Qfant - Numer Specjalny #01

Page 1

ISSN 2080-2633

Numer Specjalny

maj 2011



Spis Treści ŁUKASZ SAWCZAK - Mikołaj................................................................................4 BARBARA GABRYSZ - Rysa na anielskim obliczu..............................................16 KSAWERY CHOLERZYŃSKI - Różowe koguty...................................................32 KATARZYNA SZELENBAUM - Dwa karmelki jeden tofik..................................42 WOJCIECH KLIMKOWICZ - Naiwniak................................................................52

K

iedyś, ładnych parę lat temu, kiedy miałem już za sobą wiele nieudanych prób znalezienia swojego miejsca na tym najlepszym ze światów, wróciło do mnie marzenie o zostaniu pisarzem. Więc napisałem powieść. Tak po prostu, za cały kapitał mając przeróżne osobiste przeżycia, których uparty los dostarczał mi w nadmiarze, oraz przeogromny bagaż lektur. Po miesiącach pracy uznałem, że czas pokazać książkę światu. I się zaczęło. W efekcie przekonałem się, że sam proces stukania w klawisze jest wierzchołkiem góry lodowej… Nie mam pojęcia, czym bym się dziś zajmował, gdyby któregoś dnia nie wpadło mi do głowy wpisać w wyszukiwarkę jedną frazę. Domyślacie się już? Tak, fraza brzmiała: „Jak wydać książkę?”. Wśród wielu wyników, przydatnych najczęściej jak latarka nietoperzowi, natrafiłem na WERYFIKATORIUM. A tam na ludzi ogarniętych podobnym szaleństwem.

Otuleni Natchnieniem

Ludzie ci nie piszą do szuflady, licząc na to, że przypadek, ślepy traf lub dobra wróżka pozna się na ich talencie. Dzielą się swoimi dokonaniami, czasem zbierając pochwały i słowa zachęty, a znacznie częściej – dotkliwe razy. Najodważniejsi biorą coś na wzmocnienie, zabezpieczają tyłek grubą poduchą i… wysyłają teksty na konkurs Weryfikatorium „Otuleni natchnieniem”. I okazuje się, że niektóre nie tylko da się czytać, ale wręcz trudno przejść obok nich obojętnie. Jury miewa ciężki orzech do rozłupania, jednak najlepsze prace są tego warte. W specjalnym wydaniu magazynu Qfant mamy przyjemność zaprezentować Wam laureatów V edycji konkursu „Otuleni natchnieniem”. A czy autorzy sprostali zadaniu, czy ich talent i wyobraźnia potrafi Was uwieść, oceńcie sami.

z-ca red. nacz. Qfant Jacek Skowroński

3


Mikołaj Łukasz Sawczak

B

ył taki bezdomny mężczyzna, który ustawiał się naprzeciw mojego sklepiku co dzień rano. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, przynajmniej, jeśli chodzi o ubiór. Niedopasowane części garderoby, pozakładane „na cebulę”, i brudne dłuższe włosy przykryte czapką, oczywiście uszanką. Tak jakby wszyscy bezdomni na świecie uparli się ujednolicić swój strój i nieodzownym elementem stylu stała się właśnie uszanka. Nieważne. Co było w owym mężczyźnie istotne, to twarz. Łagodna, szlachetna, powiedziałbym nawet – dumna. Zupełnie niepasująca do włóczęgi czy żebraka. Oczy patrzące ostro i na wskroś, czasem nawet delikatny ironiczny uśmiech, jakby mężczyzna wiedział coś, czego nie pojmowali mijający go dzień w dzień i ignorujący uparcie przechodnie. Polubiłem go. Nie rozmawialiśmy nigdy, co to, to nie. Miałem sklep po drugiej stronie ulicy, nie potrzebowałem, żeby zagrzewał się w nim bezdomny o nieznanej przeszłości. Niemniej, jego widok stał się stałym elementem krajobrazu. Zacząłem się przyzwyczajać, a jako że nie lubiłem zmian – zacząłem co dzień rano wrzucać do żebraczego kubeczka drobne. Ot, tyle, żeby się przyzwyczaił i nie zmienił miejscówki, ale też nie na tyle dużo, żeby go ośmielić do bliższej znajomości. Wszystko było pięknie do czwartkowego poranku, tuż przed świętami. Szedłem do pracy spóźniony, gdyż Monika podrzuciła naszego syna z blisko godzinnym poślizgiem. Sklęła zakorkowane ulice na czym świat stoi, po czym natychmiast pojechała dalej, uzupełniać świąteczne zakupy. Brakowało mi jej. Mój mały synek – Mikołaj – dreptał teraz tuż obok, trzymając mnie kurczowo za rękę. Był nieśmiały, bał się nowych miejsc i sytuacji, w których nie wiedział, jak się zachować. Miał to po mnie. Do sklepu zabierałem go po raz pierwszy. Wiszące nad Moniką zaległe zakupy były okazją na wytargowanie nieco większej ilości czasu z synem. Szliśmy więc tak, uważając na śliską nawierzchnię i dyskutując o tym, co „dorosły Mikołaj” zamierza sprezentować „młodemu Mikołajowi” oraz czego ten 4

drugi od pierwszego oczekuje. Swoją drogą, pomysły zmieniały się jak w kalejdoskopie. To właśnie wtedy bezdomny zastąpił nam drogę, wychynąwszy nagle z wąskiej bocznej uliczki. Miałem akurat na tyle czasu, żeby zatrzymać się przed nim na odległość kilku centymetrów. Dzieciaka odruchowo schowałem za sobą. Co ciekawe, mężczyzna nie śmierdział bezdomnością. Uśmiechnął się szeroko, prezentując pełen garnitur zdrowych, białych zębów. Kolejne zaskoczenie. Zanim zdążyłem zareagować, z prędkością kobry ukucnął tuż przed – trzymającym mnie kurczowo za nogę – Mikołajem. – Wesołych świąt – powiedział miłym, melodyjnym głosem, po czym wręczył mu złota monetę. Taką dużą, złotą monetę. Dzieciak wyciągnął rękę i bez wahania prezent przyjął. Po tym wszystkim facet podniósł się i napotkał mój napięty wzrok. – Ma pan wspaniałego syna – powiedział – niech pan go strzeże jak oka w głowie, to największy skarb w życiu mężczyzny. Zapomniałem języka w gębie. Gość obrócił się na pięcie i odszedł na swoje stałe miejsce – jakieś sto metrów od naszego obecnego stanowiska, dokładnie naprzeciwko witryny mojej księgarenki. Patrzyłem za nim jak zaczarowany. – Tatusiu, popatrz – ze stuporu wyrwał mnie dopiero głos synka. Spojrzałem w dół. Mały jadł czekoladkę, którą tak naprawdę okazała się moneta. Czekoladką w złotku. Ukucnąłem. – Hej, chłopie, nie jedz tego – za późno, pochłonął już i tak większą część. – Nie wiemy, co to jest. – Czekolada, tatusiu. No tak, jasne, tyle już wiedziałem. Czego nie wiedziałem, to skąd pochodziła. Zabrałem mu resztkę – w zasadzie upaćkane złotko – i chusteczką wytarłem umorusane niemiłosiernie usta, które zacisnął w oczekiwaniu końca. Szeleszczący papierek bezwiednie wcisnąłem do kieszeni kurtki i ponownie złapałem syna za rękę. – Chodź. Ruszyliśmy w stronę bezdomnego. Przyglądał Mikołaj


się nam, gdy maszerowaliśmy wprost na niego. Uśmiechał się szeroko do małego i jakoś tak porozumiewawczo do mnie. W myślach układałem już tyradę. Jednak, co ciekawe, zamiast powiedzieć coś – cokolwiek! – po prostu wrzuciłem przygotowane zawczasu drobne do kubeczka i również się uśmiechnąłem. Po czym przeszliśmy na drugą stronę ulicy otwierać podwoje naszego królestwa. * Patrzyłem za okno, obserwując, jak bezdomny zaczepia kolejnych przechodniów. Robił tak co dzień. Nie zrażał się tymi, którzy ostentacyjnie go ignorowali, w szarmancki sposób dziękował tym, którzy oddali jakieś grosze, czasem zamieniał z ludźmi kilka słów. Zdawał się bawić sytuacją. Zupełnie nie jak człowiek przyciśnięty przez życie do tego stopnia, że musi przełamać w sobie blokady, poniżyć się i prosić obcych o łaskę. Było to dla mnie niesamowite. W jakiś pierwotny sposób karmiłem własne lęki, oswajałem je. Nie wiem, skąd mi się to brało, ale jako dziecko strasznie bałem się zostać bezdomnym. Nie było ku temu jakichś szczególnych przesłanek. Po prostu jedne dzieci boją się potwora w szafie, a ja bałem się bezdomności i życia o żebraczym kiju. Teraz oderwałem wzrok od szyby i wróciłem myślami do wnętrza sklepu. Klientka czekała. No tak, trzeba zapakować. Szybko wyciągnąłem odpowiedni, kolorowy papier i obłożyłem książkę. Dołożyłem złotą kokardkę i gotowe. Prezent świąteczny. Oddałem paczuszkę kobiecie, pobrałem opłatę, a następnie przytrzymałem drzwi, aby mogła zmieścić się ze wszystkimi tobołami. Wychodząc, minęła się z dwoma facetami w garniturach. Proszę, jakie dziś miałem szczęście, nawet japiszony do mnie zaglądały. Nie wyglądali i nie zachowywali się jak klienci. Przeszli się co prawda dla zasady wokół regałów, ale od razu wyczułem, swoim szóstym, sklepikarskim zmysłem, że nic im nie sprzedam. Ale ci dwaj nie przyleźli również oglądać książek ani poczytywać w ukryciu. Najwięcej uwagi poświęcili Mikołajowi, który siedział ze mną za ladą. – Mogę jakoś pomóc? Wyższy z nich podniósł na mnie wzrok, jakby zaskoczony moją obecnością. Zawahał się, co wykorzystał niższy. – Chcielibyśmy pana o kogoś zapytać. Oho! Nie wyglądali na policjantów, na prywatnych detektywów również nie. Nie miałem zamiaru robić za drogowskaz. – Panowie z policji? Obaj uśmiechnęli się szeroko. Pewnie myśleli, że są ujmujący. Zły wniosek. Jakoś mi się nie podobali, być może dlatego, że nie kupili wcześniej nic, nawet Łukasz Sawczak

symbolicznego. – Nie. Szukamy pewnego człowieka. Bezdomnego. Pokazali mi zdjęcie. Niedoczekanie. Niestety, odruchowo spojrzałem za okno, a oni oczywiście podążyli za moim wzrokiem. Faceta nie było, chociaż na ogół nie znikał spod ściany przed czternastą. Ciekawe. – Opieka społeczna? Brat Albert? – obrzuciłem ich garnitury wymownym spojrzeniem. Ten wyższy nachylił się do mnie i popatrzył w oczy. Pachniał dość ostrymi perfumami. Pomiędzy palcami pocierał coś, co barwiło jego palce na złoto. Strząsnął pył na ladę i dmuchnął w moją stronę. Cóż za buc. – Proszę nam pomóc – powiedział patrząc mi w oczy. Było to wszystko dość sugestywne, ale, jak już powiedziałem, nie spodobali mi się. Potrząsnąłem więc głową. – Bezdomnych jest wielu, ale żadnego ostatnio nie widziałem. Wydali się zaskoczeni moją odpowiedzi, wręcz jakby poczuli się niezręcznie. Popatrzyli sobie w oczy, potem na mojego syna. O co tu do cholery chodziło? – To pański chłopak? – zapytał ten wyższy. – Tak – Proszę go pilnować. To największy skarb w życiu mężczyzny. Ojojojoj... Czuły punkt. Popatrzyłem na syna, który odwzajemnił spojrzenie znad swojej książeczki. Nie słuchał nas. Uśmiechnąłem się więc uspokajająco i kazałem wrócić do lektury. Dłoń położyłem mu na głowie i odruchowo poczochrałem włosy. – Kim jesteście? Znów chyba poczuli się niezręcznie i znów spojrzeli najpierw po sobie, a następnie na Mikołaja. – Zaniepokojeni obywatele. Jasne. – Jeśli zostawicie numer telefonu, to odezwę się, jeśli faceta zobaczę. Niższy wzruszył ramionami. – Tu ma pan moją wizytówkę, gdyby się pojawił, proszę dzwonić. Spławiłem ich wtedy i gdybym posłuchał intuicji, zamknąłbym po tej dziwnej rozmowie sklep i do świąt się nie pojawiał, aby sprawa załatwiła się sama. Nie posłuchałem, dostałem więc za swoje. * Sytuacja była bardzo dziwna. Najpierw pilnować chłopca każe mi bezdomny, którego w zasadzie co może obchodzić, w jaki sposób wychowuję 5


własne dziecko? Później jednak pojawia się dwóch ważniaków w garniturach, którzy sugerują mi to samo: „pilnuj pan własnego syna”. Czy to była zawoalowana groźba? Ale niby po co? Żebym im powiedział, że owszem, kręci się tu taki jeden o bystrym spojrzeniu… O proszę, właśnie wpadłem na to, że moi goście wyglądali dość podobnie. To znaczy spojrzenia mieli podobne, jakby patrzyli wskroś człowieka i oceniali jego duszę. W cokolwiek między sobą grali, kibicowałem bezdomnemu. Czy to moje dziecięce traumy? Czy po prostu czysta niechęć do korporacyjnych „garniturków”? Kibelek sprzyja egzystencjalnym myślom, mówcie, co chcecie. Gdy wróciłem z zaplecza, zaparzyłem sobie gorącej herbaty, a dopiero potem przekręciłem zamek w drzwiach, ponownie otwierając się na klientelę. Spojrzałem za okno. Bezdomny znów stał na swoim miejscu. Śnieg zaczął sypać tak gęsto, że ledwo rozróżniałem jego sylwetkę. Głupi jakiś? Przecież powinien schować się gdzieś pod dach, zwiać do przytułku czy pod most. W taką pogodę i tak nikt nie chodził, ergo żebractwo nie wchodziło w grę. A jednak im bardziej nie powinno go tam być, tym bardziej stał naprzeciw mojej witryny. Popatrzyłem jeszcze raz. Wyglądał jakoś inaczej. Już nawet nie chodziło o to, że cała lewa strona twarzy i tułowia oklejone były zacinającym mokrym śniegiem. Jego postawa się zmieniła. Przygarbiony, oparty o ścianę, dłonie jakoś tak zwisające bezładnie wzdłuż ciała, głowa ukryta w ramionach. Niby było zimno, niby padał śnieg… Ale to nie to. Wyszedłem, jak stałem – w samym swetrze – i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Facet patrzył na mnie, tępym, zobojętniałym wzrokiem. – Koledzy cię szukali. Machnął lekceważąco ręką i uśmiechnął się. Przestąpiłem z nogi na nogę. Czułem się trochę jak idiota. W sumie co mnie obchodziło jego życie? Owszem, przyzwyczaiłem się do widoku, ale żeby się interesować… – Czemu tu stoisz? Przecież zaraz zrobi z ciebie bałwana. Nie widzisz, że jest śnieżyca? Ponownie machnął ręką, po czym stracił równowagę i się przewrócił. Sukinsyn był pijany. – To już wszystko nieważne, i tak znaleźli… – wymamrotał z ustami pełnymi białego puchu. Już miałem sobie pójść. Zauważyłem wystającą z kieszeni kurtki butelkę. Nie żałował sobie, walił whisky! Jednak gdy tak popatrzyłem na niego, jak leży i przytula – z idiotycznym uśmiechem – policzek do ośnieżonego chodnika, nie potrafiłem go zostawić. 6

– Niech szlag trafi Ciebie, moje sumienie i świątecznego ducha – mruknąłem, kopiąc go lekko w bok. – Wstawaj, durniu, wilka złapiesz. Nie zareagował. No oczywiście, po co reagować, wiatr już usypywał mu pierzynkę z płatków śniegu. Durny, pijany idiota. Ale nie mogłem przecież tego tak zostawić. Złapałem go pod rękę i postawiłem na nogi. – Chodź, kretynie, ogrzejesz się trochę, wytrzeźwiejesz, a potem zadzwonię do twoich kumpli. Mikołaja Monika zabrała dwie godziny temu. Gdyby w sklepie było dziecko, pewnie zostawiłbym faceta na ulicy i zadzwonił na policję, żeby posprzątała śmieci. A tak mogłem się pobawić w samarytanina. Weszliśmy na zaplecze księgarni. Posadziłem gościa przy niewielkim stoliku i wstawiłem wodę na herbatę. Flaszkę z jego kieszeni wrzuciłem do kosza. Nogą podsunąłem też bliżej elektryczny piecyk. Pomieszczenie było niewielkie, nagrzewało się łatwo, ale mojemu towarzyszowi potrzeba było więcej, ostatecznie długo stał na mrozie. Śnieg dopiero zaczynał znikać ze zniszczonej kurtki i skraplać się pod nogami. Usiadłem naprzeciw. Postawiłem przed nim herbatę. – Święta idą, życzliwość wisi w powietrzu, żona, jak za starych dobrych czasów, przyniosła mi drugie śniadanie, wypij herbatę, a potem zjemy na spółkę. Sięgnął do kieszeni i wyjął jakiś woreczek. Wydobył z niego szczyptę złotego pyłu, chwilę mu się przyglądał, po czym dmuchnął mi w twarz. – Zawsze wiedziałem, że jesteś dobrym człowiekiem – wyszeptał. Kichnąłem. Raz, potem drugi. – Co, do cholery?... – zacząłem. Złożywszy dłonie w błagalnym geście, popatrzył mi prosto w oczy. – Adoptuj mnie. * Ciężko się jeździ, gdy niebo w napadzie szału rzuca w samochód kolejne partie śniegu, a wiatr z wyciem nienawiści próbuje zepchnąć cię z drogi, wprost w nowo powstałą zaspę, którą uformował na poboczu specjalnie dla ciebie. Trudno się manewruje samochodem na letnich oponach, gdy na ulicach białego puchu po kolana. Cud, że moje auto nie odmówiło posłuszeństwa i nie zdecydowało się odpocząć gdzieś na środku trasy. Mrużyłem oczy i wyginałem szyję na wszelkie sposoby, byle w zamieci dojrzeć cokolwiek, byle poprawić widoczność o kilka centymetrów. Jechaliśmy z zawrotną prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę. – Szyba zamarza nam od środka. Zupełnie jakby coś sprzysięgło się, żebyśmy nie dotarli dziś do domu. Mikołaj


Mój pasażer wziął głęboki wdech, jakby się czymś zachłysnął, po czym poczerwieniał. Otworzył usta, zamknął je i ponownie otworzył. Jakkolwiek wyglądało to fascynująco, musiałem dzielić uwagę pomiędzy niego a drogę. – Przyśpiesz… tato – poprosił w końcu. – Przyspiesz, proszę. – Ależ po co? Lepiej dojechać później, ale w jednym kawałku… Matka i tak się nas nie spodziewa. – Dureń ze mnie, przyspiesz, proszę! Docisnąłem gaz bezwiednie, poruszony nieco tonem głosu, po czym zaryzykowałem szybkie spojrzenie na syna. – Miejmy nadzieję, że się mylę – wymamrotał. Zamilkliśmy. Trudno się czasem rozmawia z tym moim chłopakiem, zupełnie, jakbyśmy znali się od godziny. Ciężko zrozumieć, o co mu chodzi, nadążyć za jego tokiem rozumowania. Niemniej ufałem, że wie, o czym mówi. Zamknąłem więc jadaczkę i skupiłem się na tym, by jak najszybciej dowieźć nas do domu. Ciekawy byłem, co powie moja była, gdy przywiozę dawno nie widziane dziecko. Zima, jakby wyczuwając naszą determinację, stawiła jeszcze większy opór. Mimo to wreszcie – co ważne, w jednym kawałku – dotarliśmy na miejsce. Zaparkowałem na poboczu, nie kłopocząc się otwieraniem bramy. Ostatecznie co za różnica, gdzie mi zasypie auto, na posesji czy pod nią? – Wszystko w porządku? – zapytałem dla zasady, wysiadając w to śnieżne piekło. Wysiadł z drugiej strony i spojrzał na nasz dom. – To tutaj? – zapytał. – A ty co? Z wojny wróciłeś? Nie poznajesz rodzinnej chałupy? Rozejrzał się wokoło, jakby rzeczywiście widział miejsce po raz pierwszy. Ponownie wziął głęboki wdech. Za czym węszył w tych warunkach, odgadnąć nie mogłem. – Chodź, schowamy się, zanim nas zasypie – krzyknąłem do niego, otwierając furtkę do ogrodu. Złapał mnie za ramię. – Ktoś tu był. – Matka z Mikołajem, chłopcze, co z tobą? Zbliżył się do furtki i zerwał z siatki coś zielonego. – Co? Co tam masz? – zajrzałem mu przez ramię i zobaczyłem, że w dłoni trzyma kawałek zielonego materiału. – Czy możemy wejść do środka? Zamarzniemy tu, panie detektywie. – poprosiłem zawiedziony znaleziskiem. Weszliśmy. Wtedy i ja zrozumiałem, że coś jest nie w porządku. Myślę, że każdy czuje tak samo, gdy wchodzi do swojego domu, mieszkania albo azylu. Łukasz Sawczak

Nieważne, czy jest to wynajmowany pokój, piwnica w domu rodziców, własny apartament czy loft. Czy też dom rodzinny, w którym już nie mieszkasz. Czujesz, że ktoś naruszył przestrzeń. Na pierwszy rzut oka wszystko było na swoim miejscu, cicho, spokojnie, czysto. Właśnie: cicho. Gdzie Mikołaj, który z tupotem małego słonia przybiega do swojego ojca, rzuca mu się na szyję? Gdzie Monika, która, zaskoczona naszym widokiem, staje w drzwiach do pokoju, opierając się o futrynę? Gzie moja rodzina? – Monika! Mikołaj! – krzyknąłem na próbę, chociaż wiedziałem, czułem podskórnie, że nie dostanę odpowiedzi. Nie dostałem. W pokoju Mikołaja był bałagan. Porozrzucane klocki, samochodziki, wybebeszona kolejka, którą dostał ode mnie na urodziny, rozrzucona po podłodze pościel. Można by powiedzieć: standardowy pokój małego chłopca. Mikołaj rzadko jednak bałaganił. Ukucnąłem przy kolejce, która wyglądała tak, jakby ktoś nadepnął na wagony, niszcząc je bezpowrotnie. Dotknąłem palcem powierzchni jednego z nich. Osadzało się na niej coś czarnego, ni to maź, ni to pył. Co do cholery? Moją uwagę przykuł teraz jakiś refleks światła spod szafki. Podszedłem tam i podniosłem przedmiot. Moje dziecko zdecydowanie nie miało w domu złotych dzwoneczków. Takich z prawdziwego, ciężkiego jak diabli złota. Rozejrzałem się jeszcze raz po pokoju, obracając w dłoni znalezisko. Znalazłem kolejną rzecz, która mnie już naprawdę przestraszyła. Czarny ślad stopy na pościeli. – Synu! – zawołałem, odwracając głowę do salonu. Chłopak wszedł natychmiast, wciąż trzymając w dłoni ten zielony materiał. Popatrzył na pokój, potem jego wzrok zawiesił się na trzymanym przeze mnie artefakcie. Pokazałem mu ślad na łóżku. Pochyliliśmy się obaj nad prześcieradłem. Nie było protektora, zupełnie jakby podeszwa buta była gładka. Ślad był rozmazany i niewyraźny, ale jedno było jasne – ten ktoś nosił obuwie o ostrym nosku. – Nikt w tym domu nie nosi kowbojek, do kurwy nędzy – siliłem się jeszcze na spokój – czy znalazłeś mamę, brata? Pokręcił tylko głową, znów patrząc na trzymany przeze mnie dzwoneczek. – Dzwonię na policję – zdecydowałem, wychodząc do salonu. – Poczekaj, pozwól, że ci najpierw coś pokażę – zawołał za mną i pociągnął w okolice kominka. Popatrzyłem na podłogę, na ślady biegnące do pokoju syna, na ciągnące się po parkiecie smugi sadzy, wreszcie na porozrzucane polana i poczułem 7


się, jakby mi ktoś przyłożył jednym z nich w czerep. – Co to znaczy? Chcesz mi powiedzieć, że ktoś wlazł przez komin, poszedł do pokoju Mikołaja i go następnie przez ten komin wciągnął na górę, wcześniej gubiąc co? Złoty dzwoneczek? – Tak… To ich modus operandi. – Co? Czyj? Pokręcił głową, jakby walczył z otumanieniem. Pokazał mi. – Jeden dzwoni do drzwi wejściowych, udając kolędnika, hydraulika, świadka Jehowy… W zależności od profilu psychologicznego matki. W tym czasie dwóch kolejnych zakrada się przez komin do domu, porywa chłopaka i wciąga na dach, do sań. Istniało w moim słowniku pojęcie zawieszenia niewiary, ale to, co zaczęło projektować się w mojej głowie, było ponad wszelkie siły. – Chcesz powiedzieć, że syna porwał mi nomen omen Mikołaj? – Technicznie rzecz biorąc, to elfy. – Jakie elfy, na Boga? Na jego twarz wypełzło zrezygnowanie. – Takie jak ja – powiedział, zdejmując tą idiotyczną uszankę i pokazując równie idiotyczne uszy. Szpiczaste. Następnie dmuchnął mi złotym pyłem w twarz. Czar prysł. Poczułem się nagi, ograbiony z poczucia bezpieczeństwa, z prawa do własnych myśli, własnego zdania. Patrzyłem w obcą twarz. – Kim… Kim jesteś? Co mi zrobiłeś? Gdzie moja rodzina? – Twój syn został porwany przez elfy. Te same, które szukają mnie. – Porwany? Chryste! – po chwili jednak dotarła do mnie druga część wypowiedzi. – Jakie elfy, do jasnej cholery? Kpisz ze mnie? Dzwonię na policję! – Zanim to zrobisz, pozwól, że pokażę ci jeszcze tylko jedną rzecz – poprosił ponownie. Miał smutną twarz, ale znów był jedynie tym bezdomnym. Tym przeklętym, spotykanym codziennie i mijanym przeze mnie bezdomnym, którego nie znałem i nie chciałem znać. Na Boga, co on ze mnie zrobił? Zatruł mnie jakoś? Zahipnotyzował? Pozwoliłem się zaciągnąć na piętro, następnie na balkon. Zawieja nie ustępowała, formując pokaźną zaspę, przeszkadzającą nam w wyjściu na zewnątrz. Do tej pory szedłem za nim, gdyż czułem się otumaniony, nieprzytomny, nie mogłem pozbierać myśli. Teraz jednak, gdy wszedł na drabinkę prowadząca na dach, zareagowałem. – Zwariowałeś? Zabijemy się. Odwrócił na mnie wzrok, patrząc z góry. 8

– Jeżeli mam rację, to na dachu będą ślady sań, prawda? Nie zdążyło chyba ich zawiać do reszty. To było idiotyczne. Wiedziałem, czułem. Niemniej poszedłem za nim. – A Monika? Ją też porwali? – przyszło mi nagle do głowy, gdy lawirowałem nad przepaścią, próbując przejść bezpiecznie na płaską część dachu. – Nie wiem. Prawdopodobnie się zorientowała, poznała ich i nie mogli jej tak zostawić, musieli zabrać ze sobą. Pył nie miał prawa zadziałać w obecności Mikołaja, nie mogła zapomnieć. – Czego oni chcą? Przerwał mi ruchem ręki. Z tej strony dachu, osłoniętej od wiatru wyższą częścią poddasza, nie było tyle śniegu. Ślady były więc wyraźne. Płozy sań, tuż przy kominie. Ślady płaskich podeszew z noskami, nawet bosa stopa. Maleńka, mojego syna… Poza tym ślady kopyt. – Renifery – odpowiedział na moje niezadane pytanie. No tak, sanie nie przyleciały tu same. Usiadłem tyłkiem w śniegu i złapałem się za głowę. Na Boga! Moje dziecko, moja żona – zostali porwani. Co mam powiedzieć policji? Panie władzo – wpadli przez komin i uprowadzili ich do latających sań? Boże! Potrząsnąłem głową i spojrzałem na swojego towarzysza. Wydawał się sporo wiedzieć o całej sytuacji. Kim był, czego chciał? Co ze mną zrobił? Usiadł w śniegu, tuż obok mnie. – Ja… Nie jestem jednym z nich. Już… Milczałem, czekając. – Chciałem być jedynie blisko twojego syna, blisko Mikołaja. Grzać się... Widzisz, twój syn jest wyjątkowy… Elfy nie mogą żyć bez blasku bijącego od takich jak on… Nawet gdy przyleźli dziś do twojego sklepu, byłem przekonany, że szukają mnie. Dureń ze mnie! Być może gdyby nie trafili po moich śladach… – Kim oni są? Przecież nie bandą świętego Mikołaja? – Dokładnie tym – rozwiał moje nadzieje. – Policja nic tu nie pomoże. Tyle już zdążyłem zrozumieć. – Myślałem, że Mikołaj to ten dobry! Westchnął. – Widzisz, technicznie rzecz biorąc masz rację, wyobrażenie jest właściwe. Tylko ludzie zapominają, że Mikołaj jest człowiekiem, takim z krwi i kości, rozumiesz? – Nie – przyznałem. Ponownie westchnął. – Zejdźmy na dół – poprosił. – Wyjaśnię ci co nieco i postaramy się ułożyć plan działania. Mikołaj


* – Mikołaj może umrzeć. Ba, umierał już kilkukrotnie – uświadamiał mnie nowy przyjaciel. – To nie tyle imię, co… stanowisko. Jak papież, jak prezydent. Przyznam, wirowało mi w głowie. Oto siedziałem w moim salonie, przy kominku – przez który porwano mi syna – z elfem – prawdopodobnie przyjacielem porywaczy – i dyskutowałem o teoretycznych podstawach pracy świętego Mikołaja. Czas najwyższy przybić do brzegu. – Co mogę zrobić, żeby ich ratować? – zapytałem. – Jak ich znaleźć? Rozejrzał się po pomieszczeniu, następnie wyjrzał za okno. Stanąłem przy nim. – Ile tu jest piesków? – zapytał. – Trzy – odpowiedziałem, zaskoczony. – Reksio, Boss i Pusia. Z tym, że Pusia to bardziej szczur niż pies. – Nada się. – Do czego? Co zamierzasz? Zamiast mi odpowiedzieć, ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu. – Sanki. Potrzebuję sanek. – W piwnicy – podpowiedziałem. – To przynieś. Ja się w tym czasie przygotuję. – Do czego? Cholera, odpowiedz mi! Zatrzymał się wpół drogi do kuchni i obrócił w moją stronę. Twarz miał zaciętą, zdawał się zdeterminowany. – Na wojnę – powiedział. – Oni czekają. – Skąd wiesz? I co nam może grozić z rąk świętego Mikołaja? – Widzisz – pokazał mi palcem złoty dzwoneczek, który położyłem na stoliku – to jest prowokacja. Wyzwanie. Wszystkie ślady były tak wyraźne… Żebym nie miał wątpliwości, że to oni, że wystrychnęli mnie na dutka. Mówią: chodź i się z nami spróbuj. To ja ich do ciebie sprowadziłem, teraz pomogę się ich pozbyć! Skończył i popatrzył mi w oczy. Miałem wrażenie, że zaraz się rozpłacze, że usiądzie bezradnie w kucki i zacznie bić pięściami po podłodze. Jednak zamiast tego otarł twarz rękawem. Wzrok ponownie mu zhardział. – Zamierzam uratować twojego syna, gdyż nie podoba mi się sposób, w jaki to się odbywa poprzez wieki, ale żeby się udało, potrzebuję się przygotować… I twojej pomocyNie zadawałem już pytań, tylko zszedłem do piwnicy w poszukiwaniu tych cholernych sanek. * Nie wierzyłem, gdy powiedział mi, co zrobimy. Nie byłem przygotowany na cud. Wielki cud, który Łukasz Sawczak

zachwiał całą moją wiarą w uporządkowany, może trochę nudny świat. Po pierwsze kazał mi się ubrać ciepło. Nie byle jak, tylko najcieplej jak potrafiłem sobie wyobrazić. Onuce, maska na twarz, stary szalik, nawet ciężkie, skórzane rękawice…. Po drugie prowiant. Konserwy, czekolada, suchary. Po trzecie jakieś żelastwo – tak zwany sprzęt survivalowy. Cokolwiek to znaczyło. Lecieliśmy na biegun północny. Tak właśnie. Lecieliśmy. Na biegun.

