z meteorytem padła na podatny grunt i wpasowała się w wyobrażenia ludzi o końcu świata. Pozostawał tylko jeden problem – nie znaleziono krateru. Początkowo sądzono, że kosmiczny przybysz uderzył w ocean. W takim przypadku krater już dawno zostałby pogrążony w strefach subdukcji. Jednak w warstwie z przełomu kredy i trzeciorzędu znajdowano rozpylone przez eksplozję przetopione kryształy kwarcu, który występuje tylko w skorupie kontynentalnej. To sugeruje, że meteoryt jednak spadł na ląd. Zastój przerwało odkrycie krateru Chicxulub na półwyspie Jukatan, którego powstanie wstępnie datowano

na koniec kredy. To nie jedyna taka struktura z tego okresu. Kratery Bołtysz, Silverpit i Śiwa również jak ulał pasują do teorii Alvarezów. Być może przed 65 milionami lat pojedyncza asteroida rozpadła się w polu grawitacyjnym Ziemi i największe jej fragmenty upadły na powierzchnię. Najnowsze datowania nie są jednak korzystne dla teorii impaktu. Krater na półwyspie Jukatan jest o jakieś 100 tysięcy lat młodszy od momentu apogeum wymierania. Jednak meteorytowa hipoteza przyniosła wielką korzyść dla nauki – to właśnie wtedy zaczęto odkrywać kratery z różnych okresów i ludzie nagle uświadomili sobie, jak często w geologicznej przeszłości Ziemia była bombardowana przez planetoidy. Domysły Alvarezów bardzo szybko doczekały się poważnej konkurencji. Przede wszystkim kwestionowano niszczycielskie zmiany klimatu wywołane uderzeniem. Niektórzy sugerowali, że już po kilku latach niebo oczyściłoby się z popiołów i gazów. W dodatku dało się obalić dowód koronny w postaci irydu w skałach – mógł zostać wyrzucony z wnętrza Ziemi przez wybuchy wulkanów, które to stanowią trzon alternatywnej teorii. W późnej kredzie Dekan był wyspą położoną centralnie nad plamą gorąca – źródłem ciepła w litosferze, którego natura nie została ostatecznie poznana. Na powierzchni oznaką tego był wzmożony wulkanizm. Na terenie dzisiejszych Indii zalegają kredowe pokrywy bazaltowe (bazalt jest skałą powstającą na skutek zastygania lawy) o grubości dwóch kilometrów. Są to tak zwane trapy. Przeciwnicy teorii Alvarezów powoływali się na badania, określające czas powstania tych struktur na milion lat. Dziś wiemy, że trapy Dekanu odkładały się na przestrzeni zaledwie 100 tysięcy lat. To oznacza tylko jedno – ówczesny wulkanizm był niezwykle efektywny, nieporównywalny ze współczesnymi, nawet najpotężniejszymi erupcjami i nie mógł nie mieć wpływu na globalny klimat. Silny wybuch wulkanu wyrzuca gazy i pyły do stratosfery, skąd łatwo rozpraszają się po całym globie, utrudniając dopływ ciepła słonecznego. Skutek jest podobny jak przy uderzeniu meteorytu, jednak w przypadku Dekanu proces ten mógł trwać znacznie dłużej. Warto wspomnieć, że historia odnotowała już jedną zimę wulkaniczną – tak zwany rok bez lata, wywołany w 1816 r. erupcją wulkanu Tambora i wzmożoną aktywnością pluto-

QFANT.PL - numer 5/10

17


publicystyka

Alan Lee niczną na Hawajach (które, swoją drogą, leżą właśnie na plamie gorąca). Hipoteza wielkich erupcji spotkała się z miażdżącą krytyką ze strony duetu Alvarezów. Krytyką niezbyt na miejscu, bo pełną szyderstw i cynizmu. Czas pokazał, że wyśmiewani dopięli swego. Obecnie, wbrew wyobrażeniu przeciętnego Kowalskiego, to właśnie wulkany uważane są za bardziej wiarygodną przyczynę kryzysu kredowego. Co nie znaczy, że kwestionuje się zderzenie z meteorytem, dyskusyjne są jednak jego katastrofalne skutki. A może i jedni, i drudzy się mylą? Interesujące jest to, że spośród mezozoicznych zwierząt i roślin tylko plankton wymarł zaskakująco gwałtownie. Amonity i belemnity dogorywały przez 4 miliony lat, a w przypadku dinozaurów sytuacja wcale nie jest jasna. I tak na przykład wydaje się, że na kontynencie afrykańskim żaden z nich nie doczekał końca kredy ( przynajmniej takiego nie znaleziono), a na Wielkich Równinach Ameryki Północnej przeciwnie, niewielkie populacje tych gadów zostawiły za sobą mezozoik i wkroczyły w trzeciorzęd. Coraz większa rzesza paleobiologów, studiujących nie tylko wymieranie kredowe, ale również permskie czy dewońskie, jest skłonna twierdzić, że ekosystemy walą się od czasu do czasu bez konkretnej przyczyny. Mniejsze wymierania nawiedzają planetę w odstępach około 30 milionów lat. Ta powtarzalność powołała do życia wiele teorii, z których żadna nie może się poszczycić mianem powszechnie akceptowalnej, a część z nich wylądowała w szufladzie z zakładką „pseudonauka”. Być może wymieranie gatunków jest równie oczywiste jak śmierć pojedynczych osobników. Czasami tylko zdarzenia losowe nakładają się na siebie, nadając rozpęd zjawisku. Nauka o przeszłości ma tę charakterystyczną cechę, że stosunkowo łatwo

jest założyć jak wyglądały dawne dzieje, ale już odpowiedź na pytanie „dlaczego?” jest znacznie trudniejsza, o ile w ogóle możliwa. Kompromis dotyczący końca ery dinozaurów może brzmieć: wielkie gady i inne mezozoiczne stworzenia przez całą górną kredę chyliły się ku upadkowi, tracąc swój potencjał ewolucyjny. Gwoździem do trumny był wulkanizm zatruwający planetę. Natomiast meteoryt uderzył w całkowicie już odmieniony świat, gdzie wegetowały tylko lokalne populacje wielkich gadów. Zostawmy naukowcom głębsze dywagacje, a sami weźmy garść pszenicy, pójdźmy do parku i cieszmy się, że dinozaury pozostawiły nam wspaniałe dziedzictwo. Ptaki.

Alan Lee Urodzony w Holandii, ale od najwcześniejszych miesięcy życia mieszka w Polsce. Student geografii o staroświeckiej mentalności, żyjący chwilą i marzeniami o przyszłości, które, krok po kroczku, stara się realizować. Ma naturę włóczykija. Święcie wierzący, że pisarz, zamiast siedzieć za biurkiem, powinien być podróżnikiem, odkrywcą, naukowcem i bohaterem w jednym. W myśl tej zasady, nie stroni od dziwnych przygód, a już na pewno nie zamierza umrzeć ze starości. W pisarstwie nie ma autorytetów, czytuje kryminały, sensację i fantastykę naukową.

Bibliografia 1. Tjeerd H. van Andel, Nowe spojrzenie na starą planetę, zmienne oblicze Ziemi, PWN, Warszawa 1997. 2. Jerzy M. Kreiner, Ziemia i Wszechświat, astronomia nie tylko dla geografów, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Pedagogicznego, Kraków 2009. 3. Steven M. Stanley, Historia Ziemi, PWN, Warszawa 2005.

18

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Patroni medialni

Wyłączny dystrybutor: Platon Sp. z o.o. ul. Kolejowa 19/21 01-217 Warszawa tel.: (022) 631 08 15

www.platon.com.pl


publicystyka

Rafał W. Orkan

Rafał W. Orkan

Wywiad

Rafał W. Orkan to urodzony 10 kwietnia 1980 roku pisarz i fantasta. Debiutował opowiadaniem "Maszyna" w czerwcu 2007 roku w magazynie "Science Fiction, Fantasy i Horror". Na swoim koncie, poza wieloma publikacjami w "Fahrenheicie" i wspomnianym "Science Fiction, Fantasy i Horror", ma także dwie części trylogii: "Głową w mur" i "Dziki Mesjasz". Obie posiadają niezwykle bogaty świat, ciekawe postacie i ukazują mroczną stronę ludzkiej natury. Zarówno książki, jak i opowiadania zostały ciepło przyjęte przez fanów fantastyki. Pytanie: Skąd w ogóle taki pomysł, by pisać książki? Kiedy Rafał Orkan pomyślał: OK, będę pisarzem? Odpowiedź: W dzieciństwie. Sam pomysł oczywiście szybko wszedł w sferę marzeń, wśród których, jak to u dziecka, było wiele innych, np. „będę kosmonautą”, „będę żołnierzem”, „będę ninja”. Ale jako nastolatek utwierdziłem się w przekonaniu, że o ile zawód ninja leży raczej poza moim zasięgiem, o tyle pisarzem fajnie byłoby zostać. Od tamtej pory z większą lub mniejszą konsekwencją starałem się owo marzenie wprowadzić w życie, po prostu dużo pisząc „do szuflady”. A skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Myślę, że z ogólnego parcia na tworzenie, ze szczególnym naciskiem na opowiadanie zmyślonych historyjek. Pytanie: Pisanie jest Twoim pomysłem na życie, a może tylko przejściową fazą? Odpowiedź: Zdecydowanie to pierwsze; pisanie zawsze było dla mnie ważne. Budzę się, myśląc o tekstach, nad którymi pracuję. Myślę o nich za dnia, w pracy (wykonywanej na tyle automatycznie, aby móc „odpływać”), i myślę o nich zasypiając. Wszystko, co zobaczę, usłyszę, lub czego doświadczę, zaraz mi się ustawia w głowie na półeczce z surowcem do przetworzenia na literaturę. Z pewnością nie jest to więc przejściowa faza. Ale liczę się z możliwością, że kiedyś w końcu zabraknie mi czasu i sił na godzenie „życia pisa-

20

niem” z codziennością. Wówczas będę zmuszony traktować pisanie jak zwykłe hobby, któremu poświęca się parę godzin w wolną od pracy niedzielę. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Pytanie: Rodzina, żona, dzieci? Pytam, bo chcę wiedzieć, ile Rafał Orkan pisarz ma czasu prywatnego na życie rodzinne i towarzyskie? Odpowiedź: Ośmioletnia córka i synek, który urodzi się na początku kwietnia, skutecznie wypełniają mi tzw. czas wolny, toteż ostatnio Rafał Orkan wygląda jak rozgrzana do czerwoności podkowa między młotem zawodowych obowiązków, a kowadłem rodziny. Zwłaszcza, że już „na dniach” bierzemy z połowicą odkładany przez lata ślub. Wreszcie. Życie towarzyskie zaś, niegdyś nad wyraz bujne, dziś skurczyło się niemal do zera. Pozostają mi głównie fora internetowe; jedyny kontakt ze światem, który można uskuteczniać choćby jedząc kolację, czy łapiąc oddech między innymi zajęciami. Pytanie: Jak oceniasz polski rynek czytelniczy? Czy wymusza on na pisarzu większą rozwagę, co do doboru tematyki, jak to jest u Ciebie, czy dopasowujesz się do rynku, czy całkowicie nie zwracasz na niego uwagi? Odpowiedź: Nie podejmuję się oceny rynku lub czytelniczych oczekiwań. Zdaję sobie sprawę, że istnieją pewne trendy i jedne książki są czytane chętniej, a inne mniej, m.in. ze względu na poruszaną tematykę czy przyjętą konwencję. Ale nie zamierzam się w żaden sposób dopasowywać. Mam jakiś pomysł – biorę go na warsztat i tyle. Gdybym w ramach twórczego spełniania się miał klecić historyjki o nastoletnich „wampirach-zwierzętarianach”, wolałbym już przerzucić się z pisarstwa na malowanie pupą po szkle. Pytanie: Czy i kiedy, Twoim zdaniem, literatura elektroniczna wyprze książki papierowe, przykładowo w Polsce? Czy jesteś w stanie przestawić się z pachnących farbą drukarską i miło szeleszczących „umilaczy czasu”, na czytniki ebooków z tworzywa, w których pomieści się tysiące książek, a kartki zmienia się wciskając guzik? Odpowiedź: Z pewnością jest to tylko kwestia czasu, choć nie sądzę, żeby papierowe książki znik-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wywiad nęły całkowicie; myślę, że dla ebooków mogą stać się tym, czym dzisiaj są cygara dla papierosów. Luksusową alternatywą, wymagającą od konsumenta szczególnego zaangażowania i specyficznych upodobań. Kiedy to się stanie? Nie mam pojęcia, może za dwadzieścia lat? Może za trzydzieści? Jeśli do tego dojdzie, zapewne jakoś się dostosuję. Ale nic nie zastąpi mi papierowego woluminu. Dla mnie książki, jako przedmioty, zawsze wydawały się zawierać w sobie jakąś osobliwą magię. Uwielbiam patrzeć na regały uginające się pod ciężarem foliałów. Kocham zapach farby drukarskiej, ciężar papieru, wygląd okładek itd. To dla mnie ważne fetysze. Co mi z tego zostanie w ebookach? Ciężar kilobajtów? Pytanie: Czy, Twoim zdaniem, rozwój rynku płatnych ebooków jest zagrożeniem dla pisarza, czy nadzieją na poszerzenie rynku? Przecież wydawanie w ten sposób książek jest tańsze dla wydawnictwa, a i czytelnik płaci około 50% mniej? Odpowiedź: Szczerze mówiąc, nie wiem. To chyba zależy od tego, jakie bonusy zaoferuje się czytelnikowi zaopatrującemu się w płatnego ebooka, skoro ten bez trudu będzie mógł dostać darmową wersję każdej książki. Dopóki króluje papier, takim bonusem wydaje mi się wspomniany wcześniej fetysz. Książka posiadająca pewne fizyczne cechy; jest ładna, przyjemna w dotyku itd. Jeśli zastąpi ją ebook, trzeba będzie jakoś czytelnika przekonać, żeby za niego zapłacił, inaczej ściągnie go sobie za darmo. Tak mi się wydaje.

tatowym, czytelnik odnajdzie w nim narrację pierwszo- i trzecio osobową, oraz czasu przeszłego i teraźniejszego. Czy nie obawiałeś się, że taka odważna mieszanka może nie przypaść do gustu czytelnikom? Odpowiedź: Trochę się obawiałem, ale czym jest życie bez ryzyka? Pytanie: Tytułowy „Dziki Mesjasz” to krwawy oszołom, którego krew jest narkotykiem, a o Trębaczu już w ogóle nie warto wspominać. Czy te dwie postacie są w jakimś stopniu odbiciem Twoich poglądów religijnych, a może po prostu wziąłeś sobie z wiaderka różnych mitów kulturowych kilka klocków i zbudowałeś układankę, która ma ładnie wyglądać, a nie odnosić się do naszej rzeczywistości? Odpowiedź: W „Dzikim Mesjaszu” odbija się całkiem sporo z moich poglądów na temat religii. Tytułowa postać to, między innymi, ktoś w rodzaju Chrystusa wynaturzonego, wypaczonego ludzkim postępowaniem. Idea sprowadzona przez człowieka do poziomu gnoju. Oszpecony zbawiciel.

Pytanie: Jak oceniasz fabrykę słów jako młody autor, zaczynający swoją karierę literacką? Ostatnio wypłynęła „afera” z Jakubem Ćwiekiem, czy mógłbyś się podzielić swoją opinią na ten temat? Odpowiedź: Nie wdaję się w bójki, których sam nie zaczynałem, albo których ze mną nie zaczynano. A przynajmniej staram się nie wdawać. Dlatego pozwolę sobie zachować opinię na temat wspomnianej „afery” dla siebie. A jak oceniam FS jako młody autor? Jest to wydawnictwo, które dało mi szansę. To dla mnie wiele. Pytanie: „Dziki mesjasz” to bardzo odważna powieść tak pod względem fabularnym, jak i warsz-

QFANT.PL - numer 5/10

21


publicystyka

Rafał W. Orkan To także fanatyczny szaman-oszust, którego przeraża prawda na własny temat, a tak właśnie postrzegam wielu „duszpasterzy”. W ogóle odbieram religię jako obłudny system, służący celom najróżniejszych krętaczy lub wariatów. Ale do samej wiary mam już niejednoznaczny stosunek.

ciwnikiem ślepego oddania jednostkom. Chyba często się zapomina, że taki lider, bohater, to również człowiek podatny na manipulację lub po prostu pomyleniec. Osobiście lubię takich, którzy nie roszczą sobie pretensji do bycia alfą i omegą, a jedynie nakierowują moją uwagę na jakieś istotne sprawy.

Pytanie: Jak odnosisz się do samej idei mesjanizmu, wiadomo, że w Polsce jest to niemalże rdzeń naszej kultury, religia, historia, literatura? Innymi słowy, czy społeczeństwa potrzebują bohaterów, liderów, którzy poprowadzą, wskazując cele? A może to zbiorowy wysiłek jest droga postępu społecznego? Odpowiedź: Przewodnicy byli i będą; wydaje mi się, że ten fakt nie podlega wartościowaniu. To znaczy, że zawsze musi się znaleźć jakiś gość, który wyprzedzi masy, wskaże kierunek, da innym przykład... I dobrze, jeśli jest ktoś, kto potrafi zwrócić uwagę na rzeczy ważne, a nawet przeprowadzi swoich ziomków przez Morze Czerwone, jeśli zajdzie taka potrzeba. Z drugiej strony, jestem prze-

Pytanie: Kto robił okładkę do „Dzikiego mesjasza”? Przyznam się, że mi niesamowicie się spodobała, bo jest agresywna i sugestywna. Jak wygląda historia pomysłu na jej projekt? Odpowiedź: Autorem okładek do „Głową w mur” i „Dzikiego Mesjasza” jest Piotr Cieśliński. Również uważam, że są niezwykle sugestywne. Bardzo je lubię, ponieważ moim zdaniem doskonale oddają charakter tych książek. Początkowo na okładce „Dzikiego Mesjasza” miał się znaleźć Byhtra. Pierwszy projekt okazał się nazbyt podobny do ilustracji z „Głową w mur”, drugi przedstawiał „uciszyciela” w bardzo „rewolucyjnym” ujęciu. Oba projekty można oglądać m.in. na blogu Piotra - darkcrayon.blogspot.com Ostatecznie wydawca zażyczył sobie, by okładkową grafikę zaprojektować na podstawie rysunku Dominika Brońka, który wykonał „wewnętrzne” ilustracje do książki. Pytanie: Co jest, Twoim zdaniem, ważniejsze w pisarstwie, warsztat, czy pomysł? Odpowiedź: Nie potrafię rozdzielić tych elementów; jedno służy drugiemu, tak jak wiedza służy naukowym odkryciom, jak mięśnie wykuwają sportowe rekordy itp. Pragnę rozwijać warsztat, który jest podstawą pisarstwa jako takiego, ale za pomocą owego warsztatu chcę realizować coraz ciekawsze pomysły. Pytanie: Na jakich autorach wyrosłeś? Co czytujesz obecnie? Odpowiedź: W dzieciństwie czytałem oczywiście książki przygodowe, młodzieżowe, powieści historyczne, westerny; wszystko, co podoba się chłopcom. Następnie – miałem około dziesięciu, jedenastu lat – wśród moich lektur pojawiła się zachodnia fantastyka, głównie lżejszego kalibru. Jednak pierwsze „poważne” lektury, to była w moim przypadku poezja. Blake, Yeats, Rimbaud,

22

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wywiad Wordsworth, Baudelaire, Keats, Eliot, Puszkin, Verlaine, Poe, Leśmian, Baczyński, Wojaczek, Grochowiak i tak dalej... To na ich wierszach, bardziej niż na prozie, „wyrosłem” jako czytelnik. Później do prozy wróciłem, przy czym fantastyka jakoś najsilniej do mnie przylgnęła i dziś najchętniej po nią sięgam. Sądzę, że spośród autorów fantastyki, najbardziej wpłynęli na moją czytelniczą wrażliwość Wolfe, Tolkien, Herbert, Barker, Gibson, zaś spoza gatunku Marquez, Schulz, Vian. Pytanie: Który z polskich kolegów po fachu, jest twoim wzorem, o ile jest taki? Odpowiedź: Cenię i bardzo lubię utwory wielu polskich autorów fantastyki, ale o żadnym z nich nigdy nie myślałem jako o swoim literackim wzorze. Pytanie: Co sądzisz o ekranizacjach dzieł literackich? Masz jakieś ulubione, które Twoim zdaniem nie zmarnowały potencjału dobrej książki i doskonale oddały, a może i uzupełniły, wizję oryginału literackiego? Odpowiedź: Staram się traktować ekranizacje i dzieła literackie jako osobne, niezależne twory, i zazwyczaj mi się to udaje. Owszem, zdarza się, że się skrzywię, jeśli film w jakiś wyjątkowy sposób okalecza książkowy pierwowzór – przypomina mi się np. „Panna Nikt” Wajdy – ale na ogół książkę i film oceniam niezależnie. Spośród wszystkich ekranizacji najwyżej zaś cenię „Łowcę Androidów”. Pytanie: Czy gdyby ktoś Ci zaproponował ekranizację „Dzikiego Mesjasza” to dałbyś mu wolną rękę na wolną adaptację, czy może stałbyś tuż za plecami reżysera, by finalny efekt był jak najbliżej wizji, którą przelałeś na papier? Odpowiedź: Ha! To już co innego... Najpierw musiałbym upić się z reżyserem, scenarzystą i producentem, następnie pogadać z nimi o filmach, książkach, muzyce i innych zainteresowaniach, i jeżeli udałoby się nam załapać porozumienie na poziomie postrzegania pewnych „klimatów”, dałbym im wolną rękę i tylko czekał na końcowy efekt. W innym wypadku wolałbym, żeby się filmowcy odtentegowali od moich książek. Pytanie: Dlaczego trylogia, a nie pojedyncze po-

wieści? Czy to nie ryzykowne? Kolejne tomy kupować powinny z założenia tylko osoby które przeczytały poprzednie tomy? Nie łatwiej było z pojedynczymi książkami? Odpowiedź: Nie zastanawiałem się nad tym, co byłoby łatwiejsze, a co nie. Chciałem opowiedzieć konkretną historię i doszedłem do wniosku, że taka trzytomowa struktura będzie dla niej najodpowiedniejsza. Poza tym, zbyt długi tekst i tak zostałby podzielony na tomy, a tak przynajmniej od początku do końca mam kontrolę nad kształtem owego podziału. Pytanie: Jak idzie pisanie trzeciego tomu trylogii Vakkerby - „Oblężone miasto”? Odpowiedź: Oj, słabiej, niż bym chciał. Nie żebym cierpiał na brak weny, ale szczególnej natury problemy na jakiś czas skutecznie odciągnęły mnie od pisania. Mam nadzieję, że najpóźniej w kwietniu będę mógł się odblokować, a wtedy to już poleci z górki... Pytanie: Kiedy ujrzymy go w księgarniach? Odpowiedź: Może pół roku od napisania, może rok... Pytanie: Co po finalnym tomie? Kolejna trylogia, zbiorek opowiadań, a może powieść poza cyklami? Odpowiedź: Na pewno nie kolejna trylogia. Mam kilka pomysłów na pojedyncze powieści. Prawdopodobnie najszybciej powstanie „Rok Łagodnego Światła”, czyli mroczny fantasy-horror rozgrywający się we Wrocławiu i okolicach. Ale nie wykluczam, że być może najpierw złożę zbiorek opowiadań. Pytanie: Piszesz swoje historię w ciszy, terroryzując domowników, żeby się nie ważyli pisnąć ni słowa, czy może ze słuchawkami na uszach i jakąś klimatyczna muzyką? Jeśli tak, to jaką? Odpowiedź: Nie potrafiłbym sterroryzować rodziny, choćbym nie wiem jak się starał. Zazwyczaj ogłuszam się muzyką, ważne jednak, by ta nie narzucała mi jakiegoś nachalnego rytmu; coś takiego niestety mogłoby odbić się na rytmice pisanego utworu. Z oczywistych przyczyn odpada też muzyka z polskimi tekstami. Na ogół piszę przy Dead Can Dance, death metalu, lub przy filmowych so-

QFANT.PL - numer 5/10

23


publicystyka

Rafał W. Orkan undtrackach. Nie licząc DCD, na co dzień słucham innej muzyki, ale akurat w trakcie pisania taki metalowy łoskot, czy filmowe „plumkanie” tworzą odpowiednie, nienarzucające się tło. Gdybym miał taką możliwość, pisałbym w zupełnej ciszy. Niestety, warunki mi na to nie pozwalają. Pytanie: Czy zamierzasz być pisarzem charakterystycznym, nieustannie krążąc w swojej twórczości wokół tych samych motywów (magia, technologia), czy może będziesz eksperymentował tak z tematyką jak i formą? Odpowiedź: Zamierzam się rozwijać, co pociąga za sobą poszukiwania innych form, tematów i rozwiązań. Niewątpliwie pewne szczegóły będą się jednak przewijać, pozostając cechami charakterystycznymi moich tekstów, ale co konkretnie? Przyszłość pokaże.

tej, wszechmocnej totalnie rybki? Odpowiedź: Obawiam się, że wszelkie próby zbawiania ludzkości mogłyby doprowadzić do jej wyginięcia, toteż ograniczyłbym się do najbliższego otoczenia. Zażyczyłbym sobie dla mnie, mojej rodziny i przyjaciół po pierwsze niewyczerpanego zdrowia, po drugie długiego życia (co wykluczałoby wszelkie nieszczęśliwe wypadki), po trzecie zaś psychofizycznego komfortu do końca naszych dni. Wszelkie bardziej szczegółowe życzenia wydają mi się marnotrawstwem rybiej mocy. QFant: Serdecznie dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów pisarskich. Dziękuję i pozdrawiam czytelników QFantu.

Pytanie: Skąd bierzesz pomysły? (Śmiech) Nie, nie, to oczywiście żart, nie zadam tego pytania i nie musisz na nie odpowiadać. Zamiast tego zapytam, przewrotnie: Gdybyś miał przeprowadzić wywiad ze swoimi czytelnikami to jakie pytania byś im zadał? Odpowiedź: Co rozumiecie przez pojęcie „piękna”? Czy literatura jest, albo powinna być piękna? Co takiego przyciąga was do literatury? Czym się pasjonujecie poza książkami? Jak oceniacie siebie na tle innych czytelników. Co was nakręca? Czy podobały wam się moje książki? Pytanie: Czy czytałeś nasz kwartalnik, jak oceniasz poziom zamieszczonych w nim opowiadań? Odpowiedź: Od jakiegoś czasu coraz rzadziej zdarza mi się czytać z sieci – wynika to z tego, że jeśli już dorwę się do komputera na dłużej, zabieram się do pisania. Ale zdarzyło mi się swego czasu zajrzeć do Waszego pisma i miło to wspominam; utkwiło mi w pamięci np. opowiadanie Tomka Orlicza. Pytanie: Twoje dziesięć ulubionych słów, które oznaczają zjawiska, idee, osoby, przedmioty, ważne w twoim życiu? Odpowiedź: Miłość, przyjaźń, rodzina, wolność, sztuka, tworzenie, siła, rozsądek, styl, prawda. Pytanie: I, na koniec, pytanie sztampowe, aczkolwiek potraktuj je poważnie: Trzy życzenia do zło-

24

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



opowiadanie

Natalia Bieniaszewska

26

Natalia Bieniaszewska

Prima Aprilis

dy podła laska oświadczyła, że z siwym staruchem ślubu brać nie zamierza. – Tak, tak, mój sssssssłodki ssssskarbie... – szepnął czule agent Kuper do ciasteczka. – Miłość międzygatunkowa to bardzo trudna ssssssprawa. Szczególnie, gdy nadchodzi zmierzch.

Miłość międzygatunkowa – Rzeczy nie są tym, czym się wydają – westchnął agent Kuper, tuląc do piersi ciastko z dziurką. – Marzę o chwili, gdy zanurzę kły w twoim lukrze – wymamrotał namiętnie. – Chociaż wiem, że jeśli to zrobię, stracę cię. Oto odwieczny dylemat ludzkości: zjeść ciastko czy mieć ciastko? Zjeść to, co kochasz, czy kochać to, co jesz? Oto jest pytanie! A jeśli się z tobą ożenię – kontynuował – czy nie podzielę losu profesora Tarantogi? Profesor Tarantoga ożenił się swego czasu z inteligentnym kartoflem z Tairii, ponieważ, jak twierdził, nie znalazł partnerki na poziomie. Małe kartofelki rodziły się jeden po drugim i zanim ktokolwiek się zorientował, przejęły władzę nad planetą. A profesorowi pozostało jedynie czesanie im naci. Miłość międzygatunkowa, a tymbardziej międzyplanetarna, niesie bowiem ze sobą moc rozkoszy, ale i ogrom cierpienia. Agent Kuper zadrżał, wspominając nieodżałowanego Sana Holo, łowcę androgynów, który zaginął w hiperprzestrzeni, uwiedziony słodkim bekiem elektrycznej owcy. Niech mu próżnia lekką będzie! Albo ten nieszczęsny czarodziej, Sandał, który zakochał się w swojej (całkiem niezłej, zresztą) lasce! Miał się z nią zaręczyć, więc poprosił swego najlepszego przyjaciela – hyziołka, żeby ten zaniósł złotą obrączkę do powiększenia. Niestety, ów nicpoń zgubił ją w drewnianym wychodku na tyłach gospody „Pod Rozbrykanym Kocykiem”. Sandał był gotów nawet zanurkować w szambo, lecz dziwnym trafem w tym ustronnym miejscu wciąż kręciło się dziewięciu dresów w czarnych kapturach i czarodziej się wstydził. Laska zaś była próżna i uparła się, że wyjdzie za niego tylko wtedy, gdy podaruje jej tamtą obrączkę. Twierdziła bowiem, że jest jedyna. Sandał czekał i czekał przy latrynie, aż ze zmartwienia najpierw poszarzał, a potem całkiem zbielał. Wte-

Tajemnica mokrego kufra Żaden prawdziwy zawodowiec nie odmówiłby udziału w tej mokrej robocie. A on, odkąd wyrosła mu Ręka Mistrza, był najlepszy w swoim fachu. Nikomu nie przyszło do głowy, że ten uroczy dżentelmen z zainteresowaniem czytający „Kuriera Sześciu Światów”, jednocześnie grzebie zakrzywionym szponem widmowej dłoni w zamku jednego czy drugiego sejfu. Teraz, dwieście metrów pod wodą, odziany w gumowy kombinezon, gmerał swym mistrzowskim pazurem w zamku od kufra. Zaklinowana we wraku „Czarnego Ślimaka” olbrzymia skrzynia była ciężka i śliska. Zbyt śliska, żeby bezpiecznie wydobyć ją na powierzchnię. Za to ładunek! Sześćdziesiąt kostek ubika i trzysta trzy słoje Przyprawy – to było warte niejednej, nawet polanej święconą wodą świeczki! Coś zgrzytnęło w przerdzewiałej dziurce od klucza. Jeszcze chwilę... i wieko kufra uniosło się zachęcająco, ukazując przemoczoną zawartość. Mistrz Złodziei zaklął szpetnie. Kapitan Jack Sparring znów go oszukał: w skrzyni nie było nic, poza cholernymi, pozlepianymi w girlandy sepulkami.

Astrozoologia stosowana Jak orzekli specjaliści, przypadłość, która dręczyła Marvina, nie była depresją, lecz chorobą dwubiegunową, charakteryzującą się naprzemiennymi napadami manii i melancholii, z dodatkiem licznych zachowań neurotycznych. Najwybitniejsi fachowcy od robociej psyche zalecili mu najpierw masaże, a następnie – pobyt w odosobnieniu, w to-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Prima Aprilis warzystwie zwierząt, najlepiej futerkowych. Marvin, zgodnie z zaleceniami, poddał się terapii w zakładzie doktora Vliperdiusa, gdzie powierzono jego udręczony umysł i ciało najlepszym rehabilitantom. Jeden go trurlał, a drugi – klapau, a robili to tak długo, aż pacjent (piszcząc i chichocząc) przyznał, że czuje się już znacznie lepiej. W ramach dalszego leczenia Marvin zaszył się w najdalszym zakątku Galaktyki Chrabąszcza, gdzie zajął się badaniem zachowań społecznych elektrycznych owiec. Szczególnie upodobał sobie metodę obserwacji uczestniczącej: przebrany za zagubioną owcę brzdąkał na cytrze, beczał w rozmaitych tonacjach i nagrywał wszystkie dźwięki, jakie wydawały w odpowiedzi jego wełniste towarzyszki. Niestety nigdy nie dowiemy się, jakie były wyniki owych badań naukowych, gdyż stan zdrowia Marvina bardzo się pogorszył, gdy w okolicy zaczął kręcić się podejrzany statek (jak się potem okazało, był to pojazd Sana Holo, łowcy androgynów). Ogarnięty nagle wzbudzoną manią, astrozoolog hobbysta wyruszył, wciąż becząc zalotnie, w hiperprzestrzeń i wszelki ślad po nim zaginął.

Natalia Bieniaszewska Z wykształcenia etnolog, antropolog kultury. Z zamiłowania redaktorka (współpracowała, między innymi, z miesięcznikiem „Podróże” i dwutygodnikiem „Starożytne Cywilizacje”). Obecnie pomaga redagować kwartalnik Qfant. Miłośniczka mitów, fantastyki oraz literatury iberoamerykańskiej.

QFANT.PL - numer 5/10

27


galeria

Krzysztof Trzaska

28

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL - numer 5/10

29


galeria

Krzysztof Trzaska

30

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL - numer 5/10

31


galeria

Krzysztof Trzaska

32

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

Krzysztof Trzaska W poprzednim wydaniu Qfanta pokazałem swoje prace graficzne. Czas na malarstwo. Technika olejna rozwijająca się od XV wieku, do dziś uległa tylko niewielkim zmianom. Naturalne pigmenty mineralne i barwniki w większości zastąpiono sztucznymi, pochodzenia organicznego, a malarz nie musi już sam przygotowywać farb. Możliwości kreacji są ograniczone jedynie wyobraźnią twórcy i jego umiejętnościami technicznymi. Metoda alla prima pozwala w krótkim czasie uzyskać gotowy obraz. Pojawiła się w XVIII wieku, nieco później ze szczególnym upodobaniem stosowali ją impresjoniści, a i obecnie większość współczesnych artystów, o ile korzysta z farb olejnych, co staje się rzadkością, tworzy przy jej użyciu. Moje obrazy zwykle powstają przy zastosowaniu starszej metody, warstwowej, czasami nazywanej laserunkową. Upraszczając można powiedzieć, że głębia kolorystyczna obrazu zbudowana jest dzięki wielokrotnemu nałożeniu farby, na uprzednio wyschnięte warstwy malarskie. Jaki może być efekt końcowy widać na przykładzie moich prac. Więcej na www.trzaska.elartnet.pl

QFANT.PL - numer 5/10

33


galeria

Grzegorz Krysiński

34

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL - numer 5/10

35


galeria

Grzegorz Krysiński

36

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL - numer 5/10

37


galeria

Grzegorz Krysiński

38

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL - numer 5/10

39


galeria

Grzegorz Krysiński

40

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

Grzegorz Krysiński Grafik, ilustrator, twórca ilustracji i okładek książkowych w Polsce i za granicą (współpracuje z wydawnictwami: Fabryka Słów, Red Horse, Zysk, Fanucci, Piemme, Lo Scarabeo). Współtwórca serii komiksowej „Biocosmosis”.

QFANT.PL - numer 5/10

41


galeria

Robert Autor Romanowicz

42

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL - numer 5/10

43


galeria

Robert Romanowicz

44

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL - numer 5/10

45


galeria

Robert Autor Romanowicz

46

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

Robert Romanowicz Architekt z wykształcenia oraz z racji wykonywanego zawodu. Rysunek i malarstwo towarzyszyły mi od najmłodszych lat. Przypadek sprawił, że wykształcenie zdobyłem na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej. W swoim życiu próbuję pogodzić ze sobą obie dziedziny sztuki choć to grafika i malarstwo inspirowane dalekimi podróżami stały się moją pasją. W swoich poczynaniach staram się zgłębiać różne techniki, dzięki czemu (mam taką nadzieję) wypracowałem własny styl. W trakcie powstawania pracy sięgam do wielu mediów, eksperymentuję, tworzę różne konfiguracje. Skutkuje to tym, że efekt końcowy jest często dla mnie samego zaskoczeniem. I chyba to najbardziej lubię w swoich ilustracjach. Malując, próbuję układać historię do ilustracji, jednak jak to często bywa finał jest nawet dla mnie zaskoczeniem. Myślę, że postaci oraz sytuacje, które przedstawiam, są pozytywnie odbierane zarówno przez dorosłych jak i przez dzieci. http://www.pantonedesign.blogspot.com

QFANT.PL - numer 5/10

47


publicystyka

Natalia Bieniaszewska

Natalia Bieniaszewska

Dzieci Tybetu

Hindus, mieszkaniec doliny Dolanji 48

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dzieci Tybetu „Zaproponuj bohatera” – opowiadania dla tych, którzy wspierają dzieci z Tybetu. „Najdroższa karmiczna Mamo! Z całego serca dziękuję Ci za buty i ubrania, które mi przysłałaś. Pytasz, czego jeszcze potrzebuję? Bardzo bym chciała dostać podręcznik do gramatyki angielskiej i jakąś książkę z opowiadaniami. Ale nie rób sobie kłopotu. Tak naprawdę, potrzebuję tylko Twojej miłości” – napisała 12-letnia Kelsang Tsering do swojej Mamy Serca w Polsce. Kelsang jest jednym z kilkuset dzieci mieszkających w sierocińcu Bon Children’s Home w Dolanji, u podnóża indyjskich Himalajów.

Chłopcy z BCH - od lewej: Dawa Dorjee, Tashi Dawa "B" i Bhu Lhakpa

Dolina Dolanji; zabudowania po lewej stronie u dołu to BCH QFANT.PL - numer 5/10

49


publicystyka

Natalia Bieniaszewska BCH mieści się na terenie obozu dla uchodźców tybetańskich, a jego mali mieszkańcy pochodzą z rodzin skrajnie biednych, tybetańskich bądź pochodzenia tybetańskiego, zamieszkałych głównie w nepalskich Himalajach, ale także w Tybecie, Indiach i Bhutanie. Wyznawcy religii bon (rodzimej religii tybetańskiej) nawet wśród buddyjskich Tybetańczyków stanowią mniejszość kulturową. Rodzice dzieci nie mieli możliwości zapewnienia im wykształcenia i godziwego utrzymania, dlatego wysłali je do BCH. Sierociniec ma za zadanie utrzymać, wychować i wykształcić dzieci zgodnie

z indyjskim prawem i systemem edukacji oraz z tybetańskim zwyczajem, religią i tradycją bon. Młodsze dzieci uczą się w liczącej dziesięć klas szkole dla Tybetańczyków w Dolanji. Miesięczny koszt utrzymania ucznia szkoły podstawowej to równowartość 25 dolarów amerykańskich. Młodzież ucząca się w szkołach średnich lub studiująca musi dodatkowo opłacić miejsce w akademiku i czesne – koszt miesięcznego utrzymania wzrasta wtedy do 75 dolarów. Szansę na edukację mają zatem tylko te dzieci, które otrzymują pomoc od opiekunów – Rodziców Serca - z Zachodu.

Karma Yangchen; dziewczynka z BCH, podopieczna Rodziców Serca z Polski

Taniec Masek; jedna z uroczystości podczas obchodów Losaru - tybetańskiego Nowego Roku

50

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dzieci Tybetu

Dzieci z BCH i mali mnisi podczas obchodów Losaru

Dzięki działającej od 2005 roku Fundacji Nyatri już prawie 300 dzieci z BCH znalazło swoich Rodziców Serca w Polsce. Fundacja zajmuje się nie tylko tak zwaną Adopcją Serca, czyli kojarzeniem dzieci i opiekunów, którzy opłacają ich utrzymanie i edukację. Organizuje i finansuje także opiekę medyczną dla dzieci (w 2009 roku, dzięki akcji: „Dentysta dla Dzieci Tybetu”, polscy dentyści przebadali i wyleczyli zęby sześciuset dzieciom w Dolanji) oraz pomaga rozbudowywać i wyposażać Bon Children’s Home. Dzięki Polakom wspierającym Fundację coraz więcej dzieci ma szansę zdobyć nie tylko podstawowe wykształcenie.

Niedawno, z inicjatywy Rodziców Serca, rozpoczęto także tworzenie biblioteki dla dzieci z BCH. Wszystkich, którzy chcieliby pomóc i podarować książkę dla małego Tybetańczyka, zapraszamy na Forum Rodziców Serca: http://www.nyatri.fora.pl/dla-bch,7/biblioteka-dla-dzieci-z-bch,184.html Więcej o działalności Fundacji Pomocy Dzieciom Tybetu – Nyatri: http://www.nyatri.org

Dzieci z BCH przed wejściem do świątyni

QFANT.PL - numer 5/10

51


publicystyka

Natalia Bieniaszewska Jesienią 2009 roku Fundacja Nyatri i redakcja „Qfantu” wspólnie ogłosiły konkurs: „Zaproponuj bohatera”. Każdy, kto wpłacił jakąkolwiek kwotę na jeden z projektów edukacyjnych prowadzonych przez Nyatri, mógł zaproponować imię i nazwisko bohatera opowiadania oraz zadedykować je dowolnie wybranej osobie. Fundacja Nyatri bardzo dziękuje kwartalnikowi „Qfant” oraz pisarzom: Adriannie Stawskiej, Jackowi Skowrońskiemu, Stefanowi Dardzie oraz Janowi Siwmirowi, a także Darczyńcom, którzy wzięli udział w konkursie. Z nadesłanych propozycji, pisarze wybrali cztery i napisali opowiadania specjalnie dla laureatów konkursu. Oto one.