Magdalena Mińko

Nie wierzyłem już w to, że pieski pociągną obładowane dziecięce sanki, chociaż Reksio był rzeczywiście psem zaprzęgowym. Ale Boss, bokser, który owszem, odgryzie jaja nachalnemu gościowi, nie pociągnie sań wyładowanych sprzętem. A już przypięta jakimś dziwacznym systemem uprzęży (z moich starych szelek i pasków) Pusia, mały ratlerek, wyglądała na tle pozostałych zwierzaków nader komicznie. – Będzie przewodnikiem, jak Rudolf – powiedział Elf, pochylając się nad zwierzakami ze złotym proszkiem w dłoni. 9


Potem usiedliśmy na sankach, ledwo się mieszcząc. A potem polecieliśmy. * – Nie wierzę! – darłem się, mocniej obejmując w pasie mojego towarzysza. – My lecimy! Patrzyłem w dół, na miasto. Oglądałem zaśnieżone dachy, ulice i parki oraz sunących poprzez śniegi ludzi, z nisko pochylonymi głowami, chroniących twarz przed śniegiem i wiatrem. Nikt nas nie zauważył. Poza małym dzieckiem, siedzącym w oknie, przyklejonym wręcz do niego. Pomachałem. Dziecko odmachało i pobiegło gdzieś w głąb mieszkania, pewnie pochwalić się rodzicom, że widziało Mikołaja. Tylko jego tatę, skarbie. – Jak to możliwe? – zapytałem, gdy wreszcie nieco ochłonąłem i przyzwyczaiłem się do nietypowego środka lokomocji. Wszystkie trzy pieski dzielnie przebierały nogami w powietrzu, Pusia dodatkowo szczekała, cała zadowolona. A my lecieliśmy. – To elfia magia. Czary mary, elfy, latające zaprzęgi, Mikołaj… Właśnie, Mikołaj. – Po co im mój syn? – zapytałem – powiedz wreszcie, o co chodzi. Obrócił się, popatrzył chwilę na mnie, szukając chyba czegoś w oczach. Po chwili jednak odwrócił się bez słowa. Milczał jeszcze dłuższą chwilę, i już miałem go pogonić, gdy wreszcie się odezwał. – Jak mówiłem, Mikołaj może umrzeć. Co się wtedy stanie? – Jest to problem wykraczający poza moje zdolności wyciągania wniosków, wybacz, ale mój światopogląd właśnie rozpadł się w pył. Po chwili jednak wzruszyłem ramionami. – Jak umrze Mikołaj, to nie będzie Mikołaja. Jakże odkrywcze. – Właśnie. Po to im twój syn. Ma być następcą. Jak mówiłem, elfy nie mogą żyć bez źródła blasku. – Ale że co? Że zostanie świętym? Teraz to on wzruszył ramionami. – Wspominałem już, że to bardziej stanowisko? Wybiera się chłopców o tym imieniu tylko przez wzgląd na tradycję. Twój chłopiec będzie piastował urząd dożywotnio, a przed śmiercią wybierze swojego następcę. Chyba że go uratujemy. – Ale czemu oni porywają dziecko? – Nie słuchałeś mnie? – Słuchałem, ale nie rozumiem. Przecież Mikołaj to dobra postać… – Dlatego właśnie odszedłem, uciekłem. Nie chcę uczestniczyć w czymś tak podłym. Zamilkłem. Mikołaj porywający dzieci. Tego 10

jeszcze nie grali. – Czemu nie robią… nie wiem, castingów? Albo nie szukają takich, co to dobrowolnie? Znów się odwrócił, prezentując krzywy uśmiech. – To nie po elfiemu. Elfy nie proszą. Elfy decydują, wybierają, porywają. Nie znasz bajek? – No coś tam… – Poza tym, ilu znasz chętnych do zamieszkania na biegunie? Ponownie założył swoją śmieszną uszankę. – Zimno się zaczyna robić. Zbliżamy się. Właśnie wtedy nas zaatakowali. * Było ich czterech – po dwóch w każdym pojeździe. Pierwszym były sanie, do których zaprzęgnięto dwa niedźwiedzie polarne. Wielkie te misie. Choć przebierały łapami w powietrzu, jak nasze pieski, byłem te dziwy jeszcze w stanie przełknąć. Ale drugim pojazdem był rydwan, zaprzęgnięty w smoka. Białego jak mleko. Pięknego i strasznego. Mieliśmy przechlapane. – Mamy przechlapane – wyartykułowałem. – Przecież te stwory nas pożrą… – Trzymaj się mocno! Złoty dzwoneczek w rękach elfa zagrał delikatną melodię. Pusia szczeknęła, a po chwili saniami szarpnęło. Przyspieszyliśmy. Za plecami tylko wściekłe ryki. Odważyłem się obrócić. Rydwan objął prowadzenie w peletonie pościgowym. Smok dyszał parą, wściekłość malowała się w jego nabiegłych krwią oczach. Niedobrze. – Jesteśmy szybsi, nie ma strachu – wykrzyknął mój przewodnik. – Jeśli nie zaczną strzelać… W tym momencie oczywiście zaczęli strzelać. Towarzyszący woźnicom pasażerowie szyli z muszkietopodobnej broni, wypluwającej w naszym kierunku kłęby złotego pyłu. – Wstrzymaj oddech – krzyknął elf. – Nie pozwól pyłowi dostać się… – umilkł, gdyż ogarnęła nas złocista mgła. Ja również wziąłem ostatni oddech i zatrzymałem go w płucach. Ryki docierały teraz jak zza ściany, wszystko malowane było złocistymi, migoczącymi barwami. Pył opadał, ale strasznie powoli. Wyciągnąłem rękę – drobinki zatańczyły wokół moich palców, po czym ostatecznie opadły poniżej. Świat nagle przyspieszył, a ja znów usłyszałem potężne i wściekłe ryki. Wciąż nas gonili. – Co robimy? – zapytałem chwytając spazmatycznie oddech. – Mamy chwilę, zanim przeładują, musimy ich zgubić. – Jasne, ale jak? Mikołaj


Ponownie zagrał delikatną melodię na dzwoneczku. Pusia zaszczekała, a nami znów szarpnęło. Obróciłem się. Nieco oddaliliśmy się od naszych prześladowców, ale to wciąż było za mało. Zacząłem szperać w leżącym za mną, przywiązanym do sań plecaku. Wyciągnąłem pierwszy cięższy przedmiot, który wpadł mi w ręce. – Co robisz? – Bombarduję. Trafiłem smoka rondlem, prosto w pysk. Zaryczał okrutnie. – Lepiej, żeby nas nie dopadli. Teraz to już na pewno mamy przerąbane. Nie skwitował żartu, więc bez ceregieli znów zacząłem grzebać w plecaku. – Celuj w woźnicę – podpowiedział. – Smok się irytuje, ale nie przyniesie nam to wymiernego efektu! I czymkolwiek rzucasz, nie wyrzuć żelazka! Nie ruszać żelazka, ok… Więc kolejny gar poleciał w kierunku szofera. Zawsze miałem dobre oko. Strąciłem gościa za drugim rzutem. – O cholera – zawahałem się – chyba go zabiłem! – Ma wystarczająco czasu, zanim spadnie. – Na co? – Na to – wskazał dłonią mlecznobiałą mgłę. Nie zdążyłem wyrazić wątpliwości. Zagłębiliśmy się w gęstą jak wata cukrowa masę. Dosłownie masę. Przebijaliśmy się przez to dziwaczne, waciane tworzywo, a wyrwany przez nasze pieski korytarz natychmiast się za nami zasklepiał. Nie widziałem już niedźwiedzi, ale wciąż słyszałem ich ryk. – Zgubiliśmy ich? Pokręcił głową. – Na to bym nie liczył. Ale może kupiliśmy sobie w ten sposób nieco czasu. Sprowadził nasz pojazd do lądowania. Przebiliśmy się przez unoszącą się mgłę od spodu i powoli osadziliśmy sanie w miejscu. Wreszcie świat wokół przestał wirować. – Dalej przemieszczać się będziemy metodą konwencjonalną – zakomunikował mi, starając się przekrzyczeć świst wiatru. – Przestrzeń powietrzna jest, jak widać, silnie patrolowana! – Co to znaczy konwencjonalną? – Psim zaprzęgiem oczywiście. Po czym gwizdnął na pieski i zagrał melodyjkę po raz trzeci. – Jak to w ogóle możliwe, że Pusia i chłopaki są w stanie nas pociągnąć? – wydarłem mu się do ucha. – Elfia magia! No jasne, powinienem był się przyzwyczaić. – Gdzie jesteśmy? – zapytałem więc, widząc wokół siebie jedynie białą pustkę oraz wirujące płatki Łukasz Sawczak

śniegu, prowadzone w szalonym tańcu przez wiatr. – Niedaleko, widzisz kształt przed nami? Nawet jeśli coś majaczyło, to nigdy nie rozpoznałbym, co to jest. – Być może. – To nasz cel. Witamy na biegunie północnym! * Ów nieokreślony kształt to był zamek. Ogromny biały zamek ze śniegu i lodu. Potężny, strzelisty, o setkach wieżyczek i baszt. Okolony wysokim, stumetrowym chyba murem. – A gdzie brama? – zapytałem, gdy wreszcie odzyskałem głos. – Z drugiej strony? – Mógłbyś objechać zamek tysiąc razy i nie znalazłbyś żadnej bramy. – To jak dostaniemy się do środka? Wlecimy? Bez słowa pokazał mi kursujące nad murem niewielkie kształty. Wyciągnął z plecaka zabawkowy kalejdoskop, najwyraźniej wyniesiony z pokoju mojego syna, po czym podał mi. – Zobacz. Przytknąłem „lunetę” do oka, przyzwyczajając się powoli do kolejnych cudów. Zobaczyłem krążące nad murami rydwany, sanie i inne pojazdy. Nawet fruwające samochody rodem z Harrego Pottera. Patrolowana przestrzeń powietrzna, nie ma co. – Czyli co teraz? – zapytałem, skończywszy oględziny. – Mam nadzieję, że nie wyrzuciłeś żelazka? Zacząłem grzebać w plecaku. – Nie, gdzieś tu na pewno jest… O, proszę. – podałem mu. – Świetnie, teraz jeszcze akumulator. Też jest w plecaku. Zajrzałem na dno. – Nie wierzę! Rozmontowałeś samochód? Po cholerę? – Potrzebujemy baterii do żelazka. Oczywiście. Nie pytałem dalej. Rozsiedliśmy się ponownie wygodnie, elf cmoknął na pieski i ruszyliśmy szybkim kłusem w kierunku fortecy. Podróż trwała zaskakująco długo. – Jak to możliwe, że nikt tego nigdy nie odnalazł? – mruczałem. Odwrócił się do mnie. – Nic nie mów – zastrzegłem. – Pewnie elfia magia. W odpowiedzi zobaczyłem jedynie szeroki uśmiech. No jasne. Ostatecznie jednak dotarliśmy na miejsce. To znaczy pod mur. – I co teraz? – Podłącz żelazko do akumulatora, proszę. 11


– Co? Po co? Jak? – Byle jak, po prostu podłącz – zirytował się. – Chcesz się dostać do środka czy nie? Czy to tylko ja, czy zrobił się jakiś taki nerwowy, napięty? Już bez słowa zdjąłem klemy z akumulatora, po czym nożem zdarłem powłokę zabezpieczającą z kabla żelazka. Odsłonięty przewód przywiązałem byle jak do baterii. W końcu to magia, jeśli ma zadziałać, to zadziała. Pokazałem wyciągnięty w górę kciuk, że gotowe i czekałem na efekt. Towarzysz wyciągnął woreczek z magicznym proszkiem i zważył w dłoni. – Kończy się. Niedobrze. Po czym wziął szczyptę i obsypał złotem naszą mechaniczną hybrydę. Coś przy tym szeptał. Pierwszy raz byłem obecny i przytomny podczas rzucania zaklęć, mając świadomość tego, co się dzieje. Nie spodziewałem się fanfarów, ale na pewno czegoś więcej niż tylko prostego stwierdzenia. – Będziesz działać. – Już? I co teraz? Wziął żelazko do ręki. – Pomóż mi. Na mnie oczywiście spadło tachanie ciężkiej baterii. Zbliżyliśmy się do muru. – Trzymaj tak, żeby nie dotknęło śniegu, bo zrobimy zwarcie – zastrzegł i przyłożył taflę żelazka do ściany. Zaskwierczało, zasyczało, po czym spod urządzenia zaczęła wydobywać się para, a pod nogi zaczęła lać się woda. Skurczybyk wypalał dziurę w ścianie! Pokręciłem głową w niedowierzaniu, ale już po chwili musiałem się skupić na utrzymaniu akumulatora. Cholerstwo było ciężkie, a praca czasochłonna. Ostatecznie jednak „prasowanie” śniegu przyniosło wymierne efekty. Przeszliśmy. Odłożyliśmy urządzenie pod mur i przykryliśmy niedużą warstewką śniegu. Mogło się jeszcze przydać, gdyż według słów towarzysza, mur zasklepiał się samoczynnie. Nic mnie już chyba nie było w stanie zdziwić. – Co teraz? – nie wiem czemu zacząłem szeptać, czując motylki podniecenia w brzuchu. – Do sali tronowej – zakomenderował. – Musimy zdążyć, nim stary wróci z podróży dookoła świata. – Zaraz – zaoponowałem – a co z pieskami? Nie zostawię ich tutaj, żeby jakiś smok, czy niedźwiedź… – Nie martw się, popatrz. Piesków nie było. Słyszałem poszczekiwania Pusi, widziałem nawet ślady zwierzaków, ale samych psin nie było. – Co? – zapytałem niemądrze. – Są niewidzialne, bezpieczne – uśmiechnął się 12

elf. – Przecież nie pozwoliłbym skrzywdzić bezbronnego stworzenia. A teraz chodź. No to poszliśmy. Przemknęliśmy przez główny dziedziniec pod ścianę zewnętrzną zamku. Oparłem się o zimną ścianę czołem. Zacząłem się pocić, denerwować. Nagle, ni z tego, ni z owego opadły mnie obawy. „Co, jeśli się nie uda”?, „co, jeśli zawiedziesz”? Otrząsnąłem się szybko. Takie myślenie nie mogło przynieść nic dobrego, było bezsensowne. Przecież byłem tutaj, próbowałem. Przecież chodziło o mojego synka, do cholery! Oderwałem czoło od lodu i spojrzałem na towarzysza. W rękach trzymał raki. Zajrzałem pod podeszwę podanych mi butów, a następnie jęknąłem. – Widelce? Zastawę mojej żony też rozbebeszyłeś? Przecież ona mnie zabije! Ponownie jedynie się uśmiechnął. A ja raz jeszcze obejrzałem obuwie. W podeszwę adidasów powtykane były – ząbkami do dołu – pourywane główki widelców. Prowizoryczne raki. Absurd. Elfia magia, jasna cholera. Bez słowa zmieniłem buty. – Tam, gdzie wejdziemy, poślizg oznacza w zasadzie wycieczkę w niebyt, dlatego stąpaj ostrożnie – poradził elf. Nawet nie pytałem. Wciąż przytuleni do ściany zamku, zaczęliśmy przekradać się do ogromnej bramy – tym razem wyraźnie widocznej, otwartej na oścież, niemal zapraszającej. Po obu stronach wejścia stały bałwany. Na głowach miały garnki, wyglądające niczym hełmy. – Gdy wejdziemy na pierwszy schodek, biegnij i raczej nie oglądaj się za siebie – pouczył mnie towarzysz. – Jeśli zwolnisz, upadniesz albo się zatrzymasz, już po tobie. – Przed czym uciekamy? Pokazał palcem bałwany i ich druciane miotły. Oczywiście wtedy jeszcze nie zrozumiałem. Przebiegliśmy między śnieżnymi strażnikami – o ile poruszanie się w rakach, po lodzie, nazwać można jeszcze bieganiem – i wpadliśmy na schody. – Teraz już nie zwalniaj! A ja oczywiście od razu się obróciłem. Bałwany już pełzły w moją stronę, wymachując i robiąc kołowrotki tymi swoimi drucianymi drapakami. Oj, niedobrze. – Cholera jasna! – krzyknąłem – Trzeba było mnie uprzedzić! Jak długie są te schody? I spojrzałem w górę. Stopnie wiły się w kierunku nieba i niknęły w ciemnościach. Potężna, niekończąca się spirala, która przyprawiała o zawrót głowy. – Oszczędzaj oddech, w tym tempie powinniśmy do jutra dotrzeć na miejsce! Mikołaj


Uciekaliście kiedyś przed bałwanami? Ale takimi śnieżnymi, z marchewką zamiast nosa, o szczerzącym się złym uśmiechu z guzików i miotłą z drutu? Którym to drutem zamiatają owe bałwany przestrzeń przed sobą tak, że lodowe odpryski kaleczą, uderzając o plecy? Głupie pytanie. Ja niestety uciekałem. Adrenalina dobra rzecz, ale nie jest w stanie zapewnić sił na cały dzień wbiegania po schodach. Organizm krzyczy: dość, zwolnij, zaraz się wyłączę! A ty – w zwierzęcym strachu – odkrzykujesz: jeszcze chwilę, jeszcze jeden krok, jeszcze jeden, już coraz bliżej! A potem spoglądasz nieopatrznie w górę i widzisz niknące w ciemnościach, nieskończenie długie schody. I chcesz zwolnić, chcesz zrezygnować, pozwolić się zamieść temu bałwanowi, albo jeszcze lepiej – rzucić się w dół, w kierunku – dawno już przykrytego mrokiem – początku swojego szalonego biegu. Jednak wciąż biegniesz, gdyż tam gdzieś na górze czeka na ciebie syn. Potrzebuje cię. Nawet nie słyszysz pokrzykiwań i dopingu towarzysza. Nie potrzebujesz tego. Robisz to dla dziecka. A po chwili organizm znów krzyczy: zwolnij! I tak w kółko. Oszaleć można. Bałwany nie wydawały żadnego odgłosu. Zresztą w pewnym momencie, poddany zupełnej monotonii, przestałem zwracać uwagę na jakiekolwiek dźwięki. Tylko krok za krokiem, krok za krokiem… Nawet nie zauważyłem, gdy przekroczyłem potężne drzwi. Ktoś złapał mnie za ramię, a niespodziewany wstrząs spowodował, że upadłem na ziemię. Wiedziałem, że już się nie podniosę. Organizm wreszcie spełnił swoją groźbę, wszystko spowijał mrok. – Obudź się, bądź pełen sił, wypoczęty i sprawny. Potem ktoś dmuchnął mi w twarz. Otworzyłem oczy i spojrzałem przed siebie. Otarłem resztkę pyłu z nosa i zacząłem bezmyślnie oglądać zabarwione złotem palce. – Fajna ta twoja magia, czasem dość praktyczna – wymamrotałem, czując, jak siły wracają do mnie w nienaturalnym tempie. Podniosłem się na nogi. – Jesteśmy na miejscu. Byliśmy w sali tronowej. Potężnej, przestronnej, zbudowanej z czystego lodu sali tronowej. Szkarłatny dywan biegł przez całą długość pomieszczenia i kończył się przy złotym tronie. Siedział na nim mój syn, a u jego stóp skrępowana i zakneblowana Monika. Wokół tłoczyły się elfy, całe mnóstwo elfów. – Jaki jest plan? – No cóż, szczerze mówiąc, nie ma żadnego. Nie spodziewałem się takiego komitetu powitalnego. – Najwyraźniej oni spodziewali się nas – Łukasz Sawczak

mruknąłem, robiąc pierwszy krok w stronę centralnego punktu sali i zrzucając idiotyczne buty. – W dupie to mam. Żaden noszący zielone rajtuzy i czapeczkę Piotrusia Pana kurduplowaty elf nie będzie porywał mojego syna i wychodził z tego cało. Zrobimy to teraz po mojemu. Pojęcia nie miałem, co znaczyło po mojemu. Po prostu po całym tym absurdzie odnalazłem wreszcie syna. Był cały i zdaje się zdrowy. Chciałem go tylko porwać na ręce, chciałem uwolnić moją żonę i obudzić się z tego snu. Jeśli miałem w tym celu dać w mordę każdemu obecnemu, to bardzo proszę. Rzucili się na mnie całą bandą, w ciszy. A ja rozdawałem kopy, ciosy, wybijałem zęby, rozbijałem nosy, kopałem w piszczele. Zacieśnili więc krąg, chcieli mnie zadusić masą. Zacząłem z rykiem przeciskać się w stronę syna. Wściekłość dodawała mi siły. Zacząłem stąpać po przewróconych wrogach. Gryźli, drapali, wieszali się na szyi. Słowem, jak małe dzieci. Ale było ich dużo. Za dużo. Nie miałem szans, pomimo że miotałem się jak ranne zwierzę. Już, już gdy mieli mnie przydusić do ziemi, usłyszałem gromki okrzyk, który poniósł się echem i – zda się – wzruszył w posadach lodowe fundamenty twierdzy. – Dość! Odpuścili natychmiast, rozbiegli się i pochowali za filarami, za tronem. A najwięcej z nich schowało się za grubym staruszkiem, ubranym w czerwony kubrak. Przecierałem oczy ze zdumienia. Obok mnie pojawił się „mój” elf. – Stary wrócił, mamy przerąbane – zakomunikował, ocierając krew z rozbitych ust. Popatrzyłem w oczy świętemu Mikołajowi. Temu staremu skurwielowi, który zorganizował porwanie mojego dziecka i żony. – Dlaczego? – chciałem koniecznie wiedzieć. Długo nie odpowiadał, przyglądając się nam obu. Głaskał przy tym brodę, jakby była kotem albo psem. Stary był, zniedołężniały, chodził o lasce. – Czy twój przyjaciel wyjaśnił, co tutaj robimy? – odezwał się wreszcie cicho. – Tak. Stanowisko świętego wakuje, dzieci płaczą o prezenty, a elfy nie pytają rodziców o zgodę! – To tylko wierzchnia warstwa prawdy – odparł, kiwając głową, jakby wszystko rozumiał. – Świat nas potrzebuje. Świat potrzebuje świętego Mikołaja. – A ja potrzebuję swojego syna! I teraz zabieram go do domu – ruszyłem w kierunku tronu. – Żonę też! Nikt nie zastąpił mi drogi. Podszedłem więc do Mikołaja i wyciągnąłem rękę. Chciałem go mocno przytulić, porwać na ręce i obiecać, że nic mu już nie grozi. Później, nie tutaj, gdzie wciąż z wizytą 13


wpaść może rydwan zaprzęgnięty w niedźwiedzie. – Chodź, synku, już wszystko w porządku. Zastanawiało mnie, dlaczego do tej pory nie ruszył się ze swojego złotego siedziska, dlaczego do mnie nie przybiegł, jak zawsze czynił, gdy po niego przychodziłem do domu. Teraz, patrząc w jego oczy, zrozumiałem. Wahał się. – Synu, chodź, nie możemy tu zostać! – powiedziałem nieco ostrzej. Rozglądałem się nerwowo. Starzec zbliżał się powoli, a wraz z nim cała wataha przyczajonych elfów. – Zostań, gdzie jesteś! – wyciągnąłem w jego stronę palec. – Tato, ja nie chcę iść – usłyszałem. Obróciłem się, robiąc wielkie oczy. Cóż to za fanaberie? – Mały, ja się ciebie nie pytam, co chcesz. Już – nerwowo wyciągnąłem dłoń, zdecydowany Magdalena Mińko złapać go za rękę i wyciągnąć z tego popieprzonego miejsca, – To, co wyliczasz, to margines! – uniosłem się, nawet siłą. czując, że próbuje na mnie wpłynąć frazesami. – – Twój syn już zrozumiał – ponownie odezwał się Popatrz na nasz świat! Jest popieprzony! starzec. – A wyobraź sobie, co będzie, jeśli nas zabraknie. – Co zrozumiał? – wściekłem się. – Co może Podszedł mnie. Zgłupiałem. Popatrzyłem na mozrozumieć taki brzdąc? – Nie doceniasz swojego chłopaka. On ma własny jego towarzysza, na elfa, który nawiał stąd, który rozum. Wie, czego potrzebuje świat, który bez po- pomagał mi ratować syna. Chciałem usłyszeć, że to wszystko kłamstwa. mocy, bez poświęcenia przestanie istnieć! – To prawda – rozwiał nadzieje. – Moje – Przestań, nie chcę tego słuchać! – Wojny, gwałty, kradzieże, rozboje, morder- zastrzeżenia nie dotyczą tego, co robią, tylko, jak to stwa, głód, korupcja, wypadki! – zaczął wyliczać. – robią. – Cel uświęca środki – powiedział święty Mikołaj. Wszystko to znasz, ale nie masz pojęcia do jakiej esMogłem się po kimś takim spodziewać czegoś kalacji dojdzie, jeśli za rok żaden święty nie przeleci więcej niż wytarty frazes. Niemniej, do kurwy nędzy, nad światem w swoich saniach i nie rozrzuci dobrej oni porwali mojego syna. Znów zwróciłem na niego woli po świecie! swój wzrok. – Dobrej woli? – Tato, oni mnie potrzebują, bardziej niż ty – – Złotego pyłu. Oto prawdziwy prezent od świętego Mikołaja! Dlatego wciąż są ludzie, którzy wypalił mi prosto w twarz mój maluch. – Dziecko drogie, co ty opowiadasz – kucnąłem opiekują się bezdomnymi zwierzętami, pomagają chorym dzieciom, ratują ludzi od wypadków! Oto przed nim. – Popatrz, co oni zrobili? Związali twoją dlaczego żona nie zabija męża we śnie, mąż nie matkę, porwali ciebie, nawet nic mi nie powiedzieokrada żony ze spadku, a rodzice wspierają dorosłe li… Zacisnął ustka w zacietrzewieniu. Zupełnie jak dzieci! 14

Mikołaj


wtedy, gdy czyściłem mu je z czekolady. – Tato, ty sobie beze mnie poradzisz. Świat nie. Popłynęły mi łzy. Co ten mój dzieciak opowiadał? Co to za chora martyrologia? Nie zamierzałem na to pozwolić! Wstałem i złapałem go wpół, po czym wziąłem na ręce. Zaczął krzyczeć. – To nie musi tak wyglądać – odparł starzec, wyciągając palec w moją stronę. – Możesz mieć wpływ na ostateczny kształt naszej umowy! – Nie mamy żadnej umowy! – Ale możemy mieć. Twój syn i tak nigdy nie spędzi swojego życia z tobą! Jest mu pisana świętość, tak czy inaczej. Jeśli go zabierzesz, to w wieku szesnastu lat albo ucieknie pomagać głodującym w Afryce, albo zostanie misjonarzem, albo księdzem, względnie jakimś aktywistą, który nigdy nie będzie miał czasu dla rodziny! – Nie wiesz tego! – Oczywiście, że wiem, jest mu to pisane. Ale to, co oferuję jemu, co oferuję tobie – jest wyjątkowe! Ponadto nie musisz o tym pamiętać. Twoja żona też nie musi. Popatrzyłem na wciąż skrępowaną Monikę. Patrzyła na mnie swoimi wielkimi, orzechowymi oczyma. Rozszerzonymi teraz ze strachu i przejęcia. Te piękne oczy, które mnie kiedyś zahipnotyzowały, a potem krzywdziły każdego dnia, gdy roniły łzy. Starzec chyba czytał w moich myślach. – Jest prosty sposób na to, żebyście znów byli szczęśliwi. Byli rodziną. – Tato, proszę. Bliski byłem obłędu. Patrzyłem w te oczy, które jako jedyne zdawały się popierać mnie w moim postanowieniu. Kucnąłem przed żoną. Patrzyliśmy tak na siebie dłuższą chwilę, aż wreszcie ona zrozumiała, że podjąłem decyzję. Zaczęła się szamotać wściekle

w więzach, a po policzkach popłynęły jej zły. Wiedziała, że zamierzam ją oszukać. Że sprzedam własnego syna, za te oczy – raz jeszcze wypełnione miłością. Spojrzałem na towarzysza, który pomógł mi się tu dostać. On też zrozumiał. Zaryzykował wszystko dla blasku Mikołaja, a teraz miał to stracić. Bezdomny, skazany na powolną śmierć. – Mam jeden warunek – powiedziałem, zwracając się do staruszka. – Zrobię to sam, po mojemu. Popatrzyłem na mojego elfa. – Masz jeszcze ten proszek? Jak on działa? – Wystarczy, że dmuchniesz nim w twarz i wypowiesz życzenie, a dobra wola sprawi, że choćbyś poprosił o skrzydła, takowe ci wyrosną. Podał mi woreczek. Puściłem syna na podłogę i zbliżyłem się do Moniki, wciąż wściekle rzucającej się w więzach. Popatrzyłem na nią, potem na syna, który stał tam – taki dorosły, taki mały i dziecięcy… Zwróciłem oczy na elfa. – Chodź – złapałem go za rękę. Zdawał się zaskoczony, ale posłusznie kucnął przy mnie. – Będziesz miał na imię Mikołaj – oznajmiłem mu. Popatrzyłem ostatni raz na syna, oczy zaszły mi łzami, ale on jedynie kiwnął głową. Popatrzyłem na starego Mikołaja. Równie poważny. Zwróciłem wzrok na zrozpaczoną, wciąż skrępowaną Monikę. Pogłaskałem ją po głowie, a ona z obrzydzeniem próbowała mi uciec. Zbliżyłem twarz do jej twarzy, to samo zrobił elf. Wytrząsnąłem resztkę złotego pyłu na dłoń, po czym dmuchnąłem tak, że wzbił się w powietrze wokół całej naszej trójki. – O wszystkim zapomnimy… – zacząłem.