Dodatkową nagrodą dla pomysłodawcy bohatera wybranego przez Stefana Dardę będzie umieszczenie tego opowiadania, wraz z dedykacją dla Darczyńcy, w debiutanckim zbiorze opowiadań Autora, wydanym w formie książkowej. Autorką wszystkich zdjęć jest Ewa Murawska

Dzieci z BCH oglądają film o Tybecie

Tashi Wangmo "B" i Yeshi Gyatso podczas kolacji

52

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Stefan Darda

opowiadanie

Stefan Darda

Retrowizje Dla Pani Ewy Murawskiej, z podziękowaniem za pomoc Fundacji Pomocy Dzieciom Tybetu „Nyatri” 1. Styczeń 2002 – Gdyby mnie tu zobaczył któryś z twoich przełożonych… – odezwałem się, przerywając ciężkie, przygnębiające milczenie – chyba miałbyś spore nieprzyjemności? – Nawet nie chcę o tym myśleć – odparł. – Długo się wahałem, ale Ewa bardzo prosiła o spotkanie z tobą. Musicie to załatwić jak najszybciej, naprawdę dużo ryzykuję… – Dobrze. Jak długo będziemy jeszcze czekać? – Zaraz powinni ją przyprowadzić. Staliśmy obok siebie, zaglądając przez weneckie lustro do pokoju, w którym znajdował się obskurny stół i kilka przypadkowo porozstawianych krzeseł. – Będziesz tutaj podczas naszej rozmowy? – spytałem. – Od czasu do czasu, ale nie będę was słyszał. Ewa ma coś do powiedzenia tylko tobie. Wcześniej konsekwentnie odmawiała zeznań odnośnie motywu. Nie wiem, o co chodzi, ale ze względu na naszą przyjaźń uznałem, że zrobię wszystko, co może jej pomóc w tej sytuacji. Chciała się widzieć z tobą, więc… – Bardzo ci dziękuję, również w jej imieniu. – Daj spokój. Sławek sięgnął po kolejnego papierosa. Gdy podnosił go do ust, zauważyłem, że jego ręka drży. Pierwszy raz widziałem go tak zdenerwowanego. A znaliśmy się przecież od dziecka. Wszyscy troje mieszkaliśmy w jednym bloku i przez całą podstawówkę chodziliśmy do tej samej klasy, stanowiąc naprawdę zgraną paczkę. Przed laty wzajemnie wyciągaliśmy się z tarapatów

54

i moja wizyta na komendzie świadczyła o tym, że w tej kwestii niewiele się zmieniło. Sławek zaraz po średniej szkole wstąpił do policji, by uniknąć wojska. Spodobało mu się i już od ponad dziesięciu lat pracował w dochodzeniówce. Mieszkał teraz na wsi, w domu odziedziczonym po rodzicach, ale wciąż spotykaliśmy się we trójkę przynajmniej kilka razy w roku. Oczywiście, nigdy w takich okolicznościach. Drzwi do pokoju otworzyły się i zobaczyliśmy, jak rosły policjant wprowadza ją do pomieszczenia. Przy barczystym mundurowym wydawała się jeszcze bardziej filigranowa, niż była w rzeczywistości. Usiadła przy stole, a funkcjonariusz spojrzał znacząco w naszą stronę, skinął lekko głową i wyszedł, zostawiając Ewę samą. – Macie najwyżej piętnaście minut – powiedział Sławek. Jeszcze przez dłuższą chwilę przyglądałem się kobiecie, którą – jak mi się zdawało – tak dobrze znałem. Na jej drobnej twarzy widać było zmęczenie, lecz siedziała wyprostowana, z podniesioną głową. W pewnym momencie spojrzała prosto w moje oczy i uśmiechnęła się delikatnie. – Jesteś pewien, że nas nie widzi? – zapytałem zmieszany i przesunąłem się o kilka kroków w prawo. Nie poruszyła się ani odrobinę, tylko podążyła za mną wzrokiem. – Nie wygłupiaj się – odparł. – Przecież ona może zobaczyć tam tylko siebie w lustrze. – Cieszę się, że przyszedłeś, Mirku. – Drgnąłem, gdy usłyszałem jej cichy głos. – Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. * Wychodząc z komendy, byłem kompletnie przybity. Przed spotkaniem z Ewą znałem jedynie kilka suchych faktów, które Sławek przekazał mi podczas krótkiej rozmowy telefonicznej. Gdybym z nim wtedy nie rozmawiał, sądziłbym, że to jakiś koszmarny żart. Przez dłuższy czas po odłożeniu słuchawki nie mogłem dojść do siebie, aż wreszcie uznałem, że przecież musi istnieć jakieś w miarę rozsądne wytłumaczenie. Z tą nadzieją oczekiwałem spotkania, przekonując się w duchu, że to,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Retrowizje co Ewa ma do powiedzenia tylko mnie, pozwoli mi cokolwiek zrozumieć. I rzeczywiście, dokładnie tak się stało, tyle że teraz czułem się o wiele gorzej. Wszystko wskazywało na to, że to właśnie ja jestem głównym winowajcą. Na pogrążonym w ciemnościach parkingu znalazłem swojego granatowego passata, włączyłem silnik i przez długi czas wpatrywałem się tępo w niebiesko-białą tablicę z napisem „POLICJA”. Wreszcie nie wytrzymałem i rozpłakałem się jak dziecko. 2. Ewa mieszkała na drugim piętrze, o dwie kondygnacje niżej ode mnie. Sprowadziła się do naszego bloku, gdy byłem przedszkolakiem. Uważałem wtedy – jak zresztą wszyscy moi kumple – że wszystkie dziewczyny są „głupie i beznadziejne”, a w dodatku w ogóle nie da się z nimi bawić. Pewnego dnia – samemu rudno mi było w to uwierzyć – owo święte i niepodlegające dyskusji przekonanie legło w gruzach. Niewiele pamiętam z wczesnego dzieciństwa, lecz tamtą chwilę, gdy przedszkolanka wprowadziła do sali i przedstawiła nam „nową koleżankę, która od dziś będzie w naszej grupie”, przez te wszystkie lata miałem przed oczyma tak wyraźnie, jakby całe zdarzenie rozegrało się ledwie kilka dni wcześniej. Nie była to dla żadna atrakcja, że dołączył do nas ktoś nowy. Wszystko przez rozbudowującą się w pobliżu fabrykę sprzętu gospodarstwa domowego, zatrudniającą coraz więcej pracowników. Sprowadzali się całymi rodzinami, więc i dzieci w przedszkolu było z roku na rok coraz więcej. Jednak kiedy popatrzyłem na niewielką nawet jak na swój wiek dziewczynkę, byłem bardzo zdziwiony. Zwykle podobne sceny wyglądały w ten sposób, że nowi płakali albo przynajmniej podświadomie starali się trochę schować za opiekunką grupy, natomiast ta dziewczynka zachowywała się zupełnie inaczej. Podeszła kilka kroków w naszą stronę i, zatrzymując się mniej więcej w połowie drogi, przelotnie przebiegła wzrokiem po naszych twarzach: – Cześć. Nazywam się Ewa Murawska – powiedziała wyraźnie, głosem, w którym nie słychać było nawet cienia tremy

Wpatrywaliśmy się w jej wielkie zielone oczy i okrągłą buzię, otoczoną czarnymi jak smoła włosami, związanymi w mysie ogonki jaskrawoczerwonymi cienkimi wstążeczkami. Nikt z nas nie odpowiedział nawet słówkiem. Wyglądało na to, że po raz pierwszy nowo przybyła osoba nas się nie boi. Mało tego, nasze milczenie mogło świadczyć o tym, że jest dokładnie odwrotnie. Wzruszyła lekko ramionami, jakby miała do czynienia z bandą głupków i odwróciła się z bezradną miną w stronę przedszkolanki. Później wszystko wyglądało niby tak, jak zazwyczaj. My z chłopakami bawiliśmy się w swoim gronie, a dziewczyny zajęte były sobą i jakimiś głupimi lalkami. Ewa trzymała się nieco na uboczu, jednak od czasu do czasu zagadywała do którejś z koleżanek, a potem żywo o czymś rozprawiały. Jak to „baby”. Zabawa jakoś nam się nie kleiła, ponieważ nie tylko ja często spoglądałem z zainteresowaniem w stronę dziewczyn. Wreszcie Waldeczek (tak nazywała go mama), który zawsze najbardziej im dokuczał, wstał i cicho podszedł do Ewy. Nie widziała go, bo akurat odwrócona była do nas tyłem. Rzucił okiem w stronę wychowawczyni i gdy stwierdził, że nie patrzy, znienacka pociągnął dziewczynkę za włosy. Ta obróciła się powoli i odważnie spojrzała mu prosto w oczy. Waldeczek był gruby, o wiele od niej wyższy i przynajmniej dwa razy cięższy. W zasadzie miała szczęście, bo tak naprawdę nie szarpnął jej aż tak mocno, jak miał w zwyczaju. Zarejestrowałem to dokładnie, bo stałem najbliżej całego zajścia. – Zrób to jeszcze raz, a zobaczysz – powiedziała cicho i bardzo spokojnie, lecz stanowczo. Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Sięgnął tłustą łapą do drugiej kitki i chwycił ją. Cała akcja trwała ułamek sekundy. Ewa błyskawicznie podniosła rękę nad głowę, zamachnęła się i z całej siły grzmotnęła chłopaka nadgarstkiem w sam środek tłustej gęby. Ten puścił jej włosy i zaczął się cofać, zahaczając nogą o jakąś zabawkę. Gruchnął na plecy, aż zadudniło i zaraz potem zaczął ryczeć, puszczając nosem krwawe purpurowe bańki zmieszane ze smarkami. Minęło dobrych kilka lat, nim Ewa przyznała mi się, że za ten występek oberwała od mamy tęgie lanie. Ale może było warto, bo Waldeczek od tamtej

QFANT.PL - numer 5/10

55


opowiadanie

Stefan Darda pory przestał dokuczać nie tylko jej, ale też innym dziewczynkom. * Wspomnienia sprawiły, że znalazłem się w zupełnie innym miejscu. Patrzyłem przed siebie, uśmiechając się do dawnych czasów. Wreszcie przyszło otrzeźwienie, a przerażająca rzeczywistość uderzyła mnie ze zdwojoną siłą. Wyjąłem chustkę, otarłem łzy i popatrzyłem przed siebie. Jaskrawy napis ponownie stał się czytelny. Zbyt czytelny. Wrzuciłem jedynkę i chciałem ruszyć z miejsca, lecz dodałem za dużo gazu, przez co koła tylko zabuksowały w zmrożonym śniegu. Był późny wieczór i wyglądało na to, że znów chwycił styczniowy mróz, czego idąc do samochodu, zupełnie nie odczuwałem. Za drugim razem przygazowałem o wiele delikatniej i auto powoli potoczyło się do przodu. „Muszę uważać, bo na drodze na pewno będzie szklanka” – pomyślałem, uświadamiając sobie natychmiast, że akurat ten fakt nie jest w zaistniałych okolicznościach moim największym zmartwieniem. 3. Zaparkowałem pod blokiem i powlokłem się w kierunku wejścia do klatki schodowej. Z trudem pokonywałem kolejne stopnie, a gdy dochodziłem do drugiego piętra, poczułem gwałtowne dławienie w gardle. Często wracając z miasta, w drodze do domu wstępowałem do niej na herbatę albo kieliszek wina. Oboje odziedziczyliśmy mieszkania po rodzicach i, od chwili śmierci matki Ewy, mieszkaliśmy samotnie. Przez kilka lat ona mieszkała gdzie indziej, ale już jakiś czas temu wróciła na stare śmieci. Jej małżeństwo okazało się zupełnym nieporozumieniem. Popatrzyłem na tak dobrze znane drzwi i westchnąłem ciężko, zastanawiając się mimowolnie nad tym, kiedy (o ile w ogóle) znów otworzą się przede mną. Zdając sobie sprawę z absurdalności własnego zachowania, zbliżyłem się i nacisnąłem dzwonek (krótko, długo, a potem znów dwa razy

56

krótko). Gdyby była w środku, wiedziałaby, że to ja. Przez moment nawet zdawało mi się, że słyszę odgłos jej kroków, lecz wrażenie to znikło prędzej, niż się pojawiło, a korytarz niespodziewanie utonął w ciemnościach. Uświadomiłem sobie, że po prostu zbyt dużo czasu zajął mi marsz; zwykle spokojnie zdążyłem wejść na czwarte piętro, zanim automat wyłączył żarówki na całej klatce. Postałem jeszcze przez chwilę, potem ponownie pstryknąłem światło i ruszyłem dalej. Chłodny prysznic dobrze mi zrobił. Natychmiast po kąpieli wskoczyłem pod kołdrę. Byłem piekielnie zmęczony i chciałem, aby sen przyszedł jak najprędzej. Godzinę później wciąż leżałem z dłońmi splecionymi za głową, wpatrując się w sufit rozjaśniony mleczną poświatą ulicznych latarni. * Sławek sprowadził się do naszego bloku niecałe dwa lata po tym, jak Waldeczek wylądował na podłodze z rozwalonym nosem. Zbliżało się rozpoczęcie roku szkolnego, a ponieważ wszyscy troje byliśmy w jednakowym wieku, wkrótce razem rozpoczęliśmy naukę. Już po kilku miesiącach okazało się, że szkoła będzie dla mnie prawdziwą gehenną i mało brakowało, a powtarzałbym nawet pierwszą klasę. Dzięki Ewie, która wyciągnęła mnie z kłopotów za uszy, wszystko skończyło się happy endem. Potem jakoś szło. Zawsze, gdy byłem zagrożony z jakiegoś przedmiotu, mogłem na nią liczyć, i szczęśliwie skończyliśmy podstawówkę. Nie pamiętam dokładnie, kiedy się w niej zakochałem. Raczej nie w przedszkolu, bo wtedy miałem inne, ważniejsze sprawy na głowie. ale stało się to chyba najpóźniej w drugiej klasie. Miałem w domu adapter i kilkanaście płyt należących do moich rodziców. Na jednej z nich znajdowała się piosenka zespołu Wawele o tym, jak to ona „miała włosy pachnące miętą”. Romantyczna, i melodyjna, czyli w sam raz dla zakochanego ośmio- czy dziewięciolatka. Puszczałem ją w kółko, aż prawie niczego poza trzaskami i szumami nie było słychać. Nie przeszkadzało mi to zupełnie – ważne, że to był nasz – mój i Ewy – utwór. Przez te wszystkie lata ani razu nie zdradziłem

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Retrowizje się wobec niej jakimś nieostrożnym gestem, choć naprawdę nie było to łatwe. Czasem myślałem, że może jednak warto jej wszystko wyznać, i gdy już, już zamierzałem to zrobić, spoglądałem w lustro i dostrzegałem w nim chudego dryblasa ze szparami między zębami, wyłupiastymi oczyma i odstającymi uszami. Odbicie w lustrze nieodmiennie studziło moje zapały. Myślałem wtedy, że jestem głupi i powinienem się cieszyć, że taka ładna dziewczyna w ogóle ma ochotę się ze mną przyjaźnić. Po podstawówce każde z nas poszło do innej szkoły; na dodatek Sławek przeprowadził się do domu, który zbudowali jego rodzice. Nie przeszkodziło nam to jednak w podtrzymywaniu naszej trójstronnej przyjaźni. Później Ewa rozpoczęła studia, Sławek poszedł do policji, a ja po zawodówce i technikum mechanicznym, które jakimś cudem udało mi się zakończyć zdaną maturą, rozpocząłem chwalebną zasadniczą służbę wojskową. Na dwa tygodnie przed opuszczeniem jednostki, gdy moja chusta rezerwisty byłą już gotowa i kończył się metr krawiecki, od którego odcinałem dni pozostałe do wyjścia (jeden centymetr – jeden dzień), dostałem list od Ewy. Pytała w nim, czy zgodziłbym się być świadkiem na jej ślubie. Oczywiście, miałem na to ochotę jak jasna cholera. Zamierzała się pobrać z niejakim Waldemarem Pycią. „Ewa Pycia”… Boże, jak to strasznie brzmiało! Waldemar Pycia studiował medycynę, nosił okulary i był prawie całkiem łysy. Trochę zeszczuplał, ale ja i tak zawsze będę go pamiętał jako grubasa, który leży na podłodze przedszkola, wyjąc w niebogłosy i zalewając się krwawymi smarkami z rozkwaszonego nochala. 4. Od rana sypał drobny śnieg, świat za oknem wydawał się cichy i spokojny, a ja nie mogłem sobie znaleźć miejsca w mieszkaniu. Postanowiliśmy z moim wspólnikiem, że w tym tygodniu nasz warsztat będzie nieczynny. Miasto przykryła gruba pierzyna białego puchu, ruch był niewielki, a pomieszczenia wymagały odkładanego przez lata remontu. Na jedzenie nie miałem ochoty, za to wypiłem chyba ze cztery kawy. Włączałem i wyłączałem tele-

wizor, zaczynałem czytać jakieś artykuły w gazetach, po kilku linijkach zapominając, co było w poprzednim akapicie. Wreszcie, po raz pierwszy od dłuższego czasu, pożałowałem, że mam wolne i nie muszę iść do pracy. Przynajmniej mógłbym zająć myśli czym innym niż wczorajsze spotkanie z Ewą. * Gdy wszedłem, nic nie powiedziała, tylko powitała mnie szerokim uśmiechem. Miałem wrażenie, że znów jest tą samą dziewczyną, w której kochałem się na zabój. Szczerze mówiąc, używanie w tym przypadku czasu przeszłego było nie do końca właściwe. Spojrzałem w kierunku weneckiego lustra. Podejrzewałem, że Sławek wciąż za nim stoi, jednak były to tylko moje domysły. Zamiast powitania powiedziałem: – Skąd wiedziałaś, że tam jestem? Przecież nie mogłaś mnie zobaczyć… Uśmiechnęła się tajemniczo i odparła: – Nie mogło cię tam nie być. W przeciwnym wypadku by mnie tutaj nie przyprowadzili. – Miałem wrażenie, że patrzysz mi prosto w oczy. Znów ten sam uśmiech – Może tak było? – W jej oczach błysnęły figlarne ogniki. – Wiesz przecież, że ostatnio dużo nad tym pracowałam… Usiadłem naprzeciw niej. Nie wydawało mi się, żeby to był najlepszy moment na żarty i słowną szermierkę. Popatrzyłem na nią poważnie. – Ewa, co się stało? – Słowa z trudem przechodziły mi przez zaciśnięte gardło. – Dlaczego to zrobiłaś? Spoważniała na moment, lecz po chwili jej twarz znów rozjaśnił uśmiech. – To działa, Miras! Gdyby nie ty, wąchałabym teraz kwiatki od spodu, a tak żyję i mam się, jak widzisz, całkiem nieźle. Dziękuję, że powiedziałeś mi o retrowizjach. Na początku myślałam, że to jakaś ściema, lecz w końcu przekonałeś mnie, że jest to możliwe. – Wpadła w słowotok, a ja nie zamierzałem jej przerywać. – W tajemnicy przed tobą, spotkałam się z kilkoma ludźmi, którzy podpowiedzieli mi, jak można przejść na drugi poziom. Ty go osiągnąłeś już dawno, więc wiesz, o czym mówię.

QFANT.PL - numer 5/10

57


opowiadanie

Stefan Darda Wiele razy próbowałam i zawsze bezskutecznie, aż wreszcie nadeszła ta chwila. Prawdopodobnie stało się to w najlepszym z możliwych momentów. Mam nadzieję, że ten skurwysyn smaży się teraz w piekle. Jej oczy płonęły. Na policzkach wykwitły purpurowe rumieńce. Nawet nie wiem, kiedy chwyciła moją rękę i ścisnęła ją lodowatymi, spoconymi dłońmi. – Zawdzięczam ci życie i nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś – ciągnęła. – Jestem twoją dłużniczką. – Więc chodzi o retrowizje? – No pewnie, że tak! Miałam być czwartą ofiarą, jednak gdy tylko spojrzałam w jego oczy, zorientowałam się, co zamierza i nie mogłam czekać. Szczęśliwy traf sprawił, że złapaliśmy gumę, więc… Chyba rozumiesz, że musiałam to zrobić? Milczałem. – To był gwałciciel, sadysta i morderca – znów

rys. Magdalena Minko

58

się odezwała. Tym razem jej głos brzmiał zupełnie inaczej. Był chłodny, beznamiętny i przerażająco spokojny. – Trzy kobiety gryzą teraz glebę i czekają, aż ktoś wreszcie odkryje, kim naprawdę był ten zwyrodnialec. Pomożesz mi ujawnić prawdę światu, prawda? Wszystko wskazywało na to, że Ewa postradała zmysły. Nie było sensu ciągnąć tej rozmowy. – Oczywiście, że pomogę – powiedziałem, wstając i próbując uwolnić się od jej uścisku. – Wiesz przecież, że zrobię dla ciebie wszystko. – Poczekaj, nie idź jeszcze. – To był bardziej rozkaz niż prośba. Ponownie usiadłem, rzucając niespokojne spojrzenie w stronę lustra. Miałem nadzieję, że Sławek kontroluje całą sytuację. – Nie widziałam wszystkiego, więc musi ci wystarczyć tyle, ile wiem. Do reszty dojdziesz sam, może Sławek trochę pomoże…? – wbiła we mnie pełen nadziei wzrok. – Na pewno, Ewcia. Na pewno… – Trzy kobiety, dwie z nich około trzydziestki, jedna o jakieś dziesięć lat młodsza – ciągnęła uspokojona. – Widziałam jakiś drewniany domek pod lasem, może to jest miejscowość wypoczynkowa, bo obok było kilka podobnych budynków. Zakopywał je dość głęboko, chyba na grządkach, nie wiem dokładnie, ale na pewno w pobliżu tego domku. Wcześniej przez tydzień lub dwa zabawiał się z nimi. Dwudziestolatce i jednej ze starszych kobiet odciął głowy, trzeciej rozpłatał brzuch. Tak zginęły po tym, gdy je dręczył całymi dniami… Umilkła nagle i ze łzami w oczach wpatrywała się w ścianę za moimi plecami. Nagle drgnęła i znów spojrzała na mnie. – Dwudziestolatka chyba nie miała kciuka – odezwała się znów, lecz teraz nie mówiła już z taką pewnością, jak poprzednio. – Zdaje się, że prawego… Tak, na pewno prawego! Przepraszam, że jestem taka niedokładna, ale to trwało naprawdę krótko. Zresztą retrowizje są tak ulotne, że… – Nagle się roześmiała. – I komu ja to mówię. Przecież kto jak kto, ale ty to wiesz o wiele lepiej niż ja. – Oczywiście. – Miałem nadzieję, że

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Retrowizje uśmiech, który pojawił się na mojej twarzy, wyglądał choć trochę naturalnie. – No to w takim razie muszę się brać do roboty. Nie ma zbyt wiele czasu… Nie chcemy przecież, żebyś tu tkwiła bez potrzeby, prawda? Ponownie wstałem. Tym razem natychmiast puściła moją dłoń. – Trzymaj się, Ewcia. Dam znać, jak się czegoś dowiem – zapewniłem fałszywie i ruszyłem w kierunku drzwi. – Miras – usłyszałem za plecami – mogę cię o coś zapytać? Przystanąłem. Po chwili znów patrzyłem w jej wielkie zielone oczy. – No pewnie, wal! – odrzekłem. Była zmieszana, niepewna siebie, zupełnie inna niż przed kilkoma sekundami. Wydawało się, że ma wątpliwości, czy naprawdę chce mi zadać swoje pytanie, jednak po chwili usłyszałem: – Wiem, że to może nie jest najlepsza chwila na tego typu rozmowy, ale… być może nieprędko się zobaczymy… Stałem, czekając, aż odezwie się ponownie. – Musisz tu podejść – powiedziała. – To pytanie jest przeznaczone tylko dla twoich uszu. – Sławek zapewniał, że nikt nas nie będzie podsłuchiwał… Ewa odwróciła twarz w stronę lustra, znów się uśmiechając. – Podejdź, Miras. On słucha, skubaniec jeden. Po chwili byłem obok niej. Skinęła ręką, dając znak, że chce, abym się pochylił. Zrobiłem to, czując, jak włosy jeżą mi się na karku. – Dlaczego mnie nie chciałeś? – szepnęła. Wyprostowałem się nagle. – Co powiedziałaś? Pokręciła z niezadowoleniem głową. – Csiii… Nie muszą słyszeć. To jest rozmowa tylko między nami. – Znów przywołała mnie ruchem dłoni. Byłem bardzo blisko niej, czując zapach moich ulubionych perfum. – Nie podobałam ci się? Przecież to niemożliwe, żebyś nie wiedział, jak bardzo chciałam być z tobą… Zawsze byłeś taki… na dystans… Do tej pory nagła suchość w gardle wydawała mi się wymysłem pisarzy, którzy mają zbyt wybujałą wyobraźnię. Teraz jednak nie potrafiłem przełknąć

śliny. Prawie się dusiłem. Wreszcie pomyślałem, że chyba moja przyjaciółka naprawdę oszalała. Przecież to niemożliwe, że… Spojrzałem jej w oczy. Nie było w niej ani krztyny szaleństwa. – Tak długo czekałam na ciebie, aż wreszcie straciłam wszelką nadzieję i postanowiłam sobie jakoś ułożyć życie – szeptała. – Powiedz, czego mi brakowało? To była ta sama Ewa, którą znałem od lat. Wpatrywała się we mnie z niepokojem, bojąc się odpowiedzi. Pokręciłem tylko głową, nie wiedząc, co powiedzieć. – Pogadamy o tym kiedy indziej – rzekłem. – Muszę sobie to wszystko poukładać, Ewcia. Nie gniewaj się, dobrze? – No jasne. – Wciąż nie przestawała się uśmiechać. – Teraz są ważniejsze sprawy. Musisz ich przekonać, że jestem niewinna, prawda? – Tak. Pójdę już. Wstała i przytuliła mnie mocno. Bardzo mocno. 5. Zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się głos Sławka: – Cześć, Miras. Chciałem ci tylko powiedzieć, że sąd zdecydował o areszcie na trzy miesiące. Można się było tego spodziewać, ale… no cóż, to i tak dla mnie wielki szok. Dla ciebie pewnie też, co nie? – Tak, Sławku. Dzięki za wiadomość. Przez chwilę milczeliśmy. – Dobra – powiedział. – Będę kończył, mam masę roboty… – Sławek… – Tak? – Wczoraj, na komendzie… Nie wiem, czy powinienem o to pytać… – Chyba wiem, o co chodzi – odparł. – Przepraszam cię, stary, ale jak zobaczyłem, że Ewa nie pozwala ci odejść, włączyłem mikrofon. Wiem, obiecałem, że będzie inaczej, ale… – Bałeś się, czy nie stanie się coś złego? – Właśnie. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe? – No pewnie, że nie.

QFANT.PL - numer 5/10

59


opowiadanie

Stefan Darda – I tak niczego nie usłyszałem, naprawdę – zapewniał. – Mówiliście zbyt cicho. – Okej. Dzięki za telefon. Trzymaj się – powiedziałem i odłożyłem słuchawkę, nie czekając na odpowiedź. Mimo wszystko czułem się trochę oszukany, lecz to uczucie natychmiast zostało przytłumione pytaniem: „Skąd ona mogła wiedzieć, do jasnej cholery?!”. * Po rozmowie z Ewą Sławek odprowadził mnie do wyjścia. Zatrzymałem się przed drzwiami i zapytałem: – Jak to się stało? Możesz mi o tym opowiedzieć? Zawahał się tylko przez chwilę. – Pewnie. W sumie to żadna tajemnica… Zresztą pismaki i tak zaraz wszystkiego się dowiedzą i rozdmuchają do granic możliwości. Może wrócimy do mojego pokoju? Korytarz nie jest najlepszym miejscem na tego typu rozmowy… – Nie, Sławek – zaprotestowałem. – Chcę jak najszybciej wrócić do domu. Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać teraz… – Dobrze, wobec tego będę się streszczał. Mówiłem ci przez telefon, że Ewa zatłukła faceta. Jan Zakrocki, lat czterdzieści jeden, mieszkaniec Olsztyna. Dwójka dzieci w gimnazjum. Motywów, jak wiesz, nie znamy… W tej sprawie chciała rozmawiać tylko z tobą. A może… – przerwał – może mógłbyś mi coś powiedzieć? Przecież musi być jakieś wytłumaczenie… – Nie teraz, Sławek. Jeszcze nie teraz. Nie miej mi tego za złe, po prostu na razie jest za wcześnie. Co jeszcze wiadomo? – Poza przyczynami tego morderstwa, wiemy właściwie wszystko, bo Ewka całe zdarzenie opowiedziała ze szczegółami. Wracała z Zalesia, dokąd pojechała, żeby uporządkować grób rodziców po świętach Bożego Narodzenia. Był wczesny wieczór, uciekł jej autobus, więc stała na przystanku. Właśnie zastanawiała się, czy zamówić taksówkę, czy odwiedzić rodzinę w Zalesiu, gdy tuż obok niej zatrzymał się Zakrocki. Zaproponował podwiezienie do miasta. – Sam się zatrzymał?

60

– Tak. Po przejechaniu kilku kilometrów złapali gumę i Zakrocki skręcił w leśną drogę, by bezpiecznie zmienić koło. Nie zdążył. Właśnie odkręcał śruby, gdy Ewka rozwaliła mu głowę łyżką do opon. Mówię ci, masakra! Jak wiesz, pracuję już trochę w policji, ale czegoś takiego nie widziałem… – Czego mianowicie? – Nie wiem, co w nią wstąpiło, ale ten facet po prostu… Ona go normalnie pozbawiła głowy. Kawałki czaszki przemieszane były z resztkami mózgu. Wszystko to rozbryzgane na samochodzie i kilkunastu metrach kwadratowych śniegu… Zamilkł. Było mi niedobrze, lecz trzymałem się dzielnie, starając się nie dać niczego po sobie poznać. – A ona? – Jak głaz. Spokojna, opanowana. Chwilę potem zadzwoniła na policję, w skrócie opowiedziała o tym, co się stało, podała dokładną lokalizację i poprosiła o przysłanie radiowozu. Gdy nasi pojawili się na miejscu, stała oparta o samochód Zakrockiego. Nie uwierzysz, ale po prostu się uśmiechała. Zapytana, czy to było w obronie własnej, odparła, że poniekąd tak, lecz stwierdziła też, że nie została napadnięta. Zapadła cisza. Sławek stał, przypatrując mi się uważnie. – Rozumiesz coś z tego? – spytał wreszcie. – Coś mi świta. Jakby co, skontaktuję się z tobą. Uścisnęliśmy sobie dłonie i już miałem wyjść z budynku, gdy do głowy przyszło mi jeszcze jedno pytanie: – A ten Zakrocki... był tu przejazdem? Olsztyn jest na drugim końcu Polski… – No właśnie, badamy ten wątek, bo tu są pewne niejasności. Jego żona była przekonana, że mąż jest na delegacji w Niemczech. Ustaliliśmy, że dzwonił do domu kilkadziesiąt minut przed spotkaniem Ewy, utrzymując, że jest w Monachium i zostanie tam jeszcze co najmniej przez tydzień. Dziwna sprawa… – Dziwna – przyznałem i wyszedłem. 6. Gdy przestała być Ewą Pycią, na powrót stając się Ewą Murawską, i po rozwodzie znów zamieszkała w naszym bloku, świat wypiękniał, a wszystko

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Retrowizje wyglądało o wiele bardziej optymistycznie. Postanowiłem, że drugi raz jej nie stracę. Jej mama jeszcze wtedy żyła i natychmiast zaskarbiłem sobie sympatię starszej pani, choć w przeszłości różnie między nami bywało. Wiedziałem, jak bardzo Ewa liczy się z jej zdaniem, więc pierwsze punkty zdobyłem bardzo łatwo. Starałem się im jak najwięcej pomagać. Wiadomo – dwie samotne kobiety potrzebują męskiej pomocy, więc byłem na każde ich skinienie. Oczywiście, uważałem, aby nie wyglądało to zbyt podejrzanie – nie miałem przecież zamiaru sprawiać wrażenia, że się narzucam. Wiadomo, jak łatwo przekroczyć tę granicę pomiędzy szczerą, bezinteresowną chęcią pomocy, a nieznośnym natręctwem. Gdy matka Ewy zachorowała, bywałem u niej w szpitalu nawet sam. Przywoziłem owoce i książki (wiedziałem przecież doskonale, jakie lubi najbardziej). Wszystko to trwało około dwóch miesięcy. Na pogrzebie szliśmy z Ewą tuż za trumną. Szczerze mówiąc, czułem się dokładnie tak, jak pogrążony w żałobie kochany zięć. I zdawało mi się, że tak też zaczynam być traktowany przez dalszą rodzinę mojej przyjaciółki. Wszystko szło w najlepszym kierunku. Kiedy została sama, długo nie mogła się otrząsnąć po śmierci matki. Wiedziałem, że musi minąć trochę czasu, więc dyskretnie usunąłem się na bok, by wrócić, gdy tylko będzie mnie potrzebowała. I to być może był mój błąd. Z drugiej jednak strony, nie mogłem przecież przewidzieć, że mojej przyjaciółce aż tak bardzo będzie brakowało matki… Byłem w ciężkim szoku, gdy dowiedziałem się, że Ewa poważnie zainteresowała się okultyzmem, a zwłaszcza parapsychologią. Bywała na kilku spotkaniach tygodniowo, kupowała dziesiątki książek o tej tematyce i – co najgorsze – nie potrzebowała już mojej pomocy. Poczułem, że znów zaczynam ją tracić. Znałem Ewę od dzieciństwa i doskonale wiedziałem, że nie zniosłaby, gdybym zaczął wyśmiewać czy kwestionować jej nową pasję. Cóż więc mi pozostało? Mogłem tylko wejść w to po same uszy, a potem spróbować udowodnić, jaki jestem dobry w te klocki. O retrowizjach usłyszałem w radiu i od razu wiedziałem, że to jest właśnie to, czego szukam. Bywałem z Ewą na tych jej spotkaniach i przypusz-

czałem, że może to być strzał w dziesiątkę. Jeszcze nie zajmowali się tą kwestią, więc już na starcie miałem ogromną przewagę. Oczywiście, absolutnie nie wierzyłem w te bzdury, jednak by zyskać uznanie, musiałem być bardzo przekonujący. Najpierw dotarłem do mojego starego kumpla, który – jak się dowiedziałem – przyjaźnił się z byłym mężem Ewy. Kosztowało mnie to kupę forsy wydanej na piwo i inne napoje wyskokowe, ale dzięki temu dowiedziałem się o małżeństwie Waldemara i Ewy Pyciów więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Potem wystarczyło tylko te informacje odpowiednio dozować, nie zapominając o dodatkowej otoczce i ubarwiając rewelacjami o szczegółach życia innych ludzi, które można poznać dzięki – jak to sam nazwałem – „spojrzeniu wewnętrznemu”. Ewa znów była moja. Przestała chodzić na spotkania; poświęciła się bez reszty kwestii retrowizji, próbując pójść drogą swojego guru, który potrafił odgadywać ludzką przeszłość. Nie sądziłem, że potrwa to jakoś szczególnie długo. Ewa zawsze charakteryzowała się słomianym zapałem, więc wystarczyło spokojnie poczekać. Najważniejsze było to, że znów jestem dla niej kimś ważnym. Szło mi świetnie, aż do tego popołudnia, gdy znalazła się w samochodzie Zakrockiego. W tym jednym momencie wszystko się zawaliło, by nie powiedzieć, że – nomen omen – totalnie wzięło w łeb… * Mijały kolejne dni. Remont w warsztacie się skończył i wreszcie mogłem wrócić do pracy – i zrobiłem to z niekłamaną przyjemnością. Próbowałem zapomnieć o tym wszystkim, ale – co chyba oczywiste – z bardzo miernym skutkiem. Ciążyło mi, że to przeze mnie Ewa ogląda teraz świat zza kratek, no ale któż mógł przypuszczać, że aż tak bardzo weźmie sobie do serca durnoty, którymi ją karmiłem. Na to, że siedziała w pierdlu, nie mogłem nic poradzić, ale mogłem przynajmniej (dla spokoju sumienia) spełnić swoją obietnicę, że spróbuję coś dla niej zrobić. Od naszego spotkania nie kiwnąłem nawet palcem. Fakt – może zwariowała, ale przecież wciąż była moją przyjaciółką i – przede

QFANT.PL - numer 5/10

61


opowiadanie

Stefan Darda

62

wszystkim – najdroższą mi osobą na świecie. Zadzwoniłem do Sławka i poprosiłem, żeby mi pokazał miejsce zbrodni. Nie pytał, dlaczego chcę je zobaczyć. Po prostu się zgodził i następnego dnia byliśmy na miejscu. – Nic nie zobaczysz, Miras – powiedział, wysiadając z auta. – Od tamtej pory minęło sporo czasu i śnieg już kilka razy porządnie sypał, więc to na nic. Zresztą, nie sądzę, aby nasi ludzie pominęli cokolwiek. Miał rację. Pokręciłem się chwilę tu i tam, brnąc po kolana w śniegu. Plątała mi się pod czaszką myśl, że może jednak Zakrocki ją zaatakował, a ona po prostu tego nie pamiętała – ludzie przecież różnie reagują w skrajnych sytuacjach. Ta hipoteza natychmiast wydała mi się jednak całkowicie nieprawdopodobna. To miejsce było zbyt blisko ruchliwej drogi, z której widoczni byliśmy jak na dłoni. Gdyby planował napad, z pewnością odjechałby dalej w las, tym bardziej, że wtedy nie było jeszcze ciemno, o czym wcześniej zapewnił mnie Sławek. – Wiesz – usłyszałem nagle własne słowa – zdaje się, że to wszystko moja wina… Nie mogłem się już wycofać. Opowiedziałem mu całą historię mojej retrowizyjnej manipulacji i wszystko, co przekazała mi Ewa. Mówiąc to, stałem w białym puchu, mając z pewnością pod butami, gdzieś tam poniżej grubej warstwy śniegu, nieuprzątnięte resztki Zakrockiego. Jedyne, co zachowałem dla siebie, to słowa, które powiedziała mi, gdy kończyliśmy naszą rozmowę. Czułem się jak najgorsza kanalia, Sławek przez całą drogę powrotną nie odezwał się do mnie ani słowem, lecz mimo to było mi lżej. Odwiozłem go pod dom. Początkowo sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar od razu wysiąść, lecz się rozmyślił. Wreszcie powiedział: – Miras, skłamałbym mówiąc, że pochwalam twoje postępowanie wobec Ewki. Ale… – Poruszył się niespokojnie w fotelu. – Ale to jest jedna strona medalu. Druga jest taka, że nikt nie mógł tego przewidzieć. Kto mógłby się spodziewać po niej… po kimkolwiek… czegoś takiego? Nie jesteś przecież jasnowidzem, prawda? W odpowiedzi skinąłem tylko głową. Przebiegło mi przez myśl, że to, co się stało kiedyś w przedszkolu, nie wzięło się z niczego. Może był to zbyt

daleko idący wniosek. Zresztą, Sławek przecież nie widział tamtego zajścia. Wysiadł i zatrzasnął drzwi, by po chwili otworzyć je znowu. – Nikomu nie powiem tego, czego się od ciebie dowiedziałem. Możesz być pewien… – Dzięki. – …ale postaram się, żeby przebadali Ewę najlepsi biegli psychiatrzy. Tyle tylko mogę zrobić. Zatrzasnął ponownie drzwi, a ja miałem wrażenie, że tym jednym ruchem zamknął również okres naszej przyjaźni, która miała się przecież nigdy nie skończyć. 7. Październik 2002 Minęło wiele miesięcy, zanim znów zobaczyłem się ze Sławkiem. Był późny jesienny wieczór. Wracałem z pracy zmęczony jak siedem nieszczęść, gdy ujrzałem go, siedzącego na ławeczce przed naszym blokiem. Na mój widok podniósł się i ruszył w moją stronę. – Witaj, Miras! – usłyszałem. – Cześć! – odparłem nieco zaniepokojony. – Coś się stało? Tylko jakieś wyjątkowe zdarzenie mogło tłumaczyć to spotkanie. Jak przewidywałem, po naszej wspólnej wizycie na miejscu zbrodni prawie rok temu ani razu się ze mną nie kontaktował. Ja też nie potrafiłem przerwać milczenia. Czułem się cholernie winny. Wiele razy żałowałem, że wtedy tak się przed nim otworzyłem. Straciłem przyjaciela, a przecież fakt, że wszystkiego się dowiedział, nie miał najmniejszego znaczenia i w żaden sposób nie mógł pomóc Ewie. – Tak, stało się – powiedział. – Słyszałeś, że dziś zapadł wyrok? – Wiem, że miał zapaść. Cały czas jestem na bieżąco, ale dziś nie miałem jak dowiedzieć się czegokolwiek. Właśnie zamierzałem… – Dostała dwadzieścia pięć lat – przerwał mi. – Sąd nie dopatrzył się żadnych okoliczności łagodzących, poza niekaralnością. Biegli sądowi… – Stwierdzili, że była wtedy całkowicie poczytalna, prawda? Skinął głową.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Retrowizje – Może wejdziesz? – zapytałem, przerywając przeciągające się milczenie. – Nie, dzięki. Wiesz, widziałem się z nią dzisiaj po ogłoszeniu wyroku. Prosiła, bym ci przekazał, że jest jej przykro… Nie odwiedziłeś jej przez cały ten czas. Nie odezwałem się na to ani słowem, bo i cóż mogłem powiedzieć? Że przez te wszystkie miesiące bałem się dowiedzieć prawdy? Że bałem się usłyszeć przeprosiny za jej nieodpowiedzialne słowa wypowiedziane na komendzie pod wpływem emocji? Zachowywałem się jak skończony, egoistyczny dupek, zostawiając Ewę samą sobie, to prawda. Najpierw przez kilka tygodni się wahałem, a później było coraz trudniej. Nie chciałem jej znów zobaczyć i potem zadręczać się myślą, że będę ją widywał tylko na więziennych widzeniach. – …tak samo. – Przepraszam, możesz jeszcze raz powtórzyć? – poprosiłem. – Wyłączyłem się na chwilę. – Mówiłem, że prosiła też, bym ci przekazał, że nie ma do ciebie żalu, bo sama pewnie zachowałaby się dokładnie tak samo. – Aha – odrzekłem, siląc się na obojętność. – Jest jeszcze jedna rzecz. Pewnie będziesz się wściekał… – Ja? – prawie się roześmiałem. – Myślisz, że po tym wszystkim, co zrobiłem i jak się zachowałem wobec niej, mógłbym się z jakiegoś powodu… – Ona wie, że przekazałeś mi to wszystko, co było przeznaczone dla twoich uszu. A jednak się wkurzyłem i to porządnie. – No to świetnie. Naprawdę, powiedzieć ci coś, to jak w studnię… Chciałem go ominąć, ale chwycił mnie za ramię. – Miras, jak Boga kocham! Ona nie wie tego ode mnie… * Kilka minut później siedzieliśmy u mnie. – Nie pytaj, jak mi się to udało, ale mogliśmy przez jakiś czas porozmawiać sam na sam po rozprawie. Usiadł w dużym pokoju, nawet nie zdejmując płaszcza.

– Sławek, rozbierz się. Zaraz mi wszystko opowiesz, ale na spokojnie. Napijesz się czegoś? – Wódki bym się napił, ale jestem autem. – Może wrócisz taksówką? Albo przenocujesz u mnie? Wiesz… Po tym wszystkim – szczerze mówiąc – nie sądziłem, że jeszcze kiedyś zechcesz się ze mną napić. – Ja też nie sądziłem, ale po dzisiejszym dniu… Dobra, zaraz ci wszystko opowiem, tylko zadzwonię do Anki, że nie wrócę dziś na noc. Naprawdę mogę zostać? – upewnił się. – No jasne. Dzwoń, a ja tymczasem pościelę ci w gościnnym. * Zanim przeszliśmy do rzeczy, wypiliśmy kilka kolejek i pogadaliśmy trochę na niezobowiązujące tematy, jakby odwlekając przejście do meritum. Zastanawiałem się nawet przez moment, czy przypadkiem nie wolę trwać w nieświadomości, zwyczajnie ciesząc się chwilą i spotkaniem z przyjacielem. Wkrótce jednak okazało się, że Sławek nie odpuści tematu. – Jak ci już mówiłem – zaczął – Ewa wie, że powiedziałeś mi o tym, o czym wtedy rozmawialiście na komendzie. Powtórzę to jeszcze raz – nie dowiedziała się ode mnie. Teraz chciałem cię zapytać o trzy rzeczy. Tylko skup się, zanim odpowiesz, dobra? – Dobra. – Wierzysz mi? – To ma być pierwsze pytanie? – Tak, i to chyba najważniejsze. Tylko wtedy dwa kolejne będą miały sens. Zastanowiłem się i odparłem: – Wierzę. Po pierwsze dlatego, że nie widzę powodu, dla którego miałbyś kłamać, a po drugie… po drugie… ty nigdy mnie nie okłamałeś… Uświadomienie sobie tego faktu było dla mnie nagłym olśnieniem. Rzeczywiście, Sławek nigdy mnie nie oszukał, zawsze zachowywał się wobec mnie w porządku. No, może poza włączeniem głośnika na komendzie, ale zrobił to przecież w trosce o moje bezpieczeństwo. Skinął głową, jakby usłyszał, że ładna dziś pogoda. – Drugie pytanie: jesteś pewien, że nie wie tego

QFANT.PL - numer 5/10

63


opowiadanie

Stefan Darda

64

od ciebie? Patrzyłem na niego zaskoczony. – Ale czego? – spytałem wreszcie. Przewrócił oczami. – No tego, że mi wtedy powiedziałeś o tym, co ona mówiła ci na komendzie – wytłumaczył cierpliwie, jak siedmiolatkowi. – Przecież wiesz, że ani jej nie widziałem od tamtego czasu, ani się z nią w żaden sposób nie kontaktowałem… – A może wie o tym ktoś jeszcze, kto jej mógł przekazać… – Na pewno nie – przerwałem. – Tylko z tobą o tym rozmawiałem. Mogę przysiąc. – Dobra, dobra, spokojnie. Ja też ci wierzę… Trzecia rzecz: nie powiedziałeś mi wtedy wszystkiego? – To znaczy? – No, nie przekazałeś mi treści całej rozmowy? -– Nie – odparłem i sięgnąłem po kieliszek. – Ona mi też nic nie powiedziała. Wiem tylko, że coś zataiłeś, i to mi wystarczy. Tak samo stwierdziła Ewka. Wiesz, co to wszystko może oznaczać? Podnosiłem wódkę do ust, lecz nagle zastygłem. Trwałem tak przez kilka sekund, po czym wychyliłem do dna. – Oszalałeś, prawda? – zapytałem, odstawiając kieliszek. – Czy dobrze rozumiem? Ty naprawdę wierzysz, że ona patrząc w oczy może odgadnąć czyjąś przeszłość? – Być może – odparł. – Ale nie wiesz jeszcze najlepszego. Zanim do tego przejdę, mógłbym najpierw zapalić? Wstałem, żeby poszukać popielniczki. Chwilę to trwało, bo gdy wróciłem do stołu, Sławek zdążył już wypalić prawie połowę papierosa. – Nie wiedziała o tym, że wiem, o czym rozmawialiście, nie wiedziała też, że byliśmy na miejscu zdarzenia – mówił, strzepując popiół. – A wiesz, jakie było jej pierwsze pytanie, gdy zostaliśmy sami? – Skąd mam wiedzieć? – Zapytała, dlaczego nie przeszukaliśmy dokładnie tamtego miejsca. Patrzyłem na niego jak cielę w malowane wrota. – Mówi do mnie: „Musicie znaleźć klucze.” Ja jej na to, że klucze były wśród znalezionych rzeczy, a ona pokręciła tylko głową i powiedziała, że to nie

te, i że właściwe, które mogą pomóc w rozwiązaniu całej sprawy, może tam jeszcze leżą. – Aha. – Nie była to zbyt błyskotliwa odpowiedź, ale nic innego nie przyszło mi w tym momencie do głowy. – No i resztę już znasz. Wiedziała o naszej rozmowie, a więcej nie udało mi się z niej wyciągnąć, bo czas naglił. I co ty na to wszystko? – Nic. Sławek, sorry, ale… jeśliby to wszystko miała być prawda, to dlaczego nie powiedziała tego w sądzie? – Nie była pewna, nie ma twardych dowodów, nikt by jej nie uwierzył, wzięliby ją za wariatkę… Mam wymieniać dalej? Ona wiedziała, że tylko my możemy jej pomóc, więc tylko nam to mogła przekazać. – A dlaczego mi wtedy nie powiedziała o tych kluczach? – Właśnie, zapomniałem dodać, że to dotarło do niej dopiero niedawno, jak po raz kolejny przypominała sobie tę całą, jak jej tam… retrowizję, tak? – Przecież ci mówiłem, że to wszystko bzdury… – Może tak, a może nie. Jest jeszcze jedna rzecz. – Nie możesz wszystkiego powiedzieć od razu? – Mówię przecież – zirytował się. – Chodzi o to, że ja też w to wszystko nie mogłem uwierzyć. Zresztą… nawet teraz też nie mam jakiegoś stuprocentowego przekonania. Zrobiłem więc dziś po południu coś, co mogłoby uprawdopodobnić całą tę historię. – Pojechałeś szukać kluczy? – To też, ale nic nie znalazłem, co zresztą było do przewidzenia, biorąc pod uwagę czas, jaki upłynął… – Więc? – Sprawdziłem w rejestrze zaginionych kobiet w wieku od piętnastu do trzydziestu lat, których cechą szczególną był brak kciuka. Nabrałem powietrza, kręcąc z niedowierzaniem głową. – W ciągu ostatnich kilku lat był tylko jeden taki przypadek. Dwudziestojednoletnia studentka, mieszkanka Grójca pod Warszawą… – No widzisz. Więc to zniknięcie nie może mieć nic wspólnego z… – Zniknęła pierwszego listopada, niecałe dwa

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Retrowizje miesiące przed tym, jak Zakrocki został zamordowany. – No i co z tego? – W związku z tym, że w śledztwie były niejasności odnośnie służbowego wyjazdu Zakrockiego, przesłuchano też jego żonę, czego dowiedziałem się dzwoniąc na komendę do Olsztyna. Zeznała, że wcześniej jej mąż też wyjeżdżał do Niemiec. Ostatni taki wyjazd, wyłączając ten zakończony feralnym spotkaniem z Ewką, miał miejsce w przeddzień Święta Zmarłych dwa tysiące drugiego roku. Zakrockiego nie było wtedy w domu prawie przez dwa tygodnie… 8. Nigdy byśmy nie znaleźli tych kluczy pod grubą warstwą liści, gdyby nie wykrywacz metalu, który Sławek pożyczył rano od znajomego z pracy. Leżały niemal dokładnie w miejscu, gdzie znaleziono zabitego mężczyznę. Oczywiście, nie mogliśmy być na sto procent pewni, że należały do niego, lecz było to bardzo prawdopodobne. To, że nie natrafiono na nie w dniu zabójstwa, można było tłumaczyć faktem, że wysunęły mu się z kieszeni, gdy padał pod wpływem uderzeń, a potem ktoś – może Ewa, a może któryś z policjantów lub prokurator – przypadkowo wdeptał je jeszcze w śnieg. Trzy klucze typu yale oraz jeden dużo większy, starego typu, były nanizane na metalowe kółko. Do kółka przypięta była plastikowa czerwona przywieszka z miejscem na opis. Pod przeźroczystym plastikiem widniały dwie niedbale nakreślone długopisem lub piórem litery: „Z” oraz druga, nieczytelna, rozmazana pod wpływem wilgoci. Sławek pieczołowicie zabezpieczył znalezisko, tak aby nie naruszyć odcisków palców, które mogły się zachować na kluczach. Odwiózł mnie pod blok. – I co o tym sądzisz? – zapytał. – Nie wiem, odparłem. Trzeba chyba sprawdzić, czy to jego – odparłem. – A nawet jeśli tak, to jaki te klucze mogą mieć z tym wszystkim związek? – Tego właśnie spróbuję się dowiedzieć. * Za sprawą Sławka wydarzenia sprzed miesięcy

wróciły do mnie ze zdwojoną mocą. Znów przypominałem sobie, co powiedziała mi Ewa, tyle że teraz patrzyłem na to z diametralnie innej perspektywy. Czy to możliwe, że przez te wszystkie lata, kiedy spędzaliśmy ze sobą tyle czasu, ona faktycznie czekała na choćby najmniejszy znak z mojej strony? Nie chciało mi się w to wierzyć, ale przecież wyraźnie mi to zakomunikowała. Było jeszcze za wcześnie, aby zastanawiać się, co by się stało, gdyby w jakiś niewytłumaczalny sposób okazało się, że miała rację i facet, któremu rozwaliła głowę tępym narzędziem, rzeczywiście był zwyrodniałym gwałcicielem i zabójcą. Nie znałem procedur, jakie mógłby w takiej sytuacji zastosować sąd. Nie wykluczałem jednak, że cała sprawa mogłaby się skończyć rewizją wyroku i nadzwyczajnym złagodzeniem kary. W takim przypadku być może Ewa już niedługo mogłaby znowu zamieszkać obok mnie. Drugi raz nie zmarnowałbym takiej szansy. I wtedy dotarła do mnie myśl, która mnie wręcz sparaliżowała. Jeśli Ewa Murawska w istocie wypracowała w sobie zdolności retrowizyjne, jeśli rzeczywiście spoglądając komuś w oczy, może odgadnąć minione zdarzenia, to… – Boże święty – szepnąłem i zacząłem sobie przypominać nasze spotkanie na komendzie. Minuta po minucie, sekunda po sekundzie. Próbowałem wydobyć z najgłębszych zakamarków pamięci coś, co mogłoby świadczyć o tym, że Ewa choćby próbowała wtedy przejrzeć moją przeszłość. Uznałem wreszcie, że nic takiego raczej nie miało miejsca. Była zbyt wzburzona i przejęta sprawą, a także niespodziewanym wyznaniem tego, co do mnie czuła. Czy jednak mogłem mieć pewność? W żadnym wypadku. 9. Marzec 2003 Minuty w sądowym holu ciągnęły się w nieskończoność Siedziałem na niewygodnej ławce, czekając, aż zostanę poproszony do sali rozpraw numer cztery. Po raz pierwszy od ponad roku miałem spojrzeć w oczy Ewie, która kolejny raz zasiadała na miejscu dla oskarżonych.