Łukasz Sawczak Rocznik ‘83, urodzony w Przemyślu. Większość życia spędził jednak we Wrocławiu. Z wykształcenia urbanista. Od dwóch lat sprawdza się w roli męża, za kilka miesięcy przyjdzie mu sprawdzić się w roli ojca. Finalista drugiej edycji „Horyzontów Wyobraźni”, debiutował w zeszłym roku w miesięczniku „Science Fiction Fantasy i Horror”. W sierpniu tego roku, tamże, ukaże się kolejne opowiadanie jego autorstwa.

Łukasz Sawczak

15


Rysa na anielskim obliczu Barbara Gabrysz

M

aleńkie żyjątka biegają tuż pod skórą. Poprzez włókna mięśniowe uganiają się za sobą od karku aż do kości ogonowej. Czasem wybierają inną drogę – podążają w stronę palców rąk i nóg. A my wzdrygamy się, chcąc je spłoszyć. Wtedy uciekają gdzieś głęboko i czekają na inny moment, by przebiec się po naszym ciele. To właśnie są dreszcze. Tomasz skrzyżował ręce i pomasował ramiona, jakby zrobiło się zimno. To miejsce źle mu się kojarzyło. Najlepiej, gdyby nie istniało. Stanowiło tylko czarną dziurę w rzeczywistej przestrzeni, instynktownie i bezwiednie omijaną, gdy należy przejść obok niej. On jednak wolał przypomnieć sobie stare śmieci. Niewielki stosik węgla, kosiarkę ze złamanymi nożami i zwinięte kable. Chrzęszczące pod nogami skrawki styropianu oraz stos wiklinowych koszy, powkładanych jeden do drugiego. To było jak oglądanie filmu, który już widział w dzieciństwie i który zaskoczył go straszną sceną na tyle, by przerwać seans. Idioto, jesteś dorosły. Schodził ze schodów. Skrzypienie wygiętych desek wwiercało się nieprzyjemnie w głąb umysłu i mąciło zakurzony spokój piwnicy. W wąskiej smudze światła połyskiwały roztańczone drobiny pyłu. Tomasz potrzebował taśmy izolacyjnej i wiedział, gdzie jej szukać, o ile wszystkie sprzęty stały tak, jak dawniej. Pod okienkiem stało kilka pudeł. Przejechał palcem po największym z nich, rysując czystą kreskę w kurzu. Następnie uniósł tekturowe wieko. Widok pamiątek po zmarłej żonie ścisnął mu serce. Klęknął i bez pośpiechu wyjął pierwszą rzecz, jakby bojąc się ją uszkodzić. Czarny, gruby zeszyt wypełniony starannym, nieco ukośnym pismem. Ewa do dnia ślubu pisała pamiętnik. Zawsze, gdy chciał poczytać, uciekała ze swoim skarbem przyciśniętym do piersi i chowała w jakimś kącie, ale za każdym razem łatwo go odnajdywał. Wtedy z triumfem unosił go wysoko, tak że dziewczyna musiała skakać wokół niego, by odebrać swoją własność. Jak dzieci. Nigdy nie miał okazji zapoznać się z całą treścią. Teraz też nie chciał tego robić. 16

Przeglądał kolejne pamiątki: teczkę ze szkicami rysowanymi węglem, wycinanki z bibuły, lampiony, ozdoby choinkowe i zestaw nici. Znalazł także kilka krótkich liścików miłosnych. Osnuła go nowa wstęga wspomnień i obrazów. Jego żona nigdy nie chciała wydorośleć. Robiła mu tysiące niespodzianek, miłych i niemiłych. Biegała, śpiewała i trzaskała drzwiami. Uświadomił sobie, że ma w oczach łzy. Wytarł je szybko wierzchem dłoni i sięgnął po biały album ze zdjęciami. Z pierwszej strony uśmiechnęła się do niego drobna blondynka o dziecięcej twarzy, ubrana w suknię ślubną. Przejrzał pobieżnie kilka następnych zdjęć. Tutaj siedziała przy weselnym stole. Tutaj wznosiła toast. A tu przyjmowała z rąk gości ogromny bukiet kwiatów... Nagle Tomasz znów poczuł mrowienie. Nie było go na żadnej fotografii... Przewertował wszystkie strony, z mocno bijącym sercem szukając siebie samego. Upuścił album i omal nie przewrócił się ziemię, gdy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Z przestrachem spojrzał na kobietę, stojącą tuż za nim. – Kurwa! – zawołał, jednak w tym okrzyku zabrzmiała ulga. Złość pojawiła się przy następnych słowach: – Musisz mnie tak podchodzić? – Przepraszam. Nie słyszałeś mnie? Schody skrzypiały niemiłosiernie... – Zamyśliłem się – burknął, oddychając głęboko, by uspokoić rozszalałe serce. – To ja przepraszam – dodał po chwili łagodniej. Kucnęła i wskazała palcem na otwartą stronę w albumie. – Byliście ładną parą. Tomasz spojrzał na zdjęcie. Znajdowali się na nim oboje – on i Ewa, lekko objęci i ze szczęściem wymalowanym na twarzach. – Tak, rzeczywiście... Ale przyszedłem tu po coś innego. Odgarnął szpargały w pudle na bok, by dostać się do przedmiotów na samym dnie. Od razu znalazł taśmę. – Mam – oświadczył, schował album do środka i oboje wrócili na górę. Rysa na anielskim obliczu


– Śmiejesz się ze mnie? – Nie z ciebie, tylko do ciebie. – Czemu? – Bo tak mi się podoba. – Coś ty za jedna? – Ewa. I w tym roku pójdę do trzeciej klasy. – To jeszcze smarkula z ciebie! – Ty, jak cię kopnę, to sobie popamiętasz! – Dobra, tylko najpierw mnie złap! – Nie dogonię cię. Ale na pewno jest mnóstwo rzeczy, w których jestem lepsza. – Ha! Na przykład? – Nie wiem. Powspinamy się po drzewach?

Uwielbiała kwiaty, pasjonowała się sztuką origami, a nawet próbowała swych sił w rzeźbiarstwie. Po jej śmierci Tomasz nie mógł wytrzymać w domu, gdzie każdy bibelot i każde zdjęcie w ręcznie malowanej ramce przypominały mu utracony skarb. Długo mieszkał w mieście, aż dopiero teraz postanowił wraz z drugą żoną wrócić na wieś. Właśnie mijał pierwszy tydzień ich pobytu. – Pan Tomek? – Kobieta w tanim płaszczu, dość młoda, z niedowierzaniem wyglądała spomiędzy krzyży i granitowych tablic. Odwrócił głowę. – Pani Ania! Dzień dobry! Nie sądziłem, że panią tu spotkam. – Ja też! Podeszła do niego szybkim krokiem. Uściskali się serdecznie jak dwoje zakochanych z podstawówki, którzy spotykają się na zjeździe absolwentów. Tomasz lubił panią Anię. Nie jakoś specjalnie – po prostu tak jak się lubi sąsiadki, z którymi czasem

Wiatr wstrząsał ogromnymi klonami na cmentarzu, gwiżdżąc między gałęziami. Wydawało się, że nawet Tomasz, który stał sztywno z rękami w kieszeniach, ugina się pod wpływem silnych podmuchów. Krzysztof Trzaska Wpatrywał się w nazwisko na marmurowym nagrobku. Aż trudno było mu uwierzyć, że w ciągu sześciu lat od tamtych wydarzeń ożenił się po raz drugi. Jego miłość leżała tutaj. Wiedział, że nigdy nie będzie kochał Karoliny tak, jak kochał Ewę. Może zbyt wiele w życiu udało mu się osiągnąć. Mała firma projektowa, założona wspólnie z przyjacielem, potem ślub z dziewczyną, z którą spotykał się od czasów szkolnych. Sukcesy były tak naturalne, jak śnieg zimą i upały latem. Nie mogło to trwać wiecznie. Los musiał znaleźć sposób, by powodzenie Tomasza legło w gruzach. Ot, taki kaprys, aby zachować kosmiczną równowagę między szczęściem a nieszczęściem. Odebrał mu to, co najwartościowsze – jego miłość. Kochana, roztrzepana Ewcia. Dzieciaki w szkolnej świetlicy mówiły o niej: pani, która wszystko potrafi. Zawsze coś rysowała, dziergała i haftowała, przyozdabiała pokoje przeróżnymi malowidłami, naklejkami i Bóg wie, czym jeszcze. Barbara Gabrysz

17


zamienia się dwa słowa. Łączył ich nie tylko wspólny parkan, ale i fakt, że stracili swoje drugie połówki w tragicznych okolicznościach. Dlatego też dobrze się rozumieli. Tomasz ufał nawet, że nie usłyszy od niej tego durnego pytania, które tak często zadawali mu znajomi: „Ale ci musiało być ciężko, co?” Sam również nie miał zamiaru zgrywać przesadnie współczującego sąsiada. Ani teraz, ani nigdy wcześniej. Zbyt wiele zgryzot dźwigał na własnych barkach. – Miałem zamiar już wracać, bo taki ziąb – odezwał się. – Chyba że chce pani jeszcze zostać? – Nie, rzeczywiście jest za zimno. Nie zwlekając dłużej, podążyli w stronę bramy cmentarnej.

– Nie wiesz, gdzie się podział mój czarny kubek? – Tam, na suszarce stoi. – To nie ten. – Ten. Tylko musiałam go troszkę pomalować. – Jak to pomalować? Przecież to był mój kubek! – Tomuś, kupiłam takie specjalne farbki do ceramiki i musiałam na czymś wypróbować. – Ale dlaczego akurat na tym? – Nie podoba ci się? – Podoba, tylko że zrobiłaś to bez pytania. – Myślałam, że się ucieszysz. – Ewcia... Biały aniołek na czarnym kubku to dosyć... niemęskie. Jak mam teraz z niego pić? – Normalnie. Tylko musisz sobie wyobrazić, że to twój anioł stróż. I że rysowała go twoja kochająca żona. Kiedyś, kiedy mnie już na świecie nie będzie, weźmiesz ten kubek do ręki i pomyślisz sobie, że to ja byłam twoim aniołem stróżem. – Akurat! – A może nie? Kto ci robi kanapki do pracy?

Noc wydawała się bardziej ponura, gdy zmartwienia nie pozwalały zasnąć. Miauczenie przybłąkanego kocura pod balkonem przeszkadzało jak nigdy wcześniej. Nawet deszcz, najstarsza kołysanka świata, dzwonił o szyby ze złośliwym chichotem. Tomasz patrzył w zasnuty ciemnością sufit. Pokłócił się dziś z Karoliną. Nawet nie pamiętał o co. Prawdopodobnie miała mu za złe, że nie słuchał, co do niego mówi. Zawsze mówiła dużo i szybko, niemal na bezdechu i na swój sposób zabawnie. Ostatnio potrzebował ciszy. Im mniej słuchał, tym mniej słyszał. Był zbyt zajęty niechcianymi wspom18

nieniami, które kłębiły się w jego umyśle jak gryzący dym. Ewa, Ewcia... Jak mogłem być dla ciebie taki podły? Przed oczami stanął mu schemat piramidy Maslowa, który pamiętał jeszcze ze studiów. Bezpieczeństwo. Pieprzone drugie miejsce. Nawet nie ostatnie. A on nawet tego nie potrafił jej zapewnić w ich wspólnym domu. Gdyby kiedyś potrafił uważniej słuchać, dziś to z nią leżałby w łóżku, a nie z Karoliną. Zawiódł, cholernie zawiódł. Elektryczny budzik wskazywał drugą pięćdziesiąt siedem. Za chwilę zegar w pokoju gościnnym zacznie wybijać trzecią. Szatańska godzina. To wtedy przychodzi diabeł, by opętać swoje ofiary. Nie widać go i nie słychać. Wkrada się do umysłu człowieka i przejmuje nad nim kontrolę. Każe mu rzucać się po podłodze, krzyczeć i zmusza do takich wyczynów, jakich fizycznie nie sposób dokonać. Mężczyzna od dawna się nie bał. Czasem tylko w dzieciństwie zrywał się z łóżka i biegł do pokoju matki, gdy po przebudzeniu ujrzał tę godzinę na drewnianym cyferblacie. Nieco później zrozumiał, że to tylko wymysły i sam wyśmiewał ludzi, którzy w nie wierzyli. Był potwornie zmęczony. Nie mógł nawet unieść ręki, a może raczej nie chciał się wysilać, gdyż to tylko zakłóciłoby spokój i błogość, które zamierzał osiągnąć. Już prawie dopadał go ten przyjemny bezwład i zacieranie się wszelkich myśli, gdy żona odwróciła się w jego kierunku, ziewając przeciągle. – Też nie możesz zasnąć? – Tak – odparł. Mimo że wyrwało go to z nieświadomości, nie czuł gniewu, wręcz przeciwnie. To było jak początek upragnionego snu. – Pamiętasz, jak zgubiłam ten pierścionek z niebieskim oczkiem? Wpadł do wiadra w studni, kiedy bawiłam się z dzieciakami ze wsi. – Skąd wiesz? – Chcę, żebyś mi go przyniósł. – Dlaczego? – Moja krew tęskni za nim. Zaczęła się zsuwać z łóżka. Pomimo ciemności Tomasz bezbłędnie odnalazł jej dłoń i chwycił mocno. – Zaczekaj! – Puść mnie. Muszę iść – szeptał głos. – Nie idź jeszcze, Ewka! Kobieta wsunęła się z powrotem pod kołdrę. Odezwała się obcym, dźwięcznym głosem – głosem Karoliny... – Tomek, zbudź się. Powoli rozluźnił zaciśniętą dłoń. Zapanowała krótka, porażająca cisza. „Ale ja nie spałem!” – już Rysa na anielskim obliczu


miał odpowiedzieć, lecz ugryzł się w język. Zamiast tego zapytał: – Dokąd... dokąd chciałaś pójść? – Do ubikacji. Powiedziałam ci o tym, a ty mnie zatrzymałeś. Przyśniło ci się coś? – Pewnie tak... – Nazwałeś mnie Ewką. Na to Tomasz nie miał już dobrego wyjaśnienia. Przewrócił się na wznak. Przecież to była Ewka! Jej szept, jej dłoń! – Spróbuję zasnąć – odezwał się sucho. W rzeczywistości oznaczało to: „daj mi spokój, babo”. Jednak tej nocy sen miał już nie nadejść. Chociaż następnego dnia była sobota, wstał wcześnie rano i wyszedł na dwór. Powitał go przymrozek. Pomyślał, że niedługo trzeba będzie palić w centralnym. Przynieść z szopki za domem więcej węgla. I znów będzie musiał codziennie odwiedzać przeklętą piwnicę... Z ociąganiem dotarł do studni za domem. Wczorajsze słowa ciepłej, żywej istoty dziś zdawały mu się potwornym głosem z zaświatów, brzmiącym nadal w jego głowie. Bał się sprawdzić, czy to, co usłyszał, było prawdą, ale wiedział, że niepewność nie dałaby mu spokoju. Otworzył drewniane drzwiczki okute blachą i zajrzał w otchłań. Zobaczył mnóstwo pajęczyn, rozpiętych między ściankami i liną oraz ginących w głębi studni. Od dawna nikt nie czerpał stąd wody. Kiedyś przychodziły tu dzieciaki sąsiadów, a Ewka pozwalała im się bawić w całym ogrodzie. Czasem sama do nich dołączała lub podsuwała przeróżne pomysły. Tomasz zaczął kręcić korbą. Woda wylewała się z rozkołysanego wiadra, a echo niosło stłumiony chlupot przez betonowe walce. Wreszcie wydobył na zewnątrz wiadro wody. Pomiędzy śmieciami, owadami i resztkami mokrych pajęczyn coś połyskiwało. Na samym dnie leżało to, czego szukał. Srebrny pierścionek z niebieskim oczkiem. Nie ucieszył się ze znaleziska. Było zbyt nierealne i mimo to, a może właśnie dlatego, przerażające. Wracając do domu przez piwnicę, zamyślił się nad tym, jak spełnić prośbę Ewy. Chcę, żebyś mi go przyniósł. Prośbę? To był rozkaz... Gdy wycierał mokry pierścionek o połę kurtki, ten wymknął mu się z ręki. Potoczył się po podłodze i jakby celowo umykał dłoniom Tomasza, który próbował go złapać. Jak to możliwe, by pierścień z tak dużym oczkiem toczył się równo jak kula? W pewnym momencie zniknął w większej szczelinie w drewnianej podłodze. Zdumiony mężczyzna wyprostował się. Barbara Gabrysz

Znajdował się w miejscu, które do tej pory starannie omijał nawet spojrzeniem. Również najbliższa żarówka była wykręcona, żeby docierało tu jak najmniej światła. To tutaj Ewa podcięła sobie żyły, a jej krwi nigdy nie udało się wyszorować spomiędzy desek. Moja krew tęskni za nim. –– Masz to, czego chciałaś – odezwał się. – Teraz daj mi spokój.

– Tomuś, oddaj mi to! – Poczekaj, tylko sobie zajrzę. – Nie! Nie rób tego! – Miałaś wtedy śmieszne pismo. Takie krzywe literki... Wiesz, już ja ładniej... – Tomuuuś! – ...w przedszkolu pisałem. O, tu coś ciekawego. „Miała szesnaście lat. Wszystkiego mnie nauczyła...” Co to? Porno– story? Nie wiedziałem, że byłaś taką zdeprawowaną nastolatką. – Nie bądź złośliwy! – „Zawsze ją zapamiętam jako”... Hej, Ewka, co robisz? – Mówiłam, żebyś mi oddał! – Co jest? Gniewasz się na mnie? Ech, ty dzieciaku. I tak mi kiedyś pokażesz, już ja cię znam. – Nie pokażę. Nie dotykaj tego nigdy więcej! – Dobra, dobra. Przepraszam.

Budzik zadzwonił o szóstej trzydzieści. Zarówno Tomasz, jak i Karolina wstawali o tej porze. Spędzili ze sobą mnóstwo poranków, a i tak każdy wyglądał inaczej. Nie mieli ustalonego porządku dnia. Zawsze musiało dojść do drobnych kłótni – kto pierwszy do toalety, kto zje ostatnią bułkę lub gdzie się podziały klucze od samochodu. – Ja tylko na pięć minut. – Uśmiechnął się przepraszająco do żony i wyminął ją w drzwiach łazienki. Nie musiał się zamykać od wewnątrz. Oboje szanowali swoją prywatność. Znajomi zawsze śmiali się z tego, że choć małżonkowie pracowali w tym samym biurze projektowym i przyjeżdżali razem, do domu wracali osobno. Karolina kończyła pracę jakieś dwie godziny wcześniej, więc nie czekając na męża, wybierała się w drogę powrotną autobusem. Było to powodem wielu koleżeńskich żartów i przytyków, że Tomasz powinien odstąpić żonie samochód, lecz im taki układ odpowiadał. 19


Zastanawiał się, czy uda mu się odpalić samochód za pierwszym razem. Ostatnio miał problemy z akumulatorem i obawiał się, że przed wyruszeniem do miasta trzeba będzie co nieco naładować. Szorując zęby, szukał dezodorantu na półce. Spojrzał w lustro i wypluł do umywalki to, co miał w ustach. Obejrzał się szybko za siebie. Nikogo tam nie było. A przecież ujrzał odbicie innej twarzy! Drobnej, ślicznej, okolonej jasnymi włosami... Przeniósł wzrok z powrotem na lustro, lecz tym razem to był znów on. Z szeroko otwartymi oczami oraz ustami, na których bieliła się jeszcze pasta do zębów. Nagle na szkle pojawiła się czerwona kreska, która rozciągała się coraz dalej, tworząc ogromne esy– floresy. Zupełnie jak... szminka? Zaczęła tworzyć jakiś napis... Tomasz z przerażeniem obserwował, jak litery układają się w słowa: „Przynieś róże na mój grób!” – Można już? – spytała Karolina, pukając do drzwi. – Zaraz! – odkrzyknął. Nie mógł pozwolić, by zobaczyła ten napis. Szybko wziął chusteczkę higieniczną i zaczął wycierać lustro. Niestety, było coraz gorzej. Szminka rozmazywała się tylko. Zmoczył chustkę wodą i spróbował ponownie. Nadal bez większego skutku! Szorował lustro zapamiętale, aż ujrzał kolejne odbicie. Karolina weszła do łazienki. – Co robisz? Spojrzał na nią bezradnie, jakby już miała pretensje o to, co wyrabiała Ewa. – No... lustro czyściłem – bąknął niewyraźnie. – Przecież jest czyste. Rzeczywiście, nic nie kaziło gładkiej, szklanej powierzchni. Tomasz nic z tego nie rozumiał. – No, bo... pastą zabrudziłem. – Tylko tyle przyszło mu do głowy. – Prawie dziesięć minut minęło, a ty się przejmujesz takimi pierdołami. Karolina zaczęła szukać grzebienia w szufladzie. Mężczyzna dotknął czoła ręką. Spostrzegł, że cały dygocze. – Kochanie... czy mogłabyś dzisiaj ty prowadzić? W jej oczach można było odczytać podejrzliwość. Spodziewał się lawiny pytań. Ten dzień zdecydowanie nie zaczął się dobrze. – Jasne – odpowiedziała tylko. Po południu jechał do domu nieco spokojniejszy. Na siedzeniu obok leżał bukiet róż. Cieszył się, że nie musiał wracać z Karoliną, gdyż na pewno nie spodobałoby się jej to, co właśnie robił. Jak to wykonać? Na cmentarz prowadziła wąska ścieżka 20

pod górę, gdzie nie dało się wjechać autem. Musiałby zostawić je na podwórzu, a wtedy jego wymknięcie się nie mogłoby pozostać niezauważone. Zdecydowanie bardziej martwił go fakt, że w ogóle aż tak się przejął porannym incydentem. To mogły być tylko omamy wzrokowe. Jego chora wyobraźnia. Nawet teraz miał wrażenie, że owszem, było to wspomnienie, ale z jakiegoś filmu, który oglądał dawno temu. Wjechał na podjazd i już wtedy zrozumiał, że planowana tajemnica musiała wyjść na jaw. Gdy wyszedł z samochodu, z domu wybiegła Karolina, otulona tylko swetrem. Zapadał wieczór i niebo stawało się coraz ciemniejsze. – Coś się stało? – zapytał, choć na jej twarzy nie dostrzegł niepokoju. – Nie, nic. Chciałam tylko powiedzieć, żebyś nie wjeżdżał do garażu, bo muszę zaraz podjechać do sklepu. Obiecałam mamie zadzwonić dziś wieczorem, a kasa na koncie mi się skończyła. – No, dobrze. Mam nadzieję, że zdążysz przed deszczem, na dzisiaj zapowiadali. Uśmiechnęła się. – Wiem, wiem. Tak starannie myłeś auto! Schyliła się i zajrzała do samochodu. – Jakie piękne! – zawołała uradowana. Otworzyła drzwi, wyjęła róże i powąchała je. – Tak dawno nie kupiłeś mi kwiatów! Nie takiej reakcji Tomasz się spodziewał. Myślał, że zaraz będą szczegółowe pytania i pretensje, jakby oczywistym był fakt, iż róże nie są dla niej. Doszedł do wniosku, że to tylko jego obsesja – żona przecież nie zauważała tego, co się z nim dzieje. – Podobają ci się? – Oczywiście! Ale... dlaczego właściwie mi je kupiłeś? – Bo cię kocham – odparł wesoło i przytulił ją do siebie. Odłożyła kwiaty na dach samochodu. – Ej. – W jej głosie zabrzmiała nieufność. – A może ty mnie zdradzasz? – Słonko, co ci strzeliło do głowy? Nawet gdybym chciał, nie miałbym czasu... Było to idiotyczne wytłumaczenie, lecz Karolina również nie pytała na serio. Jej mąż był przecież wzorem uczciwości i wszelkich cnót, a nieco zazdrości jeszcze nikomu nie zaszkodziło. – To jak? Dasz mi klucze? – Proszę. – Włożył je do ręki ukochanej. – Ale chyba nie zamierzasz jechać tak ubrana? Zmarzniesz.... Już przecież cała drżysz... – Przytulił ją jeszcze mocniej. – To nic. To potrwa tylko chwilę. Włóż tymczasem róże do tego dużego wazonu w salonie. – Jak sobie życzysz. Rysa na anielskim obliczu


W drodze na schody wejściowe ze strachem zdał prowadzącym. sobie sprawę, że zastanawia się, jak na to zareaguje – Wiesz, myślę, że przesadzasz. ona – Ewka... Tomasz nie zrozumiał. Czasami jego żona była tak konkretna i rzeczowa, że wyobrażała sobie, iż wszyscy wiedzą dokładnie, co miała na myśli. – Godzina telewizji dziennie to twoim zdaniem – Ewa? Co to za skrawki gazet? tak dużo? – Co? – Nie o tym mówię. – Odłożyła pilota na stolik – No, te śmieci. Potrzebne ci? nieco brutalnym gestem. – Zaczynasz być obcym – Właściwie to... człowiekiem. Dlatego zapisałam cię do psychologa. – Ja je wyrzucę. Wyprostował się. – Zostaw! – Co takiego?! – Czemu? – Nie złość się tak. Ja nie mam zamiaru tego – Bo ja... No, takie figurki ze zmoczonych gazet znosić. robię. – Ale co ja niby robię? Co jest ze mną nie tak? – Aha. Z takich równo pociętych artykułów? – Myślę, że masz jakieś problemy związane z tym... – Och, nie interesuj się. Jeszcze dobrze nie zaczęłam. – Ogarnęła wzrokiem pokój, zaczynając od okna, przez sufit, a na drzwiach kończąc. – Z tym domem. Tomasz westchnął głęboko. Walczył z samym sobą, by się nie wściec. Karolina lubiła brać sprawy Przez kilka następnych dni Tomasz rozmyślał we własne ręce, co w ich sześcioletnim związku było nad ostatnimi wydarzeniami. Bał się, że po raz cennym skarbem, lecz nie lubił, gdy ktoś planował kolejny przytrafią mu się dziwne halucynacje czy jego życie w każdym calu. niewytłumaczalne sny – bo tak próbował sobie – Okej. Jestem obcym człowiekiem. Co to znaczy? wytłumaczyć to, co się działo. Przekonywał samego – To, że nie da się z tobą pogadać. Oddalamy się siebie, że to wszystko wynikało tylko z przemęczenia od siebie, a ja nie będę czekać, aż nasze małżeństwo oraz ze zmiany otoczenia. Miał nadzieję, że przeszłość się rozpadnie. dała mu spokój. Tomasz omal jej nie wyśmiał. Było jednak odwrotnie – to on nie chciał dać spo– Proszę, nie żartuj sobie. Może i byłem ostatkoju przeszłości. Nadal wspominał pierwszą żonę. nio trochę... inny, ale do rozwodu i separacji mamy Pierwszą miłość. Często łapał się na tym, że patrząc jeszcze długą drogę. na Karolinę, porównuje ją do Ewy. Ta pierwsza była Kobieta jednak zdawała się go nie słuchać. niezastąpionym architektem w jego firmie, lecz gdy – Naprawdę, żyjemy w czasach, kiedy wizyty urywał jej się guzik w spódnicy, musiała znaleźć u psychologa są całkiem powszechne i nie ma w nich krawca. Druga potrafiła urządzić huczne przyjęcie nic dziwnego. Myślałam, żeby nas zapisać na terapię dla dwudziestu gości, ale zwykła jazda samochodem rodzinną, ale twoje problemy są chyba bardziej... jak była dla niej czarną magią. Czy można kochać dwie to powiedzieć... osobiste. tak różne osoby naraz? Poważną kobietę i wesołego Problemy i problemy. Najwyraźniej lubiła używać podlotka, mistrzynię opanowania i niepoprawną tego słowa. złośnicę? Żywą i umarłą? Chciał zapytać, dlaczego ona ani razu nie Pewnego wieczoru, po dość nerwowym dniu próbowała z nim porozmawiać, zachęcić do zwierzeń w pracy, Tomasz wreszcie usiadł na kanapie i włączył czy po prostu powiedzieć mu o swoich obawach, ale sobie zagraniczny program rozrywkowy, nie oglądał zrezygnował. Karolina była kobietą sukcesu. Miała go jednak. Zamknął oczy. Czarny kubek z białym mężczyznę sukcesu. Dotychczas nie przeżył jakiegoś aniołem, z którego popijał herbatę, przyjemnie poważniejszego kryzysu, przy którym mogłaby się ogrzewał mu dłonie. Wyłożył nogi na pufę i odchylił wykazać troskliwością i wyrozumiałością. Zawsze głowę do tyłu. Usłyszał delikatne stąpanie, a po- wolała być gdzieś obok, omijać kłopoty. Uważała, że tem skrzypnięcie sąsiedniego fotela. Nie miał teraz facet powinien ze wszystkim świetnie radzić sobie ochoty rozmawiać z Karoliną, był zbyt zmęczony, sam. dlatego nawet nie zmienił pozycji. Otworzył oczy, Po raz pierwszy Tomasz pomyślał, że ona może gdy telewizor zamilkł. nie być dobrą żoną. Ewce mógł powiedzieć dosłownie – Zaraz będzie finał – powiedział, choć nieszc- wszystko, nawet pożalić się, że ktoś w pracy był dla zególnie interesował go nudny teleturniej z głupawym niego niemiły. Karolina by się z tego śmiała. Przy Barbara Gabrysz

21


niej musiał być twardy i niezłomny, bo tego właśnie wymagała. Żadnej słabości. – A jeśli nie pójdę? – spytał wyzywająco. Czuł się w pewnym stopniu upokorzony, sprowadzony do roli ucznia, któremu mama każe iść do szkoły. – To już twój wybór. Spojrzał w okno. Na dworze panowała ciemność. Już miał na końcu języka jeden z kontrargumentów, którymi zamierzał zasypać Karolinę, lecz gdy odwrócił głowę, skamieniał. Na fotelu siedziała Ewa. Nie wyglądała jak duch czy zjawa, które Tomasz tak wiele razy widział w horrorach w wakacyjne, środowe wieczory. Była naturalna, jej cera jaśniała zdrowiem. Miała na sobie ulubioną, krótką spódniczkę i różową bluzkę. Zawsze ubierała się jak nastolatka. Uśmiechała się na wpół z uciechą, a na wpół z oczekiwaniem. – Długo tak będziesz patrzył? – zapytała z pretensją w głosie, gdy milczenie przeciągało się nieznośnie. To tylko twoja wyobraźnia. To się nie dzieje naprawdę, ona zaraz zniknie. Nie zwracaj na nią uwagi. – Ty przecież nie żyjesz... – odparł powoli Tomasz, wbrew swoim myślom. – Nie żyjesz, nie żyjesz! Czy ja wyglądam jak trup? A tak w ogóle ty mnie już nie kochasz! – wybuchnęła nagle. Mężczyznę ten krzyk przyprawił o dreszcz. To była prawdziwa Ewa, choć nie taką chciał ją zapamiętać. Kapryśna, dziecinna, humorzasta. – Dałeś jej róże! – wołała dalej. – Moje róże! – Uspokój się – rzekł Tomasz, choć to on potrzebował teraz ukojenia. Czuł się tak, jakby miał zaraz zemdleć. – Bo co? Nie bój się, nie musisz z tym iść do lekarza. Nie jesteś chory. Chcesz z powrotem swoją żonę? Chcesz? – Tak... – No to ci ją pokażę... Patrz! Krótka spódniczka zaczęła się wydłużać, bluzka powoli nabierała ciemnej barwy. Pod ubraniem ciało zmieniało się, powiększało, wypełniało cały fotel... – Nie! – krzyknął Tomasz. – To nie ona! Kobieta naprzeciwko była już stara, z wyraźną nadwagą i żylakami na nogach. Jej twarz pokrywało mnóstwo zmarszczek. Siwe, rzadkie włosy gdzieniegdzie ukazywały gołą głowę. Wydawała się znajoma. – To ja, Karolina – odezwała się. Rzeczywiście, po głosie można było ją rozpoznać, mimo że był nieco niższy i drżący ze starości. – To nie ona! Oddaj mi ją... Ewka... proszę! – To naprawdę ja, Tomek. Za czterdzieści lat. Nie 22

słuchaj jej. Ona chce cię do mnie zrazić. Nie może się pogodzić z tym, że kochasz mnie. – Nieee! – rozbrzmiał nagle upiorny wrzask Ewy. Znów kobieta na fotelu zaczęła się przemieniać. Twarz krzywiła się, wygładzała. Znów ona... Tomasz czuł, że dłużej tego nie zniesie. Powietrze w pokoju było za ciężkie, chciał natychmiast wyjść na zewnątrz, by zaczerpnąć tchu. – Nie mów tak! – wyła dalej Ewka, jakby w odpowiedzi na słowa Karoliny. Była bliska płaczu. – On mnie kocha! Ja zawsze będę młoda, piękna! Ale to twój wybór, twój wybór! – przedrzeźniała. – Tere– fere! Masz problemy, głupia babo, ale ze sobą, bo męża masz w porządku! On zostanie ze mną, zobaczysz! Kolejna przemiana. Tomasz nie chciał patrzeć, jak skóra dziewczyny znów się rozciąga, faluje, jak jasne loki prostują się i ciemnieją, jak drobne ciało staje się ciałem dojrzałej kobiety. Nawet nie spostrzegł, że skulił się na kanapie, zasłaniając sobie oczy ramieniem – ale tylko częściowo, gdyż widok był w jakiś sposób pociągający i zmuszał do patrzenia. Karolina uśmiechała się drwiąco. Była spokojna, jak zawsze. Jej opanowanie potrafiło zgasić nawet najgorętszą atmosferę. Siedziała sztywno wyprostowana. – Mała, zazdrosna gówniara. Nie zamierzam rywalizować z nieboszczką. Odpowiedzią był tylko krzyk Ewki, porażający szloch przegranej dziewczynki, pobitej i upokorzonej. Tomasz zasłonił oczy – bał się, że znów monstrum zacznie się przepoczwarzać. Głos zaczął się oddalać i niknąć, jakby ginął gdzieś w najodleglejszym zakątku domu. Dało się również słyszeć lekkie skrzypnięcie fotela. Mimowolnie Tomasz uniósł głowę i zobaczył, że Karolina szła w jego stronę. Chciał krzyknąć, żeby nie zbliżała się do niego ani na krok, lecz głos uwiązł mu w gardle. Odsunął się od wyciągniętej ręki. – Co się stało? – Niezrażona jego nieprzyjazną postawą, usiadła obok i przytuliła się zgrabnie jak kotka. – Źle się poczułeś? Tomasz z ulgą zdał sobie sprawę, że to znów ona. – Tak... – wydusił z trudem. Zauważył, że czoło ma zroszone potem. – Jakoś tak... zakłuło mnie w środku. – Tomek, mój Boże, to chyba nie zawał? Za młody jesteś, żeby mieć problemy z sercem! Pomyślał, że jeśli jego życie będzie obfitować w takie przeżycia, to o zawał nie będzie trudno. – Nie przejmuj się, już mi przeszło. Na czym to stanęliśmy? – Powiedziałeś tylko, że nie pójdziesz. Przepraszam, może rzeczywiście nie powinnam takich Rysa na anielskim obliczu


spraw załatwiać za ciebie. Zrobisz, jak uważasz. Chwilę trwało, zanim przypomniał sobie, o czym właściwie była rozmowa. Ach, tak. Psycholog. To, co się działo z Tomaszem, było raczej robotą dla psychiatry. Westchnął ciężko i chwycił dłoń Karoliny. – Masz rację, kochanie. Jednak pójdę.

zjawił się Tomasz, zamyślony i zgaszony. W co ty mnie zmieniłaś? To nie ja, oddaj mi siebie, oddaj tę część, wyrwaną boleśnie z wnętrza. Nie chcę czuć. Zmroziłaś mi krew w żyłach, niedługo stanę się zdrętwiały i otępiały. Możesz mnie rozbić w każdej chwili. Sen, jawa? Odejdź. Tomasz zaciska powieki. Granatowe plamy rosną w czerni. Pośrodku zmieniają się w fiolet, po bokach w zieleń. Spadają, – Ewcia? Co ty robisz? zadając ból. Znów czerń leje się niczym smoła i koi – Nic, nic... Sprawdzam tylko, czy okno jest rany. To przecież jego własny pokój, najbezpieczamknięte. zniejsze miejsce na ziemi. Otwiera oczy i nadal jest – Zamknięte. Chodź już spać. ciemno. – A drzwi wejściowe? Albo garażowe? – Też, zresztą sama sprawdzałaś. – Ale może ktoś wychodził później... I zostawił... – Kochanie, o co ci chodzi? Wracaj do łóżka. – Pani Aniu, jest mi bardzo przykro. Mojej żonie – Wiesz, powinniśmy sobie kupić taki czujnik też. I przeprasza za nieobecność na pogrzebie, ale źle dymu. I może jeszcze alarm antywłamaniowy. się poczuła. – Po co? Przecież tu nic nam nie grozi. – Nic nie szkodzi. Dziękuję. – Tak tylko na wszelki wypadek. Co o tym myślisz? – Pewnie pani to wiele razy słyszała, ale... gdybyśmy – Myślę, że jutro muszę wcześnie rano wstać. Do- tylko mogli w czymś pomóc, proszę się nie wahać. branoc. Nasze drzwi zawsze stoją otworem. – Panie Tomku... Jak to jest, że kiedy pan to mówi, brzmi to zupełnie inaczej, niż wtedy, kiedy mówią to inni? Niekiedy czuł winę. Tak ciężką, że aż zginała mu – Nie rozumiem... kark i kazała zakrywać twarz, na której, jak sądził, – Bo Andrzej... Wie pan. Nie wszyscy go tu lubili. wypisana była historia jego życia. Najgorsza była ta To, co mówią, brzmi jak... gratulacje. „Ma za swoje”, niewiedza – czy mógł zapobiec? Mogłeś, do cholery... tak by powiedzieli. Pan też tak uważa? Słodki uśmiech, małe rączki i koszyk z kwiatami. – Jak? Powspinamy się po drzewach? Naturalna, dziecięca – Że mu się należało. miłość przeobraziła się w jakiś chory układ. Czego, – Nie, absolutnie! czego ty właściwie chcesz? Teraz rozczochrane włosy, – Przepraszam za te osobiste wynurzenia. Wszyscy zmięta koszula nocna ubrudzona krwią, ręce ubrud- się tylko litują.. Nie było ich wcześniej, gdy były awazone krwią, oczy przetarte tymi samymi rękami. ntury i alkohol. Ostatnio chyba nawet mnie zdradzał. Kiedyś to dla niej wszystko robił. Marnował się dla A ja dalej go kochałam. Można kochać takiego niej. Ona wciąż prosiła o więcej, nawet teraz! Do człowieka? trzech razy sztuka. Pamiętaj, to nie koniec. Ile jeszcze – Ja nikogo nie oceniam. Wiem tylko, że pani ciermożna chcieć? Nie mógł wciąż w tym tkwić, musiał pi. I bardzo współczuję. podnieść się i iść, aby zostawić to w przeszłości. Poznał ją dopiero teraz. Zamglony obraz szarej postaci spowitej w szarość, w sen, w strach. Gdy się odwrócił – ona już tam była. Głos tak wyraźny, Wracając do domu, myślał tylko o jednym. jak plusk wody w kratce ściekowej. Zostaw, chcę Pogodzić się z tym. Wybaczyć sobie. być odepchnięty, znienawidzony! Nie kochaj mnie! Sądził, że zrobił to już dawno. Lecz tylko pozwolił Postać ginie w mroku. Mam dla ciebie zadanie... osiąść na duszy grubej warstwie kurzu zapomnieTrudno polemizować z własnymi wizjami. Nie nia. Uczynił z niej maskę, którą nosił na co dzień. było już nikogo, komu mógłby powiedzieć, że jest Nadszedł czas, by to zmyć. niewinny. Czy coś zrobił? Tak! Coś nie do zapomnieWybaczyć sobie. Zakończyć to raz na zawsze. nia i nie do wybaczenia. Nic. Wywołać w głowie przeciąg, który rozwieje ten Umarłaś we mnie. Umarłem w tobie. Dawny duszący dym. Tomuś zginął razem z tobą, a na jego miejscu Zastał żonę przy biurku w sypialni, pochyloną Barbara Gabrysz

23


nad ogromnymi arkuszami papieru. Pocałował ją w czoło. – Znów zabrałaś robotę do domu? – No, niestety musiałam – odparła i zaczęła przekładać kartki. – Spójrz na to. Jego oczom ukazał się piękny, kolorowy krajobraz. Widok na rzekę z mostu we wsi, malowany pastelami. Zupełnie taki sam, jaki stworzyła kiedyś Ewa. Tomasz wzdrygnął się i zamrugał oczami. – Co jest? – Karolina uniosła głowę. – Nic takiego. Od razu stracił humor. Czy te zwidy nigdy się nie skończą? Rysunek znów stał się szarym, precyzyjnym planem nowego obiektu w centrum miasta. – O, tutaj. – Żona obrysowała ołówkiem od strony

Krzysztof Trzaska 24

gumki cały budynek. – Ten chodnik jest strasznie pokręcony. Już piąty raz liczę, ile na niego trzeba kostki brukowej i za każdym razem wypada inna liczba. Nie wiem, gdzie robię błąd. – Zrób sobie przerwę. Napijemy się kawy, pogadamy. Kuchnia była miejscem, które najlepiej nadawało się do zwierzeń. Nie wiedzieć dlaczego, panowała tam tak ciepła i domowa atmosfera, jak w żadnym innym pomieszczeniu. Tak samo było w ich poprzednim mieszkaniu w mieście. Stół z wytartą ceratą i parujący kubek kawy zapewniały o wiele lepszy komfort niż najwygodniejsze fotele w salonie. Ponad godzinę temu Tomasz siedział przed obcym facetem, któremu musiał opowiadać o tym, co go trapiło i nie wiedział, od czego zacząć. Nie mówił wszystkiego. Nie wyobrażał sobie, że tak po prostu powinien ujawnić wszelkie swoje urojenia. Wydawało mu się, że bycie szczerym jest proste, ale okazało się dużo trudniejsze, niż przypuszczał. Zwykłe otworzenie ust i wypowiedzenie męczących trosk. To jak otworzyć serce i pozwolić wypłynąć wszystkiemu, co się w nim nazbierało i zalegało w każdym zakamarku. – Twierdzi, że gryzą mnie wyrzuty sumienia – oznajmił Tomasz. – Wobec Ewki? – Tak. Że niby dusiłem je w sobie, a teraz wyszły na światło dzienne po tym, jak znów zamieszkałem w tym domu. Muszę pogodzić się z tym, co się stało i wybaczyć samemu sobie. Powiedział mi też, żebym... – Tomasz podrapał się po nieogolonej brodzie. – No, żebym wyjaśnił ci, o co właściwie chodziło. Karolina pokiwała głową. Na to właśnie czekała. Wiedziała tylko tyle, że Ewa popełniła samobójstwo, ale nie znała powodów tego Rysa na anielskim obliczu


czynu. Na początku ich związku każda wzmianka o tym, że dziewczyna mogła być chora psychicznie, wywoływała furię Tomasza. Kolejne lata były niezapisaną umową między nimi, aby nigdy nie poruszać tego tematu. – Kiedyś za domem stała stajnia – zaczął Tomasz. – Od dawna bezużyteczna, ot, taka pozostałość po dużym gospodarstwie. Zresztą już prawie się waliła. Sąsiad zapytał, czy będzie mógł ją rozebrać, bo akurat potrzebował takich desek. Zgodziliśmy się. I już pierwszego dnia zdarzyło się nieszczęście... Zawiesił głos i zaczął się bawić poszarpanym skrawkiem ceraty. – Ktoś podpalił stajnię. Zamknął ją od zewnątrz i podpalił, gdy sąsiad był w środku. Spłonął żywcem... Ewa akurat siedziała w domu. Gdy zobaczyła, co się dzieje, było już za późno. Załamała się. Wcześniej zdarzało jej się napomknąć, że w okolicy pałęta się jakiś podpalacz. Chyba mocno zszokowało ją to, że to się stało na naszym podwórzu. Wciąż obwiniała się za to, że nie uratowała sąsiada. Teraz wydaje mi się, że musiała powoli dochodzić do szaleństwa, ale wtedy tego nie zauważałem. Gdybym tylko wiedział, co planowała... Pewnego dnia znalazłem ją w piwnicy. Rany boskie... Nigdy nie widziałem tyle krwi naraz. Zrobiła to przytępioną piłą ze skrzynki. Tomasza przeszedł dreszcz na samo wspomnienie. Dopiero teraz dzielnie spojrzał w oczy Karoliny. Dostrzegł w nich miłość i zrozumienie. – No i to wszystko – rzucił i niezdarnie usiłował nadać słowom żartobliwy ton. – Kurczę, ten facet miał rację... Od razu zrobiło mi się lżej. Karolinie jednak nie było wesoło. – Och, Tomek. Więc Ewa zabiła się przez poczucie winy? – Tak. Może się wydawać, że to trochę błahy powód i niepotrzebnie go tak ukrywałem. Ale zrozum... Nie chciałem słuchać, jak wszyscy mi mówili, że była chora, przewrażliwiona, że wpadła w depresję... Bo wtedy z kolei ja czułem się winny. Bagatelizowałem jej udręki, byłem pochłonięty pracą. A ona zawsze taka życzliwa i empatyczna... Nigdy nikomu nie odmówiła pomocy. Ja odmówiłem. Odmówiłem, chociaż nigdy nie usłyszałem prośby. – Co zamierzasz dalej zrobić? Jeżeli ten dom tak cię przygnębia, może powinniśmy się stąd wyprowadzić? Tomasz zaczął pić nieco już wystygłą kawę. To było dobre pytanie. O ile psycholog dał mu trafną poradę, jak uporać się z przeszłością, to teraźniejszości musiał stawić czoła sam. – Poczekajmy jeszcze. Na pewno wszystko będzie dobrze. Barbara Gabrysz

Jednak nie wierzył we własne słowa, a na dodatek wciąż zostawało coś, czego nie ujawnił. Coś, czego nie ujawniła mu nawet Ewa. Coś, czego się dowiedział zdecydowanie za późno.

– Powtórzy mi pan nazwisko? – Skarżyński. – Zamieszkały w Stukocinie... – Tak. – Dobrze. Co pana sprowadza? – No... Na wizytę przyszedłem. Moja żona mnie wczoraj zapisała. – Wczoraj? Pańska żona? Ale... Jak to możliwe? – Trzeba się rejestrować osobiście? – Ach, nie, już nic. Pomyliłem się. Po nazwisku od razu skojarzyłem swoją byłą pacjentkę, nawet nie wiem dlaczego, bo już od dawna jej nie ma. – Nie ma? – No, niestety.. Ale może przejdźmy do... – A co się z nią stało? – Z tego, co słyszałem, popełniła samobójstwo. Przykra sprawa. – Samobójstwo?! Czy chodzi o... Ewę? – Owszem, miała na imię Ewa... – To moja żona! Znaczy, była żona. Przychodziła do pana? – Tak. Pan o tym nie wiedział? – No, jakoś nie... – No cóż, w takim razie przykro mi. Znałem ją dość dobrze. – Co się z nią działo? – Mogę znaleźć jej kartotekę. Na pewno podpisała stosowne oświadczenie. Gdyby pan chciał zobaczyć... – Oczywiście, że chcę! – Zaraz poszukam, chociaż to trochę potrwa. Prawdę mówiąc, Ewa była dość – pan wybaczy określenie – specyficznym przypadkiem. Dlatego ją tak dobrze zapamiętałem. – Opowie mi pan coś więcej? – Co jakiś czas wracała do mnie po poradę, bo niekiedy dręczyło ją pewne wspomnienie z dzieciństwa. Gdy była jeszcze mała, jej starsza siostra zginęła w pożarze. Załamywała się tym, że nie mogła jej uratować. Że nie była we właściwym miejscu i czasie. Trochę później, już w dorosłym życiu, dowiedziała się, że podpalacz wyszedł z więzienia. Ponoć zamieszkał w tej samej miejscowości. Zaczęła się bać, że pewnego dnia zagrozi również jej. Zbierała informacje o wszystkich okolicznych podpaleniach na przestrzeni kilku lat. Twierdziła, że wiele z nich można przypisać tamtemu człowiekowi. Była niez25


wykle dociekliwa. Jej uwadze nie mogło ujść nawet – Ty też... ty też mi tego nie powiedziałaś! urządzenie grilla w tej samej wsi. Pan naprawdę tego Zjawa przestała się uśmiechać. Jej cień na ścianie nie zauważył? tuż za nią drgał niespokojnie. Potem skulił się, – Ja... ja nawet nie wiedziałem, że miała siostrę. zmalał. To Ewa pochyliła się do przodu, upiornie wykrzywiając twarz, jakby do płaczu. – To prawda. Nie mogłam... – Dlaczego? Poznać prawdę. – Bo mnie nie rozumiałeś! – Wyprostowała się. Patetyczne słowa i wzniosły cel. Niosły ze sobą – Nie mogłam ci powiedzieć. Nie przed tym, co niepokój i nadzieję, determinację i ryzyko. zamierzałam. I jest coś jeszcze, wiesz? Coś, czego Chyba już czas, żebym poznał twoje tajemnice, nie powie ci Karolcia ani ten doktorek, ani nawet kochanie. Nieprawdaż? to! – Trzasnęła zeszytem o podłogę, otwierając go Niezbyt zdecydowanym krokiem Tomasz zszedł na ostatniej stronie. – Mam okazję, więc ci mówię! do piwnicy. Schody skrzypiały po staremu, jakby Będziemy mieli dziecko, i co, cieszysz się? Chcesz chciały spytać: h„Hej, ty, jesteś tu pierwszy raz?” zobaczyć? Gdy tylko otworzył czarny zeszyt, wypadło z niego Sięgnęła dłońmi pod koszulę nocną i wyjęła coś kilka skrawków gazet, mniejszych i większych. Na małego, czerwonego. Tomasz z trudem powstrzymał niektórych były zdjęcia. Prawie każdy krzyczał odruch wymiotny. To był zakrwawiony, kilkucentyo uwagę dużym napisem. metrowy płód z dużą główką, zwinięty w kłębek. „Sprawca pożaru z Kleszczyc złapany” – Brzydzisz się? – Dziewczyna niespodziewanie „39– latka spłonęła we własnym łóżku” rzuciła embrion na piersi mężczyzny. Jak najszy„Błąd człowieka czy celowe działanie?” bciej strząsnął go z siebie, a następnie, wciąż leżąc „Grodzisko: strata kilkudziesięciu arów zboża” i podpierając się na łokciach, próbował się wycofać. Tomasz przeniósł wzrok na jedną z zapisanych Lecz Ewa nie miała jeszcze dość tej zabawy. stron. W tym momencie jakaś siła wyrwała mu z rąk – Dokąd idziesz? Wiesz, że nigdzie nie pójdziesz zeszyt, który z furkotem przeleciał tuż przed jego bez mojej zgody? twarzą. Upadł do tyłu. – Idź do piekła! – Brawo, Sherlocku Holmesie – odezwał się za nim Zerwał się z podłogi. Przewracając po drodze stos kobiecy głos. Szatański głos! Tomasz zdrętwiał i po- koszy, pobiegł w kierunku drzwi prowadzących na woli odwrócił głowę. Nie zdołał nic odpowiedzieć. zewnątrz. Nie mógł ich otworzyć. Obejrzał się, gdy Ewka nie miała na sobie, jak zawsze, barwnych koścista dłoń z nieprawdopodobną siłą zacisnęła się ciuszków. Jej wątłe ciało spowijała biała koszula na jego ramieniu. nocna, w którą wsiąkała krew, spływająca obfi– Nigdzie nie... cie z pociętych nadgarstków. Tak wyglądała, gdy Tomasz nie czekał. Uderzył zjawę w twarz. Trupia znaleziono ją martwą przy skrzynce z narzędziami. głowa obróciła się wokół własnej osi. Jednocześnie Stała nawet w tym samym miejscu. Jednak jej twarz poczuł coś na nodze – to maleńki płód wspinał się po była prawdziwą, trupią twarzą – blada, wychudła, nim, trzymając w nierozwiniętych rączkach nogawkę z wyraźnie zaznaczonymi pod skórą kośćmi oraz spodni. zapadniętymi oczami. Podchodziła do przerażonego – Dajcie mi spokój! – wrzeszczał Tomasz, z całej Tomasza, coraz bliżej i bliżej, trzymając w ręku siły szarpiąc klamkę. Wreszcie udało mu się pokonać pamiętnik. zardzewiały zamek i znalazł się na podwórzu. Ewa – Boisz się? – zapytała w końcu, gdy minęła go nie zamierzała ustąpić. Wciąż za nim biegła, niemal i usiadła na piecu, krzyżując figlarnie nogi. Machnęła skacząc mu na plecy. Nie patrzył, dokąd ucieka – byle dłonią od niechcenia – zatrzasnęły się drewniane ok- jak najdalej od tego koszmaru. iennice, pogasły żarówki. Zrobiło się ciemno. W pieNagle poczuł, że nie ma już siły. Pojawił się potcu natomiast rozpalił się ogromny ogień, wyłażący worny ból w klatce piersiowej. Czy to zawał? – przez otwarte drzwiczki i sięgający nóg Ewy, zupełnie pomyślał ze strachem. Uświadomił sobie, że upadł. jakby komin był przytkany. Dziewczyna najwyraźniej Potworna twarz pochyliła się nad nim. niczego nie czuła. Rozświetlona złotymi refleksami Dlaczego to robisz? – pytały jego rozszerzone uśmiechała się, ukazując czarne zęby. Jak diablica. źrenice. – Zostaw mnie w spokoju... proszę – wyjąkał ToTrupie oczy, ciemne i mętne, zmrużyły się szydermasz. czo. – Nie powiedziałeś jej wszystkiego. Wstydzisz się! Bo mogę. 26

Rysa na anielskim obliczu


Obraz zaczął znikać. Zniknęła również Ewa, zniknęło nienarodzone dziecko, podwórze i on sam... A potem obraz pojawił się na nowo, jasny i zamglony. Powoli wyłaniały się kształty. Prostokąt drzwi. Kwadrat okna. Wszystko takie białe. Ściany, sufit, kołdra. Sukienka Ewy, która siedziała tuż przy nim i płakała. – Przepraszam... Nie chciałam ci zrobić krzywdy! Tomasz wciąż czuł ból. Choć pamiętał, co zrobiła, był dziwnie spokojny. Kochał ją i nie mógł patrzeć, jak płacze. Znów była taka piękna, pełna naturalności i świeżości. – Już dobrze – powiedział słabo. – Tylko nie rób tego więcej. – Wiem, wiem. Nie zrobię. Chciałam być zawsze przy tobie, być twoim aniołkiem. Pamiętasz? – Tak. – Ale ty tego nie chciałeś. Teraz, kiedy będziecie prawdziwą rodziną, nie chcę was już dłużej dręczyć. Jestem taka podła! – Nie jesteś podła. – Jestem! Dobrzy ludzie nie robią takich rzeczy, nie zabijają osób, które kochają! – Ale ja żyję. Nie zabiłaś mnie. – Nie zabiłam cię – stwierdziła nieco pytającym tonem, przekrzywiając jasną główkę jak zdziwione zwierzątko. – Musisz odejść. – Odejdę. Nie pokażę się więcej. Tomasz przymknął oczy. Gdy je otworzył, obok niego na łóżku siedziała Karolina. Wzdrygnął się. Wszystkie kontury nabrały ostrości. Biel w pokoju okropnie raziła, ból zaatakował ze zdwojoną siłą, rzucając się na klatkę piersiową, głowę i prawą nogę. Kobieta ubrana była w tę samą sukienkę, co Ewa jeszcze przed chwilą, lecz nie płakała. Nigdy nie płakała. – Leż spokojnie – odezwała się cicho. – Co ty tu robisz? – Mój biedaku, niczego nie pamiętasz… – Pamiętam. Miałem zawał… Spojrzała na niego uważnie. Dopiero teraz Tomasz wyraźniej ujrzał, jak bardzo jest zmęczona. Być może całą noc nie spała. – Zawał? Nie. Miałeś wypadek. Stłuczone narządy wewnętrzne, krwotoki… Nogę też złamałeś. Kierowca tego opla został zatrzymany. Zarzekał się, że sam wybiegłeś mu przed maskę. Już od dwóch dni lekarze… – Jesteś w ciąży? Zaskoczona Karolina przerwała monolog, odwróciła wzrok i zaczęła pocierać sobie dłonie. Barbara Gabrysz

– Chciałam ci to powiedzieć w odpowiedniej chwili. A skąd wiesz? W normalnych okolicznościach Tomasz odczułby radość. Teraz jednak myślał o innym dziecku. Tym upiornym, zakrwawionym, z niewykształconą, spłaszczoną twarzą i otwartymi ustami, jakby chciało krzyknąć: „Tato, to ja!”. Dlaczego to musiało być takie straszne? Przez chwilę trawił makabryczne wspomnienie w samotności, zanim powiedział drżącym głosem: – Dowiedziałem się od niej... – Od kogo? – Ewki. Ona... ona też... – Wiem. – Wzięła go za rękę. – Wiesz? – Tak. Znalazłam w piwnicy jej pamiętnik. Też to przeczytałam. – Jak... to... przeczytałaś? – A ty nie? Miał ochotę się wściec. Karolina pozwoliła sobie na zbyt wiele. Wtargnęła w przeszłość, która na zawsze miała pozostać w odmętach nieświadomości. – Tylko tę ostatnią stronę, na której był otwarty – dodała na usprawiedliwienie, gdy wyczuła złość Tomasza. – Zachlapaną krwią. To było... szokujące. Ale nie myśl już o tym. Powinieneś odpoczywać. Nie chciał odpoczywać. Chciał o tym mówić, krzyczeć i skarżyć się, lecz… nie miał komu. Nie potrafił rozmawiać o tym z Karoliną. To, co chciał jej powiedzieć, znikało, zanim zebrał rozsypane myśli w złożoną całość. Pozostało mu tylko usłuchać rady, zwłaszcza, że głowa bolała go coraz bardziej. Wkrótce uspokajający głos żony oraz jej gładka dłoń zadziałały i pogrążył się w głębokim śnie.

Dlaczego się śmieję? Dlaczego tak mnie to cieszy? Przecież krew płynie mi po rękach i nie zatrzymam jej, choćbym chciała. Trochę boli, bardziej piecze. Oto wyzwolenie. Andrzej Kaczmarski. Już niedługo znów się z nim spotkam. Zapyta: hej, czemu się tak guzdrałaś z odejściem ze świata?. A ja mu odpowiem... No, właśnie. Co? Może: spierdalaj, ty morderco! Mógłby mi odpowiedzieć tym samym. Kto jest gorszy? Bardziej winny? 1987, Kleszczyce. 1998, Bielice. 1999, znów Kleszczyce. 2001, pola pod Grodziskiem. W 2003 jeszcze gdzieś było. To wszystko on. A ja? 27


Tylko Stukocin 2004. To zabawne. Taka śmieszna satysfakcja, że pokonałam go tą samą bronią. Kto mieczem wojuje... Albo ogniem, to bez różnicy. Taki wesoły, przystojny. Słodki drań. Panien mógłby mieć, ile chciał. Ile się trzeba było starać, by go uwieść, zaciągnąć do tej głupiej stajni! Co to, mąż nie zadowala młodej żonki? A ja z obrzydzeniem, z potwornymi wyrzutami sumienia odpowiadałam, że wolę jego. Gówno prawda! „Otwórz drzwi, ty wariatko!” Tak do mnie krzyczał. Ciekawe, czy słyszał tę prośbę, gdy Anita waliła w drzwi, kaszląc i dusząc się dymem. Mogła jeszcze dodać: „przecież mnie kochasz!”. Już nie mam siły. Już nie boli. Chciałabym, żeby to wszystko się nie wydarzyło. Urodzić się na nowo i zapobiec temu, do czego dopuściłam. Otworzyłam sobie niebo, już widzę tamte twarze. Żegnam.