QFANT.PL - numer 5/10

65


opowiadanie

Stefan Darda „Spojrzenie w oczy” nie było najtrafniejszym określeniem. Dziesiątki mijających mnie osób ze słabo ukrywanym zainteresowaniem spoglądały na faceta w ciemnych lustrzanych okularach. Wielu z nich z pewnością brało mnie za niewidomego. Najważniejsze było to, że nikt nie mógł spojrzeć mi w oczy. Dzień wcześniej odwiedziłem lekarza. Zdiagnozował zapalenie spojówek i zalecił noszenie ciemnych okularów, nawet w zamkniętych pomieszczeniach. Sztuczka z solą wcieraną w oczy była wprawdzie bolesna, ale za to bardzo skuteczna. Odruchowo sięgnąłem do kieszeni marynarki, by upewnić się, że orzeczenie lekarskie wciąż w niej tkwi. Wszystko zdarzyło się poniekąd na moje własne życzenie. Sprawy przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót i musiałem stawić im czoła najlepiej, jak potrafię. * Po naszym październikowym spotkaniu Sławek zaczął działać jak burza. Na kluczach odnaleziono odciski palców Zakrockiego. Wdowa po nim nigdy nie widziała takich kluczy. To tylko potwierdziło podejrzenia. Kolejne czynności odkrywały coraz to nowe fakty związane z przeszłością zamordowanego. Sławek spotkał się ponownie z Ewą. Najdokładniej jak to było możliwe, opisała mu ona miejsce, które udało się jej zobaczyć podczas retrowizji. Z jej opinii wynikało, że może chodzić o jakąś miejscowość, w której znajdowało się osiedle domków letniskowych. Takich w naszej okolicy było sporo. W dodatku policyjny nos podpowiedział mojemu przyjacielowi, że litery na przywieszce niekoniecznie musiały być inicjałami zamordowanego. Zjeździł setki kilometrów, aż wreszcie trafił do miejscowości Zarzecze Osada. Jeden z domków wyglądał na zupełnie opuszczony. Sąsiedzi od wielu miesięcy nie widzieli mężczyzny, który w nim wcześniej bywał. Od nich też Sławek dostał namiary właściciela posesji, po czym spotkał się z nim i dowiedział, że domek został wynajęty na pięć lat „panu, który zapłacił za cały okres z góry”. – Czy to ten mężczyzna? – zapytał Sławek wła-

66

ściciela domku, pokazując zdjęcie Zakrockiego. – Tak. To pan Jasiewicz. Czy coś mu się stało? – Można tak powiedzieć – odrzekł mój przyjaciel. Nazwisko Jasiewicz było – rzecz jasna – zmyślone, ale kto pyta o dowód, gdy delikwent płaci z góry? Po tym zdarzeniu jedynym problemem było uzyskanie nakazu przeszukania posesji w kolonii domków w miejscowości Zarzecze Osada. I na to znalazł się jednak sposób. Sławek wysłał do komendy powiatowej anonim o takiej mniej więcej treści: Szanowny Panie Komendancie! Uprzejmie informuję, że w domku, który wynajmuje pan Jasiewicz w miejscowości Zarzecze Osada, działy się różne podejrzane rzeczy. Kilka miesięcy temu słyszałam tam krzyki i wołanie o pomoc. Myślę, że mogło się tam wydarzyć coś naprawdę strasznego. Proszę o interwencję. Zaniepokojona Pierwszą czynnością, którą podjęła grupa policji dowodzona przez Sławka, było dokumentne rozkopanie ogródka. Po piętnastu minutach natrafili na pierwsze zwłoki. Sekcje zwłok trzech kobiet jota w jotę potwierdziły wizję Ewy. Teraz miałem zeznawać jako świadek. Sławek nie zawahał się, gdy chodziło o dobro Ewy i w prokuraturze poinformował o jej retrowizjach, wskazując mnie jako osobę, która pierwsza się o nich dowiedziała. Nie przeszkadzało mu, że może oberwać za to, że załatwił nasze widzenie. „Facet ma jaja” – pomyślałem dokładnie w tym momencie, gdy otworzyły się drzwi do sali i strażnik sądowy wywołał moje nazwisko. * W tych pedalskich ciemnych okularkach z pewnością wyglądałem jak kosmita. Mogłem postawić każde pieniądze na to, jak zareaguje sędzia, którą okazała się energiczna chuda kobieta koło pięćdziesiątki. Stanąłem przy balustradce dla świadków.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Retrowizje – Proszę świadka, niech świadek zdejmie okulary. – Proszę wysokiego sądu – odezwałem się niepewnie – mam zaświadczenie lekarskie, że muszę je stale używać. Bardzo przepraszam, ale… – ciągnąłem, idąc w jej kierunku z białym świstkiem w dłoni. Popatrzyła krytycznie na to, co jej podałem. – No dobrze – burknęła. – Skoro tak, to może w nich świadek zostać. Proszę wrócić na miejsce. Gdy szedłem z powrotem, Ewa była na wyciągnięcie ręki. Zauważyłem jej zaniepokojone spojrzenie i z trudem pohamowałem uśmiech, myśląc z satysfakcją, że nie może spojrzeć mi prosto w oczy. 10. Kwiecień 2003 Dwa tygodnie później odwiedził mnie Sławek z wiadomością, że wszystko idzie po naszej myśli. – Miras! – mówił podekscytowany. – Może się okazać, że Ewka wkrótce będzie wolna. Jest szansa, że dostanie trzy lata za przekroczenie granic obrony koniecznej. Biorąc pod uwagę fakt, że przesiedziała ponad rok i nie sprawiała żadnych problemów, może wyjść za dobre sprawowanie już w lipcu! Miała szczęście – ta sędzia to straszna kosa na facetów, zdeklarowana feministka. Oczywiście, sąd drugiej instancji może jeszcze zaostrzyć wyrok, ale chyba nie będzie tak źle. Popatrzył na mnie uważnie. – A co ty? Nie cieszysz się? Przywdziałem na twarz sztuczny uśmiech. – No coś ty. Pewnie, że się cieszę – zapewniłem. – Trzeba będzie to oblać. – No pewnie, ale już we trójkę, nie? – Jasne, że we trójkę. Następnego dnia udałem się do pośrednika w obrocie nieruchomościami. 11. Czerwiec 2003 Miała zostać zwolniona z więzienia za niecałe trzy tygodnie, dziesiątego lipca.

Stałem przed klatką, po raz ostatni spoglądając na blok, w którym się wychowałem. Zastanawiałem się, jak Ewa zareaguje, gdy po wyjściu zapuka do mojego mieszkania i otworzą jej obcy ludzie. O mojej przeprowadzce nie widział nikt, nawet Sławek. Odsprzedałem udziały w naszej spółce wspólnikowi i za uzyskane środki kupiłem małe mieszkanko pod Trójmiastem. Zmieniłem też nazwisko. Wiedziałem wprawdzie, że w razie potrzeby tak doświadczony policjant jak Sławek bez problemu mnie namierzy, jeśli zechce, ale miałem nadzieję, że uszanuje moją decyzję o nagłym zniknięciu. Zresztą, zamierzałem do niego zadzwonić następnego dnia i poprosić go o to. Wynająłem niewielką halę w Sopocie na warsztat samochodowy, dzięki któremu zamierzałem urządzić się w nowym miejscu. Miałem całą kwotę uzyskaną ze sprzedaży mieszkania, więc byłem pewien, że bez problemu przetrwam okres rozkręcania interesu. Westchnąłem i ruszyłem do auta. Cały mój majątek zmieścił się do passata kombi. Meble, szpargały i kupa ubrań – to wszystko wylądowało na śmietniku albo zostało przekazane potrzebującym. Usiadłem za kierownicą i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Po chwili, nie wyłączając silnika, wyszedłem na zewnątrz i otworzyłem tylną klapę. Z leżącej na wierzchu walizki wydobyłem zdjęcie Ewy. Moje ulubione, na którym uśmiecha się tak, jak tylko ona potrafi. Zabrałem je ze sobą i położyłem na siedzeniu pasażera. Tuż obok małego znicza. * Zatrzymałem samochód w niewielkim lasku, jakieś trzysta metrów za ostatnimi zabudowaniami miasta. Zgasiłem silnik, sięgnąłem po znicz i wyszedłem na zewnątrz. Zbliżał się wieczór, a w powietrzu wciąż było czuć upał mijającego dnia. Koszula przywarła do spoconych pleców. Zastanawiałem się, czy było mi gorąco z powodu gorąca, czy z emocji, które od pewnego czasu towarzyszyły mi, gdy pojawiałem się w okolicach tego miejsca. Tamten jesienny wieczór tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku był zupełnie

QFANT.PL - numer 5/10

67


opowiadanie

Stefan Darda inny. Chłodny i szary. Padał drobny deszcz. Jechałem od znajomych po grillu. Uparłem się, że będę wracał, chociaż wcześniej wypiłem kilka piw i trochę wódki. Nie zamierzałem jeszcze wracać do domu, o czym powiedziałem gospodarzom. Myśleli, że wybieram się w przeciwnym kierunku. Nigdy później niczego nie podejrzewali i dzięki temu nie naprowadzili policji na mój ślad. Z naprzeciwka jechał samochód na długich światłach. Chciałem odwdzięczyć mu się tym samym i także włączyłem długie. Zaczął trąbić, a ja wymachiwałem pięścią w kierunku niewidocznego kierowcy. Gdy znów spojrzałem na drogę, było za późno i nic już nie mogłem zrobić. Pierwsza z dziewczynek odbiła się od maski jak piłka. Później znaleźli ją kilka metrów od drogi z pogruchotanymi nogami. Zawsze już będzie jeździła na wózku. Druga poleciała na wprost i zaraz potem poczułem, jak koła przejeżdżają po jej ciele. Zatrzymałem samochód. Leżała na poboczu i – jak mi się zdawało – zginęła na miejscu. Gdzieś z oddali usłyszałem jęk drugiej z dziewczynek. Rozejrzałem się wokół siebie. W dali, na prostej drodze majaczyły jeszcze tylne światła samochodu, który mijałem tuż przed wypadkiem. Nikogo więcej nie zauważyłem. Bóg mi świadkiem, że przez wiele długich nocy śniłem o tym, jak dzwonię wtedy po pogotowie, po chwili przyjeżdżają, by z powodzeniem uratować życie i zdrowie tym dzieciakom. Niestety, tylko we śnie mogłem się zdobyć na coś takiego. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem przed siebie. Dojechałem do warsztatu i przez całą noc pracowałem nad tym, by następnego dnia nie było najmniejszego śladu na karoserii. To było łatwe – byłem przecież świetnym, znanym w okolicy lakiernikiem. Nazajutrz wszystkie lokalne media trąbiły o wypadku. Okazało się, że dziewczynka, którą przejechałem, prawdopodobnie przeżyłaby, gdyby ktoś natychmiast udzielił jej pomocy lub wezwał pogotowie. Leżały obok drogi przez dłuższy czas (dlatego nie ustalono dokładnej godziny zdarzenia). Wreszcie znalazł je przypadkowy rowerzysta… *

68

Stanąłem obok białego skromnego krzyża, zmówiłem krótką modlitwę i zapaliłem znicz. Wsiadając do samochodu, jeszcze się rozejrzałem, czy aby na pewno nikt mnie nie widział. Wziąłem do ręki fotografię. Ewa przypatrywała mi się z uwagą. „Całe szczęście, że to tylko zdjęcie” – przeszło mi przez myśl. Byłem pewny, że patrząc na mnie w ten sposób, nie odkryje prawdy. – Retrowizje nie działają poprzez zdjęcie, prawda? – upewniłem się, wypowiadając pytanie na głos. Nie odpowiedziała. Pogładziłem jej włosy na zdjęciu. Dotknąłem oczu i ust. – Lepiej, żebyś nie wiedziała o mnie całej prawdy – odezwałem się znów. – Wystarczy, że ja ją znam, Ewuś, i muszę z tym jakoś żyć. Trzymaj się, kochana i… przepraszam, że tak to wszystko spaprałem. Ruszyłem ze świadomością, że mam przed sobą długą i cholernie trudną drogę.

Stefan Darda Ur. 2.09. 1972 w Tomaszowie Lubelskim polski pisarz fantasy. Pochodzi z Lubyczy Królewskiej, obecnie mieszka w Przemyślu. Zadebiutował w 2008 roku powieścią Dom na wyrębach, która została nominowana do Nagrody Sfinks w kategorii „Polskie powieści roku”, do której nominowanych było 46 utworów, w której zajęła 5 miejsce. Książka została również nominowana do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jest to książka grozy osadzona w polskich realiach połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, sięgająca do wierzeń ludowych. W roku 2010 ukazała się jego druga książka „Słoneczna dolina”, jest to pierwsza cześć cyklu „Czarny Wygon”.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



AdriannaAutor Ewa Stawska

opowiadanie

Adrianna Ewa Stawska

70

Miłosierdzie

Dla mojego dziadka, którego nigdy nie poznałam. Anonimowa sponsorka Fundacji Nyatri – Dlaczego chce pani rozmawiać z moją matką? – głos mężczyzny po drugiej stronie telefonu był nieufny. – To długa i zawiła historia. Szukam śladów mojego dziadka. Pana matka może mi pomóc w tych poszukiwaniach – cierpliwie tłumaczyłam. – Skąd ma pani jej, to znaczy nasz, adres? – mężczyzna nie ustępował. – Dostałam go ze Związku Sybiraków. Rozmawiałam z panią Kaczyńską, to ona poleciła mi pana matkę. Mój dziadek też został deportowany do Magadanu. Nazywał się Stanisław Krakowiak. Może pana matka coś wie na jego temat. Mogli się przecież zetknąć. Przed wojną dziadek był nauczycielem, tak jak pańska matka. Prawdopodobnie przyjechali tym samym transportem. A może pamięta pan dziadka? Pan przecież też tam był – spytałam z nadzieją. – Myli się pani, nic nie pamiętam... Może jakieś strzępy... Nie trzeba tego pamiętać. Zresztą byłem dzieckiem. Gdy wracaliśmy do Polski, miałem 8 lat, co mógłbym pamiętać? Czyjąś zamazaną twarz? Jakieś nazwisko? Nie... naprawdę nic – stanowczy głos mężczyzny nie pozostawiał cienia nadziei. – Proszę, to dla mnie bardzo ważne – nie mogłam teraz odpuścić, byłam tak blisko. Mężczyzna zamilkł, wahał się. – Dobrze, niech pani przyjedzie. Chociaż nie ręczę za pamięć matki. Jest bardzo stara i schorowana, przez większość czasu nieprzytomna. Właśnie wyszła ze szpitala. Ma raka, cierpi. Jednak się zgodził, co za ulga. – Czy mogę przyjechać jutro? – jeżeli z jego matką jest tak źle, jak mówi, muszę się śpieszyć. – Tak, po osiemnastej. Będę wtedy w domu i postaram się pani pomóc – mężczyzna wyraźnie skapitulował. – Dziękuję bardzo, będę po osiemnastej – odłożyłam słuchawkę. Nie mogłam uwierzyć, że po tylu latach starań mojej babki, po tylu miesiącach wła-

snych poszukiwań, jestem tak blisko celu. – Nie rozumiem, po co to wszystko? Dziadek zaginął dawno temu, po co więc wskrzeszać stare upiory? – ojciec patrzył na mnie z dezaprobatą. – Przecież to dziedzictwo, moja powinność. Muszę się dowiedzieć, co się z nim stało. – Muszę. Powinnam. Wielkie słowa. Wszystkie bez znaczenia. A jeśli się okaże, że dziadek był zwykłym łobuzem, niegodnym pamięci nicponiem, czy jesteś na to przygotowana? Dla ciebie to tylko cień, wyblakła fotografia, a dla tych ludzi to mogą być bolesne wspomnienia, zaleczone strupy. Teraz wszyscy chcą dłubać w cudzych ranach z czysto egoistycznych pobudek. Ojciec złożył gazetę, podniósł się z fotela i podszedł do mnie. Przez chwilę przyglądał mi się uważnie, a potem westchnął i objął mnie mocno. – Pamiętaj, że szukając pozornego ukojenia, nigdy nie wiesz, jak trudne i bolesne może być to, czego się dowiesz. Patrzyłam na ojca nieprzytomnie. Oczywiście, że Mój Dziadek musiał być dobrym człowiekiem, bo innego babcia by nie kochała, nie czekałaby przecież na jakiegoś łajdaka tyle lat. Jeśli nie dał znaku życia, to dlatego że nie mógł, że umarł, że go zabito. Wciąż miałam w pamięci tamto niedzielne popołudnie, pachnące rosołem i rozbrzmiewające głosami Matysiaków, gdy odkryłam w babcinej szafie kilkadziesiąt par nowiutkich męskich butów. Wypchane papierem, naciągnięte na prawidła, stały sztywno w kartonowych pudełkach. Cała kolekcja nigdy nie używanego, pachnącego wyprawioną skórą i pastą obuwia, niemy dowód przemian w modzie męskiej. Dziurkowane golfy, klasyczne czarno-białe, brązowe i te szare z misterną rozetą na podbiciu. Półbuty na słoninie, ostatni krzyk mody lat pięćdziesiątych. Czarne sztyblety na skórzanej podeszwie. I te sportowe z zamszu, miękkie, z kontrastową stębnówką. Nawet lakierki balowe, wsuwane, bez sznurówek i zapięć, jak pantofle księcia z bajki. Najwięcej jednak klasycznych półbutów, takich, jakie mężczyźni noszą do garnituru. Wszystkie odcienie brązów i szarości, z noskami ściętymi, tępymi, wydłużonymi, wybrzuszonymi i wymodelowanymi w migdał, z wszelkimi możliwymi konfiguracjami obcasów. Nagle do pokoju weszła babcia. Zatrzasnęła drzwi szafy. Była zła, krzyczała, że grzebię w jej

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Miłosierdzie Tytuł prywatnych rzeczach. Przecież to była tylko szafa z butami, tłumaczyłam się, nie mieszałam w biurku, nie czytałam listów, nie dotykałam nawet świętej półki z książkami. Babcia ochłonęła, usiadła obok mnie na podłodze, wyjmowała kolejno po jednym pudełku i opowiadała mi historię każdej pary butów. Butów mojego dziadka. Ale przecież dziadek nie żyje. Nie wrócił z wywózki na Syberię. Tak, to prawda, mówiła babcia. Nigdy nie mogła uwierzyć, że ją zostawił ot tak sobie. Przyszli w nocy. Gdy go zabierali, obiecał, że wróci po nią i ich dzieci. Chyba że umarł. Tylko to go tłumaczyło. Jednak nikt nie potwierdził jego śmierci. Na pewno coś go trzyma, albo ktoś, ale on, czyli Staszek, Stasiu, Stasinek, kiedyś wróci do niej, do babci, do Katarzyny, Kasi, Kasieńki. A kiedy wróci, w domu będzie czekała na niego wierna żona i para modnych butów. Od razu pójdą na spacer do Łazienek. Zawsze był niezwykle elegancki. Miał na tym punkcie prawdziwego bzika. Na Syberii na pewno nie ma takich butów. Skąd miałyby być. Dlatego babcia co roku kupowała mu nową parę. Gdy wróci, będzie jej wdzięczny, że pamiętała o tej małej słabości. Trzydzieści osiem par butów. Trzydzieści osiem dowodów pamięci. Miłość zamknięta w pudełka, wypchana zwitkami papieru, naciągnięta na prawidła. Miłość nasączona pastą do butów. Żeby się nie rozeschła. Nikt teraz nie uzupełnia kolekcji. Katarzyna umarła. Przed śmiercią prosiła, by odnaleźć grób dziadka. Ziemię z jego grobu rozsypać na jej mogile. Dopisać jego nazwisko na tabliczce. Żadnych pomników, żadnych kamiennych tablic, mam jedynie posadzić jaśmin u wezgłowia, żeby pachniało im jak tamtej wiosny w tamtym czerwcu, gdy byli szczęśliwi. Drzwi otworzyła mi niewysoka kobieta. Mogła mieć jakieś sześćdziesiąt lat. Rubinowe, farbowane włosy połyskiwały w świetle lampy. Jej zalęknione spojrzenie szybko zlustrowało moją postać. Na dźwięk nazwiska natychmiast wycofała się w głąb korytarza i zawołała: – Przyszła ta pani! – Już idę – dobiegł mnie męski głos. Na progu stanął duży mężczyzna. Był całkiem

siwy, potężnie zbudowany, lecz nieco ospały, jakby znużony życiem. – Proszę, proszę tędy. – Z obszernego, rzęsiście oświetlonego przedpokoju weszliśmy do salonu. Ogromne ciemne meble na wysoki połysk tłoczyły się pod ścianami, pozostawiając niewiele miejsca dla mieszkańców. – Mama teraz śpi – kiwnął głową w stronę ciemnego korytarza biegnącego gdzieś w głąb mieszkania. – Jest bardzo wyczerpana. Zaraz napijemy się herbaty. A może kawy? – Poproszę kawy. – Dwie kawy do salonu! Podaj jeszcze sękacza, śmietanę i te twoje truskawki! Żona robi wyśmienite konfitury z truskawek – dłonią wskazał mi fotel. Rozsiadł się naprzeciwko i przez chwilę przyglądał mi się natarczywie. – Pani jest ruda. I szuka pani Stanisława Krakowiaka – raczej stwierdził niż zapytał. – Rozmawiałem z mamą rano. Nic jej nie mówi nazwisko pani dziadka. Pamięta za to Staszka, nauczyciela historii, który pracował na szlamowni. Też był rudy. Czy to ważna informacja? – Nawet bardzo – przepełniło mnie poczucie wdzięczności. – Dziadek miał miedziane włosy. Mój ojciec również jest rudy, a ja po nim. – Mama twierdzi, że jako jedyny żartował sobie z tej pracy. Mówił, że z takim kolorem włosów powinien pracować tylko przy miedzi, a nie w oparach rtęci. To była straszna harówka. – Jak się poznali? – nie mogłam ukryć wzruszenia, głos mi się łamał. – Chciał z innymi nauczycielami założyć polską szkołę dla dzieci zesłańców. Spotkali się na zebraniu w świetlicy. Właściwie wykształcenie nie miało znaczenia, bo dostali zezwolenie tylko na trzy klasy początkowe – mężczyzna westchnął i zamilkł. Z fotografii na ścianie za plecami mężczyzny zalotnie spoglądała na mnie młoda kobieta z wałkiem ciemnych włosów nad czołem. Niewątpliwie atrakcyjna, nawet według dzisiejszych standardów. Podobieństwo do mężczyzny było uderzające, to musiała być jego matka. – W którym to było roku? – przerwałam ciszę. – Po wizycie Sikorskiego. Nastąpiło wtedy lekkie ocieplenie stosunków. Pamiętam, że dostaliśmy większy deputat chleba i herbatę. Zielony czaj. Wydawał mi się obrzydliwy. – Mężczyzna znowu

QFANT.PL - numer 5/10

71


opowiadanie

AdriannaAutor Ewa Stawska

72

zamilkł, jakby pogrążył się we wspomnieniach. – Mama to potwierdza. Sąsiadka, sympatyczna Rosjanka, zazdrościła nam tego czaju. Mama podzieliła się z nią, a ona dała mi wełniane rękawiczki. Prawdziwy skarb w tych warunkach. Tak, jej dziecko umarło kilka tygodni wcześniej. Rękawiczki nie były już potrzebne – zamilkł. Przyglądał się swoim wielkim dłoniom. Nie śmiałam przerwać ciszy. Spojrzał na mnie i zapytał: – Czy wie pani, że tam zima trwa przez dziewięć, dziesięć miesięcy w roku? Wszędzie, jak okiem sięgnąć, wieczna zmarzlina, nie ma drzew, tylko takie karłowate brzózki. Wiosną płytkie błoto, a w tym błocie gniazda uwite z kamyków i źdźbeł trawy. Z miejscowymi chłopakami wybieraliśmy z nich jajka. Tylko przez kilka pierwszych dni są jadalne, potem szybko rozwijają się w nich pisklęta. Mama nie chciała ich gotować, byłem na nią zły. Byłem głodny – powiedział z naciskiem. – Zapamiętałem zimno i głód. Ale to było później. Z okresu, o który pani pyta, nic nie pamiętam. Mama spotkała rudego Staszka, bo tak o nim mówi, na początku 1942 roku. – Czyli wtedy jeszcze żył – stwierdziłam. – To ważna informacja. Będzie mi dalej łatwiej szukać. Bałam się zapytać o najważniejsze: – Czy... czy pana matka spotkała jeszcze później tego Staszka? Czy wie, co się z nim stało? Mężczyzna się zachmurzył, ściągnął usta, jakby dobierał słowa. – Nie wiem, nic więcej mi nie powiedziała. Mówiłem już pani, że jest bardzo chora. Wzięła leki i zasnęła. Może teraz, wieczorem, spróbujemy zapytać ją o to. Rubinowłosa żona wniosła do pokoju tacę z filiżankami. Położyła na stole obszytą koronką serwetę, na niej paterę z ciastem, miseczki ze śmietaną i truskawkami. Truchcikiem wybiegła z pokoju, by powrócić po chwili ze słoikiem kawy i elektrycznym dzbankiem z wodą. – Ile łyżek kawy? – spytała. – Jedną – patrzyłam, jak wsypuje kawę i zalewa wrzątkiem. – A tobie? – zwróciła się do męża. – Tyle co zawsze. Półtorej – powiedział zniecierpliwiony. – Nie przyniosłaś widelczyków – dodał z wyrzutem.

– Już biegnę, już niosę – zanuciła w drodze do kuchni. – Wiecznie to samo, jest strasznie zapominalska, ale cóż się dziwić, ma teraz tyle na głowie. Bardzo troskliwie opiekuje się moją matką. To rzadkie, żeby synowa miała tak dobre kontakty z teściową – tłumaczył mężczyzna. Widelce brzdęknęły o talerzyki. – Jak tam mama? – zapytał mężczyzna. – Śpi, wciąż śpi biedaczka. Wtedy nie cierpi. Śpi tak spokojnie – kobieta mówiła nieomal szeptem. – Zajrzę do niej – mężczyzna wstał i wyszedł. W głębi mieszkania zaskrzypiały drzwi. – Bardzo, bardzo cierpi. Taka dobra kobieta, a taka kara. – kobieta spuściła oczy, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. – Tak, pracowita taka, jednego syna wychowała, drugiego pochowała. Zdawkowo przytaknęłam. W tej sytuacji słowa były zbędne. Mężczyzna powrócił. Pod pachą ściskał grubą książkę. – Coś się pali w kuchni? – burknął. Żona złapała tacę i wybiegła z pokoju. – Mama znowu zapadła w drzemkę. Nie jest dzisiaj w najlepszej formie. Szkoda, że panią fatygowałem – gdy mówił o matce, drżała mu broda. – Nim się pożegnamy, chciałem coś pani pokazać. Położył przede mną książkę kucharską. Starą, poplamioną, z zawniętymi rogami, grzbiet odpadł dawno temu, kruche nitki ledwie trzymały stronice. Ostrożnie ją otworzyłam. Wyklejka, marginesy, każde wolne miejsce, kartka po kartce były zapełnione koślawym dziecięcym pismem. – To mój elementarz i zeszyt do ćwiczeń w jednym. Nie było na czym pisać. A z książek matka miała tylko tę jedną. Nauczyłem się czytać na przepisie ryba pod auszpikiem. – Cały zaczął się trząść. – Strzegła tej książki jak oka w głowie. Nie umiała gotować i wciąż miała nadzieję, że kiedyś się nauczy. To był ślubny prezent mojej babki – wielki mężczyzna rozpłakał się jak dziecko. – Przepraszam pana, lepiej już pójdę – było mi niezręcznie patrzeć, jak zalewa się łzami. Mężczyzna szlochał coraz głośniej, kiwając głową, że mogę sobie już pójść. Odłożyłam książkę. Niezgrabnie uścisnęłam mu dłoń i wyszłam do przedpokoju. Zaraz obok mnie pojawiła się rubinowa kobieta.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Miłosierdzie Tytuł – Wychodzi pani – skonstatowała. – Rozkleił się. Lekarze nie dają jej nadziei, ale dlaczego mieliby dawać, przecież ona już przeżyła swoje życie. Lepiej byłoby dla niej, gdyby się tak nie męczyła. – Mówiła coraz szybciej. – Tłumaczę mu to, ale on trzyma się jej kurczowo, nie da jej odejść, jakby bez niej miał się zawalić świat, jakby nie miał rodziny, żony, córek, syna. Wie pani, że mamy troje dzieci? – spytała znienacka. – Nie wiedziałam – chciałam jak najszybciej owinąć się szalikiem i wyjść. Kobieta zastąpiła mi drogę. – Dlaczego ja nie jestem dość ważna? Czy może mi to pani wytłumaczyć? Dlaczego ta stara kobieta jest ważniejsza ode mnie? Zawsze była. – Nagła zmiana jej zachowania zaskoczyła mnie. Z pokoju wciąż dochodził rozpaczliwy szloch starego mężczyzny. – Nie wiem. Bo to jego matka? Odsunęła się i otworzyła mi drzwi. – Niech pani już idzie. Nic tu po pani – zamknęła z trzaskiem zasuwkę.

Zadzwonił do mnie kilka dni później, że matce trochę się poprawiło i ma dla mnie nowe wiadomości. Nie mogłam doczekać się spotkania. Co stara, zmaltretowana chorobą kobieta mogła sobie jeszcze przypomnieć? Podobno z wiekiem coraz lepiej pamiętamy odległe wydarzenia, im jesteśmy starsi, tym dalej sięgamy pamięcią, otwieramy dawno zamknięte szufladki świadomości, dotykając nieomal samych początków naszego życia. Otworzyła mi ta sama kobieta. – Zaraz przyjdzie. Wyszedł po prasę. Proszę zdjąć płaszcz i zaczekać. Wie pani gdzie – weszła do kuchni i pochyliła się nad garnkami. Pachniało pomidorową. Posłusznie zdjęłam płaszcz, jednak nie poszłam do pokoju. Stanęłam na progu kuchni i patrzyłam, jak na wpół odwrócona do mnie plecami wysypuje z buteleczek kolorowe kapsułki. Otworzyła kilka i wysypała ich zawartość na białą kartkę, następnie zwinęła ją i wsypała wszystko do jednej kapsułki. – Mama, nie może już łykać, a wciąż skarży się

rys. Kamil Dolik

QFANT.PL - numer 5/10

73


opowiadanie

Adrianna Ewa Stawska

74

na silne bóle. Więc wie pani, wsypuję całą dawkę do jednej kapsułki i łyka tylko raz – tłumaczyła, nie odwracając głowy. – Teraz śpi, ale muszę być przygotowana, gdy się obudzi – zamknęła kapsułkę i umieściła ją w staromodnym kieliszku. – Kobiety tyle muszą wycierpieć. Tyle wycierpieć. Moja teściowa w czasie wojny straciła dziecko. To był młodszy brat mojego męża. Do dzisiaj jest o niego zazdrosny. Napije się pani kawy? Zaraz wstawię wody – mówiła pośpiesznie, unikając mojego wzroku. – Proszę usiąść w salonie. Drogę pani już zna. Zachrobotał klucz w zamku. Do mieszkania wszedł mężczyzna. Zajrzał do pokoju: – Cieszę się, że panią widzę. Przynieś nam kawy i wafelków – krzyknął w stronę kuchni i wrócił, żeby zdjąć kurtkę. Usiadł ciężko w fotelu. – Chyba nie będzie pani mogła porozmawiać z mamą. Coraz rzadziej odzyskuje przytomność – westchnął rozdzierająco. Żałowałam, że tu przyszłam. Przeczekując kolejną falę wzruszenia mężczyzny, patrzyłam na portret jego matki. Wielkiej nieobecnej. Zwątpiłam, czy kiedykolwiek z nią porozmawiam. Nie chciałam już filtrowanych informacji z drugiej ręki. – Mama coś sobie przypomniała – nabrał powietrza i przymknął powieki. – Przypomniała sobie, że Staszek chorował. Wszyscy pracownicy szlamowni chorowali, byli struci oparami rtęci. Zabrano go do szpitala. Był wycieńczony i przepracowany. Mimo pomocy, marnej bo marnej, ale pomocy, nie odzyskał sił. Lekarz mówił, że zabiła go tęsknota, ale przecież wszyscy wiedzieliśmy, że praca w toksycznych wyziewach, praca ponad ludzką miarę po prostu zabijała. Wielu umierało, nie tylko Polaków, z zimna, niedożywienia. Sowieci też padali jak muchy. Mama przypomniała sobie, że to było już po wystąpieniu Wasilewskiej. Pani dziadek umarł w czterdziestym trzecim – przerwał i dodał ze smutkiem – prawdopodobnie pochowano go na miejscowym cmentarzu, chociaż nie był to cmentarz w naszym rozumieniu. Ledwie dawało się wyrąbać płytki grób w zlodowaciałej ziemi – zamilkł. A jednak zmarł w czasie wojny. Na nic były babcine przygotowania. Niepotrzebnie zgromadziła trzydzieści osiem par butów.

Mężczyzna drgnął: – Mama nie była na jego pogrzebie, miałem wtedy świnkę. Poszli inni, robotnicy z zakładu metalurgicznego i jego... – spojrzał mi w oczy. – Trudno mi o tym mówić. Na pogrzebie była jego żona... Ukrainka. Mama pamięta, że wszyscy to bardzo przeżywali, bo ona była w ciąży. Została sama, na dodatek ze starszym dzieckiem – wbił wzrok w dywan. Ach, więc to tak, w tamtym nieznanym, zimnym kraju, który odebrał mi dziadka, mój ojciec ma przyrodniego brata lub siostrę. Poczułam niemiły skurcz żołądka. Dobrze, że babcia tego nie dożyła. A może przeciwnie. Może przestałaby tęsknić. Inaczej ułożyłaby swoje życie. Z drugiej strony dobrze, że umarła nieświadoma. Gdyby dowiedziała się o tym pod koniec życia, ta wiadomość by ją załamała. W każdym bądź razie lepiej, że ja to usłyszałam. – Dziękuję panu bardzo – powiedziałam wolno. – To dla mnie wielka ulga. – Może wypijemy razem kawę? Gdzie jest ta kawa?! – krzyknął w stronę kuchni. – Nie, dziękuję, już sobie pójdę. Jeszcze raz panu dziękuję – wstałam. Musiałam wszystko sobie przemyśleć na osobności. Niecodziennie człowiek dowiaduje się, że jego dziadek miał drugą rodzinę... – Przyniosłam to dla pana matki, w podziękowaniu – wyjęłam z torby błękitny moherowy szal i podałam go mężczyźnie. Przewiesił go przez oparcie fotela. Pogładził czule wielką sękatą dłonią. – Do widzenia. – Do widzenia – odpowiedział mężczyzna. – Słucham. – Ledwo weszłam do domu, telefon rozdzwonił się jak oszalały. – Chciałbym zaprosić panią do siebie. Mama umarła. Zostawiła po sobie trochę zdjęć, dokumentów, pani ma lepszy kontakt ze Związkiem Sybiraków, może im pani to przekaże, może to się komuś przyda – poznałam głos mężczyzny. – Dobrze. Nie ma sprawy, wpadnę pojutrze i zabiorę dokumenty – nie umiałam odmówić. Znowu siedziałam w zatłoczonym salonie naprzeciwko kobiety w sepii. Pokój zalany był słonecznym światłem. W tym świetle kobieta z fo-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Miłosierdzie tografii wydawała się porozumiewawczo mrugać. Milczeliśmy. – Byłem przy niej, gdy umierała. Trzymałem ją za rękę. Przez cały czas – zaczął cicho. – Przepraszam, że o tym mówię, ale nie mam komu tego opowiedzieć. Wszyscy mi mówią, że się niepotrzebnie zadręczam. Mam wrażenie, że pani zrozumie. – Rozumiem – powiedziałam i naprawdę go rozumiałam. Człowiek musi komuś to opowiedzieć, oswoić i dopiero wtedy z tym się pogodzić. – Spała. Oddychała lekko, prawie niedostrzegalnie. Wpatrywałem się w nią, usiłując dostrzec ślad oddechu. Z wytężenia rozbolały mnie oczy... Zaczęły łzawić. – Ze wzruszenia i emocji drżała mu broda. Nigdy nie widziałam nikogo, kto by tak strasznie płakał. – A potem widzę, że się jej poprawia. Coraz głębsze oddechy, wyraźnie lepiej. Ucieszyłem się. Pomyślałem, że póki trwa ten oddech, póty nadziei. Że jeszcze nie nadeszła jej pora. Była dobrą matką. Była za dobra dla mnie. Tam, w Magadanie posłała mnie po chleb, miała gorączkę, nie mogła

iść sama. Wziąłem nasze kartki na czarny, gliniasty bochenek i poszedłem. Chleb był czerstwy, ale tak miło pachniał. Najpierw ugryzłem mały kawałeczek. Potem poszło już samo. Wróciłem do domu z piętką. Matka popłakała się z bezsilności. To był nasz tygodniowy przydział chleba. Dobrze, że byli tam życzliwi nam ludzie. Całą wojnę pomagała nam ta sąsiadka zza ściany, ta, której umarło dziecko – drżał na całym ciele, łykał łzy. Słuchałam w milczeniu. – Potem oddech stawał się coraz płytszy, aż całkiem ustał... Odeszła we śnie. Wreszcie nic ją nie boli – wyjął kraciastą chustkę i otarł oczy. – Przychodziła czasem do gabinetu, stawała za mną i gładziła mnie po głowie jak kiedyś, gdy byłem mały. Bardzo ją kochałem – mężczyzna znowu się rozszlochał. – Zostałem teraz całkiem sam. Do pokoju weszła żona. Spojrzała na mnie z wyrzutem. Uklękła przed nim, objęła jego wielką głowę, cicho mówiła mu prosto do ucha: – Nie mów głupstw. Nie jesteś sam. Przecież jestem przy tobie. Zawsze byłam. Jutro przyjdą nasze

rys. Kamil Dolik

QFANT.PL - numer 5/10

75


opowiadanie

AdriannaAutor Ewa Stawska

76

dzieci. Zjemy razem obiad – gładziła go po włosach. – Nie jesteś sam, masz mnie. Chcesz coś na uspokojenie, może coś na sen? Zaraz zrobię ci kakao, słodkie i gorące. Wyszłam bez słowa. Jechałam do rodziców. Brudny pociąg był zatłoczony jak zawsze. Wyjęłam „Panoptikum zbrodni doskonałych”. Dobra lektura na dwugodzinną podróż do domu. „Ależ zapiski pielęgniarek są właśnie owym koronnym dowodem niewinności oskarżonego – argumentował biegły patolog. – Gdyby rzeczywiście doktor Brewster podał swej pacjentce śmiertelną dawkę morfiny, obserwowalibyśmy nie regularny oddech, a potem jego zatrzymanie, ale coś zgoła innego. Moje doświadczenia na zwierzętach laboratoryjnych oraz praktyka w klinice toksykologicznej potwierdzają, że ciężkie zatrucie morfiną charakteryzuje się głębokim stanem śpiączkowym z powierzchownym oddechem, często prawie niedostrzegalnym albo przechodzącym w typ oddechu Cheyne`a-Stokesa, czyli cyklicznego narastania objętości wdychanego powietrza, następnie stopniowego jego zmniejszenia, aż do wystąpienia bezdechu. Wysoki sądzie, tego zjawiska skrupulatna siostra przełożona nie odnotowała w swoim notesie – zakończył brawurowo profesor Jones”. Ujrzałam oczami wyobraźni, jak tamta kobieta podaje chorej ostatnią, miłosiernie wypakowaną narkotykiem kapsułkę. Po plecach przebiegł mi dreszcz.

Adrianna Ewa Stawska (1967) – absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Dziennikarka, tłumaczka, pisarka. Moderatorka „Forum proz@torskiego. 100 % prozy”. Felietonistka sensacyjno-kulinarna miesięcznika „Zabytki/Heritage”. Wielbicielka nocnych seansów filmowych, książek, co nigdy nie nużą oraz epistolografii stosowanej. Kobieta kreatywna i nadaktywna. Autorka nominowanej do Oskara Kulinarnego 2007 „Kuchni kresowej z Podlasia”. Publikowała na łamach miesięczników „Kreatura”, „Kursywa”, „Alfred Hitchcock poleca” oraz „Opowieści”. W 2007 roku nakładem wydawnictwa Otwarte ukazała się jej pierwsza powieść kryminalna – „Śmierć w klasztorze”.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



opowiadanie

Jacek Skowroński

78

Jacek Skowroński

Przypadek

Darczyńca: Pani Sylwia Czarnecka z dedykacją – Dla mojego męża. Telefon obudził mnie w środku nocy. − Nazywa się Sylwia… − wymienił chyba nazwisko, ale nie zrozumiałem dokładnie, bo w słuchawce zaszumiało, jakby rozmówca stracił na chwilę zasięg. − …cuje w księgarni, łatwo ją namierzysz. − To jakaś pomyłka… − Ma wyglądać na wypadek, klient wyraźnie to podkreślił. – Padła nazwa miejscowości, która nic mi nie mówiła. – Sto tysięcy. Teraz połowa, reszta po robocie. − Przerwał połączenie, nim zdążyłem powtórzyć, że pomylił numer. Przez chwilę przyglądałem się słuchawce z miną gościa, któremu zamiast kremu do golenia sprzedano maść na hemoroidy. Ale o trzeciej nad ranem szare komórki nastawione mam na jałowy tryb pracy, poczucie humoru osiąga stan bliski zera absolutnego, więc moja inwencja ograniczyła się do wyciągnięcia wtyczki telefonu z gniazdka. Jeśli coś mi się jeszcze przyśniło tej nocy, musiało być mało godne uwagi. Rano nie byłem nawet pewien, czy wszystko mi się nie przyśniło przypadkiem, ale miałem w końcu większe problemy. Kawa i papieros na przywrócenie krążenia, potem szybki prysznic i do pracy. Machinalnie zerknąłem do skrzynki na listy, coś białego prześwitywało przez otwory poniżej numeru mieszkania. Nowa porcja ulotek do śmietnika − pomyślałem, sięgając po kluczyk. W środku, prócz śmiecia, leżała wypchana koperta. A w niej pięćdziesiąt tysięcy w nowiutkich, sztywnych banknotach. Poszukałem adresu, czy jakiegokolwiek innego znaku. Nic. Skrzypnęły drzwi któregoś z sąsiadów, prędko wsunąłem kopertę do teczki i wyszedłem z bloku. Szlag by to, dowcipu ciąg dalszy? Dyskretnie wyciągnąłem jeden banknot i przyjrzałem mu się dokładnie. Na moje oko wyglądał idealnie niczym spod igły. Nic prostszego, niż sprawdzić,

do banku miałem dwa kroki. Panienka w okienku przez chwilę powyczyniała swoje sztuczki, przesunęła palcami po wypukłych znakach i dwie stówy zasiliły moje konto. Zrobiłem głupią minę i jąkając się jak pijany konferansjer poprosiłem o anulowanie transakcji. Bo, wie pani, na śmierć zapomniałem o… Na szczęście nie była ciekawa, o czym zapomniałem, oddała mi banknot z miną: Oczywiście, proszę pana, najbliższy psychoanalityk za rogiem. W domu najpierw zadzwoniłem do szefa, głos musiałem mieć mocno niewyraźny, bo bez specjalnych oporów dał mi dzień wolny. Tak, pójdę do lekarza… tak, żeby to tylko nie była „ta” grypa... Rozebrałem się z wyjściowych ciuchów. Powiesiłem w szafie namiastkę garnituru, ostrożnie zdjąłem krawat, żeby nie popsuć węzła, bo nie umiałbym go zawiązać od nowa. Założyłem stare spodnie, zrobiłem sobie kawę i usiadłem w fotelu przed telewizorem. Paląc papierosa, przełączałem bezmyślnie kanały, nie mogąc skupić na niczym uwagi. Najpierw przeleciałem w myślach listę znajomych, których by było stać na taki kawał. Z oczywistych względów nie zajęło to wiele czasu. Dowcip, jakaś komercyjna telewizja mnie wkręca? Perspektywa całkiem miła, ale mało prawdopodobna, bo delikwent mógłby okazać się amatorem łatwych okazji i faktycznie zdmuchnąć jakiegoś człowieka pasującego do podanych telefonicznie skąpych informacji. Więc pomyłka… Ktoś szukał wykonawcy mokrej roboty? To raczej nie odbywa się bezpośrednio, w łańcuszku pośredników coś nie zaskoczyło, jakieś przekłamanie i… Rany, co za bzdura! Ale pieniądze nie były bzdurne. Ani możliwość, że za jakiś czas ten ktoś będzie mocno niezadowolony i zechce zadać mi proste pytanko o przyczyny opieszałości. Więc pójdę do glin i opowiem wszystko! Wtedy oni… nic nie zrobią, bo to moje „wszystko” sprowadza się do nowych, nieoznaczonych banknotów i czystej koperty… Zaraz, coś jednak wiem. Wyjąłem mapę i odszukałem miejscowość, w której miała pracować tajemnicza Sylwia. Piękna okolica, lasy i jeziora, ośrodek kempingowy. A ja miałem dwa tygodnie zaległego urlopu...

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Przypadek Obudziło mnie świecące w twarz słońce. Przez moment miałem ochotę odwrócić się na drugi bok, jednak nienaturalna cisza wywołała dziwny niepokój. Dlaczego nie słychać przytłumionych odgłosów ulicy, warkotu samochodów, zgrzytu kół tramwajów? Poczułem, że nie leżę w swoim łóżku. Wyjrzałem przez okno. Wśród rzadkich sosen stało kilka drewnianych domków, dostrzegłem kawałek bezchmurnego nieba. Zerknąłem na zegarek: siódma. Właściwie mógłbym jeszcze pospać, ale szkoda mi było dnia. Włożyłem krótkie spodenki, do kieszeni schowałem szczoteczkę do zębów i z czajnikiem w ręku wyszedłem na dwór. Jeszcze czuło się resztki nocnego chłodu, ale słońce powoli go przeganiało. Pod wiatą z szeregiem kranów, umyłem się w zimnej wodzie, bardziej żeby się rozbudzić niż z rzeczywistej potrzeby. Napełniłem czajnik. Nigdzie nie dostrzegłem śladów czyjejś obecności, żadnych ręczników na rozciągniętych między drzewami sznurkach, kosze na śmieci stały puste. Początek sezonu. Śniadanie złożone z konserwy, grubej pajdy chleba i kawy połykałem w pośpiechu, jakby pragnąc zdążyć przed wyimaginowanymi tabunami ludzi, którzy zwabieni moim przykładem mogą pojawić się tu w każdej chwili. Do chlebaka włożyłem trochę jedzenia, scyzoryk i butelkę z wodą. Gdzieś wysoko zastukał dzięcioł, zagwizdał jakiś ptak, delikatnie trzaskały gałęzie pod nogami. Czułem zapach igliwia, mchu i butwiejącego drewna. Las zmieniał się co chwilę, dopiero co przedzierałem się przez gęsty sosnowy zagajnik, by po chwili kroczyć między dostojnymi świerkami i wreszcie zagłębić się w młodej brzezinie. Wiedziałem, że pora roku jest zbyt wczesna na grzyby, ale z przyzwyczajenia spoglądałem pod nogi. Mijając skupiska brzóz, wyobrażałem sobie smukłe koźlaki, w zagajnikach wypatrywałem podgrzybków, a przyniesione wiatrem liście pod starymi świerkami udawały prawdziwki. Nie chciało mi się myśleć, po co właściwie tu przyjechałem, ale nie umiałem całkiem o tym zapomnieć. Czasem przystawałem i, trącając bezwiednie nogą jakąś porzuconą tu przez niedzielnego turystę butelkę po napoju czy puszkę, układałem w myślach plan działania, który sprowadzał się do jednego punktu. Odszukać tę jakąś Sylwię, a potem się zobaczy. Po południu znalazłem jezioro. Szedłem już

może z godzinę, pilnując tylko, by słońce cały czas świeciło mi w plecy, gdy spostrzegłem, że za drzewami otwiera się pusta przestrzeń. Spodziewałem się widoku łanów zboża i jakichś budynków gospodarskich, więc postanowiłem dojść tylko do skraju lasu i zawrócić. Ujrzałem jednak zmarszczoną lekkim wiatrem powierzchnię wody, po której pływało kilka dzikich kaczek. Brzegi porośnięte były gęsto trzcinami, gdzieniegdzie wchodzącymi daleko w głąb jeziora. Poszukałem wzrokiem jakiejś kładki lub skrawka nie zarośniętego brzegu. W małej zatoczce rosła stara wierzba. Całymi latami podmywana przez wodę, pochylała się coraz bardziej w stronę płytkiej toni, ale ciągle stała, jakby nie chciała się poddać nieuchronnemu przeznaczeniu. Jeden z jej grubych konarów opuszczał się łagodnie nad zwartym łanem trzcin, dotykając niemal wody. Wdrapałem się łatwo po pochylonym pniu i usadowiłem bezpiecznie wśród rozłożystych gałęzi. Z papierosem w ustach leniwie przyglądałem się otoczeniu. Nic nie zakłócało ciszy, która nie była zwykłym brakiem dźwięków, oznaczała po prostu, że nie słychać samochodów, bulgotu wody w rurach, radia grającego za ścianą, telefonu w bardzo pilnej sprawie... Wracając do ośrodka, niespodziewanie trafiłem na sporą polanę. Stał na niej nieduży domek zbudowany z drewnianych bali. Wyglądał na stary, ale nie był ruiną. Spadzisty dach pokryty ciemnoszarą dachówką wieńczył ceglany komin. Dwa małe okna miały drewniane okiennice z wyciętymi sercami, niskie drzwi z desek uzbrojone były w masywną klamkę i szerokie zawiasy. Na skraju polany stała studnia, obok niej wiadro i długi drąg z hakiem na końcu. Polanę porastała wysoka trawa, ale do drzwi i studni biegła dobrze wydeptana ścieżka. − Dzień dobry! − głośne skrzypnięcie drzwi i chrypiący głos zabrzmiały prawie równocześnie. − Turysta? W drzwiach chatki stał niski mężczyzna z czerstwą twarzą i wielkimi wąsami. Ubrany był w zielony mundur leśniczego. − Tak, z domków w ośrodku – odparłem, pokazując ręką kierunek. − I co, podoba się u nas? – mężczyzna, zdecydowanym krokiem zmierzał w moim kierunku.

QFANT.PL - numer 5/10

79


opowiadanie

Jacek Skowroński

80

Zmarszczki i cera mówiły, że większość życia spędził na świeżym powietrzu. − Ja tylko na dwa tygodnie. – Poczęstowałem starego papierosem. − Sam pan tu mieszka, w takiej głuszy? − Gdzie tam, panie. Mam swoją leśniczówkę, a tu mieszkałem kiedyś, chałupa jeszcze po starym leśniczym. Tera panie, wynajmie się ją czasem letnikom. Tanio. Pan obejrzy, może przyjedzie kiedyś albo znajomym powie. − Wygląda na dobrze utrzymaną. − Można cały rok mieszkać, piec jest, studnia jest, do sklepu dwa kilometry, ale codziennie nie trzeba chodzić. Chodź pan do środka. − Leśnik szedł w stronę drzwi, wyraźnie nie mając wątpliwości, że podążam za nim. Przez chwilę miałem ochotę wycofać się chyłkiem i zniknąć między drzewami, ale jakoś głupio by było. Ostrożnie przekroczyłem wysoki próg. Domek miał tylko jedną bieloną wapnem izbę. Słabe światło wpadające przez dwa małe okienka sprawiało, że wszystko wyglądało na zastygłe w czasie niczym zdjęcie w sepii. Pod prawą ścianą stała zbudowana z cegieł kuchnia z fajerkami, nad nią na wąskiej półce kilka garnków, patelnia i gliniany dzbanek. Obok na przybitym do podłogi prostokącie z blachy leżała nieduża sterta drewnianych szczap. Na lewo od drzwi, pod oknami umieszczono długi wąski stół, a przy nim kilka taboretów i ławę. Obok czterech niskich kozetek, ciasno stłoczonych pod przeciwległą ścianą, stała szafa i odrapany kredens z matowymi szybkami w drzwiczkach. Wszystko było czyste, ale jakieś bezosobowe. Czuło się, że nikt tu nie mieszka na stałe. Mimo to wnętrze podobało mi się. Było jakieś takie niewymagające troski − mało sprzątania, nie było kranów, które mogłyby przeciekać, telefonu... − Zobacz pan, ściany grube, ocieplałem niedawno, dach taki, że sto lat wytrzyma, można tu żyć przez cały rok. − Niech pan sprzeda komuś, teraz takie domki są modne, ludzie mają pieniądze, okolica ładna. − A nawet chciałem, jak ktoś zajedzie, to pytam, czy by nie kupił, on czy znajomi. Dochodu, panie, to dużego nie daje. Zostawić i tak nie mam komu. − Dużo pan nie weźmie, to jednak odludzie, teren nieuzbrojony.

− E, panie, dużo. Z tym kawałeczkiem lasu wziąłbym panie tyle co za działkę. − A ile kosztuje doba, jakbym na parę dni chciał? Łatwo się dogadaliśmy. Pod wieczór przyniosłem swoje rzeczy z kampingu. Następnego dnia zerwałem się skoro świt i pierwszym pekaesem pojechałem do miasta. Spytałem kogoś o księgarnię i zostałem skierowany w stronę rynku. Było zdecydowanie za wcześnie, zająłem ławkę na małym, schludnym skwerku i z gazetą w dłoniach obserwowałem otoczenie. Piekarnia już była otwarta, reszta sklepów miała w witrynach opuszczone żaluzje i kłódki na drzwiach. Kupiłem bułkę i przeszedłem się obcymi uliczkami. Wróciłem koło południa. Przez szybę przyglądałem się książkom na wystawie, mignęła za nimi sprzedawczyni w szarej, wełnianej bluzce, z miłą twarzą bez odrobiny makijażu. Wszedłem i, ignorując jej obecność, szwędałem się miedzy regałami. Zawsze lubiłem książki i atmosferę księgarń. Wziąłem do ręki „Rozmowy na koniec wieku”, moją uwagę przyciągnęli ludzie, których zdjęcia widniały na okładce − poczułem nagle chęć poznania ich myśli. Może oni widzą jakiś sens w tym pieprzonym bałaganie, zwanym życiem? Przewracałem powoli kartki, czytając czasem parę zdań. − Poproszę − podałem książkę sprzedawczyni. Miała ładną dłoń, zgrabne długie palce, bez pierścionków. Gdy podniosłem wzrok, spostrzegłem z odrobiną zdziwienia, że jest młodsza, niż myślałem: jej spojrzenie, w przeciwieństwie do stroju, nie było wcale szare. Podeszła do kasy. − Mamy jeszcze drugi tom... − zawiesiła głos, może coś wyczytała w moim, zbyt późno odwróconym spojrzeniu. − Dziękuję na razie, przeczytam to. Przechylała lekko głowę i mrużyła oczy, dostrzegłem jak mimowolnie dotyka ręką futerału od okularów. − Przepraszam panią... Od jakiegoś czasu mieszkam tu, pod miastem, nad jeziorem. Czy kiedy przyjadę za dwa lub trzy dni… − spojrzałem jej odważnie w oczy, niech sobie czyta w moich myślach, jeśli potrafi. − Może wie pani, gdzie dostanę duże koperty, pani Sylwio? − Koperty...? − była wyraźnie zmieszana, jak-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Przypadek bym spytał ją o coś nieprzyzwoitego. A ja dopiero w tym momencie zauważyłem leżącą przy kasie plakietkę z jej imieniem. Podążyła za moim wzrokiem. − No, na poczcie. − Dziękuję. Może następnym razem, oprowadziłaby mnie pani trochę po miasteczku? Nie znam tu nikogo. W zamian zaproszę panią na piknik nad jeziorem. Lubi pani pływać? − Trudno mi powiedzieć... − Nie miałem pojęcia, na którą część pytania próbowała odpowiedzieć, ale nie zostawiłem jej czasu do namysłu. Na ulicy zerknąłem jeszcze przez szybę i pozdrowiłem ją gestem dłoni. Odmachnęła machinalnie i szybko odwróciła się, by zniknąć gdzieś na zapleczu. Zbliżała się osiemnasta, wiosenne słońce chowało się za dachami domów, czerwieniejące na zachodzie niebo zapowiadało nazajutrz ładną pogodę. Obserwowałem z daleka księgarnię. Gdzieś odezwały się dzwony kościelne, równocześnie w drzwiach stanęła dziewczyna. Odwrócona bokiem rozmawiała z kimś w środku. Ruszyłem, zastanawiając się przelotnie, co zrobię, jeśli nie wyjdzie sama. Przygotowałem sobie szybko w myślach jakieś powitanie i wydłużyłem krok, zwróciła się

w moją stronę i uniosła głowę. Zaskoczona popatrzyła gdzieś obok, jakby niepewna, czy powinna pokazać, że mnie poznaje. − Dzień dobry! Pamięta mnie pani? − Pamiętam. Pytał pan o koperty, udało się kupić? Spodziewałem się, że spróbuje szybko uwolnić się od mojego towarzystwa, dlatego zaskoczył mnie śmiały ton jej głosu. Wyciągnąłem rękę i dopiero ten gest wywołał u niej lekki rumieniec. − Kupiłem, oczywiście. Ale pytałem też, czy oprowadzi mnie pani po mieście i czy umie pani pływać? − Teraz…? − uniosła machinalnie dłoń, ale nie spojrzała na zegarek. − Następnym razem powiem, że umieram. Chyba nie odmówi pani pomocy konającemu? − Ja bym nie odmówiła, ale kierowniczka zadzwoni po pogotowie. − Więc wymyślimy coś innego. A dzisiaj zapraszam na kawę, ale nie wiem, gdzie... A w ogóle to jestem Stefan − wypowiedziałem pierwsze imię, jakie mi wpadło do głowy. − Pan już wie, jak mi na imię. Kawę... kawę można wypić tu niedaleko...

rys. Krzysztof Trzaska www.trzaska.elartnet.pl

QFANT.PL - numer 5/10

81


opowiadanie

Jacek Skowroński

82

Siedzieliśmy obok siebie przy długim kawiarnianym stoliku. Opowiadała właśnie coś o sobie, a ja dziwiłem się mimowolnie, że mogłem uważać ją za szarą, nieśmiałą myszkę. Podobała mi się, w dodatku umiała ciekawie mówić i uważnie słuchać. Gdy wspomniałem jej o chatce w lesie patrzyła na mnie, mrużąc lekko oczy. Odprowadziłem ją pod sam dom. Na pożegnanie podaliśmy sobie zwyczajnie ręce, bez żadnych szczeniackich całusów i bez umawiania się na kolejną randkę. Gdy otwierała drzwi na klatkę schodową, zawahała się, przytrzymując klamkę kilka sekund dłużej niż należało, odwróciła lekko głowę w moją stronę, jakby chciała sprawdzić, czy jeszcze tam jestem. W półmroku nie widziałem dokładnie wyrazu jej twarzy, zresztą zaraz zniknęła w środku. Zapaliłem papierosa i stałem obserwując ćmy krążące nad pobliską latarnią. Czekała mnie noc na jakiejś ławce, bo ostatni pekaes na pewno już odjechał. Trudno, nic mi nie będzie, a chyba było warto. Znalazłem ją… I nie bardzo wiedziałem, co z tym fantem począć. Zgasiłem papierosa i zapaliłem następnego. Gdzieś zaskrzypiało otwierane okno. − Stefan...! Rozejrzałem się dookoła. Obce imię nic mi w pierwszej chwili nie powiedziało, nie rozpoznałem głośnego szeptu. − Stefan, co robisz? Spojrzałem w górę. Wychylała się z okna na pierwszym piętrze, widziałem tylko niewyraźny zarys głowy i ramion. − Właściwie nic nie robię − machnąłem ręką w jakimś nieokreślonym kierunku. − Idę już, na razie. − Masz, jak wrócić do siebie? − Nie bardzo, ale... − zaprosi mnie? Poczułem leciutki dreszcz, jednocześnie zupełnie odruchowo przebiegłem w myślach swoją garderobę: wszystko czyste, no skarpetki... cały dzień nie zdejmowałem butów. Gdzie będę spał? Czy... może mieszka z rodzicami. − Spróbuję złapać taksówkę. − Taksówkę do lasu? – zdawało mi się, że w przedłużającej się ciszy, słychać ćmy obijające się o latarnię. − Chodź na górę. Drzwi uchyliły się, zanim zdecydowałem, do którego mieszkania powinienem zapukać.

− Wchodź szybko − ciągle mówiła szeptem. − Niech sąsiedzi nie mają tematu do plotek. Mieszkanie miało tylko jeden spory pokój, obok była mała, ale widna kuchnia. Nie musiałem pytać, czy mieszka sama, od pierwszego spojrzenia było widać, że przebywa tu tylko jedna osoba. Wąski, przykryty ciemną narzutą materac, kilka regałów z półkami pełnymi książek, jakiś sekretarzyk czy toaletka, zasłona w rogu, kryjąca pewnie wnękę na odzież. Gdzieniegdzie jakiś kolorowy drobiazg, maskotka czy obrazek ożywiały wnętrze i dodawały mu ciepła. − Wiesz, może bym się trochę umył − teraz poczułem się dziwnie skrępowany. − Od rana łaziłem po mieście... − Czekaj − popatrzyła na mnie z namysłem. Odsunęła zasłonę w rogu pokoju i wyjęła jakieś ciuchy. − Trzymaj, jak chcesz, to się wykąp, na półce jest szampon. Zaraz... moment. Zniknęła w łazience. Coś tam zabrzęczało, czymś szeleściła, pewnie chowała jakieś kobiece drobiazgi. Tymczasem obejrzałem dres, który mi dała, spodnie były trochę krótkie. Po chwili wyszła i wręczyła mi jeszcze ręcznik. Gdy zamknąłem za sobą drzwi, wypuściłem głośno powietrze i popatrzyłem w małe lustro nad umywalką, ale zaraz odwróciłem wzrok, w obawie, by widoczny tam młody człowiek nie zaczął stroić w moim kierunku głupich grymasów. Zachciało mi się palić, ale fajka i papierosy zostały w plecaku w przedpokoju. Zanurzyłem się w wannie i leżałem przez chwilę bez ruchu. Słyszałem jakieś słabe odgłosy, otwieranie szafki i brzęk naczyń. Co dalej? Nie wyrzuci mnie przecież w środku nocy, ale znamy się tylko jeden dzień. Gdyby mi rano ktoś powiedział, że spędzę z nią noc... No nie, nie z nią, tylko u niej. Jednak i tak bym nie uwierzył. Wszystko było jakieś nierealne. Jak łatwo byłoby teraz wykonać zlecenie. Ciekawe, czy w skrzynce czekałoby następne pięćdziesiąt kawałków…? Stałem nago przed lustrem i czesałem się jakimś kolorowym grzebieniem, znalezionym na półce nad wanną, gdy usłyszałem za plecami głos: − Lubisz pasztet? Odwróciłem się błyskawicznie, ale drzwi były zamknięte. − Ja wszystko lubię, nie rób sobie kłopotu.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Przypadek Dzieliło nas najwyżej pół metra, wyciągnięcie ręki. Usłyszałem oddalające się kroki. W kuchni było akurat tyle miejsca, byśmy usiedli przy wąskim stole. Piłem herbatę i jadłem w milczeniu. Sylwia też nic nie mówiła, czasem podsunęła mi koszyk z chlebem, czy pytającym wzrokiem wskazała przyprawy. Była jakby trochę nieobecna, chwilami wyraźnie odpływała myślami. − Kładź się. Mimowolnie rozejrzałem się po kuchni, szukając jakiegoś posłania. Z lekkim zdziwieniem pochwyciła moje spojrzenie. − W pokoju, ja tu sprzątnę trochę. − Pomogę ci. − Nie trzeba, tylko byśmy sobie przeszkadzali. − Mogę zapalić? − Pewnie, ja też czasem palę − wręczyła mi popielniczkę, gestem wskazującym, że nie jestem jej tu potrzebny. W świetle nocnej lampki, zobaczyłem pod regałem z książkami nowe posłanie. Postawiłem obok popielniczkę i wymacałem złożoną podwójnie, przykrytą kocem kołdrę, leżącą bezpośrednio na dywanie. Na materacu była tylko narzuta. Jakieś mgliste zadowolenie wywołała we mnie myśl, że

właścicielka mieszkania jest zupełnie nieprzygotowana na przyjmowanie gości. A w każdym razie na udzielanie im noclegu. Nabiłem fajkę i umieściłem ją razem z zapałkami w popielniczce. Wsunąłem się pod koc. Przez chwilę słyszałem jakieś odgłosy z kuchni, potem ciche kroki, zamykanie drzwi od łazienki i stłumione odgłosy… Poczułem, że leżę na czymś dziwnie twardym, otworzyłem oczy i ujrzałem książki. Mnóstwo książek. Trwało może sekundę, zanim uświadomiłem sobie, gdzie jestem. Uniosłem się na łokciu, w pokoju było już dość jasno, ale coś mi mówiło, że jest jeszcze bardzo wcześnie. Zerknąłem w stronę materaca, leżąca na nim postać była tak ciasno owinięta narzutą, że wystawał tylko czubek głowy. Okryłem ją kołdrą i na palcach poszedłem do kuchni, zabierając po drodze fajkę. Czułem się nieco odrętwiały, leżąca bezpośrednio na podłodze kołdra nie stanowiła zbyt komfortowego posłania. Otoczony kłębami dymu myślałem o wczorajszym wieczorze. Zegar kuchenny wskazywał piątą. − Źle spałeś? – Sylwia stanęła w progu i przyglądała mi się spod zaspanych powiek.

rys. Krzysztof Trzaska www.trzaska.elartnet.pl

QFANT.PL - numer 5/10

83


opowiadanie

Jacek Skowroński

84

− Ach nie, po prostu w chatce leśnika kładę się z kurami i budzę o świcie. − Zrób sobie kawy – odemknęła drzwi łazienki i zapaliła światło. W padającym ze środka blasku wyraźnie zarysował się kontur ciała pod nocną koszulą. − Śniadanie będzie za pół godziny. Po chwili usłyszałem szum lejącej się do wanny wody. Podszedłem powoli, podłoga skrzypiała lekko... Krzyk Sylwii sprawił, że drgnąłem gwałtownie, równocześnie usłyszałem głuchy odgłos, jakby na posadzkę upadł wór ziemniaków. Jednym uderzeniem wyrwałem zasuwkę z futryny i wpadłem do środka. Leżała jak manekin z rozrzuconymi bezwładnie rękoma, krew z rozbitej głowy rozlewała się na terakocie gęstą, szkarłatną plamą. Padłem na kolana i próbowałem szukać pulsu. Drzwi wejściowe wyleciały z hukiem z zawiasów, zadudniły ciężkie kroki, ubrana na czarno postać w kominiarce przygniotła mnie brutalnie do ziemi i wykręciła ręce: − Nie ruszać się! Leżeć! Ktoś kopniakiem rozsunął mi nogi, dłonie zdecydowanie i szybko obmacywały zakamarki ubrania. Zimny metal zatrzasnął się na moich przegubach, silne ramię poderwało mnie na nogi i zmusiło, bym zgięty wpół, wyszedł z mieszkania. Potykałem się na schodach, ale nie mogłem się przewrócić, podtrzymywany mocnym uchwytem. Dostrzegłem kątem oka ciężkie buty i wpuszczone w nie czarne nogawki spodni. Na ulicy stało rzędem kilka policyjnych samochodów, między nimi kręcili się ludzie w hełmach i kamizelkach kuloodpornych. Ktoś rozmawiał przez krótkofalówkę, nikt nawet nie zerknął w moją stronę. − Zaraz, ja... − chciałem wyjaśnić, kim jestem. − Milczeć! Do czwórki z nim! – padł rozkaz o bezosobowej intonacji. Policjant otworzył tylne drzwi furgonetki i przytrzymał mi głowę, kiedy gramoliłem się do środka. Trzasnęły zamki. Poznałem kilka ulic i domów w miasteczku, po paru minutach wyjechaliśmy na znajomą dwupasmówkę, którą przemierzałem pekaesem. Czułem się trochę jak aktor na planie filmowym. Tylko że aktorzy dostają scenariusze. Furgonetką zarzuciło niespodziewanie, spadłem z wąskiej ławeczki, równocześnie rozległ

się huk zderzenia, rąbnąłem głową w karoserię, a w głowie zawirowały mi wszystkie konstelacje. Pojazd zatrzymał się, tylnie drzwi otworzyły się powoli. Popełzłem w tamtą stronę i wygramoliłem się na zewnątrz. W rowie leżał samochód osobowy, drzwi od strony kierowcy odemknęły się, jakiś facet z wiklinowym koszykiem biegł w naszym kierunku. Nie zastanawiając się, co robię przeskoczyłem wąski rów i pobiegłem między drzewa. Ściółka uginała się pod nogami, igliwie kłuło boleśnie bose stopy. Szedłem lasem w stronę chałupy, mając nadzieję, że nie pomyliłem kierunków i powoli docierał do mnie idiotyzm tego, co uczyniłem. Gliny najwyraźniej wiedziały o zleceniu morderstwa i przygotowały zasadzkę. W mieszkaniu musiał być podsłuch, wpadli na odgłos krzyku Sylwii. Z ich punktu widzenia wszystko było oczywiste. Rąbnąłem ją w głowę, żeby upozorować wypadek, nic prostszego. W dodatku uciekłem. No nie, ona im powie, jak było naprawdę. Jeśli pamięta. I jeśli żyje. Możliwe, że kupią moją historię, sprawdzą mnie dokładnie i w żaden sposób nie przykleją mi łatki płatnego mordercy. Ale i tak będzie wyglądało, że próbowałem wykonać zlecenie. Ucieczka niewiele zmienia, mogłem tłumaczyć się szokiem, ale wyłącznie pod warunkiem, że Sylwia żyje. I że cokolwiek pamięta. Co teraz? Psy, wezmą psy! Wytropią mnie w parę godzin. To nie ma sensu. Wyszedłem na skraj szosy i bezradnie obserwowałem mijające mnie z rzadka pojazdy. Nie mam szans, poczekam tu na gliny… Ciemnozielony opel zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej. Stał chwilę, następnie podjechał do mnie na wstecznym. Opuściła się szyba. − Boso na grzyby? – koleś mrugnął porozumiewawczo. Niedopasowany dres i wymięte oblicze powiedziały mu resztę. – Niezła była balanga, co? Jesteś z ośrodka? − Taaa… Zgubiłem się – zrozumiałem, że ma na myśli kamping, w którym nocowałem początkowo. − Wskakuj. Podwiózł mnie pod samą furtkę. Po pół godzinie przedzierania się przez las, dotarłem do chatki. Wymacałem schowany w szparze między belkami klucz i wszedłem do izby. Przebrałem się z ulgą, zagotowałem wody na kawę i zna-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Przypadek lazłem papierosy. Mogłem wreszcie pomyśleć rozsądnie. A przynajmniej spróbować. Nie zajęło to wiele czasu, a konkluzja była prosta – wszystko zależało od zeznań Sylwii. I zupełnie nic nie mogłem na to poradzić. Poszedłem nad jezioro, bo akurat nic innego nie przyszło mi do głowy. Zrzuciłem ciuchy i pływałem, póki starczyło mi sił. Potem długo leżałem na trawie, pozwalając słońcu wysuszyć skórę. Krzyk perkoza rozdzierał ciszę jak natarczywy dźwięk telefonu. Uniosłem głowę. Siedziała na pniu starej wierzby, wyglądała jakby zasnęła, bandaż na głowie można było z daleka wziąć za podtrzymującą włosy opaskę. Na ziemi stała płócienna torba. Leżąc wciągnąłem dżinsy, podszedłem blisko i usiadłem na brzegu. − Łatwo mnie znalazłaś – zanurzyłem stopy w wodzie. Skóra pokłuta tysiącami igieł piekła, można było pomyśleć, że stąpałem boso po mrowisku. – I szybko… − Dokładnie opisałeś chatkę i okolicę – nie otworzyła oczu. Pożyczyłam samochód od siostry. − Pamiętasz, co się stało? − Policjanci pytali mnie o to samo w szpitalu. Bardzo im zależało, żebym wszystko dokładnie

opisała. Sugerowali, że ty chciałeś mnie… − dotknęła bandaża. – Lekaż kazał im przerwać, podejrzewał wstrząs mózgu. Nie pamiętam wszystkiego, rozmawialiśmy, poszłam do łazienki i… potem szpital, białe ściany. I te ich pytania. Siostra przywiozła mi ubranie. Kiedy pielęgniarka gdzieś poszła, po prostu ubrałam się i wyszłam. − I przyjechałaś. Mimo że mogłem być… mordercą. − Nie mogłeś. Nie pamiętam wszystkiego, ale dokładnie pamiętam wieczór. Gdy wyszłam z łazienki, spałeś jak dziecko. − Mogłem udawać. − Ale przecież nie udawałeś, miałeś całą noc, żeby… Nic łatwiejszego. A ty zrobiłeś tylko jedno. Rano przykryłeś mnie kołdrą. Powtórz to w sądzie, pomyślałem. U nas nie ma ławy przysięgłych, taki argument nikogo nie przekona. − Oni się mylą, prawda? Opowiedziałem jej wszystko. Słuchała w milczeniu. − Musimy do nich jechać – podszedłem i dotknąłem jej ramienia. − Nie… Później.

rys. Krzysztof Trzaska www.trzaska.elartnet.pl

QFANT.PL - numer 5/10

85


opowiadanie

Jacek Skowroński Objąłem ją i pocałowałem. Odpowiedziała delikatnie i odepchnęła mnie lekko. Rozpięła powoli górę bluzki, wsunęła dłoń pod materiał i wyjęła błyszczący przedmiot podobny do metalowego guzika. Uniosła go do ust. − Alfa jeden i alfa dwa wracać do bazy! Koniec. − Więc to tak, pani… inspektor? − Komisarz. Ale możesz mi mówić Sylwia. − I to by było na tyle… − popatrzyłem na niedaleką ścianę lasu. Znad szczytów drzew wychylała się myśliwska ambona. – Snajper miał ładny widoczek. Poszedłem w stronę leżących w trawie butów. − Stefan! Spojrzałem przez ramię. Zbliżała się powoli, patrząc mi prosto w oczy. − Jesteś mi coś winien… − sięgnęła za plecy, w jej dłoni pojawił się pistolet. − Nie oddam wam tych pięćdziesięciu tysięcy. Kupiłem chatę leśnika. − Naprawdę? – rozejrzała się dookoła, następnie niedbałym ruchem wrzuciła mikrofon do wody. – Myślę, że ci na górze nie będą za bardzo nalegać, bo mógłbyś sprzedać mediom tę historię za większą sumę. Ale nadal jesteś mi coś winien. Rozwarła palce, pistolet upadł na ziemię.

Jacek Skowroński Autor powieści sensacyjno-kryminalnej „Był sobie złodziej” studiował w Nowosybirsku, Moskwie i Warszawie. Imał się wielu profesji, zarabiając na życie między innymi jako tragarz, brukarz, sprzedawca butów, włóczęga. Współzałożyciel i zastępca redaktora naczelnego magazynu fantastyczno-kryminalnego Qfant, juror cyklicznego konkursu literackiego Horyzonty Wyobraźni, laureat Grand Prix Ogólnopolskiego Konkursu na Opowiadanie Kryminalne. Jest miłośnikiem literatury, uprawy aktinidii i winogron oraz wędzenia na gorąco. Warszawiak z urodzenia, kosmopolita z zamiłowania.

Łagodne podmuchy wiatru uspokajały zmysły. Dotknąłem jej ręki i głową wskazałem w kierunku jeziora. Przeciągnęła się leniwie, a potem sięgnęła po rozrzucone w trawie części garderoby. Powstrzymałem jej dłoń. − Stefan, a jak ktoś tu przyjdzie…? − Mów mi Czarek.

86

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



opowiadanie

Jan Siwmir

Jan Siwmir

Doktor Bart Darczyńca: Pan Bartosz Niedziółka. Propozycja: Doktor Bart. Dedykacja: Dla Florentynki i dla Sylwii - Dziewczyn mojego życia. Gustowna garsonka, kapelusik, nieodłączna parasolka, dopracowany każdy szczegół. Gina sprawiała wrażenie aspirującego do świty Elżbiety II, doświadczonego pracownika korpusu dyplomatycznego, a nie emerytowanej nauczycielki literatury angielskiej. Energicznie wcisnęła guzik

rys. Konstanty Kostek Wolny

88

i zwróciła twarz w stronę kaprawego oka kamery zamontowanej przy furtce. - Do Doktora Barta! – rzuciła. Ton głosu nie dopuszczał sprzeciwu. Przez lata żaden z uczniów nawet nie pomyślał, by zaprotestować, czy to ze względu na jego zdaniem, zbyt niską ocenę, przeciw obszerności zadanej pracy domowej, czy też próbując wymigać się od odpowiedzi. Nie dało się. Gina nie podnosiła nawet głosu, niemniej ci, którym przez głupotę zdarzyło się podpaść nauczycielce, nigdy więcej już nie próbowali, do końca życia pamiętając świdrujący wzrok belferki. Jej twarz rasowego, płaskomordego kundla po przejściach też nie ułatwiała im zadania. Dźwięk otwieranego zamka rozległ się niemal natychmiast. Szpilki zastukały na granitowych płytach chodnika. Szyld nad wejściem oznajmiał „Alternatywne metody leczenia – klinika dr. Barta”. Przeszklone drzwi rozsunęły się bezszelestnie. - Doktor oczekuje, zapraszam do gabinetu – poinformowała recepcjonistka, ale obcasiki pacjentki stukały już po marmurze schodów. Zbliżająca się do siedemdziesiątki dama posiadała kondycję i energię Tiny Turner. Lekarz zaprosił na leżankę, wyjął aparat do mierzenia ciśnienia, ujął za nadgarstek i zaczął przebierać palcami. Gdzieniegdzie postukiwał, a co pewien czas zamierał, jakby nasłuchując. - Proszę pokazać język – zwrócił się do Giny – wypiszę pani badania. Układ immunologiczny nie pracuje tak jak powinien. Musimy sprawdzić nerki i tarczycę. Pani organizm zaczyna wykazywać, jakby to określili Chińczycy, „nietrzymanie krwi w korycie”. Proszę się rozebrać, nakłuję panią. – Mężczyzna sięgnął po paczuszkę zawierającą pięć cieniutkich igiełek, zapakowanych hermetycznie. - Myślałam, że ta cała akupunktura, to kolejny wasz, konowałów, sposób na wyciągnięcie pieniędzy. Po tych kilku latach mam jednak wrażenie, że rzeczywiście organizm wolniej się starzeje i jest bardziej wydolny. - Oczywiście. Przecież każdej chińskiej ekipie sportowej towarzyszy specjalista od akupunktury. Nie wprowadza się do organizmu żadnej substancji chemicznej. Odpada możliwość wykrycia niedozwolonego dopingu. Efekt można wzmocnić nawet tuż przed występem zawodnika, pewnie widziała pani masażystów uciskających zawodnikom

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Doktor Bart odpowiednie punkty, to akupresura. Nie ma wtedy nawet śladu po ukłuciu. Wszystko naturalne i jeszcze nie zabronione. - Taaak, wobec tego zbierze pan grupę swoich kolegów po fachu, przeszkoli tam, gdzie się pan nauczył akupunktury. Roześlemy ich po klubach sportowych. Będą nam raportować, kogo podrasowali. Następnie uprzedzi się znajomych bukmacherów. Konkurencję przetrzepiemy obstawiając wygrane fuksy przez naszych ludzi. Jak zawsze dziesięć procent z zysku. I, oczywiście dziesięć procent od tego na pana fundusz emerytalny. A tak nawiasem mówiąc, proszę nie przesadzać z „lekarstwami” wśród własnych pacjentów. Lepiej sprowadzić z pańskiego kraju ze dwudziestkę nowych lekarzy, poupychać po przychodniach i tylko zaopatrywać w towar. Pana „klinika” musi być idealnie czysta. - Mam kolegom zaproponować pracę dilera? Kobiecie wydawało się, że usłyszała cień zrzędliwości w głosie doktora. - Czy mam przypomnieć, że gdybym nie odkryła w panu geniusza organizacji i nie weszła

w interes, nie mógłby pan prowadzić wymarzoneją i wypieszczoneją klinikię? Dalej byłby pan zwykłym lekarzem w prowincjonalnej przychodni, o niemożliwym do wymówienia polskim nazwisku, którego pacjenci pukaliby się w głowy, gdy proponowałby pan im igły, czy jakieś przypalania. Większość moich pomysłów nie ma nic wspólnego z etyką. I to nie tylko lekarską. A pani Brown, która podczas minionego sylwestra tak odleciała po pańskiej mieszance antydepresyjnej? Biedaczka zawinęła się w prześcieradła i biegała po ulicach obcałowując przechodniów pod ratuszem, bo wydawało się jej, że bierze udział w rzymskiej orgii. Chciałaby. - Mieszanka jest sprawdzona, nie zawiera żadnych silnych halucynogenów, a najprawdopodobniej nastąpiła niepożądana reakcja z alkoholem, ale ostrzegałem Mary, żeby nie piła. A teraz koniec interesów. Proszę się położyć, zaczynam wkłuwać igły. Doktor Bart, a właściwie Konrad Bartoszczycki, wsłuchując się w stukot obcasów odchodzącej pacjentki, miał już gotowe plany plany obu przedsię-

rys. Konstanty Kostek Wolny

QFANT.PL - numer 5/10

89


opowiadanie

Jan Siwmir wzięć dopracowane do ostatniego szczegółu. Wytypował personalnie lekarzy, bukmacherów, kluby, poszczególnych sportowców, pijaczków, którzy obstawią zakłady. Sięgnął po telefon, by zadzwonić do dr Franchez – to ona wprowadziła go w tajniki akupunktury. Niebotyczne na polskie warunki honorarium za kurs stanowiło drobiazg wobec sum, które wygenerują obmyślone przez emerytkę mechanizmy. -Upiorna baba, gdzie ona tę całą forsę topi? Dawno już myślał, by ją ukatrupić-, ale to ona wiedziała, które przedsięwzięcie zastopować-, a co rozkręcić-. Miała instynkt. Bart potrafił to docenić-, zagryzał więc zęby. W końcu te dziesięć- procent jeszcze niedawno stanowiło sumę, której emigrant z Polski nie był w stanie sobie wyobrazić-, a co dopiero o niej pomarzyć-. Niemniej jednak gdzieś go tam gryzło – Cholerna suka, zagarnia pozostałe dziewięć-dziesiąt procent! *** - Mogę koordynować akcje z biura, a niedługo powinienem zacząć chodzić! Zawsze goiło się na mnie jak na psie – agent Andrzej Rysiński, ochrzczony podczas jednej z bójek Katateką, odrzucił kołdrę, ukazując skomplikowaną ramę, w której znajdowała się jego prawa noga. Metalowe trzpienie wnikały w żywe ciało. – Wygląda na to, że poskładali ją całkiem nieźle. - Nie czaruj, rozmawiałem z prowadzącym cię ortopedą. Liczy przynajmniej na cztery lata ostrej rehabilitacji. Znając cię, za dwa lata powinieneś już kuśtykać, ale pewnie też wiesz o tym, że pełnej władzy w nodze już nie odzyskasz. Masz za to propozycję nie do odrzucenia. Ktoś na górze wpadł na pomysł, że powinniśmy i u nas utworzyć coś w rodzaju archiwum X. Na skalę międzynarodową. Zbieralibyśmy nierozwiązane sprawy i szukali podobnych na całym świecie, próbując dopatrzyć się jakichkolwiek analogii. Na początek dostaniesz sekretarkę, agenta operacyjnego i dwójkę analityków – informatyków, którzy zaczną budować bazę danych. Gratuluję awansu na szefa nowego wydziału Interpolu – mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Rozumiem. Jeśli chcesz się kogoś pozbyć, to są dwie drogi. Albo dać kopa i won, albo wyekspediować... w górę. A jeśli odmówię? - W oczach Ka-

90

tateki pojawił się jeden wielki znak zapytania. Lata pracy operacyjnej pomalowały mu włosy na srebrny kolor, ale nigdy, przenigdy nie wyobrażał sobie życia bez tego zastrzyku adrenaliny, wiecznego skoku na buangee. - Otrzymasz przysługującą rentę, ale też cofnięty zostanie ci dostęp do wszelkich naszych danych. Chyba, że od czasu do czasu w charakterze konsultanta, ale wyłącznie w wyznaczonym zakresie – szef był bezlitosny. - Jakie są konkretne oczekiwania dotyczące tej nowej komórki, bo wydziałem chyba nazwać tego się nie da? - Traktujemy to jako swoisty eksperyment. Jeśli jakimś niezwykłym zbiegiem okoliczności uda wam się w ciągu roku pchnąć do przodu więcej niż trzy sprawy, uznamy, że cel będzie już osiągnięty, a wydział rzeczywiście powinien istnieć. Myślę, że ze swoim agentem stworzycie niezły zespół. Działacie trochę intuicyjnie, a chłopak ma niewiarygodny talent do przyciągania sytuacji, które w ostatecznym rezultacie prowadzą do rozwiązania postawionych przed nim problemów. Nie mówię, że wszystko robi w sposób przemyślany, ale na wskroś skutecznie. Dysponujesz nim według własnego uznania i wysyłasz, gdzie chcesz. Oczywiście nie muszę dodawać, że również bierzesz pełną odpowiedzialność za skutki tego, co narozrabia. Tylko błagam, bez rozpętywania zamieszek, czy lokalnej wojny, jak to zrobiliście ostatnio z tym kompletnie odlecianym małżeństwem literatów. -Przecież Michał to jeszcze nieopierzony szczyl. Ma dopiero zadatki na doskonałego funkcjonariusza i jest na dobrej drodze, ale czy nie za wcześnie na aż tak samodzielne stanowisko? -Nie „ma zadatki”, a jest najlepszym w tej chwili agentem w wydziale przestępczości zorganizowanej. Przecież od doświadczenia i rozwagi będzie teraz twoja szanowna osoba. Zobaczysz na własnej skórze, jak to jest trzymać- na smyczy takiego kozaka jak ty sam. *** Michał Maria Erewański, świeżo upieczony agent operacyjny Wydziału Spraw Nierozwiązanych Interpolu, wchodząc do biura parsknął śmiechem:.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Doktor Bart - Ogrom przestrzeni wręcz mnie poraża. Jak zakołyszę biodrami, to sobie kości poocieram i jeszcze mojego partnera oskarżą o przemoc w rodzinie, albo osobliwe perwersje. Obawiam się, że biurko dla mnie już tu się nie zmieści. - Nie będzie ci potrzebne – Katateka odsunął fotel. Przezwisko nadane mu kilka lat temu przez mazurskiego zabijakę, który po bezpośredniej konfrontacji ze zwierzchnikiem Michała, do końca życia nie mógł wymówić prawidłowo głoski „r”, przywarło jak liść do odwłoka jeża. Michał nie pamiętał nawet jak jego szef ma na imię. Dwa drewniane biurka zastawione były monitorami i osprzętem komputerowym. Przestrzeń pod nimi wypełniały obce normalnemu zjadaczowi chleba konstrukcje. Erewański rozpoznał w nich dwa z grubsza normalnie wyglądające komputery, natomiast reszta stanowiła przedziwną hybrydę czterech pudeł, najwyraźniej z premedytacją pozbawionych bocznych ścian, natomiast nafaszerowanyche radiatorami i wentylatorami. Pozostawiając jedynie odrobinę miejsca na nogi, konstrukcja wypełzała na ścianę pokoju za plecami informatyka. Od podłogi po sufit, umieszczone między stalowymi listwami, szeleściły twarde dyski, tworząc imponującą macierz pamięci, największy bank danych, jaki w Polsce widział. - Raporty będziesz składał ustnie. Będą rejestrowane i archiwizowane na miejscu. Zebrane materiały dotyczące prowadzonej sprawy będą porównywane z archiwami zebranymi tutaj. To pozwoli wyszukać wszelkie analogie, wyłapać nazwiska, cechy rysopisów... - Połóż tu jakieś zdjęcie – Katateka wskazał na skaner - a sam zobaczysz. Michał otworzył portfel i wydobył lekko pożółkłą fotografię ze starego, jeszcze papierowego dowodu osobistego. *** - Nasi birmańscy kontrahenci i ich rosyjscy pośrednicy sugerują, byśmy podnieśli obroty przynajmniej o piętnaście procent. – Lekarz wkłuwał igłę w „punkt spotkania trzech” – Twierdzą, że przejmując ten teren wycisnęliby jeszcze drugie tyle. - Gówno prawda – Gina wzdrygnęła się przy ukłuciu, mając wrażenie, jakby prąd przebiegł

od punktu ukłucia, aż do czubka głowy – Polacy już się nie pchają stadami do pracy w Anglii. Musimy wobec tego zmniejszyć częstotliwość kursowania busików pomiędzy nami a kontynentem. Bez opracowania alternatywnych metod przerzutu będziemy mieli problem z utrzymaniem dostaw na dotychczasowym poziomie. Powiedz im, że nie odcina się gałęzi, gdzie siedzą złote jaja. To takie wasze polskie przysłowie. Zapamiętałam, jak byłam na Mazurach. My nastawiamy się na długofalowy zysk. - Nie odcina się gałęzi, na której się siedzi, albo nie zabija się kury, która znosi złote jaja. To dwa różne przysłowia. - Przecież o tym samym. Przekaż im, że pozostaniemy przy starych ustaleniach. Możemy pomyśleć o sposobie transportu przez Atlantyk. Kolumbijczycy też chcą zarabiać. I niech przypomną sobie, co stało się z twoim poprzednikiem, który chciał przykręcićprzycisnąć śrubę i okazał się za bardzo zachłanny. - A co się stało? – uniesiona w górę igła nawet nie drgnęła. Twarz zachowała kamienny spokój, lecz przez neurony biegły kaskady impulsów. Skąd wiedziała, że dogadywał się z Ruskimi? Pal diabli pieprzone dziesięć procent. On wreszcie chciałby mieć wszystko! - Usmażył się w samochodzie. I to w większym towarzystwie. Nie, nie miałam z tym nic wspólnego. Przyczyn nie wyjaśniono do tej pory. Policja mówiła coś o awarii układu zasilania gazem. Poniekąd było mi to na rękę. Wiedziałam, że zaczyna działać za moimi plecami. Tak się kończy brak ostrożności. Wygrywa się wtedy, gdy jest się w stanie przewidzieć następne posunięcie przeciwnika. - Będę zawsze o tym pamiętać. Zbieram doświadczenia przy każdym naszym spotkaniu. Jeszcze tylko jedna igiełka – polowe warunki wykonywania zabiegu urągały wszelkim zasadom sztuki. Gina uparła się, żeby doktor Bart przyjechał na parking przed centrum handlowym. Przeczucie jednak mówiło mu, że może warto nagiąć zasady. Zresztą naginał je od chwili pierwszego spotkania z Giną. Ocenił jeszcze krótkim rzutem oka odległość od pierwszego skrzyżowania do wyjazdu z parkingu, z promiennym uśmiechem pożegnał się z kobietą i wygramolił się z samochodu. Gina ruszyła cytrynowożółtym fFordem kKa. Twierdzi-

QFANT.PL - numer 5/10

91


opowiadanie

Jan Siwmir ła, że w życiu nie wsiądzie za kierownicę żadnego czołgu czy ciężarówki, jak nazywała większe pojazdy. Auto ruszyło powoli, bez zbędnego przyśpieszenia i dystyngowanie przejechało na czerwonym świetle ze śpiącą jak suseł Giną za kierownicą. Musiało stać się to, co się stało. Siedemdziesięcioletni kierowca busa gnał z góry na złamanie karku. Dawno wyćwiczył się w ignorowaniu okrągłych wysepek, wymuszających ruch okrężny. Mając zielone, wpadł na skrzyżowanie z pełnym impetem. Wytrzeszczył oczy widząc, co się dzieje, ale stopa nie zdążyła nawet dotknąć hamulca. Ani on ani siedząca w fFordzie kobieta nie mieli szans. -Szybko się uczę – pomyślał doktor Bart, zatrzaskując drzwi swojego samochodu, i odcinając się od ryku sygnałów karetki i wozu strażackiego. *** - Właśnie, że pojadę do Walii – zacietrzewiony Michał wymachiwał trzymanym świstkiem papieru - George mnie zaprosił. Niech mi teraz wszystko wytłumaczy. - Akurat ty nie powinieneś jechać. Emocje ci wszystko przesłaniają. Gdybym wiedział, że pchasz w system zdjęcie ojca... - Kręciliście się wokół tej całej ośmiornicy i pozwoliliście, żeby zginął. A wszystko pilotował George. Przecież rozpracowaliście cały system. Sam brałem w tym udział. Przerzut narkotyków w busach firmy dowożącej robotników, handel ludźmi, sprzedawanymi do pracy za głodowe stawki... - Nie siwmiruj mi tu... tfu... znaczy nie świruj chciałem powiedzieć. Sam widziałeś, że nie było ich jak ugryźć. Firma przewozowa, pseudohotele pracownicze, agencja rekrutacyjna. Wszystko legalnie. Całe sedno kryło się we wzajemnych relacjach. Chcieliśmy dopaść tego, kto ten system obmyślił i kontrolował. On dalej istnieje i działa. - Boże, czyli to wszystko zaczęło się wtedy, na Mazurach, z tym kółkiem popietruszonych poetów?! - Zaczęło się dużo, dużo wcześniej, mieliśmy nadzieję, że wtedy posadziliśmy szefa, a to była tylko drobna płotka. W przeciwnym razie zupełnie inaczej wyglądałaby twoja podróż do Walii. I może twój ojciec nadal by żył... – dokończył cicho Katateka.