Tomasz zamknął zeszyt. Włożył go do pudła, patrząc przez chwilę w zamyśleniu na resztę pamiątek. Następnie z pomocą kuli pokuśtykał w stronę schodów. Pierwszego dnia po wyjściu ze szpitala powinien był odpoczywać. Nie zamierzał jednak przez cały dzień leżeć i gapić się na własną nogę w gipsie. Zrobił to, czego kategorycznie zabroniła mu Karolina – znalazł i przeczytał pamiętnik. Pierwsze strony były wydarte. Widocznie Ewa chciała mieć pewność, że nikt nigdy nie dowie się o jej siostrze. Dlaczego w ostatnich chwilach życia postanowiła to napisać? Czy chciała coś mu wyjaśnić? Czy tylko rozliczała się sama ze sobą? Wziął z kuchni niedopitą herbatę i zamierzał udać się do salonu, gdy usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Przywitał Karolinę z grobową miną. – Coś się stało? – spytała, zdejmując płaszcz, szalik i czapkę. – Tak sobie o tym myślałem... Wiesz... Może to nie moje dziecko? Otworzyła szeroko oczy. Sprawiała wrażenie, jakby sama myśl o tym wywoływała w niej zgorszenie. Odstawiła reklamówkę z zakupami pod ścianę. – Tomek, co ty opowiadasz? Przecież ja cię nie zdradziłam i dobrze o tym wiesz. – Nie ty. – Machnął ręką. – Ewka. – Aha. Zaraz... A skąd ty to wiesz? Nie czekając na odpowiedź, pokiwała głową. 28

– Przeczytałeś. Mówiłam ci, żebyś tam nie schodził. Jeszcze nie teraz, nie z tą nogą. Ale ty oczywiście musiałeś. Zamyślił się na dłuższą chwilę. Karolina zdążyła w tym czasie zdjąć buty i włożyć błękitne kapcie. Objęła go lekko za szyję. – Tomek, czy kiedykolwiek przestaniesz o tym myśleć? Nie wiem, czy dam radę walczyć z twoimi wspomnieniami. – Ja sobie dam radę, nie martw się. Chyba już wszystko skończone. – To świetnie. – Chwyciła reklamówkę i weszła do kuchni. Od razu zajrzała do lodówki. – Wiesz, chyba zrobię naleśniki. Z serem albo może z konfiturą. Od rana za mną chodzą naleśniki. Gdyby nie to, że nie możesz długo stać przy kuchni, zadzwoniłabym do ciebie i kazała je zrobić! – Roześmiała się. – Ale przynajmniej udało mi się wrócić wcześniej, jak widzisz. Ten twój zastępca jest dużo lepszym szefem niż ty. Słowo daję. Przychodzę dzisiaj do niego, a on... Tomasz pokuśtykał do salonu, gdzie oparł się o parapet i przez okno obserwował, jak ucieka czas. Ośnieżone, iskrzące się choinki wyglądały jak olbrzymie stwory z mnóstwem białych paluchów. Wierzył, że koszmar już nie wróci. W końcu mu to obiecała. Odejdę. Nie pokażę się więcej. Wypił ostatni łyk herbaty. Nagle coś go tknęło. Przeczucie, że nie jest w pokoju sam. Karolina przestała mówić. Odwrócił się, myśląc, że to ona weszła za nim, lecz nikogo nie było. Odruchowo włożył ręce do kieszeni. W jednej z nich coś wyczuł... Wyjął czekoladkę, owiniętą w kolorowy papier. Ze zgrozą stwierdził, że jest tam coś napisane. Pochyłym, równym pismem. „Żartowałam” Rozległ się cienki, złośliwy chichot. Kubek przesunął się po parapecie i trzasnął o podłogę. – Tomek! – krzyknęła Karolina, wychylając się zza ściany. – Co? – Pytałam, ile ich zjesz. – Nie wiem. Ja... nie jestem głodny. Podniósł kubek, który nie rozbił się, a tylko ubił w miejscu, gdzie widniała twarz anioła. Potem spojrzał na papierek. Literki zniknęły. Pewnego dnia powie, że jego życie było jak podróż autobusem tyłem do kierunku jazdy. Wszyscy pasażerowie patrzyli na to, co przed nimi, tylko on jeden na to, co zostawiał. Co oddalało się powoli i bezpowrotnie. Widział ulicę, domy, ludzi. Widział, jak życie toczyło się obok niego, bez świadomości, Rysa na anielskim obliczu


że on, zamknięty w autobusie, obserwuje rozwój Jej usta wypowiadające wciąż to samo pytanie: wszystkiego. Dzieci rosły. Młodzi starzeli się. Na – Co będzie dalej? chodnikach na zmianę zalegał śnieg, płatki kwiatów I niezmienna odpowiedź: oraz liście, a potem od nowa śnieg. Tylko budynki się – Kiedyś, kiedy mnie już na świecie nie będzie, nie zmieniały. Czasem tylko odpadł kawałek tynku pomyśl sobie, że chciałem być twoim aniołem albo ktoś powiesił nowy szyld nad sklepem. stróżem. Oczy Karoliny coraz częściej wypełnione łzami.

Barbara Gabrysz Wesoła dziewczyna z sąsiedztwa, dla której sukcesy są skutkiem ubocznym przyjemności z pisania.

Barbara Gabrysz

29


.

Rózowe koguty Ksawery Cholerzynski `

zrobił? Czy ty wiesz, co to może dla twojej kariery „Gdyby nos Kleopatry był krótszy, inne byłyby losy znaczyć? Jak czegoś nie zrobisz, skończony idioto, to niedługo będziesz skończony i idiota! świata.” – Wiem, wiem, wiem! Ja to wszystko wiem. Blaise Pascal A poszedłem, bo namówił mnie taki dawny znajomy ze szkoły średniej, nie mogłem odmówić... – Przecież Koguty teraz wszystkie obstawione d samego rana Staszek miał jakąś tajniakami Policji Państwowej. Dokładnie ich skwaszoną minę i patrzył na mnie smut- obserwują, na pewno odnotowali twoją obecność na nymi oczyma. Koniec końców odważył tym spotkaniu. No nie wierzę, nie wierzę... Lubisz się podejść i burknąć coś o tym, że wpakować się w jakieś bagienko! musimy poważnie porozmawiać. Zabrzmiało to nad Zaciągnąłem się mocno papierosem. Staszek wyraz oficjalnie, mimo że nasze stosunki już od daw- zbladł. Widocznie nie spodziewał się tak ostrej reakna do takich nie należały. cji. W południe wyciągnął mnie z biura i udaliśmy – Wydaje mi się, że stary Żyd wie – wyszeptał po się do „Marcela”. Siedzieliśmy z początku w niewy- chwili Staszek i na jego twarzy pojawił się grymas, godnej ciszy, pijąc kawę i paląc papierosa po pa- jakby wgryzł się w dorodną cytrynę. pierosie. Pogoda za oknem była, jak na październik, – Jakby Rozencwajg wiedział, że zadajesz się z tacałkiem przyzwoita. Słońce często wyglądało zza kim towarzystwem, to już nie rozmawialibyśmy jako chmur, oświetlając kamienice przy Marszałkowskiej wspólnicy kancelaryjni, zdajesz sobie z tego sprawę? i odbijając się od obłożonych lśniącymi beżem kaf- Ty się módl, módl się do Boga, żeby Rozencwajg się elkami wejść na stację metra. Było ciepło. Wystarczył nie dowiedział i to najlepiej do ichniejszego Boga, cienki płaszcz, a powietrze miało złudnie wiosenną on pewnie na Starego będzie miał większy wpływ. woń. Dobrze wiesz, – ciągnąłem dalej – że oni są teraz na W końcu Staszek odezwał się. cenzurowanym. I jeszcze te zamachy w Galicji. Po co – Wicek, mam nie lada problem. ty tam poszedłeś? – Zamieniam się w słuch. – Z ciekawości, z czystej ciekawości. Żeby mieć – Słyszałeś o Różowych Kogutach? pogląd na sprawę... Pytanie mnie zaskoczyło. Milczałem chwilę, – Poczytaj sobie gazety, posłuchaj radia, to obserwując malujące się na twarzy mojego przyjacie- będziesz miał pogląd na sprawę! Szpiegostwo, la malujące się smutne wyczekiwanie. Wydawało mi komuniści, Francuzi! Z tego nigdy nie wyjdzie nic się przez moment, że w jego oczach błysnęła iskierka dobrego. Przekonali cię? rozpaczy. Nie oznaczało to niczego dobrego. – Nie... – No pewnie, że cię przekabacili, gdyby tego nie – Pamiętaj, mówię ci to w najgłębszym zaufaniu. zrobili, poszedłbyś tam raz zaspokoić ciekawość Obiecaj, że zachowasz to dla siebie. i już, a ty byłeś tam kilka razy, jak sam przyznałeś. – Jeszcze nie wiem o co chodzi, a z góry nie Więc co, uwierzyłeś im? W te brednie o równości, obiecuję. samorządzeniu, spółdzielniach, komunach i innych – Byłem na kilku ich spotkaniach – wystrzelił komunałach? Staszek. – Marksizm to najbardziej sprawiedliwy, najdosZimny dreszcz przeszedł mi po plecach. konalszy... – Ty jesteś idiota – powiedziałem szeptem, żałując – Błagam cię, zaklinam cię! Przestań już bredzić! że nie mogę go w miejscu publicznym po prostu Ty, członek wspaniałego sanacyjnego rodu! Ty skrzyczeć . – Skończony idiota! Czy ty wiesz, coś ty chcesz naszą Rzeczpospolitą przez tyle lat mozolnie

O

30

Różowe koguty


odbudowywaną, także przez twoich ojców, chcesz zaryzykować i poddać ją takiej próbie? Chcesz poświęcić to wszystko – zrobiłem dramatyczny gest ramionami – w imię jakiegoś starego brodatego Żyda idealisty? – Tak, chcę poświęcić tę kawiarnię, ten stolik i nawet tamten ustęp, który raczyłeś ręką w tak teatralny sposób wskazać. Na szczęście Staszek zrozumiał, że nie mówię do końca poważnie. – A teraz serio. Komunizm mówisz? To się tu nie przyjmie. – Czemu? – Polacy to zbyt rozsądny naród, żeby się dać w coś takiego wmanewrować. – Piłsudski mawiał przecież, że naród głupi. – Nie było osoby, której Piłsudski nie nazwałby durniem… – Co mam zrobić? – Zostawić to! Rzucić to w cholerę! Nie zbliżać się do niczego co francuskie, odstawić natychmiast bagietki, koniaki i croissanty! I modlić się, dużo modlić, po kolei, we wszystkich warszawskich kościołach, żeby cię w każdej parafii zapamiętali. I najlepiej pojawić się na Wyścigach kilka razy w loży Ojców Sanacji. Nie będziesz musiał tego długo robić, wystarczy kilka lat, wszyscy i tak niedługo powymierają albo złapie ich alzheimer lub inna demencja. Wtedy nie przypomną sobie nawet daty Ccudu nad Wisłą. Będziesz bezpieczny. – A co mam zrobić, żeby Stary się nie dowiedział? Żeby nikt inny się nie dowiedział? – Postaram się to załatwić. – Jak? – Moja w tym głowa. – Jeżeli on się dowie… – powiedział Staszek, robiąc minę zbitego psa. – Jeżeli władza… – Wracajmy już do biura – przerwałem mu. – Mam mnóstwo pracy, a jeszcze czeka mnie dzisiaj rozprawa. – Tego gwałciciela? – Nikogo nie zgwałcił. Znam jednego gwałciciela. Właśnie gwałci swoją karierę. Wróciliśmy do biura. Kancelaria Rozencwajg, Hryniewicz i WspólKsawery Cholerzyński

nicy zajmowała całe piętro dziewiętnastowiecznej kamienicy na rogu Hożej i Marszałkowskiej. Biuro powstało z połączenia kilku czynszowych mieszkań. Łatwo można było się w tym labiryncie zgubić. Co świeżej zatrudnionym aplikantom zdarzało się mylić pokoje. Rozencwajg nie chciał jednak słyszeć o zmianie lokalu. Moje biuro nie należało może do największych, ale starałem się urządzić je z klasą. Stary mahoniowy kredens uginał się pod tomami kodeksów, słowników i prawniczych podręczników, z których część zakupiłem jeszcze na studiach. Ich porwane i starte obwoluty dodawały zawartości mebla dostojności. Na olbrzymim blacie biurka stała lampka z zielonym kloszem, a wokół niej walało się mnóstwo papierów, pootwieranych książek, fiszek, długopisów, ołówków i innych drobiazgów, co do których porządkowania nigdy nie miałem cierpliwości. Wrzuciłem dokumenty do aktówki i po kilkunastu minutach w tramwaju znalazłem się na Placu Teatralnym, skąd był już tylko kawałek na Kapucyńską, gdzie mieścił się sąd. Na wokandzie znalazłem informację, że rozprawa została odrocMagdalena Mińko

31


zona ze względu na chorobę sędziego. Wyszedłem więc na Miodową i skręciłem w prawo, kierując się w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Czas było wyświadczyć przyjacielowi przysługę. Po krótkiej jeździe tramwajem, dotarłem na miejsce. Komenda Miejska Policji Państwowej mieściła się nieopodal Bramy Uniwersyteckiej, na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej i znów się rozbudowywała. W związku z zarządzeniem Prezydenta Miasta o strefie staromiejskiej, zgodnie z którym żaden budynek w okolicy Starego Miasta i Traktu Królewskiego nie mógł przekroczyć siedmiu kondygnacji, Komenda zamiast rosnąć w górę, pożerała coraz to dalsze kamienice i pałacyki. Pałac Zamoyskich najwyraźniej policmajstrom nie wystarczał. Nie znaleziono też w latach pięćdziesiątych dla niej miejsca w Dzielnicy Rządowej. Minąłem potężne filary podtrzymujące strop swoistej bramy, na tyły, gdzie znajdował się starszy pałacyk, odświeżony niedawno warstwą jasnożółtej farby. Po dziedzińcu krzątało się mnóstwo ludzi – większość w policyjnych mundurach. Wszedłem przez wielkie drewniane drzwi do środka pałacyku. Za kontuarem siedziała recepcjonistka, nad głową której wisiała tablica z rozpisanymi niezliczonymi wydziałami, departamentami, biurami wraz z numerami pięter i pokoi, w których się znajdowały. – Dzień dobry. Mecenas Wincenty Starowicz do podinspektora Pałęckiego. – Chwileczkę – powiedziała sekretarka i podniosła słuchawkę, po czym wykręciła magiczny numerek. Twarz miała ładniutką i młodą, tylko ten urzędowy grymas pozbawiał jej, jak to się mówi, tego czegoś. – Pan Mmecenas Wincenty Starowicz do podinspektora Pałęckiego... Tak... Rozumiem... Dziękuję. – Odłożyła słuchawkę. – Pan podinspektor zaraz do pana zejdzie. Zechce pan mecenas spocząć. – Wskazała rząd krzeseł pod ścianą. Chciałem już zapytać, czemu nie mogę po prostu wejść na górę do pana podinspektora, rozgościć się w jego biurze, napić kawy i pogawędzić, ale na schodach pojawił się w błękitnym policyjnym mundurze Krystian Pałęcki. Jego posiwiała czupryna i wąs potwierdzały, że zbliżał się do sześćdziesiątki. – Przepraszam, panie mecenasie, że nie zaprosiłem do siebie, ale – tu ściszył głos – rozumiem, że musi chodzić o jakąś delikatną sprawę... – Owszem. Miałby pan dla mnie z pół godzinki? Może wyskoczymy na kawę? – spytałem ściskając jego dłoń. – Jasne. Dokąd? – Najbliżej do Ziemiańskiej. Podinspektor skrzywił się trochę. Z legendy 32

Ziemiańskiej sprzed trzydziestu lat niewiele już pozostało. Kawiarnia rozrosła się niemiłosiernie, założyła sieć na terenie całej Rzeczpospolitej i już od dawna nie była miejscem spotkań warszawskiej bohemy. Obecnie przeważnie przesiadywali tam studenci i przedsiębiorcy ze śródmiejskich biur. Wewnątrz panował nieznośny gwar i tłum, w nocy zaś odbywały się imprezy klubowe dla niewyżytej tanecznie, rozpuszczonej przez seksualną rewolucję, młodzieży. – No to może przy księgarni Arcta? – zapytałem. – Nie, nie. To nawet lepiej, że w Ziemiańskiej. Więcej ludzi, więcej gwaru. Nikt się nami nie zainteresuje. Szliśmy wzdłuż zakorkowanej Świętokrzyskiej, wymieniając zwyczajowe grzeczności, wypytując o pracę, rodziny. W końcu skręciliśmy w Mazowiecką i po prawej stronie zaczął się długi rząd okien największej kawiarni w mieście. Kiedyś Ziemiańska zajmowała tylko parter jednej z kamienic. Teraz stoliki kawowe porozkładane były na dwóch piętrach czterech sąsiadujących ze sobą budynków. Na samej górze znajdowały się biura spółki „Sieć kawiarń Ziemiańska SA”. Ledwo znaleźliśmy z podinspektorem miejsce. Kelnerzy i kelnerki zwijali się jak w ukropie. Co chwila z jakiejś tacy przechodzący klienci zrzucali filiżanki z kawą, herbatą, czekoladą, talerze z ciasteczkami, czy popielniczki. Wnętrze urządzone było dość nowocześnie. Ściany w ciemnym bordo korespondowały z fikuśnymi jasnobrązowymi stolikami i kanapami. Tylko fragment ochrzczony przez właścicieli „częścią historyczną” posiadał wystrój z epoki – jakieś artystyczne bohomazy na ścianach, łyżki poprzyklejane do tynku, stare filary, wąskie krzesełka, wszystko w stylu młodopolskiego misz-maszu, odgrodzone od reszty lokalu muzealną barierką. – Co się na tym świecie dzieje to przechodzi ludzkie pojęcie! – zaczął podinspektor Pałęcki ze świętym oburzeniem w głosie. – Jak ta dzisiejsza młodzież się rozbestwia! Byłem ostatnio w Gdyni, proszę pana mecenasa, na plaży. To co się tam wyprawiało... co za rozpusta! Kobiety z odkrytymi brzuchami, dwuczęściowe kostiumy, nazywają je ponoć bikini... Ba! Co po niektóre nawet bez… wie pan… – Pomachał rękami przy swojej piersi. – Wszak mamy rok 1964, nie żyjemy w średniowieczu. Świat idzie do przodu... Znając biografię podinspektora, można byłoby przyjąć jego konserwatyzm ze zrozumieniem. Nie potrafiłem jednak zrozumieć, czemu akurat ze mną tak chętnie dzieli się swoimi spostrzeżeniami Różowe koguty


dotyczącymi rzekomego moralnego rozkładu. – I te zabawy, tańce, pijaństwo do muzyki, której melodii nie da się wyłowić z ryków i uderzeń o jakieś rondle! Gdzież nasze święte zasady sanacji? – Sanacja i sanacja, ileż można, panie podinspektorze, oczyszczać? – zapytałem prowokacyjnie. – Dopóki brud będzie... – Brud zawsze był i będzie... – Takoż i sanacja! – Niechże pan podinspektor nie przesadza... – Cóżby było z tym krajem, gdyby nie marszałkowskie idee? – Naprawdę sądzi pan, że tyle lat po śmierci Wskrzesiciela Narodu coś z jego idei w naszym życiu politycznym pozostało? Każda formuła rządów kiedyś się kończy. A sanacja trwa dalej tylko dlatego, że nie wydarzyła się... nie wiem... jakaś wojna światowa, która by jej rządy gwałtownie ukróciła... Podinspektor wykrzywił twarz, jakby właśnie dostał ode mnie obuchem. – Ja rozumiem, żeś pan członkiem palestry i wiele rzeczy uchodzi panu na sucho, ale nie kuś pan losu. – Jeszcze chwilę patrzył na mnie wzrokiem ojca, który karci niesfornego syna. – No ale, ale... przejdźmy do interesów, jak to mówią Anglicy – dodał nieco bardziej promiennie. – Niezręcznie mi o tym przypominać, panie podinspektorze, ale ma pan pewien dług wobec mnie... – Rozumiem, rozumiem. Nadszedł czas spłaty. – Pałęcki uśmiechnął się już zupełnie serdecznie. Kilka lat temu wyświadczyłem staremu policmajstrowi pewną przysługę. Dzięki mojej pomocy w pewnej politycznej sprawie ze stanowiska nadkomisarza przeskoczył w ciągu trzech lat na podinspektora, co było chyba w polskiej policji precedensem. – Mam problem z moim przyjacielem. Zaangażował się w pewną lepką i śmierdzącą sprawę i chciałbym go jakoś z tego wykaraskać. – Zanim pan powie cokolwiek więcej... skąd pewność, że to z czego ma pan zamiar mi się zwierzyć, zachowam dla siebie? Tak bardzo mi pan ufa? – Proszę pana. Nie ufam panu, tylko ufam w pański honor. A honor to rzecz święta, jak pan doskonale wie. – Nie każdy może sobie na honor pozwolić... – Owszem. Na honor pozwolić może sobie tylko silny i bogaty naród, a naród polski ma to szczęście takowym być. Więc jeżeli uważa się pan za Polaka, a co do tego nie mam wątpliwości najmniejszych, honor nie pozwoli panu na cokolwiek, co mogłoby naszą dżentelmeńską umowę narazić na nieskonsumowanie. Ksawery Cholerzyński

– No to zamieniam się w słuch. Skrzywiłem się trochę. Jego akcent zdradzał chłopskie pochodzenie. – Różowe Koguty. Czy Komenda Miejska zajmuje się rozpracowywaniem ich struktur? – zapytałem. – Czy może należy to do zadań Komendy Głównej? Podinspektor uśmiechnął się pod wąsem, a następnie wziął łyk kawy z mleczkiem. Lata sześćdziesiąte nie zapowiadały się na spokojne czasy. Zmiany polityczne wisiały w powietrzu. Sanacyjne rządy powoli się wypalały, gospodarka zwalniała systematycznie po okresie niesamowitego pędu w poprzedniej dekadzie, ludzie – szczególnie młodzi i dynamiczni – znudzili się bandą dziadków w mundurach u steru władzy. Nic dziwnego, że jak grzyby po deszczu wyrastały bardziej lub mniej radykalne organizacje dążące do zmian w państwie. Wszyscy słyszeli o Różowych Kogutach. Ta nie ciesząca się aprobatą polskich władz państwowych organizacja prowadziła – w większości wypadków tajne – spotkania, na których wielbiciele francuskiej rewolucji socjalistycznej dyskutowali, jakby tu wprowadzić system zwany komunizmem na terenie Rzeczpospolitej. Oskarżano członków Różowych Kogutów o szpiegostwo na rzecz rządu francuskiego lub Związku Sowieckiego. Nie byłoby w tym nic realnie groźnego, gdyby nie fakt, iż ostatnimi dniami dokonano kilku zamachów terrorystycznych, między innymi w Krakowie, Lwowie i Tarnopolu, o które oskarża się tę organizację. – Panie mecenasie, jeżeli ma pan zamiar pytać mnie o szczegóły naszej pracy, technik rozpoznawczych, śledczych no to niestety ja panu nie mogę pomóc. Tajemnica służbowa. – Proszę mi powiedzieć tylko, czy Komenda Miejska się tym zajmuje? – Tak. – Cudownie. Czyli podejrzewam, że macie za zadanie rozpracowywać członków na terenie miasta stołecznego, czyż nie? – Panie mecenasie, stawia mnie pan w niezręcznej sytuacji. Wiem, że wiele panu zawdzięczam, mam do pana ogromny szacunek, ale niech mi pan wybaczy, obowiązują mnie pewne zasady... regulamin... przysięga... – Pałęcki bronił się jeszcze, ale bardziej z przekory. – Dobrze. Więc skoro wasi policjanci zajmują się we współpracy z Komendą Główną i Prokuraturą Krajową tymi czerwonymi wichrzycielami, to czy jest mi pan w stanie pomóc? – Pan już wszystko doskonale wie. W czym mam ja panu pomóc? – To drobna przysługa. Mój serdeczny przyja33


ciel z kancelarii, Stanisław Walczak, niestety miał nieszczęście być na kilku spotkaniach Różowych Kogutów, a jak pan wie, obecność w takim towarzystwie, choćby i przypadkowa, może być dla kogoś kto ma przed sobą jeszcze lata pomyślnej kariery dość problematyczna. – Czyli mam panu załatwić, żeby było tak, jakby pana przyjaciela nigdy na tych spotkaniach nie było? – Ach, jakaż błyskotliwość! Stanowisko podinspektora należy się panu bezsprzecznie! – Ach, jakaż bezczelność! Tytuł mecenasa należy się panu bezsprzecznie! – zripostował z uśmiechem Pałęcki. – To naprawdę drobna przysługa. Gdybym miał jakiekolwiek wątpliwości, że nie byłby pan w stanie lub nie byłoby to w pana mocy, by mi pomóc, nie zawracałbym panu głowy – powiedziałem, wyciągając paczkę Luksusowych w stronę policjanta. – Pan mecenas mam nadzieję nie miesza się w takie brudne sprawki? – Staram się trzymać od wrogów państwa jak najdalej. – Słusznie, słusznie. Bo z tego wszystkiego, powiem panu nieoficjalnie, niezłe bagno się szykuje. Niedługo tych bolszewików będzie tak wielu, że nie będą musieli się kryć – rzekł, po czym zapalił papierosa. – Wie pan, nie wiem czemu rząd robi z tego taki problem. Przecież to zwykła organizacja, grupka ledwie. Czy ich poglądy są aż tak groźne dla państwa? – Są. Niech pan mi wierzy. Są. W większości to francuscy albo sowieccy szpiedzy. Niezłego bajzlu tu narobili. Mamy już niemal stuprocentową pewność, że to oni stoją za zamachami w Galicji. Oprócz zwykłych otumanionych ludzi, którzy im zaufali, zaczynają do nich lgnąć różne męty, niebezpieczne męty, liczące na palenie ministerstw i biurowców, wieszanie burżujów na drzewach i jeden wielki szaber. Niech pan poradzi swojemu przyjacielowi, żeby jak najszybciej przestał się spotykać z tymi ludźmi. Związki z nimi to igranie z ogniem. – Konstytucja gwarantuje wolność poglądów, chociaż i najbardziej kontrowersyjnych... – Dobrze pan wie, jako prawnik, że wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka. A jest chyba naruszeniem wolności wysadzenie pomnika Mickiewicza we Lwowie. Kilkanaście osób było rannych. A jeżeli pana przyjaciel miałby się w coś takiego wplątać, to nawet marszałek Rydz nie będzie w stanie go wyratować z opresji... Na szczęście mamy już co do nich pewne plany. Nie ma środków, jakich nie można by zastosować przeciwko tak niebezpiecznym wrogom 34

państwa. Mam nadzieję, że to się wkrótce skończy. Rozmowa przepłynęła powoli z Różowych Kogutów na bardziej błahe sprawy, plotki z wyższych sfer i ciekawostki na temat znanych person, potem jeszcze zapisałem podinspektorowi nazwisko Staszka na karteczce i opuściliśmy kawiarnię. Rozstaliśmy się pod budynkiem Komendy. Pałęcki wrócił do pracy, ja zaś pognałem pod Uniwersytet na przystanek tramwajowy. Sobotę i niedzielę spędziłem w moim staromiejskim mieszkaniu nad sprawą pewnego przedsiębiorcy włókienniczego, który został oszukany przez kontrahenta. Sprawdzanie faktur, które były wynikiem łączącego ich od kilku dobrych lat kontraktu handlowego, ciągnęło się w nieskończoność. Kontrahent mógłby obdzielić długami wynikającymi z umowy niejednego lichwiarza z Nalewek. W poniedziałek Staszek nie pojawił się w pracy. O ile nie zaniepokoiło mnie to nazbyt wtedy, gdy nie pojawił się także we wtorek i w środę, zacząłem się zastanawiać. Wstałem w czwartek po dwóch godzinach snu. Zdążyłem tylko wykąpać się szybko, napić kawy jednocześnie wkładając garnitur i porwać papiery ze stołu. Przebiegłem zatłoczony już od rana Rynek, minąłem wybijającą właśnie dziewiątą wieżę zamkową i tuż za Zygmuntem zatrzymałem się na przystanku tramwajowym. Po kilku minutach byłem już pod Bristolem, gdzie ruchomymi schodami zjechałem na stację metra Krakowskie Przedmieście. Zrezygnowałem z taksówki – ulice stały w miejscu. Stacja była wąska, zbudowana w stylu wczesnomodernistycznym, zwanym także stylem piłsudczykowskim. W Warszawie było tego rodzaju budowli od cholery, łącznie z całą Dzielnicą Rządową przy Alei Piłsudskiego, Parkiem Olimpijskim i osiedlem na Siekierkach, Mokotowem, Żoliborzem, Saską Kępą, Wolą i Ochotą. Nie był to szczyt architekturalnej estetyki i nowoczesności. Budynki te daleko odbiegały pięknem i lekkością od modernistycznych biurowców, takich jak Prudential czy siedziba Polskiego Radia i Telewizji przy placu Unii. Wydawało się, że Warszawiacy nic przez lata trzydzieste i czterdzieste nie robili tylko budowali i rozbudowywali. A teraz wszyscy się dziwią, że Stolica sięga z zachodu Górców, ze wschodu Rembertowa, z północy Łomianek i z południa Służewia. Niedawno odbyła się nawet uroczystość przekroczenia w Warszawie trzech milionów mieszkańców. Skutkiem tego na stacji Krakowskie Przedmieście, ludzie mało co nie zrzucali się z peronów na tory. Różowe koguty