92

- Jednak pojadę. Spokojnie i bez emocji. Znajdę mózg i obiecuję, że powstrzymam się od aktu kanibalizmu – Michał jedną rękę uniósł w górę jak do przysięgi, drugą roztropnie skrył za plecami i skrzyżował palce. Pojęcie sprawiedliwości w ostatnich czasach nabrało dla niego zupełnie innej treści niż zapis słownikowy. Co tu dużo mówić, Maryśka (bo tak nadal nazywali go koledzy) przeszedł galopujący kurs Wartości Względnie Obiektywnych. Nie żeby było to zaraz pod wpływem niejakiego Żabła i jego żony, Beatki, którzy na teoretycznie wakacyjnym wyjeździe za granicę, zaprezentowali rzeźniczy naturalizm w uświadamianiu Michałowi, co może zrobić ze swoją uczciwością i humanitarnym podejściem do bandziorów. *** - Co to za plamka pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym? Krwiak? Nie wygląda na powstały w wyniku wypadku – Michał postukał w martwą rękę leżącej na stole sekcyjnym kobiety. - To ślad po ukłuciu. W to miejsce była wkłuwana igła, i to nie jeden raz. Cieniutka igła. Gratuluję, twój znajomy, jest bardzo spostrzegawczy – lekarz uśmiechnął się do George’aa. - Po prostu kobieta wielokrotnie chodziła na zabiegi akupunktury. - Szkoda jej, wiersze pisała okropne, natomiast energię posiadała wręcz niesamowitą. - Znałeś ją, George? – Lekarz skończył sekcję, nakrył prześcieradłem zmasakrowane ciało i zaczął ściągać rękawice. - Tak. Wspólnie uczęszczaliśmy na warsztaty literackie. Podczas jednego z wyjazdów poznałem właśnie kolegę z Interpolu. Interesuje nas wszystko, co jest związane z tą grupą literacką. - Czy za pomocą akupunktury można popełnić morderstwo? - Maryśka drążył temat, zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. W chwilach, gdy sobie coś umyślił, przypominał leminga ciągnącego do wodospadu. Głuchego, ślepego i z nożem w zębach. - Słyszałem, że istnieją na ciele człowieka punkty „śmiertelne”. Mistrzowie szkolący w tej dziedzinie podają ich lokalizację dopiero na najwyższych stopniach wtajemniczenia. Skądinąd podejrzewa się, że japońscy mordercy ninja często sięgali po pochodne tej metody. Nie jest wykluczone, że

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Doktor Bart specjalista jest w stanie wywołać senność. Bo, zaryzykuję nieoficjalnie stwierdzenie, to sen ją zabił, innych możliwości nie widzę. - Sprawdzimy, u kogo się leczyła i w którym miejscu są te „śmiertelne” i „senne” punkty.– Michał z George’emm oświadczyli prawie zgodnym chórem. *** Zewnętrzny twardy dysk pulsował kontrolką połączenia. Pliki ściągnięte z komputera Giny ładowały się bez problemu. W ubiegłym tygodniu bezczelnie skopiował zawartość komputera szefowej. Wtedy właśnie, gdy zasnęła kamiennym snem po umieszczeniu igły w jednym z punktów „przedniego regulatora”, wpadł na pomysł przejęcia całego interesu. Kody dostępu, zapisane na pendrivie, ukradł z torebki Giny na parkingu. Uruchomił pocztę. Wpisał: „ Na życzenie Siwy przejmuję wszystkie przedsięwzięcia. Tok działań bez zmian. Bart”. Kliknął: „Wwyślij do wszystkich”. Zadowolony wyciągnął się w fotelu, założył ręce na kark i pomyślał: „Teraz dopiero zaczyna się prawdziwe życie”. Pojawił się komunikat: „Cczy na pewno chcesz wysłać wiadomość do adresata „Miszka”? Bart zaklął pod nosem: „Pieprzony komputer, każde polecenie akceptuj po dwa razy” i wcisnął „Yes”. Program pocztowy zrealizował ustawione wcześniej polecenia i do wiadomości dołączył kclip wvideo. Wysyłający nie zauważył tego. Nie miał zauważyć. Pomarudził jedynie na ślimaczący się internet. *** Michał usiadł przed komputerem Giny, podśpiewując coś o kogutku złotofiutku. Wetknął w gniazdo USB własnego pendriva i załadował opracowany przez siebie system operacyjny Erex. Uzyskał pełny obraz dysków komputera, dotarł do ukrytych folderów. Skopiował ustawienia. Teraz swobodnie otworzył komputer po raz drugi. - Miałeś nosa. Mamy czarno na białym. A ja jej żałowałem, biedna ofiara wypadku albo morderstwa! Wesz płaskodzioba, nie ofiara – George’owi już dawno udzieliło się słowotwórstwo Maryśki. - To ona trzęsła przestępczością zorganizowaną w całej Walii i na połowie kontynentów! Podejrze-

waliśmy od dawna, że musi istnieć ktoś, kto koordynuje narkotyki i handel ludźmi. Nie był to Heres złapany na Mazurach, nie był to także ten znajomy twojego ojca, który razem z nim zginął. To były poślednie ogniwa w całej strukturze. Po ich wyeliminowaniu wszystko działało bez najmniejszego przestoju. Agencja rekrutacyjna w Polsce, pośrednictwo wynajmu mieszkań w Walii, firma transportowa i warsztaty samochodowe, gdzie przepakowywano narkotyki. Pomysł był rzeczywiście dobry. Celnicy zwykle odpuszczali, widząc całe stado robotników upchanych gęsto w pojeździe. Czasem przetrzepali dokładniej i po konfiskacie kilkunastu pakietów papierosów notorycznie przemycanych przez kierowców, nie zagłębiali się w szczegółowe kontrole. Pozostało nam tylko zebrać dowody i przeprowadzić sprawnie zatrzymania. Wszystko szło pięknie i gładko. Likwidowaliśmy jeden kanał przerzutowy, a na jego miejsce pojawiał się od razu drugi, zupełnie inny. Postanowiliśmy przyjrzeć się sprawie wnikliwiej i dowiedzieliśmy się od informatorów, że istnieje ktoś o pseudonimie Siwa. Kiedy zginął twój ojciec, byliśmy już naprawdę blisko. Mieliśmy nadzieję, że jako nieprzewidziany czynnik z zewnątrz sprowokuje do działania Siwę, który wreszcie popełniłby jakiś błąd. Do tej pory mam wyrzuty sumienia, że nie wtajemniczyłem twojego ojca we wszystkie szczegóły. Ale wiesz jak jest. Dreptaliśmy w miejscu, a ktoś ze świeżym spojrzeniem, mógł odkryć coś ważnego i najwyraźniej to zrobił. Zresztą pewnie już przeczytałeś wszystkie moje raporty. Wejdź może w to – stuknął palcem w ikonkę przedstawiającą czterorękiego hinduskiego bożka. - O, przecież to coś w rodzaju listu „post mortem”: „Jeśli dotarłeś do tego dokumentu, to znaczy, że albo jesteś agentem służb specjalnych, albo tym sk...synem, który mnie zabił. Witam serdecznie w obu przypadkach. Jeszcze jako nauczycielka literatury pragnęłam pisać jak Agata Christie, ale nie potrafiłam dobrać odpowiednich słów, połączyć ichje tak, by wszystko stawało się jasne, ciekawe, trzymające w napięciu. Postacie były płaskie, mechanizmy zbrodni, genialne w założeniu, w opisie stawały się nudne. Chciałam to naprawić próbując sił w poezji. Ech! W życiu poszło zupełnie inaczej. Okazało się, że rzeczywiście mam talent. Tu moje pomysły na zbrodnie wreszcie się sprawdziły. Blade

QFANT.PL - numer 5/10

93


opowiadanie

Jan Siwmir na papierze – zakwitały jeden po drugim. Nareszcie spełniłam się jako artystka. Jestem Siwą – bezwzględnym szefem zorganizowanej przestępczości, hehe. Emerytka, starsza pani, potrafiąca pisać tylko słabiutkie wierszyki o łączkach i kwiatkach. Stworzyłam dzieło, które, choć nie żyję, będzie działać dalej. Na konto Siwy nadal będą wpływać pieniądze ze wszystkich przedsięwzięć, które uruchomiłam. Jest ich około pół tysiąca, ale dla ciebie, który to czytasz, na zawsze pozostaną tajemnicą. Za każdym razem nie zapomniałam o pętli sprzężenia zwrotnego. Kiedy któremuś z tych idiotów, co to im się wydaje, że są wielkimi bossami, uroi się, że może mnie zastąpić, będzie zdziwiony. Już pierwsza próba wydania polecenia w moim imieniu uruchomi zegar, odliczający ostatnie chwile jego życia. Jak temu idiocie, co próbował przejąć obóz pracy i handel narkotykami i wyleciał w powietrze razem z samochodem. Obstawiam, że załatwił mnie właśnie jego następca, też Polaczek. Doktorze Bart, niezależnie, czy to ty czytasz ten list, czy gliniarz, teraz już nic wam po tym. Wszystko potoczy się tak, jak ja zaplanowałam. „Dwóch się w słonku wygrzewało Pod błękitnym, czystym niebem, Ale słońce tak przypiekło, Że pozostał tylko jeden” Ekran zamigotał, pojawiła się czteroręczna figurka Siwy. Pod nią przemknął komunikat: „ Bye, bye!” - Fuck! - Cholera! -Zrób coś! -Teraz już za późno... Zainstalowała to poza systemem, a uruchamiało się pewnie przy spełnieniu kilku warunków. Właśnie na wypadek takiego nieautoryzowanego wejścia do zasobów komputera. Nawet nie pytaj, za Chiny Ludowe nie byłem w stanie przewidzieć- istnienia tego programu. Co gorsza, znowu wiemy wszystko, a praktycznie możemy doktorkowi co najwyżej... igłę podać-. *** - Fuck! - doktor Bart zrestartował komputer, używając bardzo podobnego słownictwa co Michał. Podłączył ponownie zewnętrzny dysk i wcisnął „kopiuj”- Mmyślałaś, że mnie przechytrzysz

94

stara wiedźmo. Zaraz znajdę ten cholerny program i wyp... – Okazało się to jednak wcale nie takie proste. Po dwóch godzinach żmudnego przeglądania plików namierzył wreszcie program kasujący zawartość dysku. Słowo „Siwa” znajdujące się w wygenerowanym tekście posłużyło za trop. Usunął program. Otworzył ponownie folder główny i zalogował się jako Siwa. Wszedł w katalog projekty i przychody. Zdębiał. System wykazywał ponad pięćset rekordów w bazie danych. Pierwsza rubryka, jak się zorientował, zawierała pseudonim osoby prowadzącej projekt, następne – rozliczenia finansowe. Ostatnia rubryka była zatytułowana: „zalecenia rozwoju”. Zrozumiał. Rzeczywiście, jego komórka była tylko małą kropelką, w porównaniu z tym, co widział. Przypomniał sobie ze studenckich czasów imprezę w akademiku na warszawskich Jelonkach, gdzie podchmielony student Szkoły Głównej Planowania i Statystki wykrzykiwał: „Na małą skalę, to złodziejstwo, na dużą, to ekonomia!”. Gina właśnie przekroczyła zdefiniowaną przez studenta granicę. Przed jego oczami przeskakiwały rubryczki opisujące politykę budżetową imperium zbrodni. – Jak ona była w stanie to ogarnąć? – pomyślał. – No nic, będę musiał i ja się tego nauczyć. – Kliknął na ikonkę „Doktor Bart”. Rozwinęła się, znalazł tam schemat organizacji, szczegółowe raporty z ostatniego roku. Znał wszystko. Był autorem tych raportów. Zaciekawił go ostatni, obcy, opatrzony nagłówkiem „Ssprzężenie zwrotne”. Otworzył i przeczytał: „Bart porozumiał się z Birmą na własną rękę”. – Wygląda na to, że ktoś mnie podkablował – i zamknął kartę. W ostatniej rubryczce pojawił się napis: „Sstart procedury likwidacyjnej”. Otworzył następną ikonę „Radca Brown”. Pomysł działania tej komórki opierał się na pozyskiwaniu klientów funduszy emerytalnych. Sedno działania leżało w przekonaniu cudzoziemca, że uczestnictwo w brytyjskim systemie ubezpieczeń społecznych jest dla niego bardziej zyskowne, niż w jego kraju. Zakładano wirtualne biura, gdzie pracowali fikcyjnie zatrudnieni ubezpieczeni, nabywając prawa do emerytury. Nikt oczywiście nie informował klienta, że minimalnej. Następnie pojawiał się agent towarzystwa ubezpieczeniowego i proponował powstały w ten sposób „zysk” umieścić w funduszu emerytalnym w celu zabezpieczenia przyszłości. – Też niezłe -, pokręcił głową Bart. Zamknął kartę.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Doktor Bart Ikona z jego nazwiskiem pulsowała czerwienią – kliknął w nią po raz drugi. W zaleceniach pojawiło się: „Pprocedura likwidacji uruchomiona” – Muszę nauczyć się obsługi tej bazy danych, żeby niczego nie stracić. - Zamknął kartę. Tym razem pulsowała na ekranie ikona pióra i pojawił się komunikat „Uuruchomiono nowy konkurs literacki”... *** - Tak, oczywiście. Była moją pacjentką. Nawet w dniu wypadku wykonywałem zabieg akupunktury. Trzeba przyznać, że starsza pani bywała czasem dość apodyktyczna. Musiałem wykonać nakłucie igłami w bardzo niesprzyjających warunkach. Strasznie się śpieszyła. Wręcz wyrzuciła mnie z samochodu. Nie doszedłem jeszcze do swojego wozu, kiedy dotarł do mnie huk zderzenia na skrzyżowaniu. Nawet przez głowę mi nie przeszło, że to jej coś się stało. Pojechałem w drugą stronę. Miałem tylko kwadrans na dojazd. W gabinecie czekali na mnie kolejni pacjenci, konkretnie państwo Whilmowie. - Usłyszał pan odgłos wypadku i nie ruszył z pomocą? - Michał zdziwił się obłudnie. Ku jego zadowoleniu George stwierdził, że lepiej będzie jak przesłuchanie odbędzie się w języku polskim. - Oczywiście, że miałem taki zamiar, otworzyłem bagażnik, by zostawić zasobnik do bezpiecznej utylizacji zużytych igieł w samochodzie. Usłyszałem wtedy sygnał nadjeżdżającej karetki. Wierzę naszym służbom ratowniczym. W przypadku pierwszej pomocy mają i lepszy sprzęt i większe doświadczenie. - Wiemy, że pracowałeś dla Siwy, mamy jej komputer - Michał zadziałał z zaskoczenia. - Szanowni panowie, nigdy nie pracowałem dla hinduskich bożków – Doktor Bart uniósł odrobinę brwi. - Kobiet zaś o siwych włosach przewinęło się przez mój gabinet całe mnóstwo. To zwykle najlepsze klientki. Są w stanie wydać majątek za chwilę lepszego samopoczucia. Można by powiedzieć, że dla nich pracuję, ale chyba nie to mieli panowie na myśli. Za trzy minuty mam następnego pacjenta, więc bardzo proszę o opuszczenie mojego gabinetu. Agenci wlekli się korytarzem noga za nogą. - Wiesz dobrze, że koroner już zamknął sprawę, decydując, że był to wypadek. Żadnych dowodów. Nie możemy mu nawet postawić zarzutów.

- Zupełnie, jak w przypadku mojego ojca! O, maćchew, nie wziąłem rejestratora. – Michał zrobił gwałtowny zwrot i rzucił z powrotem do drzwi gabinetu. - Czyżbyśmy o czymś zapomnieli? – Bart siedział za biurkiem i bawił się rejestratorem – Wiem! Zrobić kopii zapasowej twardego dysku. I musimy chwytać się topornych metod. Zaskoczyć, zastraszyć, podstępnie zdobyć przyznanie się do winy. Nie ma już Siwy. Jest doktor Bart. - Jeszcze cię dopadnę, nie jesteś bezkarny. Prędzej, czy później popełnisz błąd padlino, a wtedy... - Nie groź mi. Widzieliście jedynie czubek góry lodowej. Ja zrobiłem kopię zapasową. Jestem prawie bogiem. Mam nie cztery, ale prawie pół tysiąca rąk. Babcia nie wiedziała, jak wykorzystać to, co stworzyła. Dopiero ja pokażę... Idź już, łowić płotki. Łap! - Michał chwycił rzucony rejestrator. Tak jak przypuszczał, Bart nie zapomniał przed rozmową wyłączyć urządzenia. - Żebyś się nie przeliczył – warknął Michał z zaciśniętymi zębami i wyszedł zatrzaskując głośno drzwi. - Coś taki nabzdyczony? – zagadnął George. - Rozumiem teraz ojca, sam mam ochotę zetrzeć gnoja na proszek. A potem zalać wrzątkiem jak „Gorący kubek” Knorra. Tu i teraz. Przyjdzie jednak odpowiedni czas, właściwy moment. Nieważne, czy zgodnie z prawem, czy nie, ale śmiać się przestanie. Knuroświn plugawy. *** Misza Antonowicz Wołkow odebrał wiadomość: „Na życzenie Siwy przejmuję wszystkie przedsięwzięcia. Tok działań bez zmian. Bart”. Wołkowowie szczycili się sztywnym kodeksem, wzorowanym częściowo na kodeksie japońskich ninja, czy instytucji amerykańskich szeryfów. Uważali się za sędziów – mścicieli. Nigdy za płatnych morderców. Warunkiem nieodzownym musiało być niezaprzeczalne prawo zleceniodawcy do zemsty. Honorarium zawsze ustalał sam Wołkow. Kiedy zgłosiła się do niego Gina, podał stawkę kilka razy większą, nie lubił kobiet. Ale ona bez mrugnięcia okiempowieką zaakceptowała warunki. Po raz pierwszy przyjął zlecenie pomszczenia trupa, którego jesz-

QFANT.PL - numer 5/10

95


opowiadanie

Jan Siwmir cze nie było. Umowa obowiązywała w przypadku nagłej śmierci i rzecz jasna nie została spisana. Po wyświetleniu wiadomości komputer odtworzył załączony plik wideo. Uśmiechnięta siwowłosa starsza pani informowała rzeczowo: - Zgodnie z umową przesyłam na wasze konto sześć milionów funtów. Jeśli otrzymaliście ten materiał, oznacza to, że zostałam zamordowana, a morderca próbuje przejąć mój interes. Dodatkowe siedem milionów zostanie przelane na rachunek po przedstawieniu mojemu notariuszowi kopii aktu zgonu klienta. Miałabym jeszcze malutką prośbę. Nie wiem, w jaki sposób zostałam zabita, ale chciałabym, żeby zabójca zginął tak samo. Kodeks Hammurabiego. Sprawiłoby mi to autentyczną przyjemność. Niebezinteresownie życzę sukcesów w pracy. - Jestem zaszczycony – stwierdził Wołkow. Umowa wstępnie opiewała jedynie na sześć milionów. – Tym bardziej, że klient był łaskawy sam się zaanonsować.

Jan Siwmir

Jan Siwmir – nauczyciel z powołania, kryminalista z zamiłowania, poeta z wściekłości na rzeczywistość. W wolnych chwilach ucieka w fotografię. Jest dwuosobowy. Więcej na www.jansiwmir.com

rys. Konstanty Kostek Wolny

96

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



opowiadanie

Andrzej Kidaj

98

Andrzej Kidaj

Metro

Zaswędziało ją oko. Potarła je kciukiem i ocknęła się. Niewygodna ławka gniotła ją w łopatki. Uniosła się więc i z trudem usiadła. Marta była młodą, zaledwie dwudziestokilkuletnią kobietą. Miała długie, ciemne i lekko kręcone włosy, teraz nieco zmierzwione. Długich rzęs zazdrościły jej wszystkie koleżanki i zwracały uwagę mężczyzn bardziej niż piersi, których rozmiar pozostawiał wiele do życzenia. Niski wzrost rekompensowały nadzwyczaj długie nogi. Niektórzy żartowali, że składa się głównie z nóg. Bardzo jej to pochlebiało. Zadrżała z zimna i oparła się o ścianę. Zazwyczaj ubierała jeansy i bluzy z kapturem, tym razem jednak była okazja, by wyglądać szałowo, więc miała na sobie zaledwie krótką spódniczkę i kusą kurteczkę odsłaniającą pępek, jak nakazuje moda. Niemniej zamiast białych kozaczków (również zgodnych z trendami mody) nosiła czarne szpilki. Jak już mieć długie nogi, to do samego nieba. Obraz przed oczami powoli wyostrzał się, co pozwoliło jej zorientować się, że znajduje się na stacji metra. Za nic nie mogła sobie przypomnieć, skąd się tu wzięła. Próbowała odtworzyć ostatnie wydarzenia, ale narastający ból głowy utrudniał to zadanie. Na razie doszła do tego, że jechała na dyskotekę. Była tam umówiona z przyjaciółkami. Jednak poza tym, że czekała na pociąg na identycznym peronie, miała pustkę w głowie. Odruchowo poprawiła włosy. Ten ból głowy... Kac? Aż tak się spiła? Nigdy nie pozwalała sobie na niekontrolowane nadużywanie alkoholu, chociaż nie można było jej nazwać abstynentką. A tu taka wpadka. Pomacała ławkę w poszukiwaniu torebki, powinna mieć tam jakiś ibuprom czy coś. Bardzo rzadko korzystała z dobrodziejstw chemii, ale jak ktoś mądry powiedział „lepiej mieć i nie musieć używać, niż nie mieć i potrzebować”. Czy coś w tym stylu. Teraz bardzo potrzebowała. Torebki nigdzie nie było. Zerknęła pod ławkę. Nic. No to, kurwa, zajebiście. Zgubiłam, czy ktoś mi zakosił? – zastanowiła się.

Próbowała wstać, ale nogi miała jak z waty. Zabolało ją w środku. Czuła się, jakby dała całej drużynie piłkarskiej. Powoli zaczynało do niej docierać. Ktoś podsunął jej pigułkę gwałtu, potem wykorzystał (może nawet w większym składzie), ukradł torebkę (pieniędzy dużo nie miała, ale telefon komórkowy szlag trafił) i zostawił tutaj. Skurwiel. Chciało jej się płakać, ale była zbyt obolała. Przydałoby się wiedzieć, która godzina, ale zegarek miała tylko w komórce, a tym na peronie zajęli się wandale. Zaje-kurwa-biście. Marta wstała z wysiłkiem i zrobiła kilka kroków w głąb peronu. Nie znalazła działającego zegara ani telefonu (trzeba przyznać, że wandale działali kompleksowo), ale za to dowiedziała się, że jest to stacja, z której jechała na imprezę. Że też komuś chciało się ją tutaj z powrotem przywozić, żeby zgwałcić, ukraść torebkę i zostawić. Bez sensu. No nic, trzeba opuścić tę zimną dziurę i wracać do domu. Schody ruchome nie działały, z czego wywnioskowała, że jest jeszcze dosyć wcześnie. Wdrapała się więc na górę, postękując przy każdym kroku. Przez szklane drzwi zauważyła, że jest jeszcze głęboka noc. Widać dosyć szybko skończyła się jej impreza. Drzwi były zamknięte. W sumie tak. Metro w nocy nie jeździ, więc po co jakiś bezdomny ma się kręcić po stacji? Ale w takim razie, jak ona się tam znalazła? Uderzyła drzwi pięściami, raczej w złości niż z nadzieją na ich otwarcie. Marta wróciła na dół i usiadła na ławce. Nie pozostało jej nic innego jak poczekać do rana. Aż przyjdą pierwsi pasażerowie, aż otworzą drzwi, aż będzie mogła się stąd wydostać, wrócić do domu, zamknąć w pokoju i rozryczeć. A potem oczywiście na policję, przecież nie podaruje skurwielowi, kimkolwiek by nie był. Ocknęła się. Pewnie znowu przykimała. Ile spała? Godzinę? Dwie? Na peronie kręciło się już kilka osób. Nikt nie zwracał uwagi na młodą dziewczynę drzemiącą na ławce. Znak czasów: lepiej pilnować własnych spraw, i każdy niech robi to samo. W sumie nie ma się czemu dziwić. Często wdzięczność za troskę objawia się wyzwiskami lub czymś gorszym. Po co ryzykować? Ważne, że drzwi są już otwarte. Wjechała (schody działały) na górę, ale drzwi nie otworzyły się.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Metro Przeszła kilka razy przed nimi, ale fotokomórka nie zareagowała. Drzwi awaryjne wciąż były zamknięte. Ciekawe, co na to przepisy? Marta stanęła przy drzwiach w oczekiwaniu na kogoś wchodzącego. Drzwi otworzą się i będzie mogła wyjść. Czuła się źle. Była wkurzona, a najbardziej na siebie i własną bezmyślność. Jak mogła do tego dopuścić? Zawsze taka rozsądna i opanowana, teraz dała dupy na całej linii. I to dosłowne. Miasto budziło się powoli. Jesienna szarówka z ciemnej robiła się coraz jaśniejsza, na ulicach pojawiało się coraz więcej samochodów. Latarnie i neony nad sklepami gasły, otwierano pierwsze sklepy. Marta patrzyła na ten świat za szybą i czuła się jak szczur w klatce. Tak blisko, a taki nieosiągalny. W dodatku żaden z przechodniów nie reagował na jej walenie w szybę. Nie cierpiała być ignorowana. W końcu nadeszła obejmująca się czule para. Oboje byli niewiele starsi od niej. Gdy wchodzili do budynku, Marta wyminęła ich i... odbiła się. Coś niewidzialnego blokowało jej drogę do wolności. Drzwi z sykiem zamknęły się przed samym nosem dziewczyny. Marta niemal usiadła za zdziwienia. Co jest do cholery? Jakaś bariera? Ktoś sobie jaja robi? Odwróciła się. – Hej! – krzyknęła za parą wchodzącą właśnie na schody. Nie zareagowali. Podbiegła i wyciągnęła rękę, chwytając chłopaka za rękaw. A właściwie próbując go chwycić, bo ręka przeszła przez rękaw jak przez powietrze. Para zaczęła zjeżdżać na dół. Do Marty zaczęła docierać istota sytuacji. Że też od razu na to nie wpadła, a przecież to takie proste. Ukryta kamera, przecież to oczywiste! Dostała procha, przyniesioną ją tu, a teraz wszyscy bawią się jej kosztem. Wszyscy oprócz niej. Dla niej nie było to ani trochę zabawne. Ani odrobinę. A za takie wkręcanie powinni powiesić pomysłodawcę za jaja. Zresztą sama to zrobi, jak już się skończy ta cała heca. Póki co jednak trzeba w to grać. Ale nie da im tej satysfakcji, nie będzie robić z siebie idiotki. Wróci na dół, usiądzie na ławce i... Głośny krzyk przerwał jej plany. Jakaś kobieta wpadła chyba w histerię, sądząc po głosie. Marta zbiegła na dół, schody poruszały się stanowczo zbyt wolno. Wszyscy (czyli zaledwie kilka osób) wchodzili do damskiej toalety. Podeszła niezauważona (świetnie grali swoje role albo to również była jakaś projekcja holograficzna, podobnie jak tam-

tych dwoje) i weszła za nimi. Na podłodze leżała kobieta. W ułamku sekundy rozpoznała siebie. No teraz to już ktoś przeszedł samego siebie. Pochyliła się i musiała z uznaniem przyznać, że wykonano kawał dobrej roboty. Kukła wyglądała zupełnie jak ona, począwszy od ubrania, na szczegółach samego ciała skończywszy. Odtworzono nawet niewielką bliznę koło ust, której nabawiła się, wpadając jako dziecko na kant szafki u babci. Na szyi leżącej znajdowały się sine, nieregularne ślady. Marta wyciągnęła dłoń, żeby dotknąć twarzy leżącej, ale dłoń przeszła jej na wylot. No jasne! Przecież to też tylko projekcja! Pewnie zrobiono jej zdjęcia, kiedy była nieprzytomna i dodano co nieco. Powinna się chyba teraz uśmiechnąć do kamery. Tylko gdzie jest? Rozejrzała się dyskretnie, spojrzała na obecnych. Kobiety były odwrócone i wtulone w swoich mężów (chłopaków?). Jedna z nich z przerażeniem patrzyła na ciało. Łkała cicho w uniesioną do ust pięść. Młody mężczyzna jako jedyny wykazał się przytomnością umysłu i dzwonił na policję. Marcie przestawało się to podobać. Pointa była,

QFANT.PL - numer 5/10

rys. Barbara Wyrowińska

99


opowiadanie

Andrzej Kidaj

100

więc cała heca również powinna się już zakończyć. Dlaczego nikt ni wyskakuje z kwiatami nie krzyczy: „mamy cię”? Dlaczego w ogóle nic się nie dzieje? Policja zjawiła się za niecałe dziesięć minut. Był to jednak tylko patrol, więc skończyło się na zamknięciu drzwi, zawieszeniu żółtej taśmy i pilnowaniu, żeby nikt nie dostał się do środka. Marta również została na zewnątrz, nie miała ochoty być sam na sam ze swoim ciałem. Oczywiście z miejsca zakomunikowano, że wszyscy muszą zostać na miejscu, bo będą przesłuchiwani. Nikomu się to nie spodobało, ale też nikt nie powiedział tego na głos. Właściwa jednostka przyjechała po pół godzinie. Czwórka policjantów weszła do toalety, Marta podążyła za nimi. Oględziny odbywały się rutynowo: kredowy obrys na podłodze, zdjęcia ciała i okolic, myszkowanie w kabinach i pod umywalkami. Nic nie znaleziono, chociaż poszukiwania trwały prawie godzinę. Dopiero potem policjanci pozwolili sobie na dotykanie ciała. Były to tylko pobieżne badania, z których wyciągnięto wstępny wniosek, że dziewczyna została prawdopodobnie zgwałcona i uduszona. Marta dopiero teraz zauważyła, że nie ma bielizny – obcisła spódnica zasłaniała wcześniej leżącej cały dół, policjanci jednak nie mieli skrupułów, żeby ją sobie tam obejrzeć. Ale cóż, takie ich prawo. Zresztą patolog obejrzy ją sobie jeszcze dokładniej, i nic na to nie mogła poradzić. Z ciekawości Marta podciągnęła swoją spódnicę. Miała tylko pończochy, majteczki gdzieś się zapodziały. Po skończonej pracy policjanci zapakowali ciało w czarny, foliowy worek. Przyniesiono nosze, na których mogli wynieść zwłoki na górę. Gdy wychodzili z toalety, na peronie kończono właśnie wstępne przesłuchania świadków. Nie było sensu ich dłużej trzymać, zwłaszcza że nikt nie był podejrzany. Oczywiście, zgodnie z procedurą, od każdego pobrano dane kontaktowe. Po chwili każdy mógł pójść w swoją stronę, a właściwie odjechać. Marta wyszła z policjantami na górę. Teraz powinna móc pojechać do szpitala, czy gdzie tam zabierają ciało. Niestety ktoś, kto reżyserował całe to przedstawienie, miał zupełnie inne plany. Bariera wciąż istniała i dziewczyna,chcąc nie chcąc, musiała wrócić na swoją (jak o niej już myślała) ławkę.

Przez następne kilka dni Marta kręciła się po dworcu. Toaleta była cały czas zamknięta i oznaczona żółtą, policyjną taśmą. Wejścia pilnowało cały czas dwóch funkcjonariuszy, co jakiś czas do środka wchodziły różne ekipy z nadzieją znalezienia jakichkolwiek śladów. Jednak po ich twarzach łatwo można było wywnioskować, że im się nie udało. Marta kręciła się po peronie i bez skrępowania przysłuchiwała rozmowom podróżnych. W końcu i tak nie miała nic lepszego do roboty, a od ciągłego siedzenia można było dostać świra, o ile to możliwe w przypadku osoby nieżyjącej. Ludzie rozprawiali głównie o morderstwie, snując różne domysły. Z czasem cała historia rozrosła się do wielkiej plotki bardzo blisko nawiązującej do napadu czterdziestu rozbójników na biednego czerwonego kapturka. W sumie taki absurd mógłby się wydawać śmieszny, gdyby nie to, że dotyczył przecież jej. No i nie żyła, a to już w ogóle nie było śmieszne. Drugiego dnia zauważyła pierwszą znajomą twarz w tłumie przemieszczających się ludzi. Odruchowo chciała podbiec i się przywitać, ale zaraz pacnęła się dłonią w czoło. Cztery dni w jednym miejscu i nie móc się do nikogo odezwać. Koszmar. Niemniej podeszła do koleżanki, która właśnie rozmawiała przez komórkę. Marta podeszła do niej żeby posłuchać. – ...straszne. To było właśnie tutaj... studiowałyśmy razem. Nie mogę uwierzyć, że już jej nie zobaczymy... jakiś zboczeniec... ona jechała spotkać się z nami i... Ciekawe, z kim rozmawia – zastanowiła się Marta i zbliżyła głowę do słuchawki. W jej obecnym stanie nie było to trudne i chociaż podsłuchiwanie nie jest fair, to uważała się za usprawiedliwioną. Zwłaszcza, że była to jej jedyna rozrywka w tym miejscu, w którym przyjdzie jej znajdować się... no właśnie, jak długo? Rok? Dwa? Całą wieczność? Czy została tu uwięziona, bo ktoś ją zabił? Było wiele pytań, na które nie znała – i pewnie nie pozna – odpowiedzi. Żeby przyłożyć ucho do słuchawki, Marta musiała „przejść” przez Beatę. I tu czekała ją niespodzianka. Beata odsunęła się i przesunęła dłonią po twarzy, jakby osiadła na niej pajęczyna. Ciekawe... Zbieg okoliczności, czy rzeczywiście ją poczuła?

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Metro Piątego dnia policja zdjęła taśmę z wejścia do toalety, i wszystko wróciło do normy. W każdym razie dla żywych. Dla Marty nic się nie zmieniło. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Przestało ją bawić podsłuchiwanie ludzi i dowiadywanie się takich szczegółów z ich życia, że żałowała swojego wścibstwa. O morderstwie mówiono coraz rzadziej. Marcie było trochę przykro z tego powodu, ale doszła do wniosku, że gdyby ludzie mieli wiecznie rozprawiać o nieszczęściach, to życie stałoby się bardzo smutne. Tylko najzwyklejsza ludzka próżność sprawiała, że mogłaby słuchać o sobie non stop. Dla żartów drażniła się trochę z niektórymi ludźmi, co ją przez chwilę bawiło, ale po jakimś czasie również stało się nudne. Zaczęła rozumieć, dlaczego w filmach duchy robią różne dziwne rzeczy (w zależności od inwencji reżysera). Każdy sposób interakcji z żywymi jest lepszy, niż snucie się bez celu przez całą wieczność. Gdyby jeszcze umiała poruszać przedmiotami, trzaskać drzwiami czy pokazywać się jako widmo, mogłaby rozszerzyć wachlarz możliwości. Ale mimo wielu prób poruszanie przedmiotami było poza jej zasięgiem. Kiedy chciała, mogła usiąść na ławce czy oprzeć się o ścianę, ale równie dobrze można przez nią przejść, podobnie jak przed drzwi, które nie poruszyły się nawet o milimetr. Jedynie przechodzenie przez ludzi dawało jakiś (znikomy) efekt, ale jak do tej pory nikt nie powiązał tego z duchem zamordowanej. Marta postanowiła sprawdzić, jak daleko sięga bariera, która więziła ją na stacji metra. Okazało się, że może swobodnie przechadzać się między peronami, wejść do pomieszczeń technicznych i toalet oraz wjechać na górę. Tunele nie były dla niej dostępne, bariera była w miejscu, gdzie kończył się peron. Ciekawym doświadczeniem było stanie na torach, gdy nadjeżdżała kolejka. Pociąg przecinał ją w połowie i zatrzymywał się na stacji, a Marta mogła oglądać ludzi z poziomu ich kolan. „Dotykała” ich nóg i cieszyła się jak dziecko, gdy próbowali ją z siebie strzepnąć. Dowcip niskich lotów, więc szybko dała sobie z tym spokój. Wróciła do bezcelowego snucia się po peronach.

Następnego dnia, na godzinę przed ostatnim kursem metra na stację przyszedł mężczyzna, na którego widok Martę przeszedł dreszcz. Rzadko jej się to zdarzało, ale zawsze wiązało się z czymś, co miało duży wpływ na jej życie. Była pewna, że tym razem też jego obecność ma duży związek z nią. Zaczęła więc obserwować mężczyznę. Zastanawiała się, czy go wcześniej widziała, a jeśli tak, to w jakich okolicznościach. Nie umiała go jednak powiązać z żadną sytuacją, chociaż miała wrażenie, że jednak coś takiego miało miejsce. Tylko co? Czując jednocześnie lęk i fascynację, podążała za nim krok w krok. Mężczyzna zdawał się wyczuwać jej obecność pomimo, że go nie przenikała. Zauważyła, że dyskretnie obserwuje jakąś dziewczynę. Marcie nie podobało się to. Oprócz nich na peronie była jeszcze para w starszym wieku, ale odjechali przedostatnim tego dnia pociągiem. W końcu zostali tylko we troje. Mężczyzna siedział na jednak z ławek tak, że dziewczyna go nie widziała. Prawdopodobnie nawet nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Mając jeszcze kilkanaście minut czasu, dziewczyna udała się do toalety. Gdy tylko zniknęła za drzwiami, mężczyzna ruszył za nią. Marta już nie miała wątpliwości, kim jest i do czego zmierza. Pozostawało bardzo proste, ale nie mające chyba odpowiedzi pytanie: jak mu w tym przeszkodzić? Marta zdawała sobie sprawę, że jest bezsilna. Weszła do toalety. Mężczyzna stał oparty o ścianę i czekał. Uśmiechał się, on też wiedział, że nikt mu nie przeszkodzi. Dziewczyna wyszła z kabiny i krzyknęła zaskoczona. Ale nie wyglądała na przestraszoną. – To jest damska toaleta, proszę stąd wyjść – powiedziała, myjąc ręce. Mężczyzna tylko zaśmiał się gardłowo i podszedł bliżej. Marta skoczyła na niego, ale podobnie, jak w wielu innych przypadkach, jedyną reakcją był odruch odganiania natrętnej muchy. Marta jak szalona machała mu rękami przez głowę, chciała przynajmniej odwrócić jego uwagę. Nie na wiele to się zdało. Ale zaatakowana nie była całkiem bezbronna. Szybkim ruchem wyciągnęła z kieszeni pojemnik z gazem i przynajmniej połowę ulokowała mężczyźnie na twarzy. Ten odskoczył na chwilę, co dało jej szansę ucieczki. Ruszyła do drzwi i chociaż złapał ją za kurtkę, udało jej się wyrwać i do-

QFANT.PL - numer 5/10

101


opowiadanie

Andrzej Kidaj

102

biec do drzwi. Mężczyzna jednak niemal od razu skoczył za nią. Na gaz pieprzowy można się uodpornić (o inne nie tak łatwo w sklepach), widocznie napastnik należał do tej grupy ludzi, którym pieczenie twarzy nie przeszkadza. Wybiegli na peron. Dziewczyna krzyczała, wołając o pomoc, ale byli sami. Do schodów miała kilkanaście metrów, o tej porze już nie działały. Pobiegła tam, ale po kilku krokach mężczyzna dopadł ją i przewrócił na ziemię. Był większy, cięższy i silniejszy. Przycisnął ją kolanami i nie mogła się już wyrwać. Wtedy już spokojnie, z rozmysłem udusił dziewczynę. Potem po prostu jakby nigdy nic opuścił stację metra. Marta usiadła obok trupa dziewczyny i rozpłakała się. – Hej. Co ty tutaj robisz? Marta niemal podskoczyła wyrwana ze snu. Rozejrzała się niezbyt przytomnie. Jej wzrok padł na stojącą nad nią dziewczynę. – Ty mnie widzisz? – spytała. – No pewnie... Nie wyglądasz na bezdomną. Chyba tu nie mieszkasz? – Od pewnego czasu mieszkam – Marta uśmiechnęła się smutno. – A ty... Skoro mnie widzisz... Wiesz, co się z tobą stało? – Niezupełnie. Pamiętam, że usiadłam na ławce i chyba przysnęłam. A potem zobaczyłam ciebie. Kiedy przyszłaś? Marta westchnęła i zaprowadziła dziewczynę do leżącego ciała. – Nie chcę cię martwić, ale chyba spędzisz tutaj ze mną więcej czasu, niż ci się wydaje. – Nie rozumiem. O co tu chodzi? – spytała nieufnie dziewczyna, rozpoznając siebie w zwłokach. – Słyszałaś o niedawnym morderstwie na stacji metra? – Nie. Nie jestem stąd. A co? – To ja zostałam zabita. A teraz... ty. Monika długo nie chciała dopuścić do siebie informacji o swojej śmierci. Podobnie jak wcześniej Marta, uważała to za jakiś żart. Ponury, ale jednak żart. Wystarczyło jednak pokazać jej kilka nowych możliwości, jakie nabyły, żeby ją przekonać. Wróciły na ławkę, Monika ukryła twarz w dłoniach. – No super. Ale co my tu robimy? Dlaczego nie

jesteśmy w... w... – zająknęła się. – W niebie? Czyśćcu? Piekle? Nie mam pojęcia. Zwłaszcza, że nie wierzę w takie rzeczy. Jestem tu ponad tydzień i wciąż nie wiem, dlaczego. Marta opowiedziała Monice o swoim pobycie na dworcu i ograniczeniach, jakie stawiał. – Jesteśmy tu uwięzione. Ale też nie wiem, w jakim celu. Zajoba można dostać, siedząc tu i nic nie mogąc zrobić – opowiedziała jeszcze o przemyśleniach i swoich wnioskach, których zresztą nie miała zbyt wiele. Najważniejsze jednak, że mogła to wszystko z siebie wyrzucić, że może porozmawiać z kimś, kto ją widzi i słyszy. Nie przyznała się jednak, że cieszy się ze śmierci nowej koleżanki. Przez chwilę poczuła się winna z tego powodu, ale odsunęła od siebie wyrzuty sumienia. Czuła się usprawiedliwiona zaistniałą sytuacją. Ponadto miała nadzieję, że we dwie albo coś wymyślą, albo wieczność nie będzie się jej aż tak dłużyła jak te kilka dni, które spędziła w samotności. Pojawili się pierwsi ludzie. Trzech młodych chłopaków. Najpierw ominęli ciało i wydawało się, że nie zwrócą uwagi na Monikę, ale zaraz zawrócili. Jeden przyłożył jej palce do szyi i pokręcił głową do kolegów. Poszeptali chwilę i zadzwonili na policję. Tym razem od razu przyjechała większa grupa. Policjanci zamknęli całą stację i prawie cały dzień pracowali na peronie. Mieli dużo więcej sprzętu niż za pierwszym razem. Marta większości z nich nie widziała nawet na filmach. Dziewczyny kręciły się trochę przy nich, patrząc jak pracują. Jednak w końcu znudziły się, w końcu i tak nie mogły pomóc. Wróciły na swoje ławki. – Przydałby się laptop – westchnęła Monika. – Jestem chyba uzależniona od internetu – zaśmiała się usprawiedliwiająco. – Byłby kontakt ze światem – przytaknęła Marta. – Ale co z tego, skoro i tak byś nie mogła z tego korzystać? – Kiedyś oglądałam jakiś film, gdzie zamordowana osoba właśnie w ten sposób skomunikowała się z rodziną i wskazała swojego mordercę. Oczywiście nie korzystała z komputera, tylko jakoś sama połączyła się z siecią. – No to chodź spróbujemy. Gliny mają laptopa. Podeszły do stojącego na ławce komputera. Miał włączony wygaszacz ekranu.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Metro – No i co? Będziesz umiała się z nim połączyć bezdotykowo? – Niby jak? Pierwszy raz nie żyję. Monika „włożyła” ręce w komputer i zaczęła majstrować. Przebierała palcami i wyglądała na skupioną, więc Marta jej nie przeszkadzała. Zanim jednak udało im się sprawdzić, czy są w stanie wyłączyć chociaż wygaszacz, do komputera podszedł policjant. Przełączył się na jakiś sobie tylko znany program i zaczął wprowadzać dane. W większości były to skróty, które nic dziewczynom nie mówiły. Jeszcze cały następny dzień dworzec był zamknięty dla ludzi. Potem rozwieszono wielkie plakaty z ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem i informacją, żeby po zmroku nikt nie przebywał tu sam. Zapewne rozwieszono to na wszystkich stacjach w mieście. Teraz po peronach bez przerwy kręcił się patrol policji lub straży miejskiej. Za to pasażerów było zdecydowanie mniej. Znowu było kilka dni względnego spokoju, aż w końcu pojawił się. Zachowywał się normalnie i nikt nie zwrócił na niego uwagi. Monika złapała Martę za rękę. – To on – szepnęła, wskazując go dyskretnie ręką, jak gdyby ktoś mógłby ją usłyszeć i zobaczyć. – Cholera – Marta nie była pocieszona. – Musimy go jakość wskazać. – Niby jak to sobie wyobrażasz? – Nie wiem. Nie mamy zbyt wielkiego pola manewru. Samym smyraniem po twarzach nie zwrócimy niczyjej uwagi. – Może jakieś pisanie na zaparowanym lustrze czy coś? – Jasne. Krany są na fotokomórkę. A czym będziesz pisać? – No nie wiem. Wymyśl coś! – Chodźmy za nim. Zobaczymy... Mężczyzna jednak tylko obserwował. Udawał, że czyta rozkład jazdy, ale uważnie się rozglądał. Potem po prostu wyszedł. Ludzie stali się coraz bardziej nerwowi. Niemal wszystkie rozmowy toczyły się wokół dwóch morderstw. Każda kolejna historia była coraz barwniejsza. Zabójca powoli przemieniał się w wampira. W wielu pojawiały się duchy zmarłych, które krą-

żą po dworcu w poszukiwaniu swojego mordercy. Gdyby ludzie tylko wiedzieli, jak blisko są prawdy. Bali się. I nic dziwnego. Na wolności kręcił się bardzo niebezpieczny człowiek. Mógł być tutaj nawet w tej chwili. Na stację nie przychodził nikt w pojedynkę, zawsze były to co najmniej trzy osoby. Obecność patroli łagodziła nieco strach pasażerów, ale tylko w niewielkim stopniu. Na filmach zazwyczaj, jak morderca chciał zaatakować, to nic nie było w stanie mu przeszkodzić. Do toalet nie zbliżał się nikt. – Myślisz, że wróci tu jeszcze? – spytała Monika. – Oczywiście, że wróci. Przecież widziałaś, że się kręcił, badał teren. – Może zobaczył tylu gliniarzy i doszedł do wniosku, że nic nie wskóra? – Chciałabym. Ale obawiam się, że tacy ludzie nie rezygnują. Mają to gdzieś głęboko zakodowane i jak coś sobie wbiją do głowy, to... sama wiesz. – Może pójdzie gdzie indziej? – Może... a może nie. Spójrz... Morderca pojawił się znowu. Oprócz niego była tylko jedna młoda dziewczyna. TYLKO JEDNA! – Cholera! Gdzie patrol? Ja rozumiem, że są problemy kadrowe, ale tutaj nie powinni oszczędzać na ilości strażników. – Spokojnie, zaraz wrócą – uspokoiła koleżankę Monika. – W trakcie tego „zaraz” wiele może się zdarzyć. Dziewczyna niewątpliwie nie była stąd. Miała duży plecak i walizkę. No i nie wiedziała o tutejszych wydarzeniach, skoro tak nieroztropnie kręciła się sama po peronie. Nie umie też czytać – pomyślała Marta – albo jest bezdennie głupia. Wyglądała na niewiele starszą od nich. Zapewne studentka z innego miasta, sądząc po bagażach. Miała jakąś zadziorność w oczach, ale raczej nie mogło jej to w niczym pomóc. I jeszcze skierowała się do toalety. – Boże – jęknęła Monika. – Co za kretynka. Sama pakuje się w kłopoty. A my, cholera, nawet nie możemy jej ostrzec, nie mówiąc już o pomocy. Po jaką cholerę tu jesteśmy, skoro nic nie możemy zrobić? Zmarli zazwyczaj stają się duchami za jakieś grzechy! A my? Dałyśmy się tylko zamordować...

QFANT.PL - numer 5/10

103


opowiadanie

Andrzej Kidaj

104

– Chodźmy za nią. Weszły do toalety. Chwilę potem zjawił się morderca. Przeszedł przez nie i zamrugał oczami, strzepując z twarzy nieistniejącą pajęczynę. Oparł się o ścianę i czekał. Nagle z pierwszej kabiny (co za odmiana, zawsze była ostatnia) wyskoczyła dziewczyna. W dłoni trzymała pistolet. Doskoczyła do zaskoczonego mężczyzny, powaliła go na ziemię i zręcznym ruchem skuła go kajdankami. – Policja, jesteś aresztowany – wysyczała dziewczyna i wymierzyła mu potężny sierpowy. Drzwi toalety otworzyły się i do środka wpadło kilku uzbrojonych policjantów. Szybko zlustrowali pomieszczenie i opuścili broń. - Dobra robota - powiedział jeden z nich podchodząc do leżącego mężczyzny. Chwycił go za ramię i szarpnięciem postawił na nogi. Kiedy podszedł drugi policjant, żeby pomóc wyprowadzić mordercę. Ten nagle wyrwał się i wybiegł na peron. Marta z Moniką niewiele myśląc, rzuciły się za nim. Przebiegły przez niego, kiedy znajdował się w pobliżu filara. To wystarczyło. Odruchowo zamrugał, zachwiał się i uderzył głową o słup. To go na chwilę zamroczyło. Zatoczył się, potknął i wpadł na tory. Dzieła dokończyło nadjeżdżająca ostatnia tego dnia kolejka. – Jezu – jęknęła tylko Marta, odwracając głowę. – O Boże – odparła Monika. Na peron wybiegli policjanci. Ale wiedzieli, że jest już po wszystkim. Spokojnie podeszli do krawędzi peronu. Ciało mordercy, a właściwie jego resztki, leżało na torach. Dopóki nie cofną wagoników, niewiele będzie można zobaczyć. Szczęśliwi ci, którzy w ogóle nie będą musieli tego oglądać. – W sumie to chyba o to nam chodziło, nieprawdaż? – spytała Marta. – Taaa... Dobra robota. Dziewczyny uściskały się. – I co teraz? – Nie wiem. Ale patrz... – Monika pokazała dłoń, która stawała się coraz bardziej przezroczysta. – Tracę czucie w dłoni. – Jezu... Ja też! – Znikamy. – Czy myślisz, że... to już... Marta poważnie pokiwała głową.