Pojawił się pełen pociąg linii D, która jechała na południe do wybudowanego kilka lat temu wielkiego osiedla mieszkalnego we Służewie. W środku nie było już prawie miejsca. Wcisnąłem się do nowoczesnego wagonu i poczułem jak sardynka w puszce. Mógłbym poczekać na następny pociąg, ale nie miałem czasu do stracenia. Już byłem spóźniony. W wagonie dopadły mnie zawroty głowy i duszności. Ścisk był niemożliwy. Pozostało mi tylko zamknąć oczy i na siłę się uspokajać, co przynosiło dość mizerne skutki. Dzięki Bogu, to tylko trzy stacje. Stacja Nowy Świat w stylu neosecesji, Dworzec Główny – wiadomo – potężny gmach w stylu piłsudczykowskim (tu odbyła się największa wymiana pasażerów), a następnie trochę bardziej stonowana i skromna stacja Marszałkowska, na której z trudem udało mi się wysiąść. Wbiegłem po schodach na górę i musiałem przystanąć by zaczerpnąć powietrza. Gdy dotarłem do biura (omijając windę i wchodząc po schodach, jak to miałem w zwyczaju), na moje nieszczęście wpadłem na starego Rozencwajga. – Aj waj, pan mecenas Starowicz znowu spóźniony! Niech się pan cieszy, że jestem wyrozumiały. Mój serdeczny świętej pamięci przyjaciel Hryniewicz nie popuściłby panu! – Bardzo przepraszam, panie Rozencwajg, ale w metrze straszny tłum. – Jak zawsze. Dlatego trzeba wychodzić z domu wcześniej. Albo kupić sobie samochód, najwyższy czas! Kiedy ty Starowicz zrobisz sobie prawo jazdy? – Raczej nie w najbliższym czasie, panie Rozencwajg. Żaden zdrowo myślący człowiek nie wyda prawa jazdy klaustro– i hydrofobikowi. Poza tym dopóki podziemne pociągi nie muszą stać w korkach, wolę ten rodzaj poruszania się po mieście. Następnym razem postaram się wyjść z domu wcześniej. – Któryż raz ja to słyszę, drogi kolego! Niech pan pamięta, że jesteśmy najlepszą kancelarią w tym mieście! Mam nadzieję, że ma pan mnóstwo pracy! – Od groma. – Bardzo dobrze. Jestem z pokolenia dla którego praca jest dobrem najwyższym. Wy, młodzi... – No nie jestem znowuż taki młody, panie Rozencwajg! Czterdziestka się zbliża wielkimi krokami. – Naprawdę? Pamiętam jak pana przyjmowałem do nas na aplikację, jakby to było wczoraj. Jak ten czas leci... Co to będzie z tą kancelarią jak i mnie pochowają na Bródnie? – Przed panem mecenasem jeszcze wiele lat życia i zawodowego spełniania się! – Starowicz, dobrze wiesz, że są tylko dwie rzeczy, których nienawidzę: ortodoksyjnych Żydów i dupoKsawery Cholerzyński

lizostwa! Rozencwajg był chyba największym antysemitą jakiego znałem. – Wiem, panie Rozencwajg. Bywam czasem złośliwy. – Tak! To to mi się w tobie tak zawsze podobało! Dobra, koniec tych pogawędek. Jedna sprawa. Gdzie jest Walczak? Nie ma go już czwarty dzień. Na jego biurku uzbierał się już niezły stosik. – Nie mam pojęcia, panie mecenasie. Pojadę dzisiaj po pracy do niego i sprawdzę co się dzieje. – Tak zrób. A teraz do roboty. Po uporaniu się z nowymi klientami, około szesnastej, poleciłem sekretarce Lilce wezwanie taksówki. Piętnaście minut później wsiadałem do żółtego marszałka przepasanego czarno-białym pasem szachownicy. Taksówkarz w szarej oprychówce przemknął do placu Unii bez większych problemów. – Odbiję w Batorego, ślyczny panie, będzie pryndzej. Nie będę się tera w Aleje Puławskie pchał – oznajmił. – Jedź pan jak uważasz, tylko bez numerów, bo Warszawę znam równie dobrze co Pan – powiedziałem, otwierając na oścież okno. – Gdzie pan! Jakie numery? Ja, ślyczny panie, w bambuko pana robył nie będę, widzę że pan jesteś gość. Dom Staszka znajdował się przy ulicy Kuźnickiej w Służewcu. Jeszcze kilkanaście lat temu było tu wielkie pastwisko bydła, teraz wyrosły tu tuziny nowych budynków jednorodzinnych. Wyraźny był brak wysokich drzew – okolica sprawiała więc wrażenie pustyni, na którą gwałtem próbowała wedrzeć się cywilizacja. – Dzień dobry, Marysiu – powiedziałem do niskiej i szczupłej szatynki, która otworzyła mi drzwi. Wyglądała pięknie i świeżo jak zwykle. – Wejdź – powiedziała żona Staszka. – Dobrze, że przychodzisz. Napijesz się kawy? – Chętnie – odpowiedziałem, przekraczając próg. Ręka Marii Walczak drżała, gdy ją całowałem w przyjacielskim geście. Całe szczęście Staszek nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo przyjacielskie uczucia do niej żywiłem. – Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale mam sprawę. – To się świetnie składa – powiedziała, gdy podążałem za nią do jadalni. – Irenko, mamy gościa, niech Irenka przyniesie dwie filiżanki zamiast jednej. – Pomyślałem sobie, że kto jak kto, ale ty będziesz wiedzieć gdzie jest twój mąż. Dzień dobry Irence. Krępa służąca w czarno-białym mundurku i ko35


ronkowym czepku weszła do jadalni. – ‘Dobry, panie miecenasie. – Nic nie wiesz? – zapytała Marysia, gdy Irenka kładła przed nami tacę z filiżankami i imbrykiem. – A powinienem? – Staszka nie ma od czterech dni. Wyszedł w poniedziałek do pracy i od tamtego czasu nie wrócił. Byłam na policji. Na początku próbowali mnie przekonać, że Staszek to dorosły mężczyzna i ma prawo włóczyć się po mieście. Dopiero gdy wspomniałam, że jest mecenasem obiecali sprawdzić. Ale od tamtego czasu nic się nie dzieje. Poczułem nieprzyjemny ścisk w brzuchu. A więc jednak. Staszek musiał wplątać się w coś grubszego, nie było co do tego wątpliwości. – Podobno w ciągu ostatnich kilku tygodni Staszek spotkał się z jakimś swoim dawnym kolegą z liceum. Czy wiesz może o kogo chodzi? Moje pytanie zaskoczyło Marysię. Najwyraźniej nie miała pojęcia o bolszewickich zainteresowaniach męża. – Tak… tak… Mikołaj Józefacki. – Wiesz o nim coś więcej? – zapytałem, próbując odszukać w pamięci to nazwisko. – Jest prezesem Polsko-Belgijskiej Izby Handlowej. Tak przynajmniej mówił Staszek, ale nie zagłębiał się jakoś specjalnie w szczegóły. Ale nie rozumiem… – Wydaje mi się, że Staszek wplątał się w jakąś kabałę. – Mój Boże… – Na razie, póki niczego nie wiemy, bądźmy w miarę spokojni. Rzadko zdarza się, aby w stolicy znikał bez śladu jakiś mecenas i przechodziłoby to bez echa. Staszek równie dobrze może się po prostu gdzieś ukrywać. – Wicek, błagam cię. Powiedz o co chodzi, zaczynam się bać, że mogło mu się stać coś strasznego. – Czy jest jeszcze coś co cię ostatnio niepokoiło? – Staszek chodził ciągle przybity. Coś wyraźnie go gnębiło, ale nie chciał o niczym mówić. Myślałam, że to zwykłe zmęczenie pracą albo jakąś trudną sprawą. Czasem ktoś do niego dzwonił, on natychmiast potem wychodził. Jak ja odbierałam aparat, czasami ktoś momentalnie odkładał słuchawkę, jak tylko usłyszał mój głos. Ewidentnie coś było nie tak. Wicek, powiedz, że to nic poważnego. – Tego ci nie powiem, bo sam nie mam pojęcia co się mogło z nim stać – powiedziałem. – Dziękuję za kawę. Jak będę coś wiedział to się odezwę. Do widzenia, Marysiu. Taksówkarz czekał na mnie na zewnątrz. Poleciłem mu udać się dona Dzielnicyę Rządoweją. Po kilku36

nastu minutach jechaliśmy już zatłoczoną Aleją Piłsudskiego, będącą szeroką arterią pełną zieleni. Po jej bokach wyrastały ogromne jasnobeżowe gmachy równej wysokości i podobnych brył, dalej na horyzoncie majaczył kontur olbrzymiego pomnika. Marszałek Piłsudski stał zadumany, pochylając się nad miastem i losami Rzeczpospolitej. Skręciliśmy w ulicę Drużyniaków. Gdyby nie szyld na ścianie budynku, nie odróżniłbym go od innych w tej okolicy. Dzielnica Piłsudskiego zwana potocznie Rządową została wybudowana w latach czterdziestych z wielkim rozmachem. Z założenia miała pomieścić wszystkie państwowe instytucje, ministerstwa, agencje, w rzeczywistości okazała się za mała, mimo, że nie było tu prawie żadnych budynków mieszkalnych – najbliższe kamienice znajdowały się w okolicach ulicy Polnej i z drugiej strony za Rakowiecką. Polsko-Belgijska Izba Handlowa mieściła się w jednym z tych identycznych gmachów przy ulicy Drużyniaków 3. Ponadto w budynku znajdowała się siedziba Państwowej Izby Prasowej. Portier poinformował mnie, że prezes PBIH urzęduje na szóstym piętrze, wsiadłem więc do prostej windy obłożonej od środka lustrami i niczym więcej. Zamknąłem oczy. Serce zaczęło mi dudnić w piersi, a oddech przyspieszył. Przerwy między kolejnymi piętrami wydawały się coraz dłuższe. Chciałem jak najszybciej wydostać się z ustrojstwa, które było moją najmniej ulubioną zdobyczą techniki. Gdy drzwi rozsunęły się, znalazłem się w nowocześnie urządzonym przedsionku. Przy fornirowanym sekretarzyku siedziała starsza kobieta w niemodnych już od kilkunastu lat okularach. – Ja do prezesa – powiedziałem, próbując wygonić z moich myśli obraz niewidzialnej prasy miażdżącej mi płuca. – Był pan umówiony? – zapytała groźnie sekretarka. – Nie. Ale proszę przekazać prezesowi, że nazywam się mecenas Wincenty Starowicz i posiadam osobliwe informacje na temat drobiu, które pana prezesa niezwykle zainteresują. – Nie wiem, czy ja… – Proszę pani, niech mi pani wierzy – powiedziałem już tonem mniej grzecznym, a bardziej stanowczym. – Jeżeli natychmiast nie wpuści mnie pani do prezesa, będzie pani tego potem gorzko żałować. Chętnie wysłucham stosownej reprymendy, jakiej prezes dopuści się wobec pani w wyniku tego zamieszania. Sekretarka siedziała chwilę przygryzając wargi i kontemplując sytuację w jakiej się znalazła, po czym wstała i weszła do pokoju za wielkimi dębowymi Różowe koguty


drzwiami. Gdy po chwili wyszła, bez uśmiechu na twarzy, gestem ręki zaprosiła mnie do środka. – Witam. Czym mogę służyć, panie mecenasie? – Wysoki brunet o młodzieńczej twarzy przywitał mnie bez uśmiechu, acz z uprzejmością w głosie. Nawet nie domyślał się co go czeka. – Zakładam, że moje nazwisko obiło się panu o uszy? – zapytałem, ściskając jego dłoń. – Owszem. Jest pan dość… popularny. Dlatego też zgodziłem się pana przyjąć bez umówionej wizyty. – Wskazał mi fotel przed biurkiem. Usiedliśmy. – Czy mogę spytać skąd u pana takie upodobanie do koloru czerwonego? – Nie wiem. Tak widocznie chciał projektant wnętrz. W jakiej sprawie pan do mnie przychodzi? Jestem człowiekiem, dla którego czas jest niezwykle cenny. – My adwokaci jesteśmy kastą dość zamożną, także w czas… Dlatego też, czasem dajemy się ponosić różnym ekscentrycznym zainteresowaniom. Ja osobiście niezwykle interesuję się kogutami… – Ko… gutami? – Józefacki przełknął ślinę. – Tak, konkretnie niezwykle rzadkimi kogutami. Słyszałem, że ostatnio wyhodowano nowy rodzaj koguta. Słyszał pan coś o tym? – Nie… – odparł zaskoczony. Jego dłoń oparta dotychczas luźnoie na biurku, zaczęła się zaciskać. – Doprawdy niesamowita to odmiana. Uwielbiają ciemne, wilgotne miejsca. Zbierają się w grupach i chowają przed innymi kogutami i kurkami. Czasami, w zależności od osobnika potrafią być agresywne. W swoim gronie są bardzo głośne, potrafią tak gaworzyć w swym kogucim języku godzinami. Tworzą coś w rodzaju komuny… lubią dzielić się jedzeniem i miejscem na słomie. Józefacki z każdym słowem, mocniej zaciskał i pięści i zęby. Na jego policzkach oprócz poruszanych niczym wiatrem dołeczków i wybrzuszeń, zaczął malować się szkarłat. – Mimo, że wobec siebie są niezwykle przyjazne, – ciągnąłem dalej, – to spiskują i knują potajemnie przeciwko innym kogucikom i kurkom, przez co koguciki i kurki innych gatunków nie za bardzo je lubią. Czy domyśla się pan o jakiej odmianie kogutów mówię? – Niestety, przykro mi, ale nie znam się na drobiu – rzekł lodowato. – Żeby panu pomóc, powiem, że we Flandrii nazywano by je roze piken, a w Walonii coqs rose, po naszemu zaś koguty różowe. Mają one też niesamowite zdolności kamuflażu. Czasem trudno odróżnić tę dziwną odmianę od innych kogutów i kurek. Jeden jedyny szczegół umożliwia powzięcie przypuszczeKsawery Cholerzyński

nia, iż mamy do czynienia z takim różowym kogucikiem – niewielkie pąsowe płaty skóry na skroniach i wokół dzioba. O… zupełnie takie, jakie pan właśnie zaprezentował na swej szlachetnej twarzy… – Nie przyszedł pan tu rozmawiać o drobiu – stwierdził, czerwieniąc się jeszcze bardziej, jeżeli w ogóle było to możliwe. – Nie rozumiem… – dodał po chwili. Wielu lepszych aktorów widziałem na Rakowieckiej. – Ja myślę, że doskonale pan wie o czym mówię. Interesuje mnie pewien osobliwy ruch społeczny. – Różowe Koguty? – zapytał Józefacki po chwili wahania. – Owszem – uśmiechnąłem się serdecznie. – A skąd przypuszczenie, że ja mogę cokolwiek na ich temat wiedzieć? – Twarz Józefackiego zaczynała powoli blednąć. Ale był ostrożny, w głosie wyczuć się dało wahanie. – Nie wiem co pan o nich wie, ale musi pan wiedzieć sporo, skoro rekrutuje pan członków tej organizacji. – Posłużyłem się jedynie moimi przypuszczeniami, ale gdy Józefacki cofnął się gwałtownie w fotelu, byłem pewny, że były słuszne. – Chciałbym się od pana dowiedzieć, kiedy planujecie następne spotkanie? – Czemu akurat tak zafascynowały pana Różowe Koguty? – Można powiedzieć, że znudził mnie obowiązujący porządek społeczny, chciałbym posmakować czegoś nowego. Coś zabłysło w oczach Józefackiego. Kąciki jego ust powędrowały nieznacznie w górę. – Załóżmy teraz czysto hipotetycznie, – zaczął powoli, – że mam coś wspólnego z tym, jak to pan ujął, ruchem społecznym… – Tak, załóżmy hipotetycznie… – Jaką mam pewność, że wiedza, którą czysto hipotetycznie miałbym panu przekazać, nie powędruję dalej… chociażby, hipotetycznie, do organów naszej wspaniałej Ojczyzny? – Będzie miał pan słowo znanego stołecznego adwokata. Nie interesuje mnie donoszenie Państwu o czynach poszczególnych obywateli. Każdy ma prawo grabić sobie w swoim ogródku takimi grabkami, jakie mu się żywnie podobają. Ponadto mam takie dziwne wrażenie, że moja obecność w gronie wielbicieli czerwieni raczej wam nie zaszkodzi. Myślę, że szukacie takich ludzi jak ja. – Próbowałem brzmieć jak przeciętny zarozumiały adwokat. – iI tak pół Warszawy mnie za takiego ma. Józefacki wstał i podszedł do okna. Stanąłojąc do mnie bokiem, dopiero teraz widziałem, że mimo młodego wieku zdążył dorobić się już pokaźnego 37


brzuszka. – Jutro o godzinie 21. Wronia 48, w piwnicy. Hasło: Precz z wyzyskiem! – powiedział. – Tak, tak, precz z wyzyskiem mas, szanowny panie. Do widzenia. Wyszedłem z gabinetu i dopiero teraz dotarło do mnie, że Józefacki mógł równie dobrze udzielić mi informacji wprowadzającej w błąd. Z drugiej strony – było tak jak powiedziałem. Żeby działalność Kogutów miała jakiś sens, potrzebowali znanych twarzy – ekscentryków z elity społecznej, którzy mogliby sygnować swoimi znamienitymi nazwiskami (i portfelami) ich działalność. Schodząc po schodach dotarło do mnie, że cokolwiek działo się ze Staszkiem, musiało mieć związek z tymi podejrzanymi ludźmi. Inaczej Walczak nie zachowywałby się w tak dziwny sposób przez ostatnie tygodnie. Wyraźnie czuł zagrożenie – zaplątał się w coś, z czego trudno było mu się później wywinąć. Po wyjściu z budynku wsiadłem do znajomej taksówki. – Trochę sobie pan na mnie dzisiaj zarobi, panie Mieciu – powiedziałem do taksówkarza. – Takie życie. Państwo się wozi, ja bierę hajc – rzekł z wyraźnym zadowoleniem malującym się na wąsatej twarzy i ruszył w stronę Starego Miasta. W czasach gimnazjalnych ojciec zawsze przestrzegał mnie przed Wolą. Miałem pod żadnym pozorem się tam nie zapuszczać. Wolskie kamienice mieszczące niejedną melinę, wylęgarnia mętów i przestępców, stolica warszawskiego półświatka – było to dla mnie w czasach młodości zakazanym owocem. Bałem się tych rejonów, jednocześnie pociągała mnie ich egzotyka. Tak inne to były miejsca od inteligenckiego Mokotowa, na którym się wychowałem. Teraz sprawa miała się niewiele lepiej. Owszem, standard życia Warszawiaków generalnie się poprawił, bezpieczeństwo w mieście także – raczej mało prawdopodobnym było oberwanie w biały dzień tak zwanej “kosy” w bramie. Mimo wszystko wieczór spędzony w tej okolicy dostarczał adrenaliny. Nie tylko tam zresztą. Warszawa lat sześćdziesiątych nadal obfitowała w ciemne zaułki, podejrzane osiedla i mętne rejony. Z racji zawodu, który łączył w sobie pracę urzędnika, polityka ale i policjanta i detektywa, wielokrotnie znajdowałem się w miejscach i sytuacjach, które stanowiły realne zagrożenie nie tylko dla zdrowia, czy to psychicznego czy fizycznego, ale także dla życia. Nie miałem broni palnej – na nią potrzebne było zezwolenie. Nigdy go nie uzyskałem. Niezwykle mądrzy panowie w fartuchach nie pozwolili 38

mi posiadać broni z powodu mojego skrajnego lęku przed wodą i delikatnej formy klaustrofobii. Nie wyjaśniono mi jednak co ma strach przed kąpielą w basenie i przebywaniem w windzie do strzelania z pistoletu. Jedynym moim środkiem obrony był otrzymany od ojca w czasach młodości szwajcarski scyzoryk. W czasach późniejszych, już długo po tym jak zostałem sierotą, pozwoliłem sobie poczynić w nim pewne modyfikacje. Nikt nie podejrzewałby mnie nie tylko o odwiedzanie Kercelaka, ale także o znajomości z osobami, zajmującymi się w jego granicach nie do końca legalnymi interesami. Będąc tam któregoś razu na zakupach warzywnych zleciłem staremu znajomemu podrasowanie pamiątki po ojcu. Zdzisław Kiciołka, zwany na Woli z powodu swej zręczności Łapką, dodał do scyzoryka kilka przydatnych funkcji. Jedną z nich był między innymi uniwersalny wytrych, który nie raz pomagał mi w zdobyciu informacji, których niektórzy niekoniecznie byli skłonni mi dobrowolnie udzielić. Był piątek wieczór. Taksówka zatrzymała się na rogu Wroniej i Grzybowskiej. Okolica wycięta była z jakiegoś mrocznego amerykańskiego komiksu. Lampa uliczna mrugała nieregularnie, jakby zaraz miała się poddać otaczającej ją czerni. W oddali słychać było szum samochodów, ale po Wroniej nie poruszał się żaden pojazd. Idąc w stronę Krochmalnej zauważyłem zaparkowanego na chodniku citroena Staszka. Strzał w dziesiątkę! Nie byłem jednak na ulicy do końca sam. W bramę kamienicy 48 wchodził właśnie jakiś młody mężczyzna ubrany dość ubogo. Podążyłem cicho za nim. Gdy chłopak wszedł na klatkę schodową i począł schodzić, schowałem się za balustradą. Usłyszałem jak ktoś pyta go o hasło i po jego krótkim mruknięciu rozległo się skrzypnięcie otwieranych drzwi. Gdy upewniłem się, że wszedł, sam zacząłem schodzić po schodach. Przed starymi, prawie rozpadającymi się drzwiami stał rosły i zupełnie łysy mężczyzna. Jego twarz, ledwo widoczna w mętnym światełku dochodzącym z góry, wygrywała swą przaśnością nawet z kartoflanką. – Jakie jest haslo? – zapytał z ukraińskim akcentem. – Precz z wyzyskiem. – Zapraszam – powiedział i otworzył mi drzwi. Za nimi znajdowała się niewielka sala, w której kłębiło się już sporo ludzi. Było to niskie i przytłaczające pomieszczenie. Z sufitu wystawało kilka żarówek, których światło odbijało się od zeRóżowe koguty


branej na ścianach i stropie wilgoci. Śmierdziało stęchlizną, potem, papierosami i szczurzymi odchodami. Stanąłem w rogu i wyciągnąłem Luksusowego. Towarzystwo składało się w większości z młodych ludzi, ubranych pospolicie i niepozornie. Mój włoski płaszcz wydawał się tu być zwyczajnie nie na miejscu. Wszyscy na coś czekali. Podniecone szmery wypełniły salę. Momentalnie jednak ucichły, gdy na drewniane podwyższenie, które jak przypuszczałem zrobione było ze starego pudła, wszedł niski mężczyzna koło czterdziestki. Miał na sobie wełnianą kurtkę, czarny kaszkiet i wyglądał jak typowy bolszewik z plakatów i podręczników. Idealnie wpasowany w robotniczą masę. – Witam na naszym kolejnym spotkaniu! Drodzy towarzysze! Jesteśmy coraz bliżej urzeczywistnienia naszego wielkiego celu. Już wkrótce skończy się czas ucisku i niesprawiedliwości. Wszyscy będą równi, skończą się czasy rodzinnych konotacji, klasowych podziałów. Każdemu zapewni się równe szanse Magdalena Mińko

na dobrobyt – dobrobyt, który będziemy wspólnie budować. Bo taki jest cel demokracji ludowej, nie pseudodemokracji wymyślanej przez starych burżuazyjnych karłów w oficerskich mundurach! Sala zaczęła wiwatować. Rozległy się wrzaski aprobaty, gwizdy i oklaski. – Dziś stoimy u progu nowej rzeczywistości. Nie będzie się już więcej liczył pieniądz, czy burżuazyjne pochodzenie! Czas by to lud stanął u steru władzy. Jesteśmy tu, bo rozumiemy powagę naszego dzieła, jesteśmy tu, bo wiemy, jak niewiele dzieli nas od szczęścia i od końca upokorzeń, jakich dostarcza nam zbrodniczy rząd sanacyjny! Tłum znów rozdarł gardła w bezkresnym podziwie. Jak głupim trzeba być, żeby dawać wiarę tym pustym frazesom? – Polska to bogaty kraj, lecz bogactwem tym dzielą się między sobą leniwe burżuazyjne świnie. A nam się to bogactwo także należy – nam, którzy swym potem i krwią, pęcherzami na rękach i nocami nieprzespanymi to bogactwo dla nich wypracowali! – Mówca dał odrobinę czasu tłumowi, by po raz kolejny entuzjastycznie uzewnętrznił swą radość i wiarę w lepsze jutro. – Dzisiaj o bezpieczeństwie w nowej socjalistycznej rzeczywistości opowie nam osoba, która kilka tygodni temu wstąpiła w nasze szeregi i dzielnie i pracowicie nas od tamtej pory wspiera. Przed wami towarzysz Pałęcki! Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że się przesłyszałem. Ale gdy na pudle stanął siwy wąsaty jegomość, okazało się że słuch mnie nie mylił. Przemówił swoim swojskim akcentem, który w tym miejscu zdawał się tak wyraźny jak nigdzie indziej. – Dobranoc! – usłyszałem niski głos za sobą, poczułem uderzenie w głowę i straciłem przytomność. Coś zimnego spłynęło mi po twarzy. Obraz stawał się ostrzejszy. Potylica paliła mnie żywym ogniem. Leżałem na podłodze w malutkim, brudnym pomieszczeniu, które oświetlała wystająca z sufitu żarówka. Nade mną pochylały się trzy sylwetki. – Pan mecenas chyba nie jest tu z powodów ideologicznych. – Głos Józefackiego wwiercał mi się w mózg. Powoli i nie bez trudu, kołyszącając się jak kukiełka w teatrzyku, stanąłem na nogi. – Nie. Raczej rozrywkowych

Ksawery Cholerzyński

39


– powiedziałem, starając się mówić jak najwyraźniej. – Niezwykle mnie rozwesela, jak kwiat polskiej burżuazji bawi się w bolszewicką rewolucję. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że próbujecie na tej całej farsie po prostu po kapitalistycznemu zarobić. Pokój stawał się coraz wyraźniejszy. Ze ścian pomalowanych zszarzałym już wapnem wystawały pojedyncze cegły. – Kierują nami zgoła inne motywy – powiedział Pałęcki, z wyrazem złości na twarzy. – Zastanawia mnie jeszcze jedno. Jak pan, panie podinspektorze, mógł okazać się taką mendą? – Rzuciłem mu najbardziej nienawistne spojrzenie, na jakie było mnie stać. – Pan podinspektor okazał się w naszej działalności bardzo pomocny – rzekł trzeci mężczyzna, – niedawny wodzirej. – Dzięki niemu odpowiednie służby przestały się nami nazbyt interesować. Zapewnia nam to niezbędną swobodę postępowania. – Jestem ciekaw, jakie zdanie na ten temat będą mieli przełożeni pana podinspektora, gdy się o tej współpracy dowiedzą. – Wątpię, żeby się mieli dowiedzieć – rzekł Pałęcki. Dopiero teraz zauważyłem w jego prawej ręce rewolwer. Pewność siebie wyleciała ze mnie, jak powietrze z dziurawej dętki. Józefacki i herszt bolszewików wydawali się zaskoczeni widokiem broni. – Nie wiem, czy to najrozsądniejszy pomysł. Wiele osób zauważy moje zniknięcie – powiedziałem. Głos mi drżał. – O pana koledze szybko zapomnieli. – W oczach Pałęckiego oprócz nienawiści tliło się szaleństwo. Rozległ się huk strzału i okropny, przeszywający ból rozlał się po moim prawym biodrze. Noga odmówiła posłuszeństwa, uginając się pod ciężarem reszty ciała i momentalnie upadłem na ziemię. Chwyciłem się za krwawiący bok. Znowu traciłem przytomność – wszystko stawało się niewyraźne, a mózg buntował się przeciwko bólowi dudnieniem nie do zniesienia, jakby chciał mi wyskoczyć z głowy. – Gdzie jest Walczak? – wysyczałem, wiercąc się na ziemi. – Żegnam, panie mecenasie. Józefacki i bolszewicki wodzirej byli bladzi i wydawali się równie zaskoczeni zachowaniem Pałęckiego co ja. Mimo to bez słowa opuścili pomieszczenie, zostawiając mnie samego w klaustrofobicznym pokoju z bólem w potylicy i krwawiącym biodrem. Drzwi trzasnęły, a zamek zagrzechotał. Próbując przezwyciężyć narastające pulsujące tortury, doczołgałem się do drzwi. Ani drgnęły. Zza nich dochodziły odgłosy przemówień, ledwo słyszalne – 40

nie wiem czy to z bólu, czy z powodu grubości drzwi i ścian. Krew gotowała mi się w żyłach i chyba tylko to trzymało mnie jeszcze przy przytomności. Rozejrzałem się po pokoju. Nie było tu nic poza prostym drewnianym stołem zżeranym przez korniki. Żadnego narzędzia ani nic co mogłoby za takowe posłużyć. Sięgnąłem do kieszeni marynarki. Nawet jeśli zdołam otworzyć wytrychem drzwi, cóż pocznę dalej? Jak otumaniony bólem przeczołgam się niezauważony przez salę pełną ludzi? Alternatywą było rozłożenie się po środku tego pokoju rozmiarów komórki i czekanie na wykrwawienie. Oparłem się o ścianę przy drzwiach. W momencie, w którym już zacząłem poddawać się ogarniającemu mnie kojącemu błogostanowi nieprzytomności, ktoś włożył do zamka klucze. Szczęk metalu podziałał na mnie, jak złamana stopą gałąź na leśną zwierzynę. Chwyciłem mocno scyzoryk. W szparze po otwartych drzwiach pojawiła się stopa obuta w czarny brudny pantofel. Bez wahania pociągnąłem nożem nad piętą, rozcinając skarpetę, skórę i ścięgno achillesowe delikwenta. Ten momentalnie zachwiał się i wywrócił. Podciągnąłem jego sflaczałe nogi do środka, wyciągnąłem mu kluczyk z dłoni i zamknąłem drzwi, upewniając się, że za mężczyzną nie było nikogo. Próba wstania wiązała się z intensyfikacją bólu, więc wszystko to zrobiłem czołgając się po podłodze. Niespodziewany gość już próbował się podnieść, gdy przyłożyłem mu do szyi nóż. – Leż! Kim jesteś? – charknąłem wyczerpany. – J... j... jestem Adam K... K... Kownacki. – Twarz bolszewickiego herszta ujawniała czystą rozpacz. – Gdzie jest Stanisław Walczak? – Nóż mojego scyzoryka wżynał się w skórę Kownackiego, prawie ją nacinając. – Kto? – Walczak, adwokat, przychodził tu... – Nie wiem... – Strużka krwi popłynęła po ostrzu i jego szyi. – Naprawdę! – wykrzyknął Kownacki rozpaczliwie. – Przychodził tu taki adwokacina... pojawił się kilka razy, ale potem już nie... – Kłamiesz! Gdzie go zabraliście? – Nie wiem, nikogo nie zabraliśmy. Ja tylko chciałem przyjść, zobaczyć co z panem... pomóc panu... – Pomóc...? – Nie chciałem, żeby pan się tu wykrwawił. Pałęcki trochę za drastycznie się z panem rozprawił... Nasza organizacja nie stosuje przemocy, nie wiem co w niego wstąpiło! – Z jego oczu biła teraz szczerość, Różowe koguty


czysta jak łzy bólu spływające mu po policzkach. Naoglądałem się tego spojrzenia na salach sądowych, nie dało się go udawać. Puściłem go. Kownacki podkulił nogi i odsunął się ode mnie, jakbym go parzył. – Nie stosujecie przemocy? A zamachy we Lwowie, Krakowie... – Ja nic o tym nie wiem, a przewodzę tej organizacji od dwóch lat... – rzekł, po czym spojrzał na swoją krwawiącą piętę, wydał z siebie okrzyk najgłębszego zaskoczenia ilością posoki i po prostu zemdlał. Cóż to za czerwony co mdleje na widok czerwieni? Za drzwiami zaczęło coś się dziać – jakieś poruszenie – podniesione głosy, kilka krzyków, przewracane meble. W końcu strzały – ze cztery. Bolszewicy mieli na spotkaniu nieproszonych gości. – Proszę odsunąć się od drzwi! – wrzasnął ktoś. Odczołgałem się w stronę stołu i zobaczyłem jak drzwi wylatują z zawiasów. Do środka wkroczyło kilku policjantów w błękitnych mundurach, a na ich czele podinspektor Pałęcki, tym razem już bez kaszkietu. Na jeden gest podinspektora nieprzytomny Kownacki został skuty w kajdanki i wyciągnięty bez zbędnych ceregieli z pokoju. Pałęcki rozejrzał się po pomieszczeniu i jego wzrok zatrzymał się na mnie. – Bardzo pana przepraszam, panie mecenasie – rzekł, podchodząc do mnie i bezradnym gestem wskazując moje biodro. Jego twarz nie ujawniała żadnej emocji prócz zażenowania. – To było konieczne. Przez pana cała nasza akcja zawisła na włosku.