Ocknął się cały obolały. Te ławki są strasznie niewygodne. Nie wiedział, ile czasu spał, ale czuł, że bardzo długo. Za długo. Wszystko go bolało, a najbardziej głowa. Kac? Nie pamiętał, kiedy ostatni raz pił. Wiedział za to, że powinien się jak najszybciej zmyć, zanim ktokolwiek zwróci na niego uwagę. Po peronie kręciła się cała masa policjantów. Ale o dziwo, nikt się nim nie interesował. Postanowił nie zmieniać tego stanu rzeczy i ulotnić się. Jakby nigdy nic podszedł do schodów i wspiął się na górę. Drzwi zewnętrzne były jednak zamknięte. No tak, gliny coś robią, więc zamknęli dworzec. Ale dlaczego pozwolili mu zostać? Na pewno o nim nie wiedzą, bo by go aresztowali. Przyjechała kolejna jednostka. Policjanci minęli go obojętnie jak powietrze. Korzystając z okazji, że drzwi były otwarte, spróbował się wymknąć. Jednak niewidzialna bariera zatrzymała go na miejscu. Co jest do cholery? Zszedł na dół i, wciąż przez nikogo nie przeganiany, podszedł do pracujących przy torach ludzi. Zbliżył się do krawędzi peronu i spojrzał w dół. Natychmiast się cofnął. Na torach leżało ciało mężczyzny. Znał je. Na drżących nogach wrócił na ławkę. Miał dziwne przeczucie, że spędzi na niej trochę czasu...

Andrzej Kidaj Urodzony w Lublinie ponad 30 lat temu. Odkąd nauczył się czytać i pisać interesował się literaturą. Najpierw przygodową, potem horrorami i fantastyką. Niemal od samego początku pisał drobne opowiadania do szuflady i dla przyjaciół. Szerzej zadebiutował w internetowym serwisie Esensja i nieistniejącym już Srebrnym Globie. Prowadzi własne studio graficzne (składa między innymi Qfanta). Wciąż jednak myśli o napisaniu książki.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



opowiadanie

Izabela Sowa

Izabela Sowa

Ruda

Czekał na nią od tygodni. Co piątek odkładał kilkanaście złotych. Wiedział, że pójdzie tam kilka razy. Co najmniej pięć; musi dokładnie obejrzeć każdy szczegół, nasycić pamięć. Wieczorami wyobrażał sobie, jak stoi przed „Flecistą” Maneta albo „Gabrielle z różą” Renoira i czuje. Co dokładnie, tego jeszcze nie wiedział. Bo co w takiej chwili może odczuwać młody lekarz bez perspektyw? Kluczowe objawy pobudzenia układu współczulnego? Suchość w ustach, napięcie mięśni i drżące

rys. Waldek Wasilewski

106

dłonie? Co jeszcze, sprawdzi na miejscu, już pojutrze. Przeliczył po raz kolejny pieniądze. Wtedy zadzwonił telefon. Tak, tak, nie ma sprawy. Od środy. Całe dwa tygodnie? Oczywiście. Potem ostry dyżur i od czerwca znowu ambulatorium? Może uda się wyrwać dzień lub dwa? Nie? Trudno. Wiem, wiem, dyrektorze, na moje miejsce czekają setki innych, zdolnych, bez perspektyw. Oczywiście przyjadę. Odłożył słuchawkę. Dwadzieścia trzy dyżury całodobowe. Tyle cennego doświadczenia w jeden miesiąc. No i pieniądze: równowartość trzech bochenków chleba za godzinę. Uzbiera się spora sumka, może uda mu się odłożyć na bilet do Francji. Bo tu na wystawę już nie zdąży. A jednak przyszedł. Pod nieobecność dyrektora zdołał wykroić jeden dzień, dzięki Ewce, która zgodziła się na zastępstwo. No, biegnij już, biegnij i pozdrów ode mnie „Tancerki”. Pośpiesz się, bo naprawdę nie zdążysz. To już koniec wystawy. Więc pobiegł na stację, a godzinę później ustawił się w długiej kolejce przed sporym namiotem, w którym zbudowano makietę Paryża. Cierpliwie czekał, dojadając wczorajszą bułkę z żółtym serem. Po kolejnej zarwanej nocy był zbyt zmęczony, żeby się zastanawiać, jak to będzie, kiedy wreszcie zobaczy „Flecistę” Maneta albo „Gabrielle z różą” Renoira. Zresztą, co można czuć po trzech dobach czuwania, przerywanego krótkim snem między kolejnymi wyjazdami do pacjentów? Ból głowy, tętno sto dwadzieścia, kilogramy piasku pod powiekami? Tuż po piątej dotarł do grupy uzbrojonych ochroniarzy. Pobieżna kontrola, kwadrans później następna, już na półpiętrze. Wreszcie kasy z biletami. Kupił jeden, tylko jeden. Jeszcze szybkie sprawdzanie wykrywaczem metali. Przeszedł dalej, kolejne piętro i wreszcie znalazł się przed dużą salą, obwieszoną obra-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ruda zami. Powoli płynął, wraz z innymi, w stronę wejścia. Oddał bilet i zaczął się przepychać do pierwszego obrazu. Tłum przesunął go przed „Czerwone dachy”. Usiłował przeczytać krótką notatkę o Pissarro, ale nie mógł się skupić, trącany przez otyłego pięćdziesięciolatka. A sam obraz? Trochę mniejszy i bardziej matowy, niż się wydawało w albumie. No i te ramy: ciężkie, przytłaczające. A może takie powinny być, może to on ma gust zepsuty prostymi wyrobami ze sklejki, rodem z Ikei? Dobra, trzeba się skupić na zawartości, a nie z pogardą oceniać złocenia ram. Powoli przeszedł w stronę „Flecisty”, obleganego przez sporą grupę zwiedzających. Teraz wreszcie powinien coś poczuć. Głęboko ziewnął – to przez ten zaduch i zmęczenie. Ale inni na pewno coś poczuli, stąd to zbiorowisko przed Manetem. Uważnie nasłuchiwał komentarzy. „Jaki duży! I wyraźny! A podobno malowali tylko zamazane katedry. Ktoś powinien małemu skrócić spodnie. Chodźmy dalej, wolę tego gościa, co malował pyzate babeczki”. Wielbiciel babeczek oddalił się, a z nim kilku innych. On też wolał miękki styl Renoira. Tak jak u “Młodej kobiety w woalce”. Stoi bokiem, odsłaniając apetycznie zaróżowiony policzek Tylko dlaczego otuliła się czymś, co wygląda jak tajwański koc z supermarketu? Za to obfita brunetka, Gabrielle, to dopiero kawał sztuki. Powinien teraz zetrzeć ukradkiem łzę wzruszenia, ale nie mógł z siebie wykrzesać nic, poza irytacją z powodu róży. Bo czy Gabrielle musi ją trzymać tak, jakby grzebała sobie w uchu? Podenerwowany przeszedł dalej. Wreszcie coś: Touluse-Lautrec. Zatrzymał się przed „Rudą”. Szczupła dziewczyna siedzi niedbale na podłodze, opierając szpiczaste łokcie o białe kolana. Rude włosy spięła naprędce w koczek i zastanawia się, co teraz. Obmyć twarz a może poprawić opadnięte pończochy? Pewnie wcale nie chce jej się ruszać, więc dalej siedzi zgarbiona, odsłaniając blade plecy. Za dziesięć lat będzie stara i zniszczona, ale na razie jeszcze kusi i przyciąga błękitnawą bielą skóry, rudością włosów, dziewczęcą sylwetką. O ileż bardziej naturalna niż Gabrielle dłubiąca w uchu, niż tancerki Degasa i kolejna młoda kobieta Morissot. Mógłby godzinami patrzeć na jej plecy i szczupłe nogi w tanich, grubych pończochach.

Nagle, wśród ludzi leniwie sunących w stronę obrazów Van Gogha, dostrzegł szczupłą dziewczynę z dżinsową torbą na ramieniu. Wpatrzona w “Rudą”, nie zwracała uwagi na tłum, który przelewał się tuż obok, by osiąść przed „Szachownicami w miedzianym wazonie”. Pewnie i ją przyciągnął spokój Rudej, bo stała tu od dobrych kilkunastu minut. Szybko przebiegł wzrokiem po prostej sukience z lnu, nieco zbyt luźnej w talii. Nie jest zamożna, pomyślał, patrząc na wytartą torbę i czarne klapki. Pewnie nigdy nie pojedzie do Paryża, dlatego tak dokładnie ogląda każdy obraz. Chce nasycić oczy, żeby wspomnień wystarczyło na długo. Dziewczyna jeszcze raz zerknęła na “Rudą”, poprawiając torebkę, a potem wyszła z sali. Nie pobiegł za nią; on też chciał nasycić pamięć. *** Od wielu godzin tkwił w gabinecie, przyjmując kolejnych pacjentów. Dzień dobry, nazwisko, co dolega, proszę się rozebrać, oddychać, nie oddychać, oddychać, dziękuję, można się ubrać, otworzyć usta, szerzej, powiedzieć „aaa”, jeszcze raz. To tylko letnie przeziębienie. Będzie panią stać na lek za 20 złotych? Dobrze, wypiszę coś tańszego. Dziękuję, do widzenia, dzień dobry, nazwisko... Nawet nie podniósł głowy, kiedy weszła. Dziewczyna z dżinsową torebką. Dziś miała zieloną sukienkę, która pasowała do jej włosów. Widziałem cię na wystawie, chciał powiedzieć, ale tylko zapytał: co dolega? Męczący kaszel i ciągłe gorączki? Tak, od roku, ale chyba nie mam suchot, roześmiała się. Dziś się choruje na gruźlicę, poprawił, suchoty to takie staromodne słowo, pachnie kurzem i pleśnią. Zaraz osłuchamy płuca, proszę zdjąć sukienkę. Uśmiechnęła się – czy Pan doktor mógłby mi pomóc? Stanęła tyłem. Przez chwilę spoglądał zakłopotany. Wreszcie chwycił drżącymi palcami za suwak i pociągnął w dół, odsłaniając wąskie plecy. Przyłożył chłodny stetoskop do jej białej skóry. Drgnęła. Przepraszam, zapomniałem ogrzać. Proszę oddychać, nie oddychać, oddychać. Rzeczywiście, to nie brzmi dobrze. Dostaniesz skierowanie na rentgen klatki piersiowej. Mam zapiąć? Skinęła głową. Powoli przesuwał suwak w górę, aż po czwarty kręg szyjny. Starał się nie dostrzegać gęsiej skórki na jej ramionach. Miał taką samą.

QFANT.PL - numer 5/10

107


opowiadanie

Izabela Sowa

108

Zaczął wypisywać skierowanie. Przydałoby się zrobić morfologię i OB. Żeby tylko nie przekroczył sumy wyznaczonej przez Kasę Chorych. Ale chyba może wypisać tę morfologię i jeszcze poziom żelaza; jest taka blada. Widziałam Pana na wystawie, odezwała się, zbierając ze stołu plik karteczek. Też cię zauważyłem. Tak długo oglądałaś obraz Lautreca, szybko dodał, ten z rudą prostytutką, która właśnie się szykuje do porannej toalety. Do wieczornej, poprawiła. Pewnie jesteś wielbicielką Lautreca. Nawet nie obejrzałaś innych obrazów. Widziałam je dużo wcześniej, wyjaśniła, zapinając dżinsową torebkę. Ale „Rudą” oglądałam najdłużej, przyznała, bo... Tak? - Podniósł głowę. Widzi Pan, doktorze, człowiek nieczęsto ma okazję dokładnie obejrzeć własne plecy.

Izabela Sowa Izabela Sowa - pochodzi ze Stalowej Woli, jagodowej stolicy Polski, na Podkarpaciu. Obecnie zadomowiona w Krakowie, dzieli swoją dziuplę z dwoma sympatycznymi dachowcami i ekipą niezwykle pracowitych pająków. Choć sowa, nie jada mięsa, woli owoce. Choć drapieżna, nienawidzi polowań i nie rozumie ludzi, dla których to pyszna zabawa. Choć zalatana, nie lubi wznosić się w powietrze. Chyba że podczas pisania.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



opowiadanie

Marcin Dolata

Marcin Dolata DAKKARTAN

Nie zapomnisz o mnie Rok 913 Caspar schylił się i osłonił głowę rękoma. Wielki kamienny pocisk z impetem wbił się w pobliską kamieniczkę, krusząc cegły i gruchocząc fundamenty. Ceramiczne dachówki runęły na ziemię, a ze ścian, które los litościwie oszczędził, posypały się resztki zaprawy. Powstałe kłębowisko pyłu i kurzu sprawiło, że wszyscy dookoła zaczęli kaszleć i parskać. Mężczyzna uniósł się z klęczek i obrzucił uważnym spojrzeniem towarzyszy, na szczęście żaden nie wyglądał na rannego. To dobrze, czekała ich ciężka potyczka. Musieli utrzymać tę ulicę do nadejścia Cerysa i posiłków z Górnego Miasta. Caspar nie łudził się, że uda im się uniknąć walki, choć dookoła na razie panowała cisza – zwiadowcy Madratów potrafili być bezszelestni. Cerys miał dotrzeć lada chwila, gdyby udało mu się przyprowadzić dość wojowników, mogliby nawet przejść do natarcia, odzyskać kilka kolejnych alejek i zająć dobre pozycje nieopodal dzielnicy kupieckiej. Kucający obok strażnik miejski niemal podskoczył z przerażeniem w oczach, słysząc stłumione kichnięcie towarzysza. O Deimie, co też wojna potrafiła wyczyniać ze zwykłymi ludźmi. Od ostatniego starcia minęło już kilka godzin, młodzieniec z satysfakcją wracał do chwili, kiedy udało im się wyprzeć napastników z placu targowego. Krew lała się strumieniami, barwiąc szkarłatem brukowaną nawierzchnię. Madratowie uderzyli wtedy z całą mocą, ale siła i męstwo świątobliwych paladynów powstrzymały ich zapędy. Atakujący nie potrafili przedrzeć się przez stalowy mur tarcz, a zniechęceni morderczym gradem strzał, sypiącym się na nich ze wszystkich okolicznych budynków, wycofali się, by przegrupować siły. Trzeba było jednak

110

przyznać, że z każdym kolejnym dniem Dolna Piria coraz mniej przypominała miasto. Dalekosiężne trebusze, tudzież onagery stopniowo zamieniały większość zabudowań w ruinę i kupę gruzu. Kiedy wydawało się, że tego popołudnia nic już się nie wydarzy, obserwatorzy wypatrzyli kolejne, liczne oddziały maszerujące w stronę miasta. Teraz pozostawało jedynie czekać i szykować broń. Podobnych potyczek w ostatnich dniach było bez liku, a każda z nich poważnie uszczuplała siły obrońców. Caspar westchnął i przytulił się do ściany. Wiatr zmierzwił mu ciemne włosy, spływające spod strzelistego hełmu. Poprawił sprzączki karwasza, które wpijały się w skórzany rękaw, i oparł dłoń na rękojeści miecza. Łucznicy przebiegli chyłkiem między ruinami i rozlokowali się na szczątkach dopiero co zniszczonej kamienicy. Kilku kuszników kucnęło nieopodal i oparło broń o długi, biegnący wzdłuż ulicy parkan. Trebusze ponownie dały o sobie znać, plując głazami w stronę miasta. Caspar w milczeniu śledził wzrokiem pociski, które przemknęły nad nimi i rozbiły się o wewnętrzny mur, strzegący dostępu do Górnego Miasta. Znów nastała cisza. Wyczekiwanie było strasznie męczące, młodzieniec zdecydowanie wolał wojować niż bezczynnie wypatrywać nieprzyjaciela. Paladyn pokroju Caspara nie powinien walczyć w ten sposób – strzelając wrogowi w plecy. Bez względu na to, co mówili inni, nie odpowiadały mu takie działania. Gdyby jednak opuścili mury, stanęli na ubitej ziemi, jak przystało na mężnych wojowników i rzucili wyzwanie Yaddarowi, nie przetrwaliby ani chwili, otoczeni i stłamszeni przez przewagę liczebną nieprzyjaciela. Atak nastąpił nagle i niespodziewanie, gdyż armia Madratu nie przekroczyła otwarcie granicy, jak to miała w zwyczaju w poprzednich stuleciach wojen. Yaddar Ibn Tallad nie przebył z wojskami rzeki Onifrat, tworzącej naturalną barierę miedzy królestwami, lecz udał się równiną między północnym stokiem Narkem-Khun a wschodnim brzegiem Jeziora Piryjskiego, by uniknąć starcia z zachodnimi pelliarskimi fortecami i zaatakować Pirię od południa. Jego armia poruszała się tak szybko,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nie zapomnisz o mnie że nie zdążono z odpowiednim przygotowaniem obrony, a druzgocące bombardowania nadwątliły wolę walki wśród żołnierzy i zniszczyły stanowiska obrony. Piechota przełamała południowe bramy i wdarła się do środka, zaś ocalali mieszkańcy skryli się w Górnym Mieście. Pamiętał, jak pierwszej nocy zginęła większość mieszkańców Pirii. Dopiero po wielu godzinach z trudem odparto szturm i wypchnięto napastników za mury. Sytuacja nie wyglądała jednak dobrze, brakowało zapasów, lada chwila mogła też wybuchnąć zaraza, na czym Madratom wyraźnie zależało, gdyż od czasu do czasu zamiast głazów katapulty miotały śmieci, zwłoki czy też głowy zdechłych zwierząt bądź pojmanych podczas walk jeńców. Książę Yaddar nie mógł pozwolić sobie na długotrwałe oblężenie i wzięcie miasta głodem, bowiem na południu stacjonowały zaciężne Legrony pod dowództwem Randana, przedstawiciela potężnego rodu Remanów. Mimo tego Ibn Tallad miał jeszcze trochę czasu, gdyż wojska madrackie z fortecy Hebrat starały utrzymywać się Pellianów w szachu. Na zachodzie zaś król Pelliaru został otruty kilka tygodni wcześniej i w kraju nie było nikogo, kto szybko zebrałby kolejną armię i pomaszerował na pomoc piryjczykom. Działo się to wszystko dlatego, że Yaddar pożądał sekretów, które kryła w sobie biblioteka tutejszej Gildii Magów i chciał jak najszybciej do nich dotrzeć. Książę mógł przecież po prostu zniszczyć doszczętnie całe miasto, zasypując je gradem pocisków, lecz takie rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. Nie mógł dopuścić do zburzenia wysokiej, strzelistej wieży, zawierającej setki woluminów zebranych na przestrzeni wieków. To jedyny powód, dla którego obsługujący trebusze inżynierowie w wyliczeniach skrzętnie omijali cytadelę, kierując mordercze głazy na Dolne Miasto. Dla swoich ambicji książę wolał wykrwawić armię w mozolnym zajmowaniu zrujnowanej Pirii. Dzielnica po dzielnicy, uliczka po uliczce, plac po placu, dom po domu, wszystko, byleby opanować twierdzę bez zniszczenia biblioteki. To była dziwna wojna, wojna o wiedzę. Niezmiernie rzadko się zdarzało, by toczono walki o nauki i receptury, które dawni mędrcy zapisali w księgach. Prawdą jest, że Pelliar od wieków ciągle się rozwi-

jał, Enut zaś pogrążał się z dekady na dekadę w zacofanym mistycyzmie. Bezkrólewie dało Chanatowi Madrackiemu wyjątkową okazję, by zniszczyć Pirię, drugie najpotężniejsze miasto w zachodnim królestwie oraz ośrodek wiedzy z dziedzin alchemii i architektury. To właśnie tutaj dobre dwieście lat wcześniej użyto tajemniczego wynalazku Sucinillaca, pochodzącego z południa alchemika Gildii Magów. Mężczyzna ów opracował substancję, dzięki której zniszczono łodzie przewożące piechotę wroga. Czarodzieje zazdrośnie strzegli swych sekretów, a Caspar słyszał jedynie, że ciecz po wystrzeleniu jej w beczkach przez trebusze sięgając celu, wybuchała i w mgnieniu oka zaczynała płonąć. Wówczas całe jezioro usiane było językami ognia, a atak ten na dobre zapadł w pamięć dowódcom wojsk Chanatu. Do tego stopnia, że przez dziesiątki lat panował pokój. Yaddar z pewnością dla receptury Sucinillaca równie starannie dobrał strategię ataku. Tak przynajmniej przypuszczał paladyn, bo jeśli nie o nią chodziło, to o co? Cóż takiego mogły jeszcze skrywać trzewia biblioteki? Caspar rozprostował palce tkwiące w rękawicy i wbił czujny wzrok w uliczkę. Dopiero od niedawna służył Zakonowi. Święci wojownicy wstępowali do różnych odłamów, które wykształciły się w krainach Trianonu na przestrzeni wieków. Młodzieniec należał do Argentów, czyli rycerzy podległych Gildii Magów. Każda siedziba Gildii w miastach Pelliaru posiadała własną jednostkę. Poza tym można było wyróżnić jeszcze wojowniczy Zakon Arkaladynów, których ziemie leżały w Drewii Uldreckiej, Zakon Wiecznego Drzewa, podległy królowi elfów, oraz Zakon Everim, wypełniający wyłącznie wolę Rady Tetreala. Wszystkie frakcje, często mimo różnicy poglądów politycznych i etycznych, łączył jeden wspólny cel – walka ze złem, niegodziwością i niesprawiedliwością, nękającymi ziemie od gorącego i spalonego słońcem Melos aż po północne, mroźne rubieże Dakkartanu. Młodzieniec westchnął i skierował myśli ku Cerysowi, który powinien nadejść już z posiłkami. Jeśli go zabraknie, stwierdził w duchu, potyczka będzie cholernie ciężka. Starszy o kilka lat przyjaciel również był świętym wojownikiem i od dawna stacjonował w Pirii. Znali się jeszcze z czasów szkolenia, lecz potem los rozdzielił ich na wiele miesięcy.

QFANT.PL - numer 5/10

111


opowiadanie

Marcin Dolata Caspar przybył do miasta dosłownie na kilka dni przed atakiem, ledwo co mieli czas zamienić kilka słów. Cerys nie zdążył nawet przedstawić mu swojej wybranki serca, a już zaczęło się piekło. Chlubą każdego paladyna były jego oręż i zbroja. Odkąd skończył naukę, Caspar dzierżył długi na dwa łokcie bastard, wykuty z przedniej stali w Ebor przez Clavenusa, mistrza kowalskiego rzemiosła, który od lat zaopatrywał Zakon w broń. Pierś młodzieńca chronił tak popularny pośród świętych wojowników stalowy kirys, ozdobiony dwoma wygrawerowanymi, skrzyżowanymi mieczami – znakiem, który potwierdzał przynależność do bractwa. Pod spód zakładał przeszywanicę z plecionką kolczą, a na nogach widniały noszące ślady zużycia nagolenniki. Caspar posiadał równie drogi ekwipunek, gdyż był synem pelliarskiego szlachcica – a tylko odpowiednio zamożni mogli zostać paladynami. Wkrótce rozmyślania przerwało mu poruszenie wśród towarzyszy. Z naprzeciwka nadbiegł wojownik, klucząc między dziurami w ulicy i przeskakując zwały gruzu. Nie miał zbroi, na ramionach wisiała jedynie pikowana kamizelka. To był jeden ze zwiadowców, którzy czuwali w strategicznych punktach miasta i wypatrywali wrogów. Mężczyzna nie musiał machać rękami, wszyscy doskonale wiedzieli, co oznacza jego przybycie. Madratowie nadchodzili. Zwiadowca szybko przemknął między żołnierzami, szukając wzrokiem dowódcy, by zdać mu meldunek o liczebności zbliżających się oddziałów. Żołnierze Yaddara zawsze atakowali wszystkie placówki jednocześnie, chcąc za jednym zamachem przełamać całą linię obrony miasta. Jednak nawet gdyby im się, w rękach piryjczyków pozostałoby niewielkie Górne Miasto wraz z twierdzą, w której mogliby bronić się jeszcze przez jakiś czas. Szuranie i zgrzytanie oręża przyciągnęło uwagę Caspara. Miecze wyskakiwały z pochew, sztylety wysuwały się zza pasów, strzały lądowały na cięciwach. Stalowe tarcze, leniwie spoczywające dotąd u stóp zbrojnych, błysnąwszy w słońcu, wzniosły się na wysokość ramion. Dowódca oddziału wskoczył na wywrócony wóz z sianem i dał znak wszystkim, by pochowali się w ruinach kamienic i domostw. Dwie kolejne, wyładowane smołą fury

112

stały w bocznych uliczkach. Caspar okrążał najbliższy budynek, aż wreszcie znalazł wejście. Kopniakiem wyważył ledwo trzymające się na zawiasach wrota i wraz z kilkoma wojownikami wszedł do środka. W najbliższej izbie przycupnął za zwisającą belką, patrząc w okno, które wychodziło na główną ulicę. Już wcześniej upatrzył sobie tę kryjówkę, rozpościerał się stąd dobry widok, a jak tylko nadejdą wrogowie, będzie mógł wraz z pozostałymi wyskoczyć przez drzwi i ruszyć do chwalebnego boju. Paladyn dobył miecza i wychylił się zza zakurzonej framugi. Jeszcze pusto, lecz powietrze nasiąknęło już łatwo wyczuwalnym napięciem. Caspar powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go żołnierzy. Byli silni i dobrzy w swym fachu, cieszył się, że może walczyć u ich boku. Zabrzmiał ryk rogu, gdzieś z oddali napłynął szczęk oręża. Widocznie Madratowie natknęli się na pierwszych obrońców. Wąska klinga, którą dzierżył Caspar, lśniła czystością. Polerował ją całe przedpołudnie. Zawsze tak robił, kiedy zbliżała się walka. Napastnicy pojawili się chwilę później. Szli w luźnej formacji, rozglądając się bacznie dookoła i ostrożnie stawiając kroki. Pierwsi uzbrojeni byli przede wszystkim w długie włócznie, topory i pałasze, następne szeregi tworzyli tarczownicy z zakrzywionymi mieczami w dłoniach. Gdzieniegdzie czaili się rozproszeni strzelcy, celując z krótkich łuków na wszystkie strony. Piersi Madratów w większości chroniły ciężkie kolczugi i brygantyny, z rzadka w oczy rzucały się pancerze lamelkowe, za hełmy służyły zaś proste szyszaki. Caspar powstrzymał pierwszy odruch, który nakazywał mu rzucić się do walki, i zamarł. Dowódca prowadzący wrogi oddział przystanął i uniósł rękę, dając tym samym znak podwładnym, by i oni uczynili podobnie. Ustał chrzęst kroków, Madrata przez chwilę nasłuchiwał, wodząc wzrokiem po najbliższych, zdewastowanych kamieniczkach. Widząc zniszczenia, jakie poczyniły onagery na tym obszarze, uśmiechnął się pod krzaczastym wąsem, rozdzielił żołnierzy na kilka mniejszych grup i nakazał kontynuować marsz równoległymi uliczkami.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nie zapomnisz o mnie Wojownicy nieświadomie minęli pierwsze kryjówki piryjczyków. Caspar zacisnął dłoń na rękojeści. Zaraz będą musieli zaatakować, w każdej chwili któryś z Madratów może dostrzec ukrytych obrońców. Dowódca znów przystanął i powiedział coś do swoich ludzi w jiimanie, ojczystym języku Enutu. Rozkaz najpewniej dotyczył uprzątnięcia wozu, gdyż mężczyźni od razu się rzucili, by oczyścić drogę. Już mieli ściągnąć go z ulicy, kiedy przełożony wrzasnął coś ochryple. Caspar wychylił się w stronę okna, wytężając wzrok. Madrata musiał zobaczyć, że wóz wysmarowany jest oliwą, ponieważ żołnierze zaczęli się szybko wycofywać. Nim postąpili kilka kroków do tyłu, powietrze przeszył dźwięk rogu. Zaczęło się. Pierwsi z kryjówek wychylili się łucznicy, zasypując wroga gradem strzał. Niektórzy kryli się pod resztkami zniszczonych, strzelistych dachów, i wypuszczali co kilka sekund kolejne pociski, inni klęczeli za ogrodzeniem posiadłości jakiegoś wielmoży i co chwilę wychylali się zza parkanu, oddając śmiercionośne salwy. Madratowie szybko wznieśli tarcze nad głowy, wszyscy ci, którzy pozbawieni byli osłony, charcząc i jęcząc przeraźliwie, padli na brukowaną ulicę. Z naprzeciwległej kamieniczki dobiegł trzask otwieranych okiennic, w otworach pojawiły się kusze i ciężkie arbalesty, szczęknęły puszczane cięciwy, a w stronę nieprzyjaciela pomknęły zabójcze niczym błyskawice bełty, zdolne przebić się przez najtwardszy pancerz. W stronę wywróconego wozu poleciała podpalona strzała. Buchnęły płomienie, odcinając drogę ucieczki, w tym samym momencie z bocznej alejki wypchnięto kolejne fury. A raczej próbowano wypchnąć, gdyż Madratowie zaraz doskoczyli do ludzi przy wozach i wysiekli ich w mgnieniu oka. Głośne okrzyki bojowe i metaliczny szczęk oręża oznaczały, że w pobliskich uliczkach walka wrzała już w najlepsze. Nie czekając dłużej, Caspar skinął na towarzyszy i razem wypadli z rykiem z budynku. Zewsząd wysypywali się obrońcy, zaciekle atakując najeźdźców. Według planu ogień miał zamknąć w potrzasku pierwsze szeregi wroga i spopielić je co do jednego, nim połączą się z resztą. Teraz jednak piryjczycy zmuszeni byli od początku zmagać się z całym oddziałem o znacznej

przewadze liczebnej. Caspar rzucił się na najbliższego, wysokiego i barczystego Madratę. Instynktownie uchylił się przed ciosem zakrzywionego ostrza, przeskoczył nad trupem żołnierza i naparł na przeciwnika, zasypując go gradem ciosów. Tarcza dźwięczała głośno za każdym razem, gdy przybysz ze wschodu parował uderzenia. Po kilku chwilach wreszcie sam spróbował przejść do ofensywy. Miecze skrzyżowały się z upiornym zgrzytem, który zbudziłby nawet umarłego. Paladyn wrzasnął ochryple, z całych sił podbił brzeszczot przeciwnika i zamaszystym cięciem z prawej pozbawił go głowy. Czerep spadł na bruk, wyturlał się z hełmu i potoczył wzdłuż rynsztoku. Szarą uliczkę zabarwiło morze czerwieni, posoka tryskała obficie z otwartej rany, niczym rwąca woda z górskiego potoku. Ferwor walki coraz bardziej zaczynał udzielać się młodzieńcowi. Czuł, jak krew buzuje mu w żyłach, a serce galopuje w szaleńczym tempie niby spłoszony rumak. Kolejnego napastnika zaszedł od tyłu, gdy ten zajęty był walką ze strażnikiem miejskim. Nie mógł określić tego mianem bohaterskiego czynu, ale w tak niehonorowej bitwie podobne zachowanie nie grało roli i nie hańbiło wojownika Pierwsze pchnięcie nie było czyste, ostrze ledwie ześlizgnęło się po żelaznym hełmie, lecz drugie zakradło się w zakamarki pancerza i ugodziło w podbrzusze. Paladyn z trudem zdołał wyszarpnąć klingę z ciała, wywlekając przy tym wnętrzności na ulicę i na czas zablokować wściekły atak włócznika. Odbił drzewce broni i odskoczył do tyłu. Przez krótką chwilę pozwolił sobie obrzucić spojrzeniem pole bitwy. Sytuacja nie wyglądała dobrze, Madratowie otrząsnęli się po pierwszej fali ataku i stopniowo zaczęli przyszpilać obrońców do muru. Piryjczycy cofali się i zbijali w grupki, lecz walczyli dzielnie, do ostatniego tchu. Ochrypły wrzask nadbiegającego wojownika otrzeźwił Caspara i przypomniał o zagrożeniu. Młodzieniec odtrącił ostrzem włócznię, doskoczył do Madraty i szybkim sztychem zgruchotał mu biodro. Już unosił klingę do zadania ostatecznego ciosu, kiedy coś przykuło jego uwagę. U wylotu ulicy zamajaczyły galopujące wierzchowce. To Cerys

QFANT.PL - numer 5/10

113


opowiadanie

Marcin Dolata w lśniącej w słońcu zbroi prowadził posiłki z twierdzy. Za kilkoma jeźdźcami biegł zastęp z zamkowego garnizonu. – Na wroga! – krzyknął przyjaciel, a jego głos potoczył się echem po polu bitwy. – Na wroga! – odpowiedział mu chór rozgorączkowanych głosów, zaś widok sprzymierzeńców dodał otuchy obrońcom, którzy z nową siłą uderzyli na Madratów. Caspar wzniósł rękę w geście pozdrowienia, gdy Cerys przegalopował obok niego na bojowym rumaku i wpadł w gromadę piechociarzy. Nie zdążył jej opuścić, kiedy poczuł paraliżujący ból. Obrócił głowę i z przerażeniem dostrzegł, że to mężczyzna, którego nie dobił, ostatkiem sił wraził mu sztylet pod naplecznik i przebił nim grubą przeszywanicę. Potem nadeszło uderzenie w głowę. Tak nagle, że nie zdołał nawet ujrzeć, kto go zdzielił. Zobaczył tylko szybującą pięść ze skrzącą rękojeścią. Miał wrażenie, że niebo zamieniło się na miejsca z ziemią, świat zawirował, a Caspar osunął się na ziemię. Nie wiedział, jak długo tam leżał. Z letargu wyrwało go mocne potrząśnięcie silnych ramion, a znana twarz zamajaczyła na tle słońca. – Bracie… – paladyn uśmiechnął się ze sporym wysiłkiem, próbując podeprzeć się rękoma. – Przekaż mojej rodzinie… – Zamilcz, głupcze – szepnął Cerys, oglądając uważnie ranę przyjaciela. – Uzdrowiciele poskładają cię do kupy. – Ale… widzę przez mgłę. I nic nie czuję, żadnego bólu. – Pewno przez ten cios w głowę, okropnie to wyglądało z daleka. Ale odepchnęliśmy ich! Jest dobrze! Ej, wy – zwrócił się do dwóch najbliższych żołnierzy. – Bierzcie go na ręce i zanieście w bezpieczne miejsce! Tylko szybko! Caspar cały czas usiłował się uśmiechać, ciesząc się ze zwycięstwa. Na próżno, przy kolejnej próbie powieki same zaciążyły boleśnie i opadły, a świadomość po prostu odpłynęła w nicość. *** A jednak Cerys nie miał racji.

114

Caspara otaczała oślepiająca światłość, z pewnością dokonał już żywota i miał teraz udać się do Liberionu, gdzie przez długie lata będzie oczekiwał na osąd bogów. Zginął w walce w obronie mieszkańców miasta, w słusznej sprawie, tak jak sobie zawsze wyobrażał. Nigdy nie myślał o tym, że mógłby umrzeć w łóżku, w otoczeniu krewnych i wnuków, przy akompaniamencie trzaskającego, domowego paleniska. Nie, był paladynem i jego los się dopełnił. Miał nadzieję, że dobre duchy będą sprawować nad nim pieczę w krainie poległych. Coś jednak było nie tak. Jasność została przysłonięta, poczuł cień padający na twarz. Słyszał ściszone głosy, ale nie potrafił ich zrozumieć. Ciepły, delikatny dotyk na plecach został zastąpiony po chwili przez chłód jakiejś substancji. To wszystko kłóciło się z naukami świątobliwych kapłanów. Na Santasusa, jeśli nie znalazł się w Liberionie, to w takim razie gdzie? Przetarł dłonią oczy i powoli uniósł powieki. Przez moment widział tylko biel, a potem obraz stopniowo zaczął się przecierać. Gdzieś w górze znajdowało się wysokie okno przyozdobione różnobarwnym witrażem. Było na tyle oddalone, że Caspar nie potrafił dostrzec, co na nim jest. Światło słoneczne sączyło się przez szkło, oślepiając go przez dłuższy czas. Podniósł rękę, by zasłonić wzrok przed promieniami, nim oczy przyzwyczaiły się do otoczenia. Znajdował się w wielkim, przestronnym pomieszczeniu, chyba w świątyni w Górnym Mieście. Leżał na boku, na wymoszczonym kocem twardym posłaniu, a po kirysie i przeszywanicy nie było śladu. Ktoś klęczał za nim i zakładał opatrunek. – Nie chciałam cię zbudzić, panie – usłyszał dziewczęcy głos. – Musiałam zmienić bandaż. – To nic – odrzekł Caspar, przeciągając się ostrożnie. – Masz szczęście, panie, rana nie była głęboka. Ostrze nieznacznie zagłębiło się w twojej skórze. Zasklepiłam ranę za pomocą magii i zrobiłam łagodzący okład, powinno szybko pomóc. Choć nie ukrywam, że gdyby brzeszczot był dłuższy lub, niechaj bogowie strzegą, trafił w kręgosłup, mogłabym nie dać rady tego uleczyć. – Czemu więc straciłem przytomność? – Ktoś pozostawił na pańskiej głowie obfitego si-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nie zapomnisz o mnie niaka. – Dotknęła fioletową, obolałą skórę na twarzy Caspara. Młodzieniec poczuł, jak mimowolnie przechodzi go dreszcz. Widać dziewczyna nie zaznała w życiu ciężkiej, fizycznej pracy, bowiem palce miała długie, smukłe i delikatne. Palce uzdrowicielki. – Umm… Jakie wieści z Dolnego Miasta? Walka jeszcze trwa? – Nie słyszałam zbyt wiele, ale ponoć udało się odepchnąć najeźdźców poza mury. Jednak nie jestem pewna, kapłani bez przerwy odprawiają pochówki. Przynajmniej nie masowo, jak to było pierwszego dnia. Może chociaż zmarli zaznają spokoju podczas tej wojny… Młodzieniec przez chwilę milczał, po czym odwrócił się powoli, by spojrzeć na uzdrowicielkę. Była raczej małej postury, szczupła i wiotka, ubrana w prostą, zwiewną i ciemnozieloną suknię, która podkreślała delikatną niczym u gołąbka figurę. Gorset opinał niewielki, ale dobrze zarysowany pod materiałem biust. U pasa zawiesiła kilka woreczków z ziołami, zaś jasne słomiane włosy z wdziękiem opadały kaskadą na wąskie ramiona. Białą twarzyczkę ozdabiały wydatne, malinowe wargi, a błękitne oczy wpatrywały się w niego z uwagą. Poczuł, że mimowolnie oblewa się rumieńcem. W nozdrza uderzył intensywny zapach olejku różanego i sprawił, że zakręciło mu się w głowie.

bezsprzecznie przewyższała je wszystkie. Chociaż, zawahał się w myślach przez chwilę, miał kiedyś przyjemność zamienić kilka słów z młodą księżniczką pelliarskiego dworu, która sprawiała, że wciąż się rumienił. Ale o ile szlachcianka przypominała jeszcze nierozwinięty pączek, o tyle jasnowłosa dziewczyna była niewątpliwie rośliną w pełni rozkwitu. Oderwał od niej wzrok, rozglądając się po wielgachnym pomieszczeniu. Teraz miał pewność, że znajduje się w świątyni, którą na czas walk zajęli uzdrowiciele, leczący tutaj chorych wspólnie z kapłanami. Caspar od rozpoczęcia oblężenia nie odwiedzał tego miejsca. Trochę się zmieniło i choć

Caspar widział wiele dziewcząt o pospolitej urodzie. Mógł tutaj wymieniać bez końca: wysoko urodzone damy i ich dwórki, napotkane podczas podróży karczmarki, szwaczki wyszywające lniane koszule czy domowe gospodynie gotujące strawę w wielkich kotłach. Uzdrowicielka zaś z pewnością się do nich nie zaliczała, wyglądem bowiem

rys. Agnieszka Rumińska

QFANT.PL - numer 5/10

115


opowiadanie

Marcin Dolata już prędzej zwrócił uwagę na ubóstwo zdobień, teraz, kiedy wyniesiono wszystkie sprzęty i siedziska, dom boga wręcz porażał surowym, kamiennym wyglądem. Ostał się jedynie sięgający sklepienia i umiejscowiony w samym środku okrągłej sali pomnik, który przedstawiał Santasusa odzianego w zbroję z peleryną i hełm. W dłoniach bóg trzymał tarczę i uniesioną broń, z pleców zaś dumnie sterczały marmurowe skrzydła. Caspar odruchowo skłonił głowę, widząc cudowną postać. Santasus był stawiany jako wzór rycerskich cnót, młodzieniec oddałby wiele, ażeby móc walczyć tak jak niegdyś on. – Czy mogę poznać imię tej, która ocaliła mnie przed krainą zmarłych? – spytał dziewczynę. – Leann, panie. I wcale nie byłeś tak blisko śmierci, jak ci się zdaje. – Tylko i wyłącznie dzięki tobie – spróbował się uśmiechnąć, ale twarz wykrzywił mu grymas bólu, kiedy tylko się poruszył. – Gdybym wiedział, że są tu tak miłe uzdrowicielki, dałbym się zranić o wiele prędzej – powiedział niewinnie. – Możesz mówić mi Caspar. – Dobrze. Wybacz więc, Casparze, ale inni również wymagają mojej uwagi. – Leann skończyła wreszcie zawiązywać bandaż, obdarzyła go szerokim uśmiechem i odeszła. Resztę popołudnia spędził na śledzeniu spojrzeniem dziewczyny. Obserwował, jak krąży między rannymi, rozmawia z nimi, zmienia bandaże, ogląda rany i pociesza. Raz czy dwa złapał się nawet na tym, że przez chwilę zawiesił oko na jej kształtnych biodrach i krągłej pupie. Zaraz też odwracał wzrok, nacieszywszy się uprzednio pięknym widokiem. Prócz niej w ogromnej sali uwijał się z tuzin innych uzdrowicielek. Czas płynął w świątyni o wiele wolniej, niż kiedy codziennie wyczekiwało się walki. Caspar żałował, że Cerys nie przyszedł go odwiedzić, ale nie miał mu tego za złe; z pewnością młodzieńca zajmowało wiele ważnych spraw związanych z obroną Pirii. Ku jego wielkiej uciesze Leann odwiedziła go znów jakieś dwie godziny później, kiedy słońce zawędrowało już za horyzont, a przez okno w gó-

116

rze zajrzały gwiazdy pospołu z księżycem. Zgoleni na łyso kapłani zdążyli już nawet pozapalać świece, tak że wewnątrz panował przyjemny półmrok. Pojawiła się tak nagle, że niemal podskoczył, kiedy usłyszał jej zmęczony głos. – Proszę, przyniosłam ci coś do zjedzenia – powiedziała i postawiła przed nim tacę z piętką starego chleba, cebulą i gomółką sera. Obok stał dzbanek wody. – Nie chcę. Ludzie w mieście głodują, więc i ja nie wezmę niczego do ust. – Musisz to przełknąć – powiedziała z zatroskaną miną. Kosmyk włosów nonszalancko opadał jej na policzek, miała podkrążone oczy i widać było, że jest już dzisiaj u kresu sił. – Rano lub w południe pewnie dojdzie do kolejnego ataku, a w walce potrzeba każdego człowieka. Mistrz Hadanel kazał matce przełożonej nakarmić i postawić na nogi wszystkich mężczyzn, którzy będą mogli unieść broń. Uderzenie nie było głębokie, a paladyni zaskakująco szybko zdrowieją. Będziesz potrzebny. – Bezsprzecznie – zawahał się przez chwilę. – Ale zjem tylko i wyłącznie pod warunkiem, że posiedzisz przy mnie i dopilnujesz, bym nie zostawił ani okruszka. I na dodatek mi pomożesz, bo wszystkiego nie chcę. Sama wyglądasz, jakbyś nie miała dzisiaj nic w ustach. – Ranni i chorzy bardziej potrzebują żywności – zadarła lekko głowę, obdarzając go zdeterminowanym spojrzeniem. Po chwili przycupnęła obok niego na posłaniu, a wargi Caspara rozciągnęły się w uśmiechu. Powoli zaczął obierać cebulę z łupinek. – Ktoś jednak musi ich leczyć i temu komuś również nie może zabraknąć sił – powiedział, podsuwając jej pod nos kawałek sera. – Choć zauważyłem, że sama twoja obecność znacznie przyśpiesza przebieg zdrowienia – ośmielił się dodać po chwili. Leann uśmiechnęła się promiennie, kiwnęła głową na znak, że dziękuje za komplement i wbiła wzrok w swoje stopy, jakby coś ją w nich nagle zaintrygowało. Posilali się w milczeniu. Trwało to krótko, adekwatnie do ilości przydzielonej mu racji. Czasem ciszę panującą w kamiennych murach przerywało jęknięcie rannego, innym razem ktoś zachrapał głośniej lub zamruczał coś przez sen. Najbliżej niego

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nie zapomnisz o mnie leżał mężczyzna z ramieniem owiązanym przesiąkniętym krwią bandażem. Nieco dalej w konwulsjach zwijał się wojownik ze straży miejskiej, którego ktoś zdzielił buławą w czoło. Caspar wzdrygał się też za każdym razem, kiedy jego wzrok lądował na zaledwie kilkunastoletnim chłopcu, któremu spadająca belka zmiażdżyła nogę. Tacy młodzi nie powinni brać udziału w walce, myślał wtedy smętnie. Trudno jednak było ich winić, że na równi ze starszymi chcieli bronić swoich domów. Paladyn westchnął i ukradkiem spojrzał na Leann. Nie chciał przyznać się przed samym sobą, ale ze zdumieniem odkrył, że przez cały czas nie mógł oderwać wzroku od jej dziewczęcej twarzy. I nadal chciał wracać do tajemniczego wyrazu błękitnych oczu, wyglądających spod ciemnych brwi. Kryły one w sobie coś, co przyciągało go nieustannie i sprawiało, że wszystko inne dookoła przestawało mieć znaczenie. Wkrótce jednak dziewczyna odeszła, tłumacząc, że musi odpocząć. Caspar odprowadził ją zawiedzionym spojrzeniem i jeszcze długo wpatrywał się smętnie we wrota, w których zniknęła. Od marmurowej posadzki ciągnęło chłodem, dlatego młodzieniec otulił się szczelniej kocem. Długo tak leżał, nie mogąc zmrużyć oka. Powinien być wyczerpany po walce – owszem, rana pulsowała bólem, a mięśnie wręcz domagały się odpoczynku, lecz samo zmęczenie ulotniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Żeby przywołać sen, próbował liczyć ścinane madrackie głowy, przeskakujące z wrzaskiem przez mur twierdzy. Kiedy owe wysiłki spełzły na niczym, usiłował odtworzyć sobie przebieg potyczki. Na nic jednak się to zdało, gdyż ze zdumieniem odkrył, że nie jest w stanie skupić myśli na czymkolwiek innym, a umysł wciąż bezwiednie do wracał do dziewczyny i przywoływał jej obrazy. Leann zmieniająca mu opatrunek, śmiejąca się beztrosko, zerkająca na niego ukradkiem, by się upewnić, czy zjada wszystko, co mu przyniosła. Tak pragnął choć na chwilę objąć kruche, delikatne ramiona, zanurzyć twarz w gęstych, jasnych, słomianych włosach… Tak bardzo marzył, by w nozdrza znów uderzyła woń różanego olejku… Pamiętał, jak jeszcze nie tak dawno rozmawiał

z Cerysem o uczuciach. Przyjaciel przekonywał go o istnieniu młodzieńczej miłości, która przychodzi nagle jak błyskawica, jest burzliwa niczym morze podczas sztormu i sprawia, że wszystko inne w życiu traci sens. Caspar uśmiechał się wtedy ironicznie i kiwał głową, udając, że rozumie przyjaciela. Po prostu nigdy nie wierzył, że istnieje coś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia. Tego dnia musiał jednak zweryfikować swoje poglądy. Obudził go chłodny podmuch wiatru, który wdarł się do świątyni przez otwarte na oścież wejściowe wrota i łaskotał go po twarzy tak długo, aż nie otworzył oczu. Czuł się na tyle dobrze, że spróbował wstać. Szwy zapiekły przez chwilę, kiedy rozciągnął ranę, ale ból po chwili zelżał. Ostrożnie wyprostował się i przeciągnął. Mógł chodzić, choć nie powinien przynajmniej na razie machać mieczem. Musiał jednak odzyskać swój ekwipunek, bowiem brak ostrza budził u niego mimowolnie pewien niepokój. Z dyndającą u pasa rękojeścią był zdecydowanie pewniejszy siebie. Wzrokiem szukał przez moment Leann, aż dostrzegł ją przy wejściu do świątyni, gdzie w asyście pozostałych uzdrowicielek, łysych kapłanów i ubranych w pobrudzone szaty zielarzy dyskutowała głośno z kilkoma zbrojnymi. Odczekał, aż przedstawienie dobiegnie końca, a kiedy obie grupki się rozeszły, ruszył pośpiesznie w stronę dziewczyny. – Chyba niezbyt przyjemnie rozpoczęłaś dzień – stwierdził, podchodząc bliżej. Leann odwróciła głowę i spojrzała na niego roztargnionym wzrokiem. – Co? Och, tak. To byli ludzie ze spichlerza. Racje żywnościowe, które nam dostarczają, z dnia na dzień są coraz mniejsze, a ranni potrzebują pokrzepienia. Nie jest dobrze. No – dodała po chwili – ale przynajmniej widzę, że twoja rana szybko się goi, skoro możesz już chodzić. Zaprawdę, paladyni błyskawicznie wracają do zdrowia, wiem o tym z doświadczenia. Widać Santasus wam sprzyja. – Czy możesz mi powiedzieć, gdzie mój miecz i zbroja? Niedługo powinienem dołączyć do pozostałych. Każde ramię mogące dźwigać oręż jest potrzebne. – Przełożona kazała żołnierzom, którzy cię tu