Na zewnątrz czeka karetka, lekarze już idą. Usta miałem rozdziawione, jak ryba wyciągnięta z jeziora. – Nie rozumiem… – Rozpracowywujemy ich od kilku tygodni. Musiałem osobiście zaangażować się w sprawę, bo byłem dla nich bardziej wiarygodny. A dziś w końcu na spotkaniu sami przyznali się do zorganizowania zamachów w Galicji. To nam wystarczyło – wkroczyliśmy – wytłumaczył Pałęcki. Do pokoju weszli lekarze. Od razu uklękli przy mojej rannej nodze. Mętlik w głowie jednak nie był w stanie pokonać bólu. O ile adrenalina trzymała mnie dotychczas przy przytomności, teraz wyparowywała z mego ciała z każdą sekundą. Pałęcki w drodze do drzwi odwrócił się jeszcze raz. – A jeśli chodzi o pana Walczaka… bardzo nam pomógł. Dzisiaj zostanie wypuszczony z Rakowieckiej, gdzie trzymaliśmy go dla jego własnego bezpieczeństwa. Jeszcze raz przepraszam za kłopot. Za to biodro mam u pana kolejny dług! To wielki sukces Policji Państwowej! Gdy lekarze wbili mi w okolice żeber grubą igłę ze środkiem znieczulającym, bliski omdlenia, wyobraziłem sobie tę igłę w oku Pałęckiego. Na chwilę nawet zdołało mnie to pobudzić do sformułowania w myślach oczywistej konstatacji, iż czasy starych burżuazyjnych karłów w oficerskich mundurach były policzone.

Ksawery Cholerzyński Warszawiak, nie Warszawianin. Rocznik ‘87. Z wykształcenia prawnik. Introwertyk i choleryk. Pisaniem zajmuje się od dawna, choć jedynie amatorsko. Uwielbia długie spacery z narzeczoną po Warszawie, wycieczki rowerem, dwudziestolecie międzywojenne i posokowce bawarskie.

Ksawery Cholerzyński

41


Dwa karmelki jeden tofik Wyró

żnien

W

ie

Katarzyna Szelenbaum

ulfram Bryk po omacku dosięgnął wreszcie telefonu i z ledwością przycisnął słuchawkę do ucha. Niski, mocny głos uderzył o rozpaloną bólem skroń i wlał się do zbolałej czaszki jak prażący mrozem strumień, wypłukując z umysłu ostatnie okruchy wątłego snu. – Gdybyś miał kogoś zabić bombonierką, ile cukierków byś zatruł? – spytał go. Wulfram zamrugał powiekami, zastanawiając się, czy dobrze usłyszał. Ciemność parzyła go w źrenice. – Ko... Komisarz Trznadel? – stęknął niepewnie. – Zadałem ci pytanie – mruknął znajomy, niechętny i władczy głos. – Tysiąc osiemset dwudziesty drugi – odparł apatycznie Wulfram. – Co?! – zdziwił się Trznadel. – Rok wydania „Ballad i romansów”. – Bryk spróbował przetrzeć dłonią oczy, nie wiedząc, co jest cięższe: jego zdrętwiałe palce, czy też lepkie powieki. – Nauczycielka od polskiego mówiła, że mam to zawsze wiedzieć, obudzony w nocy o północy... tak mówiła. I to jest jedyna odpowiedź, jaką mam dla kogoś, kto budzi mnie o pogańskiej godzinie i policzkuje pytaniem na dzień dobry. Która tak właściwie jest godzina? – Czwarta w nocy – rzekł komisarz, już cichszym głosem. – Jezusie, Synu Dawida! – jęknął z rozpaczą Bryk. – Spałem niecały kwadrans! O Boże, teraz to już na pewno nie zasnę do samiutkiego wieczora! – biadolił. – Czyli... dopiero się położyłeś? – komisarz udał zainteresowanie. – Położyłem się już dawno. To ból głowy nie dawał mi zasnąć. A potem zadzwonił jakiś troglodyta, który nie wie, że wynaleźli zegarek. – Ha, ha, ha – wycedził przez zęby Trznadel z wyraźną pogardą. – Wynaleźli też na to tabletki, wiesz? – odparował. – Są w każdym kiosku. – Mam naprawdę serdecznie dość powtarzania panu, że jest taka choroba o nazwie „migrena” i że mężczyźni też na nią chorują! – fuknął Bryk, coraz bardziej rozdrażniony. Skroń na nowo rozżarzyła się drążącym jak wiertło płomieniem. 42

– Nie gorączkuj się, grubasie – burknął Trznadel, znów zniżając głos. – Już nic nie mówię. – Chudeusz się odezwał! – parsknął Bryk. – Słuchaj, Bryk, nie mam czasu. Powiedz mi, jakbyś chciał zabić kogoś bombonierką, ile cukierków byś zatruł? – Komisarzu... – głębokie, skrzące się bólem westchnienie zaszumiało w ciemności pokoju – mnie... naprawdę boli głowa... – A mnie wrzody! Odpowiesz mi czy nie?! – Trznadel zaczynał tracić cierpliwość. Bryk jęknął tylko i spróbował usiąść, ale obolałe ciało nie zamierzało poddawać się jego woli. Z westchnieniem i nie bez wyraźnego trudu przekręcił się więc na bok, przyciskając ucho do słuchawki, nie mając nawet dość siły, by trzymać ją w dłoni. Cała jego pulchna fizyczność zdała się sapnąć z dezaprobatą. Pobudzany skrami nawracającej boleści mózg przypomniał sobie sen, z którego tak nagle go wyrwano. Sen o błękitnym wielorybie wyrzuconym na brzeg i powoli zgniatanym przez swój własny ciężar. Wizja urwała się nagle i brutalnie, ale ból miażdżonego ciała przetrwał nienaruszony. – Chodzi o tę sprawę z bombonierką, tak? – spytał cicho, udręczonym głosem. – Nie no, Bryk! – zakrzyknął Trznadel, nieświadomy, że kopniakiem sprawiłby mu mniej cierpienia. – Normalnie geniusz z ciebie! Sherlock i Poirot wymiękają! – Sherlock miał opium... – stęknął z zazdrością Bryk. – A Poirot miał bidet! – żachnął się Trznadel. – Słuchasz mnie, Bryk?! – Mhm...– zamruczał cichutko Wulfram, pozwalając lepkim powiekom pozostać w bolesnym, ciężkim bezruchu. – Nie śpij! Czytałeś w gazecie, nie? Facet dostaje zatrutą bombonierkę i umiera już po pierwszym cuksie. – Bardzo oszczędne informacje... – Dostał to od niezłej szprychy ze Szwajcarii. Za parę godzin będziemy ją mieli. – Czyli znów sknociliście sprawę – skwitował Bryk cichym, sennym głosem; wydawało mu się, że Różowe koguty Dwa karmelki jeden tofik


zaczyna czuć woń morza i dotkliwą szorstkość piasku pod brzuchem. – No tak, wiedziałem, że to od ciebie usłyszę! – warknął Trznadel. – Informacje były tak oszczędne...To jasne, że znów idziecie po tych swoich „pewnikach”. Tak, jak to było z wiertarką... – Do końca życia nie uwolnię się od tej przeklętej wiertarki! – wrzasnął Trznadel, przez co Bryk skulił się z bólu jak pod tęgim ciosem; zdało mu się, że potężny głos wrzyna się każdą pojedynczą głoską w najmniejsze z jego kości. Morze i piasek zniknęły. – Błagam... ciszej... – zajęczał żałośnie. – Szlag by cię, Bryk! Jak widzę faceta z wiertarką w plecach, to od razu wiem, co go zabiło! – Aż się zjawia Wulfram Bryk – szepnął z bólem, lecz nie bez satysfakcji detektyw. – Aż się zjawia Wulfram Bryk! – wyrzęził Trznadel, dysząc ze złości. – I patrząc na zwłoki poorane wiertarką, pyta, kiedy będzie sekcja! Bryk przypomniał sobie niepohamowany wybuch śmiechu policjantów, poprzedzony pełną napięcia ciszą, którą nastąpiła po tym, jak tylko ośmielił się zadać to „absurdalne” pytanie. – Miałem rację... – wymamrotał, jakby przepraszając. Odniósł wrażenie, że się zarumienił. – Miałeś! – rzucił z wściekłością Trznadel. – Ale jak gościu widzi faceta z wiertarką w plecach i kłóci się ze mną w żywe oczy (przed moimi – do diabła! – podwładnymi!), że ta wiertarka nie jest narzędziem zbrodni, to ja mam prawo dzwonić do tego gościa w nocy o północy!... – Jest czwarta w nocy... – wtrącił Bryk. – Będę dzwonił do ciebie nawet jak się schowasz pod kamieniem w Pernambuco i o której mi się przywidzi! – komisarz ryknął jak rozjuszony tygrys. – Dobrze, już dobrze... Niech pan nie krzyczy! – jęknął głośniej Wulfram. – Przepraszam, że nędzny prywatny detektyw śmiał NIECHCĄCY nadepnąć panu na odcisk i NIECHCĄCY zszargać autorytet. – No, ja myślę! – Zaraz, zaraz... – mimo woli wbitego w posłanie ciała, pobudzony umysł detektywa zaczął tkać delikatną sieć myśli, jakby usiłował za ich pomocą oddzielić jaźń od splotów materii i odseparować ochronną warstwą od wielkiego kokonu z ognia i bólu, w jakim ją dławiono. – Jakie pan mi zadał pytanie? Ilość cukierków? Więc znów „pewniki” nie są aż tak pewne, czy tak? Trznadel sapnął tylko z irytacją. To starczyło aż nadto za odpowiedź. – Czy nie możecie po prostu... sprawdzić raz jeszcze? – spytał Bryk ledwie przytomnym głosem. sawery Cholerzyński Katarzyna Szelenbaum

– Moja głowa... – Już ci kiedyś mówiłem – warczał Trznadel – to nie są Kryminalne zagadki Las Vegas, tylko Polska! Nie mamy luminolu! Co najwyżej lumbago! – Wiem, komisarzu... – Dostajemy jeden komputer na cały zespół! – Wiem... – Z dziesięcioletnim Windowsem! – Tak, wiem! – zaskomlił Bryk. – Jak jesteś taki mądry, to powinieneś też wiedzieć, że nie możemy sobie pozwolić na sekcję zwłok, kiedy tylko nam się przywidzi! Jak znajdujemy babkę z siekierą w głowie, to nie rzucamy się otwierać jej jelita! – Komisarzu, ja naprawdę, naprawdę rozumiem... – Nie rozumiesz! Muszę mieć podstawy, solidne podstawy! Inaczej oskarżają mnie o marnowanie pieniędzy! Nie mogę robić szczegółowej sekcji ze wszystkimi dodatkami za każdym razem, gdy znajdujemy trupa! – Rozumiem! – wrzasnął Bryk. – Niech mi pan wybaczy wreszcie tę wiertarkę! Przepraszam! Trznadel odetchnął kilkakrotnie. Wulfram niemal widział pod powiekami jego wściekłą, nalaną twarz, która z wolna poczęła stygnąć i tracić ten swój straszny, nabrzmiały złością wyraz. Po oddechu poznał, że komisarz uspokaja się, a jego rysy łagodnieją, owiane słowami rozmówcy jak dotykiem wiatru. – Teraz była sekcja – powiedział po dłuższej chwili Trznadel. – Nie ma mowy o pomyłce. Coś cyjankopodobnego w czekoladkach. A raczej w cukierkach, bo to w sumie cukierki były. – Cukierki? – zdziwił się Bryk. – Ach, co to za bomboniera była! – Komisarz aż mlasnął z zachwytem. – Cudo! U nas takiej nie dostaniesz! – Z cukierkami? – Ze wszystkim! Cukierki, czekoladki, draże, karmelki, tofiki, koraliki, żelki, duperelki!... Panie! Francja-elegancja! – Ze Szwajcarii? – Tak! Nie takie płaskie i małe pudełeczko, jak te nasze! To całe głębokie pudło, jak po butach! Kilka warstw wszelakich łakoci! Sam jeden mógłbyś z miesiąc się tym opychać! – Drogie? – Wszystkie to ręczna robota! Nie żaden fabryczny wyrób! Specjał z jednej cukierni, którą namierzyliśmy. – Czyli drogie... – Nie dla takich jak my – westchnął smutno Trznadel. – Co zrobisz? – pocieszył go Bryk. – Nie dla nas 43


kwitnie ananas. – No tak, panie, to nie są tanie rzeczy, panie – Bryk niemal zobaczył przed sobą potakującą smętnie głowę komisarza. – Mamy cukiernię, młody sprzedawca pamięta ponętną Polkę, która kupiła pudełko z tydzień temu, lada chwila Szwajcarzy zgarną babkę. – Kto przywiózł paczkę? – spytał Bryk. – Kurier czy poczta? – Kurier, oczywiście – odparł Trznadel. – I co? Nie było adresu nadawczyni? Trznadel milczał. W gardle Bryka zabulgotał iście niedźwiedzi pomruk dezaprobaty. – Ot, i pierwszy problem – mruknął. – Zabijanie czekoladkami to zabójstwo z premedytacją. Wymaga chłodnego, rzeczowego myślenia. Niemożliwe, żeby morderca zostawił swój adres. A wy macie adres nadawczyni. Prawda, nie wiecie jeszcze, czy skreślony jej ręką, ale na pewno ręką kobiecą. A pewnie i jakiś liścik się znalazł. – Czy ty mówisz?... – zaczął z cicha Trznadel. – Mówię, że kobieta jest niewinna – powiedział Bryk. – Jeśli chciała go zabić, nie zrobiłaby czegoś tak głupiego, jak zostawienie zwrotnego adresu na paczce. – Możesz sobie tak mówić, bo nie jesteś policjantem! – zaatakował go komisarz. – Nie masz pojęcia, jakie idiotyzmy ludzie robią po dokonaniu zbrodni! Facet trzymał raz pistolet pod poduszką! Inny miał w szafie zakrwawiony nóż! – Ktoś, kto zabija z premedytacją, nie zabija pod wpływem impulsu – upierał się Bryk. – Nie zabija za pomocą czekoladek przysłanych zza granicy, własnoręcznie podpisując paczkę prawdziwym adresem! Czemu niby napisała ten adres? Z przyzwyczajenia ?! – Słuchaj, geniuszu! – warknął Trznadel. – Trucizna była w cuksach, to pewne! Kto miał je zatruć?! Sprzedawca?! Tylko on, cukiernik i klient mają dostęp do cukierków! Są pakowane w te cudaczne pudła i od razu owijane folią! – Folią? – Tak. Mówię ci, Bryk, jakby mi kazali opisać te cukierki, to bym nie potrafił! Wszystkiego po trochu! Karmelki, tofiki, żelki, coś, co przypomina nasze krówki, jakieś pianki we wszystkich kolorach... Są też takie małe ciasteczka, jakieś pierniki... niektóre z nich szybko twardnieją, dlatego cukiernia foliuje pudełka, żeby dłużej utrzymały świeżość. – A folia była na miejscu zbrodni? – Tak, była. Był też papier, w który zawinięto pudełko przed wysłaniem. – Papier z adresem nadawczyni? 44

– Tak! – wycedził przez zęby Trznadel. – Z jej adresem! – Chwileczkę... – westchnął Bryk, unosząc obolałą dłoń, by nakryć wciąż parzące oczy. – Gdzie były folia i papier? – Hmm... – Trznadel zamyślił się. – Leżały tuż przy drzwiach. – Przy drzwiach? – Stały tam dwa worki ze śmieciami, gotowe do wyniesienia. – A folia... była w nich? – Nie. Worki były zawiązane w supły. – Czyli... folia i papier leżały obok? – Mówię ci, że worki były zawiązane. – Rozumiem... Nikt nie rozwiązywałby gotowych do wyrzucenia worków ze śmieciami, byle tylko wrzucić do nich folię i papier. Ale to znaczy... – Hm? – Komisarzu... Informacje w mediach były nadzwyczaj oszczędne. – Postaraliśmy się o to. – Wiem... Niech pan mi powie... gdzie leżało ciało? – W korytarzu. – Blisko drzwi? – Cóż... Parę kroków od drzwi. – Zaraz, zaraz... Czyli denat odebrał paczkę, zdarł papier i folię, rzucił je na worki i stojąc w korytarzu, zaczął jeść czekoladki? – Skończył na pierwszej – prychnął Trznadel. – Nie poprawi mnie pan? – Nie mam czego poprawiać – w głosie komisarza zabrzmiała nutka rozczarowania. – Wszystko na to wskazuje. – Że od razu, jak dostał paczkę, zerwał opakowanie i zaczął jeść? – Tak, geniuszu, tak – burknął głos w słuchawce. Komisarz czekał dłuższą chwilę, lecz Bryk milczał. – Dziwne, że nie zwróciłeś mi uwagi na folię, Sherlocku – powiedział wreszcie Trznadel. – A, folia... – szepnął Bryk, ziewnąwszy cicho. – To nie jest fabryczny wyrób, sam pan mówił... Nie produkują tych pudełek na masową skalę. Mają pewnie jakąś maszynkę do zgrzewania, która wystarcza na potrzeby cukierni, ale różni się to od fabrycznego foliowania. Komisarz zabulgotał coś tylko pod nosem, co samo w sobie świadczyło, że Wulfram miał rację. – Czekał pan, aż spytam, jak ona mogła zatruć czekoladki bez zrywania folii, prawda? – spytał Bryk, mimowolnie uśmiechając się blado, na ile tylko pozwalała stężała w cierpieniu twarz. – To nie te czasy, komisarzu. Nawet u nas można kupić takie Różowe koguty Dwa karmelki jeden tofik


maszynki na prywatne potrzeby i zaraz by mi pan powiedział, że najpewniej podejrzana taką maszyną się posłużyła. Trznadel znów prychnął, tym razem ciszej i z pewną nieśmiałością. – A może masz lepszego podejrzanego? – wyrzucił po chwili, jakby był zły na Bryka, że ten nawet w bólach i wyrwany ze snu potrafił tak rzeczowo i składnie myśleć. – Panie komisarzu kochany... – zaczął łagodnie Wulfram. – Tylko nie „kochany”, panie kochanku! – żachnął się Trznadel. – Nie jestem wszechwiedzący. Nie wiem nawet, co łączyło podejrzaną i ofiarę. Nic mi pan nie mówi. Mogę jedynie usiłować poskładać w całość elementy, które otrzymuję. Na tym polega moja praca. Nie może pan oczekiwać, że ułożę stuelementowe puzzle z dwóch rzuconych mi od niechcenia kawałków. – Te układanki to praca policji! – rzekł dumnie komisarz. – Poradzimy sobie bez Poirotów i innych Columbów! Bryk miał spytać: „To po co pan do mnie dzwoni?”, ale wyczuł, że Trznadel gotów był cisnąć ze złością słuchawką i więcej się do niego nie odzywać. Komisarz wyraźnie wstydził się tego telefonu. Musiał namyślać się długo, bardzo długo, zanim w końcu przemógł swą dumę i złość, tak na Bryka, jak i na samego siebie, i wykręcił numer, wiedząc, że tylko ten, kto miał szalony pomysł domagać się sekcji zwłok nieszczęśnika rozkawałkowanego wiertarką, pomoże mu się uporać z czymś, co go dręczy w sprawie bombonierki. – Bardzo proszę się nie rozłączać i mnie wysłuchać – powiedział półgłosem detektyw, posapując. – I wybaczyć, jeśli trochę nieskładnie mówię... Wciąż boli mnie głowa... Usłyszał spokojny, głęboki oddech komisarza. Najwyraźniej rozmówca zaczął mu wierzyć w kwestii migreny i zawstydził się swych wcześniejszych docinków. – Nie jestem policjantem, ale trochę znam policyjne metody, niech mnie pan źle nie zrozumie... Oddech Trznadela ostrzegawczo smagnął słuchawkę. – Nie ma potrzeby wtajemniczać mnie w szczegóły całej sprawy. Tak, jak pan mówił, to praca policji. – No! – burknął z uznaniem komisarz. – Wiem już, w czym problem – ciągnął Bryk. – Znaleźliście mężczyznę z pudełkiem czekoladek. – Cukierków – poprawił go komisarz. – Martwego. Bez widocznych ran, urazów, i tak dalej... Sekcja wykazała truciznę... sawery Cholerzyński Katarzyna Szelenbaum

– Powinieneś być zadowolony, że była sekcja! – rzucił ze śmiechem Trznadel, ale Bryk zignorował go. – Na zwykły chłopski rozum trzeba by szukać trutki w czeko... w cukierkach. – I tam ją znaleźliśmy! – I w tym sęk – rzekł Bryk. – Hm? – mruknął tylko komisarz. – Sęk w tym, że nie wszystkie były zatrute. Trznadel milczał. – Mam rację? – Hmm... – Ile było tych łakoci w całym pudle? – Och! Kilka warstw! Z tuzin na każdej! – Dużo... – zamruczał Bryk, przełknąwszy kroplę śliny. Gardło też zaczynało go już boleć. – Lecz tych zatrutych... tych zatrutych było śmiesznie mało. Niedorzecznie mało. Mam rację? Trznadel znów zamilkł, Wulfram nie słyszał nawet jego oddechu. – To pana dręczy, prawda? – spytał. – Jest ich tak mało... Jak sprawić, żeby ofiara wybrała te zatrute z całej masy innych? To pana dręczy? – Bryk... – wykrztusił wreszcie Trznadel. – Na całe to złote pudło... tylko w trzech była trucizna. Przez chwilę panowała cisza. – Gwizdnąłbym, gdyby nie spierzchnięte wargi – powiedział Bryk zachrypniętym głosem. – Chryste, Bryk, coś ty pił! – oburzył się komisarz. Skulony w ciemności pokoju tęgi detektyw, który do tej pory starał się zachować idealny i kompletny bezruch, aż zadygotał pod uderzeniem tych słów. – Mam migrenę! – zakrzyknął. – Wrodzoną wadę serca! I jeszcze!... – Dobrze, dobrze... Przepraszam... – wymamrotał cicho komisarz, całkowicie zaskoczony tym nagłym wybuchem. – Boże, moja głowa... Dlaczego nikt mi nigdy nie wierzy?! – zajęczał płaczliwie Bryk; jego głos przesycony był cierpieniem. Trznadel zawahał się, wyraźnie speszony i zbity z tropu. Zastanawiał się chwilę, czy nie przeprosić raz jeszcze, ale nie przywykł ani do przepraszania, ani do hamowania swego cholerycznego temperamentu – zwłaszcza przed prywatnymi detektywami, którymi w duchu pogardzał. Gdyby nie ta wiertarka!... – Dwa karmelki, jeden tofik – powiedział w końcu, przerywając napięte, odliczane zmęczonymi oddechami Bryka milczenie. – Hm?– Jego rozmówca poruszył się, jakby przebudził się właśnie ze snu. Gorący ból ściskał całe jego ciało jak natarczywa kochanka i niespiesznie, jakby pieszczotliwie, powlekał je narastającym, lepkim mrowieniem. 45


Magdalena Mińko

– Dwa karmelki, jeden tofik – powtórzył bezradnie komisarz. – Nic z tego nie rozumiem. – Jeden karmelek go zabił? – Tak. A trutka była jeszcze na karmelku i na tofiku. – Czy przez „tofika” rozumie pan jakieś „toffi”? – Ja zawsze mówię na to „tofiki”! – burknął Trznadel, najwyraźniej urażony, że ktoś śmiał nie rozumieć jego wypowiedzi. – Tylko trzy cukierki na całe pudło... – zamyślił się Bryk. – Pudło pełne słodyczy! – dodał komisarz. – Ja nie rozumiem! Nie rozumiem tego! Jak można mieć pewność, że ze wszystkich tych cudowności ofiara wybierze właśnie te trzy cukierki?! – Były na pierwszej warstwie? – Tak, wszystkie trzy! Ale to w niczym nie ułatwia sprawy! W pierwszej warstwie jest z dziesięć innych wyborności! Pomyśl, Bryk, jak zmusić kogoś, żeby wziął właśnie któryś z tych trzech, gdy ma ich tak wiele! W tylu smakach! W tylu kolorach! Przecież mógłby w ogóle zacząć od innej warstwy i od innego rodzaju cukierków! – Mógłby się przejeść, zanim doszedłby do tych trzech. – Właśnie! Pochorować się od nadmiaru, a resztę wyrzucić! A jeszcze mógłby kogoś poczęstować! Trzy cukierki?! To za mało! Stanowczo za mało! Nie na takie wielkie pudło! Nie zgadzam się! Nie! Obaj milczeli przez chwilę. Trznadel oddychał 46

głęboko, próbując jakoś zapanować nad złością, jaką rozpalały w nim trzy małe cukierki. Bryk rozumiał jego irytację. I rozumiał, jak w tej sprawie poleci postępować prokurator. Nakaże mówić o zatrutych słodyczach – o trutce w bombonierce. Ale surowo zabroni wyrywać się z liczbą cukierków. A jeśli już obrońca lub sędzia o to spytają, trzeba będzie uchylać się od odpowiedzi, bagatelizować problem, podkreślać, że cukierki były w pierwszej warstwie i dopiero w absolutnej ostateczności powiedzieć prawdę – prawdę o dwóch karmelkach i jednym tofiku! Prawdę, która – wbrew woli prokuratury – stawiała podejrzaną w korzystniejszym świetle. Tylko trzy cukierki! – Panie komisarzu, to jest bez sensu – powiedział Bryk. – Wiem – jęknął komisarz. Wulfram westchnął ze współczuciem. Trznadel był arogantem i tyranem. A do tego karnie słuchał prokuratora. Ale nie był bezduszny, miał swoje poczucie sprawiedliwości. I to ono właśnie sprawiało, że z każdą minutą coraz mniej wierzył w winę oskarżonej. Był rozdarty między logiką a posłuszeństwem. Gdyby tylko mógł odkryć sekret tej sztuczki z trzema cukierkami, nie musiałby postępować wbrew sobie i działać na szkodę podejrzanej. Przecież nie sprzeciwi się prokuratorowi! Nie powie sam z siebie, że były tylko dwa karmelki i jeden tofik! Oskarżenie ległoby w gruzach! Co sensownego dałoby się sklecić z tych gruzów?! Różowe koguty Dwa karmelki jeden tofik