QFANT.PL - numer 5/10

117


opowiadanie

Marcin Dolata przynieśli, wziąć całe to żelastwo do szopki w ogrodzie świątyni. Jeśli chcesz, mogę cię tam zaprowadzić. Łyk świeżego powietrza dobrze mi zrobi. Caspar pokiwał ochoczo głową, bardzo rad z propozycji. Nie mógł marzyć o niczym innym. Na dworze przywitał ich zimny wiatr gnający z północy, pewnie znad odległych gór Samot. Po placu kręciło się sporo osób, głównie żebraków, biedaków i innych obdartusów. Dziewczyna popatrzyła na nich z nieukrywanym żalem, ale poprowadziła go dalej. Obeszli kamienny budynek i znaleźli się na tyłach przybytku. Był tam niewielki ogród, otoczony wysokim murem. Caspar nie dostrzegł wielu roślin, zieleniec kapłanów wyglądał ascetycznie w porównaniu z tymi, które ozdabiały domy i pałacyki piryjskiej arystokracji. Drewniana szopka mieściła się w kącie. Kiedy Caspar uchylił drzwi, okazało się, że leżała tam porozrzucana w nieładzie nie tylko jego broń. Normalnie poczułby gniew z powodu tak wielkiego braku szacunku dla uświęconego oręża paladyna, ale teraz nawet przez głowę mu nie przeszło, by mógł złościć się na dziewczynę. Mimo że swego bastarda darzył ogromną czcią, gdyż było to pierwsze ostrze, którym walczył w boju. Przyrzekł wtedy, że dopóki klinga nie ulegnie zniszczeniu, dopóty nie tknie innej broni. Kiedy szukał ekwipunku, Leann siedziała na ławce i przyglądała się jego poczynaniom. – Piękny poranek. Można przez chwilę oderwać myśli od otaczającego nas cierpienia – powiedziała cicho, kiedy wytaszczył na zewnątrz kirys, hełm, miecz, karwasze i nagolenniki. – Owszem, piękny – potwierdził młodzieniec, siadając obok niej; zaraz też dodał bez namysłu – lecz nie tak bardzo jak ty, kiedy się uśmiechasz. Leann jakby na potwierdzenie tych słów przywołała swój zadziorny uśmiech, po czym niespodziewanie westchnęła. – Jesteś dla mnie zdecydowanie zbyt miły, Casparze. Strzepnęła pyłek z jego rękawa. Ten zmysłowy ruch ręką zdawał się hipnotyzować, a Caspar poczuł, że oblicze buzuje mu gorącem i oblewa się szkarłatnym rumieńcem. To się stało tak nagle, że młodzieniec właściwie

118

nie wiedział, jak do tego doszło. Pamiętał, że przyciągnął ją ku sobie i przytulił z całej siły. Aksamitny dotyk dziewczęcych dłoni sprawiał, że nie mógł myśleć o niczym innym. Ich spojrzenia się spotkały, zaledwie mgnienie oka wystarczyło, by zatracił się w lazurowych oczach i zgubił kontakt z rzeczywistością. Nigdy nie czuł czegoś podobnego, serce pędziło jak oszalałe, a pocałunek, który nadszedł chwilę później, był jak zderzenie dwóch przeciwnych światów, jak zetknięcie rozszalałego ognia ze spokojną wodą. Czuł się bezbronny niczym dziecko wobec potężnej magii, która właśnie nim zawładnęła. Wobec magii miłości. Wydawało mu się, że znalazł się nagle w czarujących objęciach bogini Egeret, która słynęła z tego, iż w zamierzchłych czasach uwiodła jednego z ludzkich królów. Caspar wpił się wargami w usta Leann, oddając się namiętności, a język ruszył do wirującego tańca. Zaskoczyła go jej bierność i przeszywający chłód, poczuł, jak zadrżała niczym w chorobie. Nie odwzajemniła pocałunku. Czar prysł tak szybko, że Caspar nie zdążył nawet pomyśleć: dlaczego?! Pytanie to pobrzmiewało jeszcze długo w jego uszach. Leann odsunęła się od niego z taką miną, jakby wydarzyło się coś strasznego. – Nie mogę. Przepraszam. – Ależ… – młodzieniec kompletnie nie wiedział, co powinien powiedzieć. Dziewczyna wydawała się być przerażona faktem, że pozwoliła na coś takiego. W Zakonie uczyli, jak walczyć z potworami, lecz słowem nie wspomnieli, co mężczyzna powinien uczynić w podobnej sytuacji. – Przykro mi – powiedziała oschle, jakby w gardle utknął jej chropowaty kij. – Odejdź. – Ależ najdroższa… – Obiecaj, proszę, że to na zawsze pozostanie między nami – powiedziała z nieobecną miną. – Proszę… Paladyn przyrzekł. Cóż innego mógł uczynić w tej chwili? Ledwo skinął głową, a ona odwróciła się i uciekła, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Wyglądało na to, że strasznie się wygłupił. Caspar rzucił szmatą ze złości. Słońce jaśniało wysoko na niebie, południe minęło już jakiś czas temu. Cały czas od poranka poświęcił na wypolerowanie zbroi i dokładne oczyszczenie bastar-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nie zapomnisz o mnie da, na którym pozostały ślady zakrzepłej krwi z ostatniej walki. Młodzieniec zaklął szpetnie, bowiem nie mógł wytrzymać tego, że dziewczyna jest na niego zła. Cóż właściwie się wydarzyło? Dlaczego tak zareagowała? Nigdy nie próbował zdobyć serca dziewczyny, może jej oziębła reakcja była wynikiem marnych zalotów? Może zrobił coś nie tak? Zbyt wcześnie pozwolił, by pokierowały nim emocje? Nie miał przecież zielonego pojęcia, co do niego czuła Postanowił ją znaleźć, przeprosić i spróbować się czegoś dowiedzieć. Szukał w świątyni, potem w kwaterach uzdrowicieli, nie było jej też przy spichlerzu, gdzie od początku oblężenia zawsze zalegały tłumy i nie szło się nawet przecisnąć, a zbrojni musieli siłą rozpędzać co gorliwszych. Napotkał ją przez przypadek przy ozdobionej rzeźbami fontannie, kiedy włóczył się po ulicach. Nabierała właśnie wody do wiadra. – Pozwolisz, że pomogę i zaniosę? – spytał cicho. Leann obróciła się w jego stronę, obrzuciła go przelotnym spojrzeniem i powoli skinęła głową. Chwycił cebrzyk i razem ruszyli do przybytku Santasusa. – Sporo czasu upłynęło, nim cię znalazłem – rzekł po ciężkiej, przeciągającej się chwili milczenia. – Po co? – Cierpki ton głosu dziewczyny sprawiał Casparowi ból. – Chciałem tylko przeprosić, powinienem wtedy powstrzymać swoje uczucia. Uwierz mi, nie miałem zamiaru sprawić ci przykrości. Nie miałem też pojęcia, że… tak to odbierzesz – dokończył kulawo. – Ja również źle zareagowałam. Po prostu… – Hej! Hej, Casparze! – Młodzieniec usłyszał znajomy głos, obrócił głowę i zobaczył Cerysa, zmierzającego raźnym krokiem w ich stronę. – Wybacz, że dopiero teraz cię odwiedzam, ale sam rozumiesz, Madratowie nie dają nam wytchnienia. Jego spojrzenie spoczęło na jasnowłosej. – O, widzę, że poznałeś już Leann, moją jedyną miłość, o której niedawno ci wspomniałem. Dziewczyna wyglądała, jakby przełknęła mieszankę dziegciu i piołunu. – Leann to córka miejscowego zielarza, potrafi dokonywać nielichych cudów – rzekł z tak wielką dumą, jakby patrzył co najmniej na regiment pod-

ległych mu paladynów. Takie porównanie nie wywołało tym razem ironicznego uśmiechu na twarzy Caspara. – Zawdzięczam jej życie – zdołał tylko wydukać, czując się strasznie głupio. – I ja też przyjacielu, i ja też – Cerys poklepał go jowialnie po plecach. – Gdyby nie ona, pewnie zatraciłbym się zupełnie w mordowaniu Madratów. – To… wy się znacie? Długo? – spytała dziewczyna czerwona jak piwonia. Wpatrywała się w ziemię, starając się ukryć zakłopotanie. – Tak, to mój stary przyjaciel, opowiadałem ci przecież kiedyś o nim – powiedział paladyn i zmierzwił dłonią jej słomiane włosy. Caspar nie potrafił się zmusić, by spojrzeć na promieniejącą radością twarz przyjaciela. Ruszyli powoli w stronę świątyni, a Cerys zaczął opowiadać o największej miłości swojego życia. Mówił z taką emfazą, jakby już od dawna chciał mu się zwierzyć, lecz z braku odpowiedniej okazji tego nie zrobił. Leann to, Leann tamto, porzygać się było można. Choć po prawdzie, to strasznie zazdrościł druhowi. Tak bardzo, że czuł do siebie odrazę. Przecież to nie wina Cerysa, że zadurzył się w niewłaściwej osobie. Dziewczyna raz po raz niepewnie na niego zerkała, jakby wciąż się bała, że zdradzi ich sekret jej wybrankowi, że przyjaźń okaże się dla niego ważniejsza niż obietnica złożona kobiecie. Caspar zdał sobie sprawę, że nie mógłby tego uczynić, po prostu nie miał serca. Nie zniósłby, gdyby go przez to znienawidziła. Wolał milczeć i gryźć się z ponurymi myślami. Zresztą Cerys wyglądał na tak zakochanego, że pewnie nie dałby wiary jego słowom. Z niejakim zdziwieniem odkrył też, że w ciągu ostatnich godzin los mieszkańców Pirii w ogóle przestał go interesować. To niegodne paladyna, oskarżył się w myślach, życie biednych piryjczyków było przecież ważniejsze od samopoczucia rycerza. – Druhu – rzekł Caspar poważnym tonem. – Cieszę się z twojego szczęścia, ale wyjaśnij mi, jak wygląda nasze położenie. Uśmiech przyjaciela zgasł błyskawicznie, zastąpiony ponurym skrzywieniem warg. – Niestety nie mam dobrych wieści. Sytuacja jest wręcz… krytyczna. – Powiedzże coś więcej – ponaglił go młodzie-

QFANT.PL - numer 5/10

119


opowiadanie

Marcin Dolata niec. – A co mam mówić? Straciliśmy wczoraj wielu wojowników. W kilku potyczkach udało nam się zwyciężyć, jak chociażby w tej, w której obaj walczyliśmy, lecz inni nie mieli tyle szczęścia. Padło całe zachodnie wybrzeże, nikt nie przeżył z regimentu broniącego dzielnicy rzemieślników, oddziały strzegące uliczek w pobliżu posągu Ishny Veis poniosły straty, a zastęp pilnujący Placu Pokory został zdziesiątkowany. Można śmiało powiedzieć, że ostatecznie straciliśmy Dolne Miasto – wyrzucił z siebie jednym tchem. – W przypadku następnego szturmu będą problemy z obsadzeniem wewnętrznego pierścienia murów. Nie mnie jednak kwestionować rozkazy mistrza. Musimy być dobrej myśli i powierzyć nasz los w ręce Santasusa z nadzieją, że nas ocali. Słowa Cerysa wstrząsnęły nim dogłębnie. Dotąd mimo wszystko wierzył w zwycięstwo, a teraz nawet waleczny przyjaciel zaczynał wątpić. Nie śmiał spojrzeć na Leann, która cały czas zachowywała milczenie. – Powinieneś iść do garnizonu i dołączyć do oddziałów. O ile oczywiście rana nie przeszkodzi ci w walce – dodał towarzysz. – Nie przeszkodzi, wierz mi na słowo – Caspar uśmiechnął się groźnie, po czym odwrócił się i odszedł, zostawiając Leann i Cerysa samych. Nogi same wiodły go przed siebie. Skoro czuł się już w miarę dobrze, zdecydował skierować się do zamku, gdzie znajdował się garnizon i powiadomić o gotowości bojowej. Każdy zwykły żołnierz był teraz na wagę złota, o paladynach nie wspominając. Mur oddzielający Górne i Dolne Miasto miał przeszło dwieście stóp wysokości. W kilku miejscach kamienne bloki wyglądały na mocno zniszczone – efekt działań madrackich katapult. Caspar wspiął się na szczyt, minął dwójkę patrolujących łuczników i oparł się o szerokie blanki. Chłodny wiatr przyjemnie mierzwił ciemne włosy. Piria rozciągała się przed nim w całej okazałości. Zamek wznosił się na wzgórzu wewnątrz miasta, obwarowany grubym, ufortyfikowanym pierścieniem murów. Od wieków w twierdzy rezydowali władcy z rodu Veisów. Hrabia Kemedorian był dzielnym człowiekiem, zginął pierwszej nocy

120

podczas oblężenia, walcząc u boku własnych żołnierzy. Najmłodszy z rodu i obecny przywódca piryjczyków, Evron Veis, bawił od dawna na zachodzie i pod jego nieobecność obroną kierował mistrz Zakonu, Hadanel. Poniżej zamku znajdowały się zabudowania Górnego Miasta. Tutaj wyróżniały się: zaokrąglona kopuła świątyni Santasusa oraz strzeliste wieżyczki siedziby straży miejskiej i ratusza, gdzie zbierali się wszyscy urzędnicy. Caspar widział wiele bogato wykończonych domostw z ogrodami, krużgankami i rzeźbami. Wyglądały jednak pusto i posępnie, odzwierciedlając to, co działo się za kolejnym pierścieniem murów. Tam bowiem panowały pożoga, śmierć i zniszczenie. Dolne Miasto było już praktycznie ruiną. Z wielkiego portu na północy, który obsługiwał dziesiątki kutrów rybackich wypływających na jezioro, zostały tylko zgliszcza, jeszcze dotąd nad dogasającymi budynkami kapitanatu unosił się dym. Pirię zbudowano na wyspie na rozległym Jeziorze Piryjskim. Do miasta prowadziły trzy wielkie mosty – zachodni, południowy i wschodni. Przez lata były one chlubą mieszkańców, umożliwiając szybki dostęp do zabudowań i swobodny handel. Kiedy jednakże znacznie liczniejsza armia Madratów pojawiła się u bram, okazały się zgubą dumnego rodu Veisów. Hrabia Kemedorian nie miał odpowiedniej liczby żołnierzy, by utrzymać wszystkie trzy. Wierząc w swoją siłę, postanowił ich bronić, zamiast wycofać się do miasta. Tamtej nocy zginął kwiat piryjskich wojowników. Caspar wraz z Cerysem należeli do garstki, która uchroniła się od rzezi urządzonej im przez siepaczy Yaddara na wschodnim moście. Powiódł wzrokiem po horyzoncie. Widział rzędy katapult ustawionych na przeciwległym brzegu, za nimi zaś kłębiło się zbiorowisko różnokolorowych namiotów. Na łąkach i pastwiskach nieopodal obozowiska trzymano tysiące wierzchowców. Jak powszechnie wiadomo, Madratowie uwielbiali wojować z końskiego grzbietu. Młodzieniec westchnął, nie potrafił przestać o niej myśleć, nie mógł odrzucić przedstawiających Leann obrazów, które same wyrastały przed jego oczyma. Dręczyły go wątpliwości, wciąż zada-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nie zapomnisz o mnie wał sobie pytanie: miłość czy przyjaźń? Być wiernym sercu czy przyjacielowi? Świadomość, że jeśli wybierze jedno, straci bezpowrotnie drugie, przerażała go i nie dawała spokoju. A gdyby tak rzucić wyzwanie Cerysowi? Uczono go, że barbarzyńcy z wolnych plemion północy walczyli o kobiety, kiedy zaistniała podobna sytuacja. To było najlepsze remedium na niezdecydowanie dziewczyny. Ale zaraz, czy można było tutaj mówić w ogóle o braku wyboru? Przecież Caspar był przekonany, że Leann nie odwzajemniła pocałunku, choć wydawało mu się, że nim uciekła, przemawiała doń głosem pełnym wahania. Zresztą, czy w ogóle byłaby skłonna przyjąć zaloty, gdyby popełnił równie okrutny czyn? Nie, wyklęłaby go na Deima i znienawidziła. Czuł do siebie obrzydzenie, że jest w stanie rozważać tak ohydne rozwiązania. Cerys to jego przyjaciel, nigdy nie mógłby wyzwać go na pojedynek. Odrzucił od siebie te myśli, był przecież paladynem. Zdał sobie sprawę, że gdy mistrzowie Zakonu mówili, iż prawdziwym świętym wojownikiem zostaje się wtedy, kiedy tak naprawdę doświadczy się życia, mieli rację. Jedno wiedział na pewno – nie zniósłby, gdyby w tym zamieszaniu coś jej się przytrafiło. I choć dopiero co został ranny, potrzeba czynu nigdy nie była równie wielka. Zdecydował, że uchroni Leann przed śmiercią, która niechybnie ją dosięgnie, jeśli pozostanie w Pirii, choćby i miała go za to znienawidzić. Tak, powinien z nią porozmawiać i przekonać do ucieczki z miasta. Dziewczyna doglądała rannych w świątyni. Na szczęście Cerysa nie było nigdzie w pobliżu. Caspar wątpił, by mu się spodobało to, co chciał powiedzieć Leann, nawet jeśli uczyniłby to w jak najlepszej intencji. – Wydawało mi się, że nie potrzebujesz już pomocy uzdrowicieli – powiedziała sucho, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Paladyn zignorował uwagę i odciągnął ją na bok. – Czy nie myślałaś, żeby stąd odejść? Nie chcesz chyba tutaj zginąć? – Nikt nie chce odejść do świata zmarłych. – Musisz opuścić miasto i ratować się, nim będzie za późno. Słyszałaś przecież, co mówił Cerys. Piryjczycy zginą podczas kolejnych ataków. Czuję, że kres miasta jest już bliski. Wszystko dokładnie

przemyślałem, wymkniemy się nocą do kanałów, może uda nam się znaleźć jedną z łodzi. Pod osłoną gwiazd wypłyniesz na jezioro i spróbujesz dopłynąć do przeciwnego brzegu. Nikt ich nie używa, bo wszędzie grasują patrole Madratów. Ale jeśli będziesz sama, może ci się udać! – rzekł z zapałem. – Nie – przerwała mu stanowczo Leann. – Doceniam to, co powiedziałeś. Domyślam się, że… – zawahała się nad odpowiedzią – że chcesz się odwdzięczyć za to, że cię uleczyłam, ale nie mogę uciec. Moim zadaniem jest pomagać ludziom w niedoli. Zostanę do końca, żeby pielęgnować rannych. – Pomyśl tylko… – Młodzieniec poczuł ogarniającą go wściekłość. Ona w ogóle nie rozumiała. Albo nie chciała rozumieć uczucia, które nim kierowało. – Dość, Casparze. Teraz mnie zostaw, mam obowiązki. Odwróciła się na pięcie i odeszła. Paladyn podjął już decyzję, że za wszelką cenę musi ją uchronić, choćby i mimo jej woli. Potrzebował teraz jakiegoś planu. Postanowił udać się do mistrza Hadanela z nadzieją, że ten raczy go wysłuchać. W jego głowie zakiełkował bowiem kolejny pomysł. Garnizon mieścił się tuż przy zamku, lecz dowództwo miało kwaterę wewnątrz kasztelu. Caspar został wpuszczony przez strażników u wrót, dalej miał skierować się na pierwsze piętro i poczekać na wezwanie. Ruszył kamiennymi korytarzami. Znał dobrze drogę, od czasu nadejścia Madratów bywał tu często po rozkazy. Głosy dochodziły z sali kominkowej, gdzie zgromadziło się kilka osób. Caspar przystanął przy drzwiach, niepewny, czy może przeszkodzić. – Nie mamy szans – słyszał twardy, męski głos. – Madratowie przejdą przez ruiny Dolnego Miasta, splądrują Górne i oblegną twierdzę, która bez zapasów nie utrzyma się dłużej niż kilka godzin. A zanim Randan ruszy z wojskami z południa, nasze głowy będą dyndać na włóczniach psów Yaddara. – Mogliśmy od początku skryć się w twierdzy i czekać. Trzeba było tak od razu uczynić, a nie bić się na dole z każdym napotkanym oddziałem Madratów – powiedział ktoś ze złością. – Wówczas zginęliby wszyscy mieszkańcy.

QFANT.PL - numer 5/10

121


opowiadanie

Marcin Dolata

122

– Wojna wymaga poświęceń, mój przyjacielu. – Nie! – rzekł stanowczo mistrz Zakonu. Caspar znał ten ton, nieraz przyjmował rozkazy od Hadanela. – Gdyby żył nasz umiłowany król Vetalian, moglibyśmy zamknąć się w zamku i z resztkami zapasów modlić się o jak najszybsze nadejście armii z zachodu. Ale król nie żyje, a na dworze toczą się walki o władzę. Północ też nam nie pomoże, twierdze pozostałych paladynów są zbyt oddalone, by dotrzeć na czas z pomocą. Pozostaje walka. Lepsze to, niż siedzieć na kupie i czekać, aż wybuchnie zaraza. O nie! Do ostatniego żołnierza będziemy bić się o każdą piędź miasta. Na imię Deima, obiecałem to hrabiemu Kemedorianowi, nim skonał u mego boku. – Gdyby tylko Madratowie nie zniszczyli portu i okrętów… – Jakbyśmy mogli użyć tej dawnej, osławionej, ognistej broni, która ocaliła naszych pradziadów, zwycięstwo byłoby oddalone jedynie o włos. – Tylko Sucinillac znał recepturę płynnego ognia, która zaginęła po jego śmierci – uchwycił ciche słowa kogoś sędziwego. – Nawet gdybyśmy mieli ją teraz w rękach, to i tak nie udałoby się nam sporządzić mikstury. – A nie możecie użyć swojej magii, czarodzieju? – Przecież omawialiśmy to już nieraz. Powtórzę, że wszyscy z piryjskiej Gildii zginęli podczas pierwszej nocy, kiedy miłościwy hrabia za wszelką ceną próbował chronić każdy most prowadzący do miasta. Szczęściem moi przyjaciele zabrali ze sobą tylu madrackich szarlatanów, że w obozie Yaddara również nie ma nikogo do czarowania. – A ty, magu? Zawsze chełpiłeś się swą potęgą. – Moja siła tkwi w wiedzy. Moc będzie mi zaś potrzebna, kiedy biblioteka stanie w obliczu niebezpieczeństwa. Yaddar za żadne skarby świata nie może do niej wejść. Pamiętaj o tym. Kiedy zapadła chwila milczenia, młodzieniec odważył się zajrzeć do środka. Mistrz Hadanel zapatrzył się w niebo, zaś siwowłosy starzec, zwany Opiekunem pochylał się zamyślony nad mapami rozłożonymi na stoliku. Mówiono nań tak, ponieważ strzegł sekretów biblioteki Gildii Magów. Obok niego o sofę opierał się kapitan straży miejskiej, a w kącie z ponurą miną stał pierwszy rajca. W powietrzu wisiała wzajemna niechęć.

– Czego tu chcesz, Casparze? – ryknął Hadanel, dostrzegłszy chłopaka. – Cieszę się, że żyjesz. Pocieszająca to wieść, że jeszcze nie wszyscy moi paladyni gryzą ziemię. – Panie, przyszedłem tu w imieniu mieszkańców, którzy zginą w przeciągu kilku dni, jeśli nie zdarzy się cud. Przyszedłem prosić o łaskę dla nich. – Mów chłopcze – zachęcił go łagodnie głos głównodowodzącego. – Co ci chodzi po głowie? – Zbierzmy wojowników i oswobodźmy jeden most! Może uda nam się wyprowadzić ludzi i zatrzymać Madratów tak długo, by mogli uciec! Rajca wybuchnął śmiechem, kapitan straży zacmokał sceptycznie, a Opiekun wykrzywił wargi. Jedynie Hadanel nie okazał lekceważenia. Długo stał w bezruchu, w zamyśleniu. – A żebyście wiedzieli, że tak zrobimy! – Ten atak nie ma przyszłości! – powiedział ze złością urzędnik. – Jeśli jakimś cudem zdobędziemy most, co dalej? Drogę zastąpią nam kolejne setki Madratów i żaden z mieszkańców miasta nie ujrzy kolejnego poranka. A jeśli nawet komuś uda się przeżyć, to do końca życia będzie niewolnikiem w Enucie. – Z dwojga złego już lepsza śmierć. Jeśli mam polec ukryty za blankami, modląc się, by mury wytrzymały jak najdłużej, to już wolę wyzionąć ducha na otwartej przestrzeni, mierząc się z wrogiem na ubitym polu. Ja i moi ludzie pójdziemy, paladyni bowiem nie znają uczucia strachu. Co na to odpowiesz, kapitanie? – Piryjscy gwardziści was wesprą, choć, na bogów, wszyscy przypłacimy życiem równie śmiałe zapędy. Caspar wolałby maszerować pośród ryku trąb i bojowych okrzyków, miast przemykać się chyłkiem niczym złodziej. Szli kolumną, mijając kolejne, zdewastowane budowle Dolnej Pirii i oglądając ogrom zniszczeń. W twierdzy zostało tylko tylu strażników, by w razie niepowodzenia móc bronić kluczowych pozycji. Mistrz Hadanel prowadził ludzi w milczeniu. Pełna płytowa zbroja błyszczała w popołudniowym słońcu i dodawała mu wzniosłości. Słychać było tylko chrzęst kroków, nikt się nie odzywał. Za sobą zostawiali zrujnowane szynki i gospody, rozsypu-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nie zapomnisz o mnie jące się kamienice i domostwa, obrabowane zakłady rzemieślnicze i kupieckie kramy. Na ulicach gęsto ścieliły się kilkudniowe trupy, których nie mieli możliwości pochować ani spalić. Wojownika z herbem Pirii przyszpilono włócznią do ściany zajazdu, jakaś młódka leżała w rynsztoku bez życia, z rozkraczonymi nogami i śladami po uderzeniach. Gdzie indziej ktoś niemal nadepnął na pozbawione głowy ciało, innym razem zobaczyli rozwleczone wnętrzności u wejścia do pracowni szewskiej. Im bliżej zburzonych bram wyjazdowych z miasta, tym bardziej odór śmierci stawał się nie do wytrzymania. W mężczyznach wrzała krew i żądza zemsty. Wielu podczas walk straciło bliskich i przyjaciół. Caspar wiedział, że będą walczyć do końca, strach ich nie zatrzyma. Dostrzeżono ich szybciej, niż się spodziewali. Zamiast załogi posterunku, powitały ich setki żołnierzy ustawionych w formację bojową. Przez wielki wyłom w murze Caspar dostrzegł, że na moście Madratowie zebrali kolejne zastępy włóczników i tarczowników. Ale kiedy piryjczycy wyszli na plac sąsiadujący z zachodnią bramą, przestało to mieć znaczenie. Młodzieniec wyszarpnął miecz i wraz z innymi rzucił się naprzód. Być może umrze, ale będzie to śmierć godna paladyna. *** Wycofywali się, nie udało im się przebić przez linie Madratów, a siepacze Yaddara odepchnęli ich w stronę gęstej, miejskiej zabudowy. Poległ Cerys, walcząc u boku Caspara, a chwila, w której jego ciało bezwładnie zwaliło się na ziemię, przeciągała się w nieskończoność. Młodzieniec dopadł zaraz zabójcę przyjaciela i wypatroszył go tak, jak rzeźnik czyni z ubitym wołem, lecz jeszcze długo potem nie mógł się otrząsnąć, z trudem parował ataki, a zasklepiona magicznie rana na plecach płonęła ogniem i nie pozwalała skupić myśli na fechtunku. Chwilę później zginął mistrz Hadanel, przyjąwszy na pierś dziesiątki uderzeń mieczy i ciężkich szabel. Wtedy kapitan straży, widząc, jak szeregi piryjczyków ulegają załamaniu, skrzyknął najbliższych i dał znak do odwrotu. Madratowie deptali im po piętach, zabijając każdego, którego dopadli. Caspar ani myślał uciekać. Zamierzał walczyć

do ostatnich sił, broniąc zwłok umiłowanego druha. Wtedy jednak przypomniał sobie o Leann. Cerys nie żył, obowiązek troski o jej życie spadł teraz na niego. Ze smutkiem rzucił ostatnie spojrzenie na ciało i puścił się pędem wąskimi alejkami. Kilku Madratów zaczęło go ścigać, ale po kilkudziesięciu krokach zwrócili się w stronę grupki piryjczyków, którzy, ledwo słaniając się na nogach, oferowali im większą uciechę. Skrył się za najbliższym rogiem, by odetchnąć. Poświęci życie, by jej bronić, jeśli nie znajdzie innego wyjścia. Orężem, jak przystało na paladyna. Wiedział jednak, że przy tak ogromnej przewadze najeźdźcy Leann i tak zginie, a on za żadne skarby świata nie chciał do tego dopuścić. Mógł pogodzić się ze śmiercią przyjaciela, obaj walczyli wszakże w imię idei, każdego dnia ich życie było wystawione na niebezpieczeństwo. Nie potrafił jednak przyjąć do wiadomości, że taka cudowna i niewinna istota, jaką była Leann, również miała umrzeć w nadciągających godzinach. Ta świadomość nie dawała spokoju. Nagle do głowy wpadła mu myśl, która sprawiła, że poczuł przypływ świeżych sił. Może Opiekun znajdzie sposób! Nie wszystko jeszcze stracone! Zmusi go, by posłużył się magią. Zebrał siły i zaczął biec w stronę Górnego Miasta. Długo jeszcze słyszał za sobą krzyki zarzynanych ludzi. Kompleks Gildii Magów składał się z wieży bibliotecznej i dwóch połączonych ze sobą podłużnych budynków. Strzeliste dachy, pokryte ciemnozieloną, magicznie barwioną dachówką, dumnie sterczały ponad wewnętrznym murem twierdzy. Do głównego wejścia wiodły szerokie schody ozdobione kamiennymi poręczami. Wrót strzegły dwa marmurowe gryfy w przykucniętych pozach, towarzyszył im jeden strażnik opierający się o długą halabardę. Widząc stalowy kirys paladyna, przepuścił go bez słowa. Służący wskazał mu drogę do komnaty Opiekuna, mieszącej się tuż przy głównym holu, który biegł przez całą długość obu budowli i stanowił niejako jej serce. Caspar popchnął wiekowe, dębowe drzwi i wszedł do środka. – Młody rycerzu – głos starca wyrażał szczere zdziwienie – nie powinieneś być gdzie indziej? – Nie, panie. – Omiótł wzrokiem wnętrze. Za-

QFANT.PL - numer 5/10

123


opowiadanie

Marcin Dolata walona zwojami katedra, za którą siedział mężczyzna, zasłane łoże, wielki regał z księgami, kilka obrazów na ścianach, okno z widokiem na dziedziniec. Słowem, zwykła kwatera. – Przybywam do ciebie, bo wierzę, że jesteś jedyną osobą w tym mieście, która może mi jeszcze pomóc. – Streszczaj się zatem, bo nie mam czasu. – Czy mógłbyś użyć magii i sprawić, by jakaś osoba mogła bezpiecznie opuścić miasto? – Nie spodziewałem się, że paladynowi zabranie odwagi – rzekł czarodziej, świdrując go wzrokiem. – Jeśli chcesz uciec, nie u mnie szukaj wsparcia. Powinieneś raczej zostać zaraz ścięty mieczem, tak jak mówi kodeks Zakonu. – Nie chodzi o mnie – powiedział chłodno Caspar. – O kogóż zatem? – O dziewczynę. – Ach tak… Cóż, nie ma takiej możliwości. A nawet gdyby, to czymże byłaby jedna dusza w obliczu setek innych, które wkrótce odejdą do Liberionu? Caspar zignorował jego słowa. – Musi być jakiś rozwiązanie. Jesteś przecież magiem! – Który ostatek sił musi zostawić sobie na decydujące stracie o twierdzę. Nie pozwolę, by moi konfratrzy umarli nadaremno. Yaddar nie może położyć łap na woluminach zebranych w siedzibie Gildii. Nawet nie jesteś w stanie pojąć, jak wiele zła mógłby wtedy wyrządzić. – I tak miasto padnie – powiedział paladyn bez cienia nadziei w głosie. – Za dzień, dwa lub trzy, ale na pewno padnie. – Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego zamierzam zniszczyć cały księgozbiór. Podłożę od wewnątrz ogień, który oczyści wieżę ze wszystkich materiałów – rzekł ze smutkiem Opiekun. – Kiedy Yaddar dostrzeże dym unoszący się znad wieży, puszczą cugle, które dotąd go powstrzymywały. Dokona rzezi wszystkich piryjczyków, a samo miasto obróci w garść popiołu i pyłu. – Przykro mi. Powinieneś teraz walczyć z Madratami, by do tego nie dopuścić, zamiast mnie nękać Amory również zostaw sobie na czas pokoju, chłopcze. Uderzenie było tak szybkie, że starzec nie zdążył zareagować. Ciosowi nie dało się odmówić również

124

celności – pięść trafiła Opiekuna prosto w skroń. Mężczyzna zwalił się ogłuszony na ziemię. Nie jestem chłopcem, pomyślał ze złością Caspar, zaciskając knykcie obolałej dłoni. – Sam znajdę sposób – szepnął, zbliżając usta do uszu starca. Przeszukiwał go tak długo, aż palce natknęły się na ukryty w wewnętrznej kieszeni szaty klucz opatrzony maleńkim godłem Gildii Magów. Przepustka do biblioteki pełnej dziwów i sekretów, których tak pożądał madracki książę, była teraz w rękach Caspara. Wyjrzał ostrożnie na korytarz, który ma szczęście świecił pustką. Wyszedł po cichutku z komnaty i ruszył holem w stronę wieży. Wąskie, prowadzące do biblioteki wrota miały dość osobliwą architekturę: zwężały się ku górze, oba ozdobione drewnianymi płaskorzeźbami skrzydła połączone były wielkim zamkiem. Szczęknął przekręcany klucz i Caspar znalazł się na schodach wiodących w górę. Szybko stracił rachubę, ale mógł przysiąc, że przebył z trzysta stopni, nim natrafił na drzwi. Miał, co prawda, możliwość dalszej wspinaczki, ale postanowił wpierw spenetrować pierwszy poziom biblioteki. Dysząc głośno, wszedł do przestronnej komnaty o wysokim sklepieniu. Otoczyły go dziesiątki hebanowych regałów, wypełnionych po brzegi zakurzonymi tomiszczami. – Czego zwykły śmiertelnik szuka w mojej obecności? – usłyszał głęboki, niski głos. Rozejrzał się gorączkowo, nie zobaczył jednak nikogo, żadnej żywej istoty, która mogłaby doń przemówić. Cóż, biblioteka była podobno przepełniona magią. – Sposobu, by pewna osoba mogła bezpiecznie opuścić mury Pirii – odrzekł Caspar, marząc naiwnie, żeby ten głos istniał wyłącznie po to, aby mu pomóc. Rozejrzawszy się po księgach zalegających na niezliczonych półkach, stwierdził, że przeczytanie ich wszystkich zajęłoby mu długie lata. A nie miał przecież ani chwili. Może jednak nie powinien marnować tutaj czasu, lecz walczyć w Dolnym Mieście? Nie, musiał znaleźć jakieś rozwiązanie. – Zatem to miasto naprawdę jest pod oblężeniem… A ja się głowiłem, skąd te wstrząsy, które wyrwały mnie ze snu. – Kim jesteś?! Ukaż mi się, zjawo! – Paladyn tracił cierpliwość.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nie zapomnisz o mnie – Jestem czymś, czego taki śmiertelnik jak ty nigdy nie pojmie – słowa dochodziły gdzieś z boku. Caspar skręcił w kolejną alejkę, oglądając wszystko uważnie. Nikła, pulsująca poświata przykuła jego wzrok. Na podłodze leżały cztery wielkie pazury tworzące okrąg. Wewnątrz niego zupełnie znikąd pojawiła się wysoka, barczysta istota. Potężne mięśnie mogły budzić zazdrość, podobnie zresztą jak i grzywa długich, kruczoczarnych włosów. Na tym kończyły się jednak podobieństwa do zwykłego człowieka. Stwór ubrany był jedynie w opaskę przewieszoną na biodrach, skóra zaś miała dziwny odcień jasnej czerwieni, jak gdyby przed chwilą zszedł z palącego słońca zwisającego nad pustynią Abet. Zniekształcona twarz wyglądała, jakby ktoś zdzielił ją obuchem. Strzępy nosa okolone cienkimi bliznami przedstawiały się upiornie, kiedy w uśmiechu ukazywał błyszczące, spiłowane zęby. Gdy się zmaterializował, wznoszące się nad pazurami magiczne ściany rozjarzyły się światłem, a Caspar pojął, że stwór jest uwięziony w klatce. – Zakłóciłeś mój spokój – rzekła istota z nienawiścią w głosie. – Powinienem cię zabić. – Czemu więc tego nie uczynisz? – spytał Caspar, kładąc przezornie dłoń na rękojeści bastarda. – Bo nie jestem w stanie. Do czasu – odwarknął ze złością. – Kiedy od setek lat jest się uwięzionym w półśnie, trudno korzystać z własnej potęgi. Młodzieniec cofnął się o krok, kiedy doznał olśnienia. Każdego paladyna uczono, że demony są podłymi stworzeniami i za wszelką cenę powinno dążyć się do ich zagłady. Nieliczne jednak posiadły tak wielką moc, że nie można ich było unicestwić. Dlatego też dawni magowie więzili je wraz z siłąą, którą rozporządzały. – Zatem jesteś demonem – stwierdził ostrożnie, nie spuszczając istoty z oczu. – Ty zaś należysz do Zakonu Paladynów. W innym miejscu i czasie pewnie od razu rzucilibyśmy się sobie do gardeł. Jak sądzisz, nędzny człowieku? – Pewnie tak. – Teraz powiedz mi, śmiertelniku, czego szukasz w wieży? Nie powinno cię tu być, choć nie przeczę, że jesteś dla mnie ciekawą odmianą. Dotąd ucinałem sobie pogawędki jedynie z tymi starymi, osiwiałymi i niedołężnymi czarodziejami. – Skoro tak chełpisz się swoją wielką potęgą, czy potrafiłbyś zatrzymać armię atakującą Pirię?

Mógłbyś sprawić, by każdy, kto znajduje się w jej murach, był bezpieczny? Oblicze istoty wykrzywiło się nieznacznie. Już się nie uśmiechała. – Nie pomagam takim larwom jak wy, ludzie, elfy czy krasnoludy. Jesteście dla mnie nic niewartą zbieraniną bydła. Nie licz na moją pomoc, stworzono mnie, bym wami gardził. Paladyn wzdrygnął się. Ślubował walczyć przeciw niemu i wszystkim innym demonicznym tworom, które lubowały się w ludzkiej niedoli. Lecz jakie to miało teraz znaczenie, kiedy Leann groziła śmierć? Stwór zdawał się czytać z jego oczu. – Aczkolwiek jest pewien sposób, by nagiąć moje zasady – ciągnął dalej. – Wiem, jak możesz uchronić tę, która cały czas zaprząta twoje myśli. Będzie to jednak wymagać od ciebie pewnego uczynku. – Jakiego?! Powiedz! – Serce Caspara przyśpieszyło w szaleńczym tempie. – Nie tak szybko, młodzieńcze. Musisz wiedzieć, że przenigdy nie pomógłbym człowiekowi bezinteresownie. Możemy jednak zawrzeć pewną umowę… Nie sprzeniewierzyłbym się swojej naturze. Dałbym ci coś, co pozwoli dziewczynie bezpiecznie opuścić Pirię i uniknąć zagrożenia, a ty w zamian za to uwolniłbyś mnie z mocy, która więzi egzystencję. Co ty na to? Caspar milczał, ważąc w myślach słowa, które usłyszał. Jedno wiedział na pewno – demon powinien pozostać uwięziony. Gdyby uczynił to, czego pragnął stwór, zdradziłby Zakon i ideę walki ze złem. Oddałby życie, byleby tak się nie stało. Ale nie potrafił poświęcić życia Leann. – Mówże dalej! Jak chcesz tego dokonać? – A czy ty, paladynie, masz zamiar wypełnić swoją część umowy? – zapytał demon z kamiennym obliczem. – Tak, na Deima! Jaki masz plan?! – Okowy wiążą moje siły, jednakże przypadkiem w tej komnacie znajduje się pewien potężny artefakt. – Wskazał na gablotkę, w której leżał szykowny amulet. Na srebrzystym łańcuszku zawieszony był krwistoczerwony, oszlifowany na kształt kuli jaspis. – Sam wykonałem go w zamierzchłych czasach i tchnąłem weń cząstkę mojej mocy. Weźmiesz go. – I co mam z nim zrobić? – spytał Caspar, wpatrując się w talizman.

QFANT.PL - numer 5/10

125


opowiadanie

Marcin Dolata

126

– Wystarczy, że zawiesisz na szyi ukochanej, a dzięki potędze, która pulsuje w amulecie, wiatr uniesie dziewczynę w ciele sokoła w przestworza i poprowadzi daleko stąd, gdzie nikt nie będzie jej niepokoił. A kiedy minie trzeci wschód słońca, zrzuci pióra i powróci do normalnej postaci. Ale nim pozwolę ci wziąć ten wspaniały przedmiot, zrobisz to, co każę. I nie waż się dotknąć go bez mojego pozwolenia, bo nie będziesz w stanie utrzymać go nawet przez chwilę. Demon umilkł na chwilę, bacznie przyglądając się Casparowi. – Dostrzegasz te runy, które zostały magicznie wyryte na pazurach? Musisz je zniszczyć, a tylko potężna moc jest do tego zdolna. Żeby ją wyzwolić, konieczny jest odpowiedni rytuał. Najpierw potrzebujesz magicznej kredy do narysowania pentagramów. Znajdziesz ją prawdopodobnie gdzieś w Gildii Magów, choć jestem niemal pewien, że ma ją przy sobie Opiekun. Nie zdziwiłbym się, gdyby nigdy się z nią nie rozstawał. Z tym akurat nie będzie problemu, pomyślał Caspar, przypominając sobie ogłuszonego starca. – A co potem? – Dowiesz się, kiedy znajdziesz kredę. Młodzieniec przez chwilę mierzył demona wzrokiem. W mgnieniu oka zdecydował się na śmiałe i sprytne posunięcie. Takie, które sprawi, że wilk będzie syty i owca cała. – Nie sądzisz chyba, że uwierzę ci na słowo. Zrobimy to w odwrotnej kolejności. Jeśli ja cię nie uwolnię, nikt tego nie uczyni. Nawet Yaddar Ibn Tallad, który oblega to miasto, zdaje sobie sprawę, jak potężną jesteś istotą. We mnie jedyna twoja nadzieja, nikt inny przez kolejne wieki nie zniszczy skuwających cię kajdan. Wpierw daj mi amulet, a dopiero potem uczynię, co konieczne. Demon świdrował go uważnym spojrzeniem. Caspar był już niemal pewien, że stwór wybuchnie gniewem, przeklnie go i wszystko pójdzie na marne, kiedy ten nieoczekiwanie potaknął. Wydało mu się dziwne, że zły duch od razu przystaje na jego warunki, ale nie można było marnować czasu na zbędne rozmyślania. – Zgoda. Jeśli dasz mi słowo paladyna. – Przysięgam na mistrzów Zakonu i wszystkich moich przodków. – Demon skinął głową i zachęcił młodzieńca, by podszedł do gabloty. Przedmiot był

ciepły w dotyku, jakby wyciągnięto go prosto z pieca. Nie ważył dużo, a rzadko spotykany kamień tak czystej barwy przyciągał wzrok. Caspar przyglądał mu się przez chwilę, po czym wsunął do mieszka zawieszonego u pasa. – Żegnaj – zwrócił się do istoty i skierował w stronę drzwi. Im bliżej był wyjścia z komnaty, tym szybciej biegł. – Wracaj! Wracaj, bo będziesz tego żałował do końca życia! Wracaj, zdrajco! – krzyczał za nim demon. Ślepia stwora potwornie iskrzyły złością, a ściany wieży drżały od jego gniewu. Zwielokrotniony ryk długo odbijał się od kamiennych murów. Kiedy ucichł odgłos kroków paladyna, oblicze demona zastygło w bezruchu. *** Zbiegał schodami ile sił w nogach, czując, że mu się udało. Leann dzięki amuletowi demona opuści miasto, a on będzie mógł w spokoju ducha ściąć kilka madrackich głów, po czym z radością przyjmie śmierć. Był święcie przekonany, że jego wybór jest najsłuszniejszym z możliwych. Miał nadzieję, że sprytnie zdobyty talizman wybawi ją od nieuchronnej śmierci. Cerys na pewno zrozumiałby postępowanie Caspara, w końcu był mu przyjacielem. Stopnie dudniły głucho w rytm kroków. Pędził jak jeszcze nigdy w życiu, każda chwila była na wagę złota. Wybiegł przez wąskie wrota biblioteki, przebył główny hol kwatery Gildii Magów, potrącając przy tym młodego sługę, który niósł gdzieś naręcze zwojów. Bez słowa minął strażnika strzegącego wejścia do budynku i znalazł się na dziedzińcu twierdzy. Prócz paru wartowników, którzy obdarzyli go zdziwionymi spojrzeniami, panowała tutaj pustka. Ludność tłoczyła się przy spichrzu w Górnym Mieście, wojownicy walczyli z Madratami. On również powinien im towarzyszyć. I tak też się stanie, kiedy tylko się upewni, że Leann jest bezpieczna. Wtedy dołączy do nich i zginie, myśląc o dziewczynie. Posągi dawnych władców Pirii zdawały się patrzeć na niego z dezaprobatą, kiedy wybiegał przez bramę wjazdową. Jeszcze kilka godzin i okuta brona będzie się mierzyć z madrackimi taranami, pomyślał smętnie Caspar, ciekawe, jak długo da radę stawiać im czo-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nie zapomnisz o mnie ła.

Droga do przybytku była krótka. Paladyn biegł przed siebie, nie rozglądając się na boki. Ponure i szare kamienice witały go melancholijnym milczeniem. Kiedy z rozmachem otworzył drzwi i wpadł do świątyni Santasusa, wszyscy obecni obrzucili go zdziwionym spojrzeniem. Caspar zignorował ich i natychmiast poszukał wzrokiem niebieskich oczu. I w końcu je dostrzegł. Tyle że zobaczył w nich tylko wyrzut i rozgoryczenie. Cały czas żałowała tego, co między nimi zaszło, żałowała pocałunku, który dla Caspara był wszystkim. Ta niewinna chwila, którą obdarzyła go w chwili słabości, znaczyła więcej niż całe jego dotychczasowe życie. Za nic nie cofnąłby czasu i nie zmienił biegu wydarzeń, a gdyby tylko istniała taka możliwość, przeżyłby to z chęcią raz jeszcze, a potem jeszcze raz i jeszcze, choćby i za cenę utknięcia w nieskończonym kole zdarzeń. – Co cię sprowadza, paladynie? – Z zamyślenia wyrwał go głos przełożonej świątyni, która czuwała nad porządkiem wśród rannych. – Czy przynosisz jakieś wieści z Dolnego Miasta? Albo rozkazy od mistrza Hadanela? – Nie, pani – rzekł i bez dalszych wyjaśnień oddalił się w kierunku niebieskookiej uzdrowicielki. Leann stała w kącie przybytku i podawała choremu jakieś zioła. Kiedy Caspar się zbliżył, wyprostowała się dumnie, zadzierając lekko głowę. Ostatnie promienie słońca wpadały przez wysokie i wąskie zachodnie okno, igrając z jasnymi włosami dziewczyny. – Po co tu przyszedłeś? – spytała szybko, uciekając wzrokiem. – Czy nie powinieneś walczyć wraz z Cerysem przy bramie? Twarz Caspara wykrzywił ból. Nie chciał jednak, by rozpłakała się na wieść o ukochanym. – Niedługo do niego dołączę i oddam życie za miasto. Wiedz, że umrę z twoim imieniem na ustach – powiedział tak cicho, by nikt inny tego nie dosłyszał. Leann spojrzała nań uważnie. Spodziewał się ujrzeć w niebieskich oczach wyzwanie, tak jak za pierwszym razem, kiedy ośmielił się na równie poufałe słowa. Nie było jednak po nim śladu, zastąpiło je zrezygnowanie. – Proszę, nie mów tak – szepnęła łamiącym się

głosem. – Obiecałeś… – Wiem, że obiecałem. Złamałem dziś jednak tyle obietnic i przysiąg, że jedna w tę czy w tamtą nie robi już różnicy. Chodź! Powiedziawszy te słowa, chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Nie zważając na próby oporu i na pełne zdumienia spojrzenia pozostałych uzdrowicielek, wyprowadził dziewczynę na zewnątrz. – Czego chcesz?! – Leann niespodziewanie zaczęła się szarpać tak mocno, że zmuszony był otoczyć ją żelaznym uściskiem. – Zostaw mnie! Jeszcze tylko kilka kroków dzieliło ich od opustoszałego placu. Wszędzie panowała cisza, przerywana jedynie skrzekliwym krakaniem kruka, który przysiadł na posągu Santasusa warującym u wejścia do przybytku. Caspar nie słyszał nawet odległego szczęku oręża. Kto wie, może bitwa dobiegła już końca. Na niebie brakowało chmur, horyzont skąpany był w czerwieni, żółci i pomarańczy, a słońce szykowało się do zejścia z firmamentu. Caspar zatrzymał się w pół kroku i, odetchnąwszy głęboko, obrócił się w stronę dziewczyny, po raz ostatni spoglądając na jej twarz. Chwilę mierzyli się wzrokiem bez słowa. Caspar nagle zreflektował się i sięgnął do kieszeni. – Proszę, przyjmij ten dar ode mnie. – Wywlokłeś mnie ze świątyni tylko po to, żeby dać mi zwykły amulet? – spytała ze zdziwieniem, patrząc na jego zaciśnięte na naszyjniku dłonie. – Nie taki zwykły. Dzięki niemu… nie zapomnisz o mnie. – Czuł się okropnie, kłamiąc jej prosto w oczy. Zdawał sobie sprawę, że znienawidzi go i przeklnie na zawsze, ale będzie przynajmniej bezpieczna, a już tylko na tym mu w tej chwili zależało. Gdyby coś jej się stało, gdyby zginęła pod madrackim mieczem, Caspar nie potrafiłby sobie tego wybaczyć. Nie mógłby w spokoju odejść do krainy przodków wiedząc, że Leann spotka równie przykry los. Dziewczyna chwilę milczała, przyglądając się amuletowi. Czerwony klejnot zalśnił w słońcu. – To dla mnie naprawdę wiele znaczy. Leann, proszę – położył talizman na jej rozwartej dłoni, dotyk aksamitnej skóry porażał. Po chwili milczenia obdarowała go smutnym uśmiechem i założyła amulet na szyję.

QFANT.PL - numer 5/10

127


opowiadanie

Marcin Dolata

128

I wtedy zaczęła krzyczeć. Wrzask, który rozdarł ponurą ciszę, paraliżował i sprawiał, że ciało Caspara pokryła gęsia skórka. Młodzieniec nigdy nie słyszał czegoś podobnego, nie wiedział też, co czynić. Spróbował objąć ją w talii i przytulić, przekonać, że to wszystko dla jej dobra. Nie mógł się jednak ruszyć. Zacisnął zęby i patrzył. Ochrypły pisk trwał w najlepsze, a dziewczyna przykucnęła, zginając i rozprostowując palce. Jej oczy rozszerzały się miarowo z bólu, siejąc w Casparze ziarenko zaniepokojenia. Nagle buchnęło, a podmuch powietrza odrzucił go na kilka stóp. Z trudem podniósł się z bruku, kirys ciążył mu niemiłosiernie na ramionach. Kiedy wreszcie stanął na nogach, nieobecnym wzrokiem poszukał dziewczyny. Nie znalazł jej, za to w miejscu, w którym klęczała, pojawił się wielki krwistoczerwony ptak z długim, prostym dziobem i wąskimi, ostrymi piórami. Paladyn patrzył w milczeniu. Coś było nie tak, demon zapewniał go przecież, że dziewczyna umknie z miasta w postaci sokoła. Tymczasem magiczne zwierzę, w które przemieniła się Leann, emanowało mocą tak potężną, że Casparowi aż włosy stanęły dęba. Ponadto zdawało się czegoś wyczekiwać, bowiem zamarło w bezruchu i wbiło drapieżny wzrok w dal. Wtem z oddali, chyba z wieży, dobiegł ich przeraźliwy ryk. W uszach Caspara brzmiał jak krzyk zwycięzcy. Ptak zerwał się natychmiast i wzbił w powietrze, pozostawiając za sobą długi, ognisty pióropusz. Kiedy szybował w przestworzach, czas jakby zwolnił. Im mniejsza odległość dzieliła go od biblioteki, tym bardziej zdawał się jaśnieć magicznym płomieniem. Rozległy się zdziwione krzyki nielicznych wartowników, którzy pozostali pilnować twierdzy. Kiedy zbliżył się niemal na kilkadziesiąt kroków, rozłożył szeroko skrzydła, Casparowi przypominał w tej chwili wielką kulę ognia, tak bardzo podobną do krwistoczerwonego jaspisu zawieszonego na amulecie. Ptak nie zwolnił i nie wyminął iglicy, jak przewidywał młodzieniec, lecz z impetem wbił się w kamienną wieżę. Młodzieniec przetarł oczy, nie dowierzając temu, co widział. Wydawało mu się, że ptak zniknął, podczas gdy dookoła zabrzmiał donośny chrupot, a kamienne bloki poczęły pękać. Co dziwniejsze,

budowla stanęła w ogniu, a przecież taki materiał nie miał prawa się palić. To musiały być magiczne płomienie. Iglica zaczęła się walić, a młodzieniec usłyszał rozgorączkowane wrzaski wartowników, uciekających z blanków i kryjących się przed odłamkami. Dziedziniec w mgnieniu oka ogarnęła pożoga. Diaboliczny śmiech, który niósł ze sobą niewyobrażalną radość, uświadomił Casparowi, jak wielki popełnił błąd. Tak cieszyć mógł się tylko ktoś, kto po setkach lat uwięzienia wreszcie wydostał się na wolność. Młodzieniec upadł na kolana, błagając Santasusa o przebaczenie. – Cny paladynie – usłyszał znajomy głos wewnątrz swojej głowy – zaprzestań modłów, bo i tak nie znajdziesz w nich ukojenia. Jesteś stracony na wieki. – Okłamałeś mnie!!! – krzyknął Caspar, a po jego policzkach płynęły łzy. – Pełen nadziei i miłości skazałeś swe plemię na zagładę, człowieku. Nie wiesz, z kim splotłeś przeznaczenie. Me imię Gedoel, jam jest Asurem, ciemiężcą ludzi i dzięki tobie stanę się jednym z pierwszych, którzy zwiastować będą powrót Daelnoora! Caspara ogarnęły trwoga i przerażenie, zachłysnął się powietrzem, słysząc miano tego, który ongiś zdradził bogów i został uwieziony w lodowcu na północy. Asurowie zaś, generałowie piekielnej armii, byli zwiastunami końca świata. – Odrzuciłeś moją propozycję, teraz płacisz cenę. Wiesz, co mnie bawiło najbardziej? Że ty naprawdę wierzyłeś, iż jesteś w stanie ocalić dziewczynę. Gdybyś posłuchał od razu, wszystko poszłoby gładko, a ty odszedłbyś z tą swoją dziewką. Może – dodał demon z nutą ironii w głosie – jeśli przetrwalibyście piekło, które się tutaj zaraz rozpęta. W każdym razie warto było czekać dziewięćset lat, by poznać takiego głupca jak ty. Żegnaj, Casparze. W sumie cieszy mnie, że się spotkaliśmy. Młodzieniec widział walącą się wieżę i płomienie ogarniające siedzibę Gildii Magów. Pożar trawił też zamkowy spichlerz, gdzie zgromadzono ostatnie zapasy. Bez nich miasto musiało paść łupem Madratów, o ile prędzej doszczętnie nie zniszczy go gniew wyzwolonego demona. Rozszalały ży-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nie zapomnisz o mnie wioł połykał wszystko, co stanęło mu na drodze. Krzykom przepełnionym rozpaczą nie było końca. U bram twierdzy dostrzegł też Opiekuna, który biegł w jego kierunku i rozpaczliwie wymachiwał rękoma. Na twarzy starca odbijało się przerażenie. Siniaka, który pojawił się po jego uderzeniu, Caspar zauważył nawet z takiej odległości. Wiedział, że za to, co uczynił, nie ma już dla niego ratunku. Jak mógł oddać życie ukochanej osoby w ręce demonicznej istoty z Dakkartanu? Jak mógł okazać się tak wielkim głupcem? Czuł się niczym podły sprzedawczyk, zdradził bowiem to, co miało dla niego największą wartość – Leann, Cerysa i przenajświętszy Zakon Paladynów. Zaledwie mgnienie, pomyślał z żalem, tyle wystarczy, by podjąć złą decyzję i wszystko zaprzepaścić… Gorzko zapłakał. Nic już się dla niego nie liczyło, pozostała jedynie wszechogarniająca pustka.

Marcin Dolata Rocznik 92, obecnie uczeń I LO w Lesznie. Wielki miłośnik fantasy, zwłaszcza prozy Tolkiena i Sapkowskiego. Wielbiciel rodzimego hip-hopu i muzyki filmowej, amator wszelakich rodzajów pizzy. Wiecznie z głową w chmurach, pisze najczęściej po nocach, kiedy nikt mu nie przeszkadza i może w spokoju skupić myśli. Współtwórca opowiadań fantasy z serii DAKKARTAN.

Marcin Dolata, sierpień 2009

QFANT.PL - numer 5/10

129


Polecanki

publicystyka

Łukasz Śmigiel „Decathexis”

130

Zadaję sobie czasem pytanie, co skłoniło mnie do sięgnięcia po książkę konkretnego autora? Mniej lub bardziej uświadomionych powodów może być wiele, nie wyłączając czystego przypadku, jednak decydującym wydaje się być gust oraz intuicyjne przekonanie, że uczta będzie strawna i co najmniej tak sycąca, na jaką wygląda. Nie bez powodu zaczynam tą banalną z pozoru dygresją – emanująca klimatem przyczajonej grozy okładka „Decathexis” Łukasza Śmigla oraz nakreślone sugestywną kreską Agaty Cholewy ilustracje wewnątrz skłaniają do pytania: czy to nie przerost formy nad treścią, obiecujący więcej, niż autor w istocie wykreował siłą pióra i wyobraźni? Przekonajmy się. Łukasz Śmigiel, który zaistniał w pamięci czytelników zbiorem opowiadań grozy „Demony” oraz komedią obyczajową „Muzykologia”, w najnowszej powieści zdecydował się zaprosić nas do świata Kirkegaardu, gdzie śmierć czai się za każdym ro-

giem, spogląda z luster, w dzień i w nocy owiewa chłodnym oddechem, jest najwyższym prawem, jedyną karą i ostateczną nagrodą dla wyznawców. Naszym przewodnikiem będzie Jon Pendergast, szef Inspektoratu do spraw Umarłych, błyskotliwy naukowiec tanatolog, zaangażowany w rozwiązanie zagadki tajemniczego znikania zwłok z cmentarzy. Akcja toczy się wartko poprzez dworskie intrygi, których zarzewiem jest walka o władzę nad krainą, w której kult Śmierci nabrał mocy panującej religii; widowiskowe pojedynki przeplatają się ze scenami pełnymi ożywających trupów, rytualnych morderstw i obrazów krwawych ceremonii, w tle obecny jest wątek niespełnionej i tragicznej miłości bohatera do młodej królowej. Jednak wartka akcja połączona z próbami rozwikłania makabrycznej tajemnicy - to nie wszystko. „Decathexis” przeradza się miejscami w rzetelne studium tanatologii i tanatopraksji - co krok przychodzi nam zetknąć się z autentycznymi informacjami na temat towarzyszących umieraniu objawów, szczegółowymi opisami rozkładu i procesów zachodzących w ciele po śmierci. Wydawać by się mogło, że w epoce mediów, które dla zwiększenia oglądalności nieustannie raczą wszelkimi okropnościami, jesteśmy już na nie uodpornieni i niełatwo nas przerazić. Tyle, że u Śmigla to, co najgorsze nie atakuje bezpośrednio, lecz przesącza się nieubłaganie ku powierzchni, powoli opanowuje umysł, budzi uśpione, zepchnięte poza krawędź świadomości lęki. Spotkając opisy przerażających mordów, tortur, makabrycznych obrządków spożywania trupów, nekrofilii i bezczeszczenia zwłok, uświadamiamy sobie niepostrzeżenie, że autor nie wymyśla niczego nowego, ale z premedytacją sięga po wypróbowane wielokrotnie przez naszych bliźnich praktyki, jakby pragnął powiedzieć: Chciałbyś naprawdę się przestraszyć, poczuć spojrzenie istoty zdolnej czynić zło dla najczystszej, nieskalanej litością rozkoszy? Wystarczy, że zerkniesz w lustro… Kluczem do zrozumienia widocznej fascynacji autora śmiercią we wszelkich jej aspektach wydaje się być tytułowe decathexis, oznaczające proces ostatecznego pogodzenia się z faktem, że bliska osoba umarła i nieodwołalnie odeszła z naszego świata. Świadomość własnej śmiertelności od zawsze była dla ludzi problemem, z którym radzili sobie, budując systemy wiary zakładające dalsze

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Polecanki trwanie po rozpadzie powłoki cielesnej. Łukasz Śmigiel, nie negując wiary, proponuje, byśmy udali się w wędrówkę do miejsc najstraszniejszych, poznali proces umierania od strony zbadanej przez naukę, zrozumieli go i zaakceptowali jako konieczność w nieprzerwalnym łańcuchu istnień. Co nie oznacza, że przestaniemy się bać - choćby samych siebie. Ta książka nie tylko przejmuje dreszczem i budzi upiory. Prócz nieuniknionych refleksji na temat spraw ostatecznych, dostarcza również niemałej porcji rozrywki. Przenikające się konwencje horroru, powieści przygodowej i czarnego kryminału czynią z lektury istną podróż pełnym pułapek i zwodniczych tropów górskim szlakiem. Dla wybredniejszego czytelnika autor przemycił w fabule wiele smaczków odnoszących się do religii,

mitologii oraz postaci literackich i historycznych, a otwarte zakończenie każe niecierpliwie czekać na zapowiadany kolejny tom przygód nietuzinkowego bohatera.

„Pomyśl tylko, ile mamy starych bajek, które zaczynają się od słów Pewnego razu w środku puszczy żyła sobie czarownica albo Pewnego dnia diabeł wyszedł na spacer i spotkał dziecko[…] Biedacy nie potrzebują opowieści wyjaśniających, skąd się bierze zło. Ono zawsze było. Nigdy się nie dowiadujemy, jak to się stało, że czarownica zrobiła się zła ani czy był to dla niej właściwy wybór – bo czy istnieje właściwy wybór?”

jemy pewne informacje do wiadomości i przechodzimy nad nimi do porządku dziennego. „Szarość” moralna, sprzeczne motywacje, psychologiczna głębia – to już domena powieści, która ukazuje

Autor: Łukasz Śmigiel Tytuł: Decathexis Wydawnictwo: Grasshopper Rok wydania: 2009 Format: 12.5x19.0cm Ilość stron: 262 Oprawa: Miękka ze skrzydełkami ISBN: 978-83-617-2514-5 Autor: Jacek Skowroński

G. Maguire „Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” Bajki, jak wiemy, bywają okrutne – przede wszystkim dlatego, że dają nam wybór jedynie między czernią a bielą, nie uznając kolorów pośrednich. Piekło ludzkich wątpliwości jest obce bajkowym bohaterom, którzy wpisują się w pewien schemat i podążają z góry wyznaczoną ścieżką. Scenariusz musi być jasny i przejrzysty, bo w przeciwnym wypadku bajka przestałaby być bajką. Dlatego nikt nie pyta macochy Kopciuszka, czemu stała się kobietą zgorzkniałą i bezlitosną (może przeżyła w młodości nieszczęśliwą miłość, cierpi na jakąś chorobę lub została przez kogoś skrzywdzona?) ani nie próbuje dociec, z jakiego powodu czarownica wybrała smutną egzystencję pustelnicy. Po prostu przyjmu-

QFANT.PL - numer 5/10

131


publicystyka

Polecanki nam wiele aspektów rzeczywistości. Nic już nie jest ani proste, ani przyjemnie jednoznaczne – iluzja zostaje rozbita, a bajkowe uniwersum – rozsadzone od środka. Podobny zabieg jest bardzo często stosowany w literaturze fantasy (mam nawet wrażenie, że coraz częściej: nie tylko w książkach, ale i w filmie); nazywamy go euhemeryzacją. Gregory Maguire idzie w podobnym kierunku. Jego „Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” to alternatywny obraz, przedstawionej wcześniej w powieści Bauma, krainy Oz. Podejrzewam, że wszyscy znamy - w większym lub mniejszym stopniu – historię Dorotki i jej przyjaciół, ponieważ wątki tej opowieści w dalszym ciągu są nadzwyczaj żywotne i zasilają kulturę popularną. Wydawałoby się więc, przynajmniej w teorii, że „Wicked” to kolejna, „bluszczowata” historyjka, bazująca na wyświechtanych motywach. Tak jednak nie jest. Kraina Oz w wersji Maguire’a to świat do bólu prawdziwy, rozorany wewnętrznymi konfliktami zarówno politycznymi, jak i religijnymi, zamieszkany przez ludzi (i nieludzi) „z krwi i kości”. Przeraża, zachwyca, budzi refleksje. Gdy otwierałam tę powieść, nie miałam pojęcia, że czeka mnie niezapomniana przygoda – pełna emocji i intelektualnych wyzwań. Spodziewałam się czegoś o wiele mniej ambitnego. Natomiast gdy skończyłam… Cóż, przez długi czas nie mogłam wrócić do równowagi i chyba nadal nie mogę, nieustannie analizując biografię zielonoskórej Elfaby. Gdy w niewielkim domu pośród pól Manczkindlandii urodziła się dziewczynka o zielonej skórze, jej ojciec uznał, że to kara za grzechy. Natomiast matka Elfaby, piękna i frywolna Melena, dama z wyższych sfer, która przed laty popełniła mezalians, wychodząc za pastora, nie mogła przeboleć swojego nieszczęścia i popadła w depresję. Elfaba od początku była dziwnym dzieckiem, nie tylko z powodu swojego wyglądu. Czuła się inna, gorsza, przede wszystkim zaś napiętnowana złem – prawdopodobnie dlatego wyrosła na dziewczynę silną i inteligentną, a jednocześnie odpychającą i zamkniętą w sobie. Przełomem okazały się studia w Sziz. To tam rozwinęła się intelektualnie, zaangażowała w działalność polityczną i poznała najlepszych przyjaciół. Jak to się stało, że ta zdolna, pełna pasji młoda kobieta zyskała przydomek Złej

132

Czarownicy z Zachodu? Czy naprawdę była zła? Czy naprawdę została czarownicą, mimo że interesowały ją przede wszystkim nauki przyrodnicze, natomiast „magiczne sztuczki” miała w głębokiej pogardzie? Kolejne rozdziały przybliżają nam dzieje Elfaby, nierozerwalnie splecione z historią Oz. Sytuacja społeczno-polityczna państwa coraz bardziej się komplikuje: Czarnoksiężnik dokonuje przewrotu i rozpoczyna rządy terroru, Zwierzęta tracą swoje prawa, Kwadlingowie cierpią z powodu łupieżczych najazdów (w ich krainie znajdują się złoża rubinów), a w Manczkinlandii panuje religijna ekstremistka. Kryzys pogłębia się także z powodu klęsk żywiołowych: suszy i tornada. Ludzie albo oddają się wyrafinowanym przyjemnościom, pogrążają w religijnym fanatyzmie, walczą w Ruchu Oporu lub próbują dostosować się do nowej sytuacji. Czasy są, parafrazując Sapkowskiego, zaiste historyczne i trzeba wiele szczęścia, żeby utrzymać się na powierzchni. Szczególnie, gdy w kluczowym momencie dziejowym z nieba spada dom, a Dorotka z Kansas zmienia wszystko - zarówno w skali mikro jak i makrokosmicznej. Patrzę na „Wicked” i nie mogę się nadziwić, że tak niepozorna okładka, nawiązująca bardziej do musicalu, który powstał na kanwie powieści, niż do samej książki Maguire’a, skrywa takie problemowe bogactwo. Podejrzewam, że z własnej inicjatywy nie kupiłabym tej książki, zrażona anglojęzycznym wtrętem w tytule i grafiką, przywodzącą na myśl fantastyczną opowiastkę dla dorastających panienek – i straciłabym bardzo, bardzo wiele. Szczególnie, że tłumaczenie Moniki WyrwasWiśniewskiej nie budzi żadnych zastrzeżeń. „Wicked” to nie tylko inne spojrzenie na dobrze znaną bajkę, nie tylko biografia pewnej dziewczyny, a nawet nie tylko analiza sytuacji politycznej w pewnym wyimaginowanym państwie. To z zacięciem pisane, odwołujące się do przeróżnych poglądów, archetypów i mitów, rozważania na temat Dobra i Zła. Autor stawia pytania, na które udziela bardzo wielu odpowiedzi, pozostawiając ostateczny wybór czytelnikowi. Pokazuje złożoność ludzkiego życia i ludzkich decyzji. Na dodatek pro-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Polecanki wadzi narrację w taki sposób, że ważkie treści są „przemycane” pod płaszczem przygodowej fabuły. Każda część powieści (cztery nawiązują do nazw krain geograficznych Oz, jedna – do kluczowego zdarzenia fabularnego) to nieco inna konstrukcja, narracja, konwencja i problematyka. Maguire zaczyna od historii obyczajowej z pierwiastkiem niesamowitości i grozy, potem opisuje życie studenckie, przeplatając scenki rodzajowe zagadnieniami politycznymi. W następnej części skupia się na romansie głównej bohaterki i jej działalności w ruchu oporu, aż wreszcie psychologizuje – mowa o przełomie duchowym Elfaby – i popada w oniryzm. Nie da się ukryć, że nie wszystkie rozdziały są tak samo dobre, zdarzają się słabsze i mocniejsze fragmenty. Osobiście jestem nieco zawiedziona ostatnią częścią, która wydaje mi się miejscami przegadana; w kółko, aż do przesady, roztrząsane są te same zagadnienia. Z drugiej jednak strony, taki właśnie sposób pisania oddaje stan psychiczny bohaterki, która, analizując własne przeżycia, wspominając i rozmyślając, traci w końcu kontakt z rzeczywistością.

chodu” to nie jest historyjka jednorazowa, o której zapomina się od razu po przeczytaniu. To powieść skłaniająca do zadawania pytań, do rozmyślania i analizowania – dlatego sama nie wiem, czy odważę się obejrzeć wersję musicalową, z pewnością okrojoną i dostosowaną do wymagań sceny… Natomiast po książkę na pewno sięgnę jeszcze niejednokrotnie i będę czekała na tłumaczenia kolejnych części cyklu Maguire’a o krainie Oz. Autor: Gregory Maguire Tytuł: Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu Tytuł oryginalny: Wicked: The Life and Times of the Wicked Witch of the West Tłumaczenie: Monika Wyrwas-Wiśniewska Wydawnictwo: Initium Data wydania: luty 2010 Liczba stron: 464 Oprawa: miękka ISBN-13: 978-83-927322-3-5 Cena z okładki: 41,90 zł Autor recenzji: Natalia Bilska

„Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Za-

Anna Klejzerowicz „Sąd Ostateczny” Do „Sądu Ostatecznego” zasiadłam z niekłamanym zainteresowaniem, bowiem akcja tej powieści rozgrywa się w moim rodzinnym mieście – Gdańsku. Głównym bohaterem kryminału jest były policjant, Emil Żądło, pracujący jako niezależny dziennikarz. Żądło jest człowiekiem przechodzącym głęboki kryzys – pozbawiony pieniędzy, wiary w siebie, borykający się z problemami rodzinnymi, zdąża prostą ścieżką wiodącą do alkoholizmu. Wszystko się zmienia, gdy spotyka dawną koleżankę i jej narzeczonego. Młodzi ludzie wyciągają do niego pomocną dłoń, dając nadzieję na lepsze jutro. Niestety, następnego dnia okazuje się, że para została w brutalny sposób zamordowana. Żądło uczestniczy w wydarzeniach nie tylko jako świadek w sprawie, lecz – licząc na możliwość napisania sensacyjnego reportażu – rozpoczyna własne śledztwo.

„Sąd Ostateczny” to solidny kryminał z lekkim dreszczykiem. Koncept fabularny jest dobry i autorka umiejętnie rozwija go przez całą powieść. Historia śledztwa przeplatana jest epizodami z osobistego życia dziennikarza, jednak obie te składowe są wyważone i wzajemnie się dopełniają. Każdy gdańszczanin z łatwością rozpozna miejsca, w których rozgrywa się akcja, a odbiorca spoza Gdańska będzie miał szansę poznać to miasto nie tylko od strony jego turystycznych atrakcji. Autorka z pasją opisuje jego specyficzny klimat, oprowadza czytelnika po katedralnych wnętrzach, Starówce, blokowiskach i ponurych podwórkach stłoczonych starych kamienic. Fragmenty poświęcone samemu „Sądowi Ostatecznemu” Memlinga przepełnione są życiem i emocjami. Tych emocji brakuje odrobinę bohaterom. Żądło dość szybko porzuca dylematy związane z czerpaniem korzyści ze śmierci niegdyś bliskich sobie, jakby na to nie spojrzeć, osób. Równie szybko i bezboleśnie odstawia alkohol, stając

QFANT.PL - numer 5/10

133


Polecanki

publicystyka

dosyć naciągana. Żadna z ofiar nie miała przecież bezpośredniego związku z opisanymi wydarzeniami z przeszłości. Chwilami czułam się, jakby na siłę próbowano mi wtłoczyć do głowy, że akcja kryminału musiała dziać się w Gdańsku i nigdzie indziej, bo morderca w jakiś przewroty i alogiczny sposób próbował zemścić się na samym mieście i jego Bogu ducha winnych mieszkańcach. Zupełnie jakby obecność obrazu Memlinga nie wystarczała. Pomimo tych moich wszystkich narzekań, muszę przyznać, że powieść jest wciągająca i czyta się ją szybko i przyjemnie. To doskonała lektura na te męczące i ponure dni. Przenosi czytelnika w upalny klimat lata; stanowi doskonałą rozrywkę dla każdego wielbiciela dobrego kryminału i pozwala oderwać się od zimowej apatii. Polecam ją również osobom, które lubią w powieściach smaczki z dziedziny historii i sztuki – tutaj są one doskonałym dopełnieniem fabuły. PS. Gdy czytam na okładce o „szalonym naśladowcy Memlinga”, za każdym razem staje mi przed oczami zamaskowany mężczyzna z obłędem w oczach, malujący na murach rudych golasów, zaganianych do piekła przez hordy diabłów... się, jak na zawołanie, przykładnym dobrym c h a rakterem. Nie przekonały mnie również motywy postępowania mordercy - z jednej strony przedstawiony jest jako szaleniec, który słyszy głosy, z drugiej – przypisuje się jego czynom bardziej racjonalną motywację, czyli zemstę za krzywdy, których doznała jego rodzina w Gdańsku w czasie walk niemieckoradzieckich, wiosną czterdziestego piątego roku. Ta druga przyczyna działań psychopaty jest jednak

134

Tytuł: Sąd Ostateczny Autor: Anna Klejzerowicz Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie Rok wydania: 2010 r. ISBN: 978-83-245-8782-7 Format: 12.5x19.5cm Ilość stron: 248 stron Oprawa: Miękka Autor recenzji: Barbara Wyrowińska

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Polecanki Stefan Darda „Czarny Wygon. Słoneczna Dolina” Wyróżnikiem dobrej literatury jest jej moc przykuwania uwagi czytelnika. Oczywiście należy pamiętać, że człowiek, który sięga po książkę, ma pewne oczekiwania, wynikające z jego osobistych, mniej lub bardziej stałych preferencji. Niemały wpływ na jego decyzje mają także zapowiedzi książki w mediach. Zagorzałemu realiście z pewnością nie spodoba się pozycja z gatunku fantasy, nawet jeśli jest napisana wyśmienicie, a urodzony fantasta zapewne będzie marudził przy obyczajówce z życia bułgarskich garncarzy. Biorąc do ręki „Słoneczną Dolinę” Stefana Dardy czytelnik, który przeczytał „Dom na wyrębach”, oczekuje historii z elementami grozy, głęboko zakorzenionej w kulturze polskiej, gdyż te składowe tworzą „znak wodny”, charakterystyczny dla prozy tego pisarza. To dzięki tym, między innymi, cechom debiutancka książka Dardy uzyskała nominację do Nagrody Zajdla. Przyjrzyjmy się zatem jego kolejnej powieści. Sprawdźmy, czy oferuje taką samą ucztę literacką, a jeśli tak, to komu. Okładka jest świetnym i adekwatnym szyldem, który z pewnością zachęca, by zabrać książkę do domu. Ładnie się prezentuje na półce. Czytając powieść, zwróćcie uwagę na stylizację kartek. Niektóre są jednolicie blade, a niektóre… no właśnie. Świetny pomysł, prawda? Bohaterem powieści jest redaktor Witold Uchmann, który pisuje do jednej z warszawskich gazet. Szef degraduje go i przenosi do działu zajmującego się brukowymi plotkami. Oczywiście Witold czuje się z tego powodu źle. Zamierza złożyć wymówienie. Gdy jednak dostaje mailem propozycję nowego tematu, nie waha się ani przez chwilę i wyrusza na Roztocze, by rozwiązać zagadkę lub zdemaskować oszusta. Tak czy inaczej, jest pewien, że przyda mu się odpoczynek i czas na przemyślenie kilku spraw. Jego redakcyjny kolega, ostrzeżony złym snem, odradza mu ta wyprawę, oczywiście na próżno. Po przyjeździe na miejsce, już od samego początku sprawy przybierają zły obrót, a z czasem atmosfera coraz bardziej gęstnieje. Beztroski urlop na łonie natury, zamienia się w walkę z … ale o tym przekonacie się, sięgając po powieść.

Stefan Darda to pisarz, który umie fantastycznie kręcić fabułą. Pamiętacie „Dom na wyrębach” i wtrącone (pozornie bez żadnego związku z głównym wątkiem) akapity, które w finale okazały się kluczowe? Podobne pomysły odnajdziemy w „Słonecznej Dolinie”, tyle że w udoskonalonym wydaniu. Fabuła krąży, cofa się, czasem wodzi czytelnika za nos, wciągając go w ślepe uliczki. To, co z pozoru wydaje się proste, okazuje się pokrętnie złożone. To chyba jeden ze znaków rozpoznawczych twórczości tego autora. Główna zagadka jest wyjawiana kawałek po kawałku, miejscami czułem się, jakby ktoś racjonował mi po kawałku wielki tort, który najchętniej zjadłbym od razu. Koleżanka, która przeczytała tę książkę, stwierdziła, że to niehumanitarne – dzielić tak dobrą historię na dwie części. Przypominam, że „Słoneczna Dolina” jest pierwszym z dwóch tomów „Czarnego wygonu”, zatem ci, którzy spodziewają się rozwiązania wszystkich zagadek, poczują po zamknięciu okładek niedosyt. Na szczęście, druga część dylogii ukaże się już

QFANT.PL - numer 5/10

135


publicystyka

Polecanki

136

w tym roku. Niektórzy stawiali „Domowi na wyrębach” zarzut, że narracji brakuje literackości, że opisy są za proste, że bohaterowie za dużo herbaty piją. Osobiście uważam, że to była jedna z wielu zalet debiutu Dardy. Potoczność narracji i „zwyczajność” zdarzeń powodowała, że książka była „czytliwa” i można było ją pochłonąć, z wypiekami na twarzy, w jedno popołudnie. Autor jednak wziął sobie do serca te docinki marudnych polonistów. Po pierwsze – bohaterowie „Słonecznej Doliny” piją mniej herbaty, po drugie – wzrosła literackość opisów, co wyśmienicie podkreśliło mroczność niektórych scen. Główny bohater jest człowiekiem lekko zmęczonym życiem i przybitym przeszłością, zepchniętym na margines. Historia, w której przyjdzie mu uczestniczyć, znów rozpala w nim ogień, ofiarowuje cel, a Witold jest gotowy zapłacić każdą cenę, by pomoc innym, a przez to – także i sobie. Myślę, że zyska on sympatię wielu czytelników, bo trudno go nie lubić. Pozostali aktorzy spektaklu Dardy żyją w swoim rytmie, jedni przebiegają tylko przez kartki książki, by być barwnym tłem opowieści, inni starają się manipulować Uchmannem, by go wykorzystać, a niektórzy oczekują od niego pomocy. Słowa, które wypowiadają, odzwierciedlają właśnie te dążenia i wynikają z ich charakteru. Dosyć szybko zacząłem ich rozumieć, niektórym współczuć, choć nie ze wszystkimi się zgadzałem. O tym, że Darda umie opisywać piękno przyrody, wiemy bardzo dobrze. Miłośnicy lasów i wszelkiej zwierzyny także i tym razem będą ukontentowani. W porównaniu z poprzednią książką, opisy są o wiele mroczniejsze i nie są dodatkiem, lecz

ważnym elementem fabuły. Przeczytałem tę powieść w kilka godzin, co pokazuje jej siłę i słabość jednocześnie. Siłę, bo jest niesamowicie wciągająca, słabość, bo mogłaby być o wiele dłuższa (na przykład dwukrotnie dłuższa), czyli chciałbym, by całość zmieściła się w jednym tomisku, a nie dwóch. Podobnie uważają wszyscy moi znajomi, którzy ją przeczytali. Darda udoskonalił swoje środki wyrazu, rozwinął się, nie gubiąc tego, co jest siłą jego twórczości, czyli prostoty przekazu. Wielu pisarzy sili się na sztuczną oryginalność, a Darda po prostu opowiada historię, jak naoczny świadek koledze. I jest to właśnie książka dla lubujących się w mrocznych gawędach, wysłuchiwanych przy akompaniamencie strzelającego iskrami ogniska. W noc po przeczytaniu śniły mi się trupy o pustych oczodołach. Toczyłem z nimi absurdalne dyskusje. Obudziłem się lekko zestresowany i zdezorientowany. Podkreślę, że jestem sceptykiem, który wątpi w istnienie świata nadnaturalnego. Czy można wydać lepszą rekomendację? Tytuł: Czarny wygon. Słoneczna Dolina Wydawnictwo: VIDEOGRAF II Data wydania: luty 2010 Liczba stron: 272 Format: 135x210 mm Oprawa miękka ISBN: 978-83-7183-779-1 Cena: 29,90 PLN Autor recenzji: Piotr Michalik

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Polecanki Melanie Banjamin „Alicja w krainie rzeczywistości” Dawno, dawno temu była sobie dziewczynka o imieniu Alicja. Żyła w dalekim Oxfordzie, który był krainą najmądrzejszych ludzi na świecie. Obok niej, drzwi w drzwi, mieszkał sympatyczny matematyk, Charles Dodgson. Pewnego dnia poprosiła go, jako swojego przyjaciela, aby spisał opowiedzianą poprzedniego dnia bajkę. Jej bohaterka, która także nazywała się Alicja, przeżyła niezwykłą przygodę: goniąc za Białym Królikiem wpadła do jego norki i odnalazła tam zaczarowane królestwo… Melanie Benjamin podjęła się trudnego zadania. Chciała stworzyć książkę, która będzie literacką próbą rozwikłania tajemnicy związku siedmiolatki i dorosłego mężczyzny; związku skandalicznego, którego dowody zostały zniszczone przez matkę dziewczynki. Autorka odniosła pod tym względem sukces. W trakcie czytania bardzo łatwo uwierzyć, że wszystkie wydarzenia opisywane są przez samą Alicję, gdy tymczasem większość z nich to licentia poetica, oparta jednak na faktach: archiwalnej korespondencji, wywiadach z ludźmi, którzy znali pana Dodgsona (czy też może: Lewisa Carrolla), wreszcie na plotkach, którymi żył Oxford za czasów królowej Wiktorii. Jednocześnie „Alicja…” nie jest książką poszukującą taniej sensacji, choć traktuje o pikantnej tajemnicy. Autorka zdaje sobie sprawę, że opisuje czyjeś życie, jego radości, smutki i dramaty, i jest pełna szacunku do swoich bohaterów. Historia Alicji i pana Dodgsona opowiedziana jest bardzo delikatnie, a najbardziej skandaliczny scenariusz tworzy tu sam czytelnik – we własnej wyobraźni. Dopiero ostatnie rozdziały ukazują, co tak naprawdę zniszczyło życie dwójki ludzi. Okazuje się, że tragedia, jaka się rozegrała, jest wynikiem pomyłki i nadinterpretacji faktów. W swojej formie „Alicja…” przypomina elegancki romans z epoki. Jest tu odrzucona miłość, umierająca narzeczona, odchodzący kochanek i knujący starzec, który niszczy życie zakochanych. Z początku narracja, jako że prowadzona przez dziesięcioletnią dziewczynkę, wydaje się nieco naiwna, ale niewątpliwie odkrywcza. Świat widziany oczami dziecka – a szczególnie barwny świat wiktoriańskiej Anglii – zupełnie różni się od tego po-

strzeganego przez dorosłych. Alicja widzi więcej i wyraźniej niż inni, dokonuje więc niezwykłych spostrzeżeń (jak choćby logiczne przypuszczenie, że dorośli w jej świecie, chodzący w togach do ziemi, pozbawieni są nóg). Nie zmienia się to nawet wtedy, gdy dziewczynka dorasta, a potem starzeje się; w osiemdziesięcioletniej babci czytelnik wciąż jest w stanie dostrzec małą Alicję, która kłóciła się z siostrami i wymykała ukradkiem z domu. Język narratorki zmienia się płynnie wraz z rozwojem bohaterki, odzwierciedlając jej osobowość, ale nie burząc integralności całej opowieści. Jedną z niewielu rzeczy, do których mam zastrzeżenia, jest polski tytuł książki – w oryginale brzmi: „Alicja jaką byłam”. Przykro mi to przyznać, ale nasi wydawcy mają tendencję do „tłumaczenia” tytułów w taki sposób, by stały się one przynętą na czytelnika. „Alicja w krainie rzeczywistości” wprowadza w błąd, bowiem sugeruje, że książka jest dublem przygód rezolutnej dziewczynki. Melanie Benjamin stworzyła tymczasem coś zupełnie innego: własną opowieść, literacką biografię, którą łatwo wziąć za prawdziwą historię życia muzy

QFANT.PL - numer 5/10

137


publicystyka

Polecanki Lewisa Carrolla. Jest to książka idealna dla osób, które znają i lubią „Alicję w krainie czarów”, ciekawych życia w wiktoriańskiej Anglii lub spragnionych romantycznych wzruszeń. Opowieść o prawdziwej Alicji, sąsiadce pana Carrolla, jest historią dziecka, które za wcześnie zapragnęło zostać kobietą i które konsekwencje tego ponosiło przez całe dorosłe życie. Nie jest to melodramat, ale raczej romans w dobrym tonie – przynajmniej przez większą część książki. Zmienia się ona bowiem tak samo, jak zmienia się bohaterka: z naiwnego dziecka w młodą kobietę, której odmówiono prawa do miłości; aż wreszcie w staruszkę, która z pewnym bólem, ale i zadowoleniem patrzy w przeszłość. Bowiem dopiero pod koniec życia

Alicja uczy się najważniejszej lekcji: że miłość może mieć różne, lecz równie wartościowe oblicza. Autor: Melanie Benjamin Tytuł: Alicja w krainie rzeczywistości Data wydania: 18 lutego 2010 Wydawnictwo: Amber Tytuł oryginalny: Alice I Have Been ISBN 978-83-241-3603-2 Format: 150×210mm Stron: 304 Cena: 34,80 Autor recenzji: Maryla Kowalska

Mike Resnick „Na tropie wampira” Przed napisaniem tej recenzji długo biłem się z myślami. Miałem mały dylemat moralny. Z jednej strony Resnick napisał „Na tropie wampira” stylem, który nigdy do mnie nie trafiał, i który też mocno krytykowałem. Z drugiej zaś strony posługuje się nim na tyle dobrze, że zupełnie zapomniałem o swojej niechęci. Jest to mój pierwszy kontakt z Resnickiem oraz jego prozą i jestem nieco zaskoczony. Dawno nie czytałem powieści, w której opisy zostałyby zredukowane do minimum. Cała książka opiera się głównie na dialogach, nie ma chyba strony, na której się one nie znalazły. Opisy miejsc, postaci są bardzo krótkie, pozostawiają spore pole do popisu dla wyobraźni czytelnika. Niektórych może to drażnić lub nawet odstraszać od lektury, lecz wydaje mi się, że większość ten zabieg zachęci do sięgnięcia po „Na tropie wampira”. Dzięki temu bowiem powieść czyta się łatwo, szybko i przyjemnie. „Na tropie wampira” to druga część przygód detektywa Mallory’ego. Pierwszą był tom „Na tropie jednorożca". Jeśli jednak ktoś, tak jak ja, nie zna wcześniejszych losów bohatera, nie ma się

138

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Polecanki czym martwić. Autor opisuje wszystko tak jakby pierwszy raz przedstawiał czytelnikowi detektywa Mallory’ego. Cała akcja toczy się na Manhattanie, ale innym od tego, który znamy z filmów lub też z podróży do Stanów Zjednoczonych. W tym „naszym” nie ma Vampire State Building ani Muzeum Historii Nienaturalnej. Nie spotykamy też na każdym kroku goblina, próbującego za wszelką cenę sprzedać nam coś, czego w ogóle nie potrzebujemy. Chociaż to akurat kwestia sporna. W trakcie czytania, podążając za detektywem, dajemy się powoli wprowadzić w świat wampirów. Sporej dawki informacji dostarczy nam współpracownik Mallory’ego – wampir Kijaszek McGuire – przypadkowo poznany w supermarkecie, w trakcie kupowania krwi. Później do „drużyny” dołącza smok - Łuskowaty Jim Chandler – pisarz kryminałów oraz dziewczyna-kot o imieniu Felina. Wesoła drużyna wyrusza na poszukiwanie wampira mordercy – Włada Drabuli.

Mimo tego mankamentu wydaje mi się, że warto sięgnąć po tę powieść. Chwila odprężenia z nienachalną dawką humoru przyda się każdemu. Zwłaszcza teraz, po szaleństwie świątecznych zakupów. Jeśli do tego ktoś lubi książki pozbawione rozwlekłych opisów to „Na tropie wampira” Resnicka jest lekturą dla niego. Autor: Mike Resnick Tytuł: Na tropie wampira Data wydania: 2009 Wydawnictwo: Fabryka Słów Tytuł oryginału: Stalking the Vampire: A Fable of Tonight Tłumacz: Schmidt Robert J. Oprawa: Miękka Format: 12.5x20.5cm Ilość stron: 440 ISBN: 9788375741308 Autor recenzji: Piotr Dresler

Cała książka przypomina parodię wszystkich powieści o wampirach. Sam autor wydaje się naśmiewać z książek, na łamach których pojawiają się te stworzenia, jednocześnie pisząc o nich. Powieść czyta się szybko. Jak wspomniałem wcześniej, to zasługa dialogów, lecz nie tylko. „Na tropie wampira” jest przepełniona sporą dawką humoru, nieraz zupełnie absurdalnego i raczej przeznaczonego dla pewnego grona czytelników, do którego ja nie należę, ale mimo humoru to wciąż śmiesznego. Ta dawka nie jest przypadkowa. Musiało go być tutaj dużo gdyż w pewnym momencie książka zaczyna się dłużyć. Bohater miota się od miejsca do miejsca, wierząc na słowo podejrzanym, że są niewinni i łapiąc co chwilę nowe tropy. To jest spory minus tej powieści. Tak jakby autor miał za dużo pomysłów i bojąc się, że zapomni o nich, umieścił wszystkie w jednej powieści, licząc na to, że czytelnik nie zauważy, że książka jest sztucznie przedłużana. Niestety powieści nie ominęły błędy w druku. I tak czasem Łuskowaty Jim Chandler zmienia się w Luskowatego Jima, co rzuca się w oczy, nawet jak się człowiek bardzo zaczyta.

QFANT.PL - numer 5/10

139


ZARZĄD

Redaktor naczelny: Piotr Michalik Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński Specjalista ds. Strategii Rozwoju Kwartalnika: Zuzanna Lenska Sekretarz redakcji: Anna Rzepecka Administrator portalu: Marek Bartniczak Kierownik ds. publicystyki: Natalia Bilska

DZIAŁ TECHNICZNY

Kierownik działu: Anna Perzyńska Koordynator: Piotr Dresler Redaktorzy: Natalia Bieniaszewska, Bożena Pierga, Ilona Wojtarowicz, Ewa Wojdyńska Specjalista ds. składu kwartalnika: Andrzej Kidaj

DZIAŁ GRAFICZNY

Kierownik działu: Barbara Wyrowińska Redaktorzy: Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Piotr Foksowicz, Konstanty Wolny, Kamil Dolik Specjalista ds. reklamy: Delfina Rytlewska Grafika okładki: Barbara Wyrowińska

DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY

Kierownik działu: Natalia Bilska Redaktorzy: Jacek Orlicz, Anna Thol, Jacek Skowroński, Olga Sienkiewicz, Wojciech Pancerny, Łukasz Kuc Recenzenci: Katarzyna Zalecka, Kinga Jakubowska, Olga Michalik, Maryla Kowalska

DZIAŁ PORTALOWY

Kierownik działu: Jarosław Makowiecki Administrator: Marek Bartniczak Redaktorzy: Nelliusz Frącek Informatyk: Artur Kaczmarczyk Grafik: Michał Olejarski


Patroni medialni

Wyłączny dystrybutor: Platon Sp. z o.o. ul. Kolejowa 19/21 01-217 Warszawa tel.: (022) 631 08 15

www.platon.com.pl


weryfikatorium

weryfikato Piszesz? atorium.pl

weryfikator Pokaż swoje teksty na naszym forum i zobacz, co powiedzą o nich nasi użytkownicy

katorium.pl

torium.pl weryfikato weryfikatorium.pl


m.plPartnerzy medialni

orium.pl weryfikatorium.pl

arenahorror.pl fantasta.pl

civilization.org.pl stefandarda.pl

rium.pl blog.adesign.8p.pl

swiat-fantastyki.pl piszmy.pl

portal-pisarski.pl

bractwocienia.com trojcarpg.pl

orium.pl zaginiona-biblioteka.pl

www.jacekskowronski.com.pl

cartoonwarsblog.blogspot.com

Serdecznie dziÄ™kujemy za wsparcie



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.