– Myślałem... – zaczął bez przekonania Trznadel – że zatruć można tylko te ulubione cukierki... To ma sens, prawda? Ale tyle tu tego... Tak wiele różnych rzeczy... Po trzy czy cztery z każdego rodzaju. Nawet jeśli... to skąd pewność?... Co z tego, że lubisz karmelki? A jeśli tego dnia nie masz na nie ochoty? Jeśli nie jesteś w nastroju? A co, jeśli nie najdzie cię w ogóle chęć na karmelki? A jak poczęstujesz z tuzin osób, zanim cię najdzie? A jeśli... – Za dużo pan nad tym myśli, komisarzu – przerwał mu Bryk. – Powiedziałem panu, że to bez sensu. Trznadel wrzasnął tylko w bezsilnej złości i najpewniej rzuciłby słuchawką, gdyby Bryk nie powiedział nagle: – Odrzućmy bezsens, zgoda? – Co? – zdziwił się komisarz. – Pomyślmy – Detektyw wykonał parę głębokich wdechów; Trznadel przeczekał je z nietypową dla siebie cierpliwością. – Dobrze... – szepnął Bryk, uśmiechając się sam do siebie. – Już wszystko rozumiem. – Świetnie, bo ja nic nie rozumiem! – warknął Trznadel. – Jak można zrozumieć te trzy cukierki?! – Panie komisarzu – głos Bryka przybrał na łagodności. – Tak na chłopski rozum... – Hm? – Tak na chłopski rozum... to pan miał rację... I z siekierą, i z wiertarką... Każdy by pomyślał tak jak pan... – Bryk, bo jak cię kopnę w to twoje tłuste siedzisko! – wrzasnął Trznadel, wywołując u Bryka nową falę bólu, która przetoczyła się od głowy i wsiąkła w koniuszki palców stóp. – Odczep się od tej wiertarki!!! Ja tu od zmysłów odchodzę przez te karmelki! A ty mi znów o wiertarce! – Mówię tylko – jęknął Bryk, zaciskając nieco zęby – że tu też... działaliście na chłopski rozum... – Czyli źle, według ciebie?! – Logicznie... ale niedokładnie... – Ach, tak?! – Komisarzu... ile cukierków brakowało? – Ilu... brakowało? – zdziwił się Trznadel. – No przecież jednego! Tego, który!... Komisarz wrzasnął nagle, sprawiając, że pulsująca żarem głowa Bryka jeszcze mocniej wpiła się w słuchawkę i boleśnie gorącą poduszkę. – To nie ma sensu! Nie ma sensu! – krzyczał Trznadel. Bryk usłyszał hałas po drugiej stronie. Ktoś musiał wejść do pokoju komisarza, zaniepokojony tymi wrzaskami. Trznadel puścił ostrą wiązankę i najwyraźniej rzucił czymś w przybysza, który sawery Cholerzyński Katarzyna Szelenbaum

pośpiesznie i z lękiem zatrzasnął za sobą drzwi. – To niemożliwe, komisarzu – rzekł Bryk, gdy tamten odetchnął parokrotnie, sapiąc i mrucząc. – Trzy cukierki... A pierwszy z nich zabija. Trznadel jęknął tylko jak zbity pies. – Proszę mnie posłuchać – powiedział Bryk. – Nie wtajemniczył mnie pan w szczegóły tej sprawy. Nie znam nazwisk, relacji, nie mogę domyślać się motywów... – Bryk... ja... – głos komisarza zadrżał w wyraźnym wahaniu. – Niech pan nic nie mówi, komisarzu – uspokoił go Bryk. – To był zakaz prokuratora. Wiem, że nie darzy mnie sympatią. – Ośmieszyłeś go... wtedy... – wyjąkał niepewnie Trznadel. – Ośmieszyłem go?! Dążąc do prawdy?! – warknął Bryk, ale szybko się pohamował, wyczuwając zarówno to, że komisarz rozważa odłożenie słuchawki, jak i narastające drętwienie kręgosłupa oraz coraz silniejszy ucisk w skroniach. – To nieważne... – rzucił po chwili, dławiąc ciche stęknięcie. – Nieistotne... My tu tylko rozważamy, jak zabić kogoś przy pomocy trzech cukierków. Jak zapewnić sobie pewność, że ofiara je wybierze. – Można... to zrobić? – spytał Trznadel, przełknąwszy głośno ślinę. – Nie – odpowiedział krótko Bryk. – Więc jak!... – Trznadel był bliski kolejnego wybuchu. – Mówiłem – westchnął Bryk – że zrobiliście to na chłopski rozum. Działania ograniczone do minimum. Tylko najpotrzebniejsze rzeczy. – A ja mówiłem, że jesteśmy w Polsce! A mimo to nie pomijamy niczego, co istotne! – Pominęliście folię i papier. Trznadel miał coś odkrzyknąć, ale zawahał się. Zastanawiał się nad czymś przez chwilę, już otworzył usta, lecz w końcu oblizał tylko wyschnięte wargi, co Bryk wyraźnie słyszał, leżąc z zamkniętymi oczami w ciemności, z uchem wciśniętym w słuchawkę. – Mów dalej – usłyszał. – Chwileczkę – rzekł Bryk. – Znaleźliście go z pudełkiem w rękach? – Tak. Sam wydedukowałeś, że je otworzył i zaczął jeść zaraz po dostarczeniu paczki. Zresztą sprawdziliśmy w firmie kurierskiej. Czas dostarczenia paczki zapisany w ich systemie pokrywa się z czasem jego śmierci. Odbiera paczkę, zrywa papier i folię, bierze tego przeklętego karmelka i pada trupem. – Był praworęczny? Trznadel namyślał się chwilę, przypominając so47


bie miejsce zdarzenia. – Tak. Pudełko wypadło mu z dłoni, cukierki rozsypały się dokoła, ale jasnym było, że trzymał je w lewej ręce, a karmelka wziął prawą ręką. Ale jak to się ma do folii i papieru? – Domyślam się, że na nich też jest trucizna. – To śmieszne, Bryk! – warknął komisarz. – Była w cukierkach! – Stwierdziliście to i już nie szukaliście jej nigdzie więcej. – Do diabła ciężkiego, Bryk! Facet leży z rozdziawioną japą wśród cukierków i czekoladek! A w gardle ma nierozpuszczone resztki karmelka! Jakie wnioski byś z tego wyciągnął?! – Wniosek był słuszny – rzekł Bryk. – Zabiło go ssanie karmelka. – Ha! – parsknął Trznadel. – Wróćmy jednak na moment do informacji z prasy – powiedział Bryk. – To się w sumie streszczało w dwóch zdaniach. Mężczyzna zabity przez bombonierkę. Czekoladki pokryte trucizną. – To było coś w tym stylu – przyznał niechętnie komisarz. – Czy one naprawdę były pokryte? – O czym ty gadasz, Bryk?! Facet nie żyje! – Błagam... – Bryk aż się skrzywił z bólu. – Dość już tych krzyków... – Weź się w garść, Bryk! Zaczynasz bredzić! Nie wiem, po co ja w ogóle!... – Chodziło mi o to, że trucizna była NA cukierkach... – wyjęczał detektyw. – Nie W cukierkach... – Co za różnica – bąknął Trznadel. – Niektórzy wbijają strzykawki, inni powlekają powierzchnię... – Na chłopski rozum (tak, znowu do tego wracam!), zbadaliście tylko słodycze w pudełku. – I była w nich trucizna! – Nie zbadaliście pudełka. Trznadel na chwilę zaniemówił, ale zaraz począł nacierać z furią na Bryka: – Pudełko, folia, papier! Co ty bredzisz, człowieku?! Gdyby powlec je trucizną (zwłaszcza ten nieszczęsny papier z adresem!), ktoś inny mógłby zginąć po drodze i paczka mogłaby nigdy nie dotrzeć do adresata! – Ja jednak myślę, że na papierze, folii i samym pudełku jest trucizna – powiedział Bryk, usiłując wzmocnić swój zachrypnięty głos. – Ja myślę, że za mało sypiasz! – usłyszał w odpowiedzi. Bryk zamilkł. Trznadel przez chwilę wsłuchiwał się w jego cichy, wymęczony oddech. Zaczął sobie uświadamiać, że detektyw chyba rzeczywiście nie czuje się najlepiej. 48

– Tylko to ma sens... – wyrzęził wreszcie Wulfram. – Tylko dlatego... trzy cukierki... – Posłuchaj, grubaśny Sherlocku... – Trznadel zaniepokoił się i tym samym złagodniał. – Niech pan posłucha – przerwał mu Bryk. – Trucizna jest na folii, na papierze, na opakowaniu... – Ależ Bryk, to bez sensu! Po co morderca miałby ją tam nanosić?! – Nie powiedziałem, że to robota mordercy – powiedział szeptem Bryk. Trznadel chrząknął coś pod nosem, zaciskając wargi w gniewie. – Nie mordercy, to kogo? – spytał lodowatym tonem. – Denata – odparł natychmiast Bryk. Trznadel nie wiedział, czy ma parsknąć śmiechem, czy wyrzucić z siebie potok przekleństw. – No nie! Teraz mi jeszcze z samobójstwem wyskakujesz! – krzyknął. – Nie – odrzekł beznamiętnie Bryk. Było mu już zupełnie obojętne, czy mężczyzna krzyczy na niego czy nie. Zdawało mu się, że zaraz roztopi się we własnym bólu. – A jednak! – Gdyby to było samobójstwo upozorowane na morderstwo – mówił półszeptem Bryk – pociągnąłby po całości... Nie spocząłby na trzech cukierkach. To niedorzeczne. – Czyli co? Zahipnotyzowali go, żeby sięgnął po karmelek?! – obruszył się komisarz. – Nie. – Zdecyduj się, Bryk! Albo on zatruł cukierki, albo morderca! – Denat zatruł cukierki – oświadczył Bryk. – Ha! Ciekawe! – Dowody znajdziecie na folii, pudełku i papierze. A nawet na drzwiach! – Dowody? – Odciski z... Trznadel posłyszał dziwny hałas. Ktoś najwyraźniej wyrwał Brykowi słuchawkę. – Trznadel, głupi, gruby łuszczaku, pamiętasz mnie? – spytał młody, męski, pewny siebie głos. Trznadel był zbyt zaskoczony, by odpowiedzieć. – Ach, skleroza cię łapie na starość? – zaszydził głos. – Przypomnę ci. Tu Marceli Szpak, asystent Wulframa Bryka, prywatnego detektywa. Nie radzę zapominać mojego imienia. A teraz słuchaj, grubasie!... Głos urwał się nagle, nastąpiła krótka szamotanina. Trznadel był zbyt sparaliżowany rozsadzającą go wściekłością, by wydusić choć słowo. – Jego palce... – wysapał Bryk, najwyraźniej Różowe koguty Dwa karmelki jeden tofik


wywalczywszy sobie dostęp do słuchawki. – Trucizna jest na jego palcach, najpewniej z wyjątkiem czwartego i piątego palca. – Taaaaaaaaaaak?! – spytał z drwiną Trznadel. – No ciekawe dlaczego?! – Ponieważ czwarty i piąty palec nie dotykają długopisu przy pisaniu – odrzekł natychmiast Bryk. Trznadel miał już się roześmiać w głos, już nawet odrzucił głowę w tył, lecz naraz znieruchomiał, gdy drobna iskra rozświetliła skrawek jego skwierczącego w gniewie mózgu. Nagle cały pokój znikł mu z oczu. Przed sobą zobaczył denata, który podpisuje przyjęcie odbioru paczki. Zamyka drzwi. Zrywa papier i folię. A potem... – Sam pan powiedział, komisarzu – powiedział Bryk, poznając tę zadumaną, pełną napięcia ciszę – to były cudeńka, przepiękne cukierki we wszystkich kolorach. Trznadel tylko jęknął cicho. Denat podniósł karmelka i przyjrzał się mu z zainteresowaniem. Potem przez chwilę obracał w palcach tofika. Zanurzył w pudełku rękę po raz trzeci i ostatni, by wyciągnąć swój najostatniejszy w życiu cukierek. – A... – wyrwało się z rozchylonych bezradnie ust komisarza. – To tylko hipoteza – mruknął cicho Bryk. – Ale to jedyne, co przychodzi mi na myśl... Tylko trzy cukierki, tylko w pierwszej warstwie, a śmierć nastąpiła prawie natychmiast po odbiorze paczki... To musiało tak być. – Jezu, Bryk... – wyjąkał Trznadel, po czym nieprzytomnie odłożył słuchawkę. W ciemnym pokoju rozległ się charakterystyczny, męczący sygnał. Młody mężczyzna, który dotąd stał w milczeniu koło łóżka Bryka, nachylił się wreszcie i bezceremonialnie wyrwał słuchawkę z dłoni detektywa. – Gruby, dostojewski idiota – wycedził ze złością. – Myślisz, że ktokolwiek ci za to podziękuje?! – prychnął. – Trznadel nadal będzie cię uważał za ostatniego durnia. Całkiem słusznie! – Daj mi spokój... – burknął Bryk, wczepiając się mocniej w niewygodne, nieprzyjemnie gorące posłanie. – Wiesz, jak się nazywa to, co robisz?! – zimny, okrutnie donośny głos piętnował go swym suchym, pogardliwym tonem. – Kiedyś nazywali to uczynnością, szlachetnością, dobrem... – wyszeptał słabo Bryk, niemrawo poruszając spękanymi wargami. – Kiedyś! – rzucił ostro Marceli. – Dzisiaj to się nazywa „frajerstwem”! Jesteś frajer, Bryk! Frajer! Frajer! Frajer! Co?! Myślisz, że Trznadel będzie cię sawery Cholerzyński Katarzyna Szelenbaum

lepiej traktował?! Nie minie godzina, jak znów zacznie cię obgadywać i obrzucać wyzwiskami! – Przecież... nie mogłem... – jęknął z bólem Bryk. – Mogłeś mu chociaż powiedzieć, że prywatni detektywi liczą sobie za konsultacje! Zwłaszcza o takich godzinach! – Rzuciłby słuchawką... Od razu... – I oto chodzi! – W życiu nie zapłaciliby za konsultację... – Tłusty, beznadziejny idiota! – krzyknął głośniej Marceli, nie hamując złości. – Dasz mi coś przeciwbólowego? – stęknął Bryk, nie mając nawet siły patrzeć na niego. Asystent zastanawiał się chwilę w milczeniu. – Nie – stwierdził w końcu chłodno. – Może ból wypali w tobie choć odrobinę tego frajerstwa! Wyszedł z pokoju, trzaskając głośno drzwiami, co spowodowało, że Bryk skulił się odruchowo jak smagnięty batem. Po krótkiej chwili zadzwonił telefon. Detektyw próbował go zignorować, ale natarczywy dzwonek wiercący czaszkę nie zamierzał zamilknąć. Ciężka, drętwiejąca dłoń z wielkim wysiłkiem sięgnęła po słuchawkę. – Ha... lo... – wyszeptał z trudem Bryk, usiłując zebrać w ustach choć odrobinę śliny. – Już wiem, czemu nie możesz schudnąć, tępy wielorybie – usłyszał wściekły głos Marcelego. – Ciebie nie wypełnia tłuszcz, tylko frajerstwo! Frajerstwo!!! Świtało, gdy Wulfram Bryk leżał bez ruchu, z twarzą wciśniętą mocno w poduszkę. Zastanawiał się, czy jest sens, by kiedykolwiek jeszcze wstać z łóżka. Odkleić się od tego gorąca i bólu, tylko po to, by powrócić doń z całkiem nowym płomieniem cierpienia. Po co zasypiać? Po co się budzić? Po co wstawać? Miał tyle życzliwości dla świata. A świat był mu tak nieżyczliwy i niechętny. Kiedy wreszcie zasnął, świat stał się głęboką, wykwitną bombonierką. Ale co do niej sięgnął, wyciągał tylko gorzkie, wysuszające gardło pastylki przeciwbólowe, które wcale nie działały.

49


Katarzyna Szelenbaum Uważa, że kryminały mają tę wielką przewagę nad większością dzisiejszych książek, iż traktują o zapomnianej sztuce doprowadzania rozumowania do logicznych konkluzji. Obecnie szuka wydawcy dla swojej powieści „Wielki Północny Ocean” (jej kompletny rozdział został opublikowany w 6. numerze „Qfantu”).

50

Różowe koguty Dwa karmelki , jeden tofik



Naiwniak

Wyró

żnien

W

ie

Wojciech Klimkowicz

e mnie pasja czytania obudziła się zupełnie samoistnie, a jako starszy brat Gulliego chciałem podzielić się z nim frajdą. Miał siedem lat, gdy ja, wówczas dziesięciolatek, poleciłem mu pierwszą książkę. Nie było to, oczywiście, nic skomplikowanego czy wyjątkowo długiego, jednak wkrótce po rozpoczęciu lektury przyszedł do mnie, prosząc o wyjaśnienie jednego słowa. Założyłem czytaną przez siebie książkę palcem i zerknąłem na wyraz, którego znaczenia nie znał. Było to słowo „kłamać”. – Jak możesz nie wiedzieć, co to znaczy „kłamać”? – zdziwiłem się. – To to samo, co „mówić nieprawdę”. – Nie mówić prawdy? – Gullie zgodnie ze swym zwyczajem przekrzywił głowę na lewą stronę, dając wyraz swemu niezrozumieniu. – Jak to? Wzruszyłem ramionami. – Po prostu – stwierdziłem. – Nie należy kłamać, ale niektórzy to robią. Jeszcze czegoś nie rozumiesz? Gullie podrapał się w jasnobrązową czuprynę, wpatrzył intensywnie w książkę, spojrzał na sufit, otworzył usta, zamknął je, ponownie otworzył, zmarszczył brwi i zapytał: – To co to znaczy „kłamać”, Rellie? Czułem się w obowiązku wytłumaczyć swojemu, głupszemu najwyraźniej ode mnie, bratu, co to znaczy. Starałem się, poważnie. Koniec końców Gullie przyswoił sobie znaczenie tego nadspodziewanie kłopotliwego wyrazu, wydało mu się jednak nieprawdopodobne, że ludzie w ogóle mogą mówić cokolwiek innego poza prawdą. Nie rozumiał, jak można robić coś takiego. Od tamtego czasu minęło już siedem lat. Nadal tego nie rozumie. Nie wydaje mi się, żeby przypadłość mojego brata miała jakąś nazwę. Nie zdziwiłbym się, gdyby był pierwszym i jedynym człowiekiem z podobnym problemem. Jak długo mam w tej sprawie coś do powiedzenia, schorzenie to pozostanie nieznane. Nieraz przeklinam swoją odpowiedzialność starszego brata, która kazała mi obiecać, że będę chronić Gulliego przed zdemaskowaniem w oczach innych. Zadanie to nie byłoby może tak trudne, gdyby on sam wykazał 52

resztki zainteresowania. Ale nie – czasami odnoszę wrażenie, jakby celowo dawał innym do zrozumienia, że jest z nim coś nie tak. W ogóle się nie pilnuje i to na mnie spada konieczność nieustannego czuwania. Mogę bez przesady powiedzieć, że moje życie kręci się wokół mojego młodszego brata. To dość uciążliwe, naprawdę. – Hej, Rellie! – usłyszałem za sobą jego głos. Odwróciłem się od okna, przez które w zamyśleniu obserwowałem padający śnieg, i dostrzegłem Gulliego biegnącego w moim kierunku, machającego do mnie ręką. Jego zachowanie po raz kolejny wzbudziło we mnie pytanie, na jakim konkretnie etapie rozwoju się zatrzymał. Będąc w drugiej klasie gimnazjum, sprawiał czasami wrażenie ucznia drugiej klasy podstawówki. Na dziecinność nie ma rady, ale ja sam miałem opinię wręcz przeciwną – zdaniem wszystkich zachowywałem się dorośle, byłem odpowiedzialny i zawsze panowałem nad sobą. Taki osąd, przyznam nieskromnie, zgadzał się z prawdą w stu procentach, jednak tym dziwniej wypadałem w towarzystwie Gulliego, a Gullie w moim. A osobno byliśmy właściwie tylko podczas lekcji, jako że przynależeliśmy, ma się rozumieć, do innych klas. Nie mogłem zostawić go samego na dłuższy czas, bo bez mojego nadzoru gotów byłby całkiem przypadkowo transmitować dokładny opis swojego sekretu przez szkolny radiowęzeł. – Chyba ci mówiłem, żebyś zachowywał się stosownie do swojego wieku, prawda? – założyłem ręce, próbując zachować swoją osławioną godność. – A nie zachowuję się? – spytał Gullie, zbierając się z podłogi. Zawsze wywalał się, biegnąc szkolnymi korytarzami. – Jesteś bratem wiceprzewodniczącego samorządu szkolnego. – Wycelowałem w niego palec, nie bez dumy przywołując swój tytuł. – Powinieneś budzić szacunek, może nawet strach, ale na pewno nie politowanie i śmiech! Machnął ręką z charakterystyczną dla niego beztroską. – Tylko się potknąłem, Rellie. Posłuchaj lepiej, czego się dowiedziałem. Nachylił się do mnie konspiracyjnie i wielce teatRóżowe koguty Naiwniak


ralnie, na co westchnąłem z rezygnacją w duchu. Dzieciak, ot co. Jego przypadłość nie byłaby jeszcze tak uciążliwa, gdyby miał ze mną choć jedną wspólną cechę charakteru. Niestety, jedyne połączenie między nami, które udało mi się znaleźć przez te wspólnie przeżyte czternaście lat, to podobne upodobania czytelnicze. Tylko to. Trochę mało. – Ktoś im zaimponował – powiedział Gullie szeptem, a ja aż zesztywniałem. Spojrzałem na niego szeroko otwartymi oczami. Wyraz twarzy miał tak poważny, jak tylko poważny może być wyraz jego twarzy. To niewiele, ale znając go przez całe życie, potrafiłem rozpoznać zmartwienie w jego spojrzeniu. – Zaimponował? – powtórzyłem. – Kto? Nie, najpierw: kto ci to powiedział? To nie musiała być prawda, uspokajałem się. Ktoś mógł chcieć nastraszyć Gulliego. Wmówienie mu czegoś takiego byłoby najprostszą rzeczą pod słońcem. Ba!, wmówienie mu, że święty Mikołaj mieszka na księżycu i chce zniszczyć ludzkość, byłoby równie łatwe. W końcu mój brat miał to dziwne schorzenie, przez które zawsze wierzył w to, co mu się mówi. Nie był w stanie zdobyć się na odrobinę nieufności, nawet jeżeli ktoś wyraźnie bluźnił przeciw zdrowemu rozsądkowi. Gullie nigdy nie podejrzewał kłamstwa, nigdy nie brał podobnej ewentualności pod uwagę. Wszyscy wiedzieli, że jest łatwowierny, ale tylko ja miałem świadomość, że jest Naiwniakiem Absolutnym. Ukrywanie tego faktu przed innymi i tuszowanie jego głupich wpadek było kłopotem prześladującym mnie nieustannie od lat. Dlaczego więc musiało dojść jeszcze to? – Wszyscy w mojej klasie o tym mówią – rzekł Gullie. – Strasznie nerwowa atmosfera. A więc to nie on pierwszy dowiedział się o tym. Przydawało to, niestety, wiarygodności tej informacji. Lada chwila mogłem oczekiwać nadzwyczajnego spotkania samorządu, jak zawsze w takich sytuacjach. Potarłem oczy, próbując odzyskać swoje opanowanie. Wkrótce miał minąć trzeci miesiąc bez tego rodzaju incydentu, a tu ktoś okazał się na tyle nieostrożny, by zepsuć ten błogi spokój… Nasza szkoła, łącząca w sobie gimnazjum i liceum, jeszcze przed dwu laty miała renomę jednej z najlepszych placówek w kraju, a jej uczniowie osiągali zawsze znakomite wyniki. Ja sam nie znalazłem się nigdy w najlepszej dziesiątce tylko z winy mojego brata – urabiałem sobie ręce po łokcie, by nikt nie poznał się na jego niezwykłej przypadłości. A mimo to miałem ochotę dziękować mu za to na kolanach, gdy szkoła nawiązała ścisłą współpracę z jednym z tych K holerzyński Wsawery ojciechCK limkowicz

tajemniczych ośrodków badawczych, które wyrastały ostatnio jak grzyby po deszczu i o których nikt nie wiedział, czym się właściwie zajmują. Z początku nie było to właściwie nic wielkiego – dziesiątka osób z najlepszymi wynikami w szkole chodziła regularnie wypełniać jakieś testy psychologiczne. Zwalniani na te okazje z zajęć, byli obiektem zazdrości co bardziej leniwych rówieśników. Nie na długo jednak, bo nagle przestali zjawiać się w szkole zupełnie. Całe rodziny naszych szkolnych prymusów znikły razem z nimi, jakby wyparowały. Ich przyjaciele nie mogli znaleźć żadnego sposobu na skontaktowanie się z nimi. Oficjalna wersja głosiła, że po prostu przeprowadzili się do innego miasta. Wszyscy naraz, akurat. Nikt nie wierzył w to nawet przez chwilę. Poza moim bratem, ma się rozumieć. A był to dopiero początek. W szkole zapanował niebawem prawdziwy terror, prześladowania utalentowanych. Gdy tylko ktoś zwrócił uwagę badaczy jakąś indywidualną umiejętnością lub wybitnymi wynikami w nauce, znikał po kilku dniach i nie wracał. Pewien gimnazjalista miał doskonały zmysł równowagi i potrafił balansować na najmniejszym drążku bez zachwiania się. Rozpłynął się w powietrzu. Niejaki John, czy może Jack, z klasy I A potrafił ponoć bez żadnych widocznych konsekwencji obywać się bez snu przez kilka dni i nocy z rzędu. Słuch po nim zaginął. Jak kamień w wodę przepadła nawet nastolatka, która bez pomocy żadnych przyborów rysowała niczym od linijki. Z początku Porwań, bo tak to nazywaliśmy, było najwięcej, jednak ciało uczniowskie szybko pojęło, że należy być całkowicie normalnym i nie wyróżniać się z grona innych w jakikolwiek sposób. Cała sytuacja była groteskowa. Zdobywanie dobrych ocen było teraz brawurą. Otrzymanie pochwały od nauczycieli-donosicieli gwarantowało kilka bezsennych nocy w oczekiwaniu na werdykt, czy zaintrygowało się badaczy. Nawet największe szkolne modelki dobierały proste, niepozorne ubrania, by nie rzucać się w oczy. Najzdolniejsi popełniali celowe błędy na sprawdzianach. Strategia ta, jakkolwiek absurdalna, przynosiła widoczne owoce. Wkrótce Porwania stały się prawdziwą rzadkością, choć, niestety, byli tacy, którzy pozwolili sobie na nieostrożność i dali nauczycielom możliwość ujrzenia swoich mocnych punktów. Szkolne życie stało się mdłe, ale tym bezpieczniejsze. Wciąż nikt nie wiedział, gdzie podziewają się osoby, które zainteresowały badaczy, nikt więc nie miał zamiaru ryzykować. Jeśli o mnie chodzi, przeżywałem chwile grozy związane z Gulliem. Nie było najmniejszych 53


wątpliwości, że jego przypadek, choć nie można było nazwać go umiejętnością czy talentem, wzbudziłby niezwykłe poruszenie w gronie badaczy. Utrzymanie tej sprawy w sekrecie było więc ważniejsze niż kiedykolwiek. Zazwyczaj to nasz przewodniczący, Nicholas Patton, był pierwszą osobą, która dowiadywała się o rzeczach mniej lub bardziej istotnych. Jego źródła były dokładne, szybkie i nieznane nikomu poza nim samym. Nieco więc zdziwiło mnie, że o Porwaniu dowiedziałem się od Gulliego – z wiadomego powodu nie będącego najbardziej wiarygodnym informatorem – a samorząd nie został zobowiązany do stawienia się na żadnym posiedzeniu. Gdy więc Gullie zakończył lekcje wcześniej i udał się do domu, zwalniając mnie chwilowo z funkcji strażnika, ja udałem się do sali samorządu. Czułem, że jako wiceprzewodniczący, powinienem sprawdzić, jak sprawy stoją. Trochę to podłe z mojej strony, ale z każdego Porwania mimowolnie cieszyłem się odrobinę. Oznaczały one bowiem dodatkowe spotkania naszej ekipy, a to z kolei oznaczało dodatkową okazję do zobaczenia się z April. Pech chciał, że April Newton należała do klasy II C, podczas gdy ja – do II B. Szczęściem jednak ona również należała do szkolnego samorządu, gdzie pełniła rolę skarbnika. Mogłem więc widywać ją na posiedzeniach i mówiąc „widywać”, mam na myśli „podziwiać”. Mówi się, że mężczyzna zakochany to mężczyzna ślepy, ale ja wolę twierdzić, że to mężczyzna, który nie zakochał się w April, jest mężczyzną ślepym. Powinienem się zapewne cieszyć, że tak wiele jest osób ślepych na tym świecie, ale zdawałem sobie sprawę, jak niskie są mimo to moje własne szanse. Wiecznie pilnując Gulliego, nie miałem prawie własnego życia, co czyniło zbliżenie się do April właściwie niemożliwym. Mogłem właściwie tylko spoglądać z daleka i wzdychać żałośnie. Fakt, że otworzywszy drzwi, ujrzałem właśnie ją, nie poprawił w najmniejszym stopniu mojej sytuacji na tym polu, ale poprawił mi humor. To głupie. W takich chwilach cieszyłem się, że tak dobrze potrafię zachowywać pokerową twarz i zimną krew, w przeciwnym razie moje oczy z pewnością stałyby się nieznośnie cielęce, a usta wykrzywiły w najgłupszy uśmiech w całym moim życiu. Zakochanie odbiera rozum. April stała właśnie przy tablicy, jej czarne włosy upięte były w długi kucyk. Skierowała w moją stronę spojrzenie swoich srebrnych oczu. Co za oczy! – Reilly – powiedziała i uśmiechnęła się nieco 54

smutno. – Dobrze cię widzieć. Z chwilą, gdy Gullie po raz pierwszy otworzył usta na terenie tej placówki, stałem się dla wszystkich „Relliem”. Jedynie April zwracała się do mnie moim prawdziwym imieniem. Musiała słyszeć o Porwaniu. Jej uśmiech był wyjątkowo ponury jak na jej żywiołowe, radosne usposobienie. Nie mówiąc już o tym, że zapewne z tego tylko powodu stawiła się tutaj. – Wzajemnie – zapewniłem pospiesznie. – Zapewne słyszałaś nowiny? Wzdrygnęła się zauważalnie. – Byłam prawie pewna, że ona była ostatnia – powiedziała cicho. Miałem ochotę ją przytulić. Ofiarą ostatniego Porwania była jej bliska przyjaciółka. April przez kilka dni po tym zdarzeniu nie pojawiała się w szkole, dłużej niż inni wystraszeni. To musiał być wstrząs, a teraz, po trzech miesiącach, ma miejsce kolejne Porwanie... – Roztrząsanie tego nie ma sensu – rozległ się głos naszego sekretarza. – Zastanówmy się, jak przeciwdziałać dalszym takim wypadkom. Stał oparty o przeciwległą ścianę sali z założonymi rękami. Tylko moja nieuwaga sprawiła, że go dotąd nie zauważyłem, ale wolałem obwiniać go w myślach o podstępne skradanie się. Bądźmy szczerzy, Michael Jeffery był jedyną osobą, której obecności nie mogłem znieść. Miałem niemiłe wrażenie, że może on nie być, niestety, jednym z tych ślepych. A to czyniło z niego rywala. Rywala, który jednak, będąc od dzieciństwa sąsiadem April i znając ją bardzo dobrze, posiadał wyraźny handikap w tych zawodach. Jakby tego było mało, należał do jej klasy i podejrzanie często widywałem go w jej towarzystwie. – Ukrywanie naszych zdolności nie przynosi zamierzonych rezultatów. – Michael poprawił okulary, spoglądając prosto na mnie zmrużonymi oczami. – Musimy zmienić metody działania. Zawsze był arogancki, ale to już przesada. – Nie przynosi zamierzonych rezultatów? – powtórzyłem za nim z mieszaniną niedowierzania i ironii. – Chyba nie pamiętasz, ile Porwań mieliśmy tu przed wprowadzeniem tej metody zapobiegawczej. Sytuacja poprawiła się kilkudziesięciokrotnie, a ty mówisz o braku rezultatów? Po prostu wydaje ci się, że masz lepszy pomysł i chcesz wprowadzić go w życie. Nic nie obchodzi cię bezpieczeństwo uczniów, chcesz tylko zrobić wrażenie na… – w porę ugryzłem się w język, kątem oka zerkając na April. – Chcesz tylko zrobić wrażenie najlepszego z całego samorządu. Michael nie poruszył się nawet. Różowe koguty Naiwniak


– Powtórzę jeszcze raz – rzekł ze stoickim spokojem, który przebijał nawet mój. – Obecna metoda nie przynosi zamierzonych rezultatów. Być może twoim celem jest maksymalne ograniczenie liczby Porwań, ale dla mnie jest nim całkowite ich zlikwidowanie. Czy nie do tego powinien dążyć szkolny samorząd, panie przewodniczący? – Wiceprzewodniczący – poprawiłem właściwie machinalnie, z irytacją patrząc w bok. Oczywiście, miał rację. Nie powinniśmy dopuszczać do ani jednego Porwania, ale czy było to w ogóle możliwe? Jedynym chyba sposobem byłoby doprowadzenie do zerwania współpracy między szkołą a tym ośrodkiem badawczym. Tego jednak próbowaliśmy już na szereg różnych sposobów i nic nie zdołało doprowadzić dyrektora do zmiany zdania. Musieli dobrze płacić staremu krupie. Wszyscy wiedzieli, że pieniądze ceni sobie znacznie bardziej niż dobro uczniów. – Zaraz, Reilly – odezwała się April, otrzepując dłonie z kredy. – To ty… nie wiesz? Przeniosłem na nią wzrok. – Czego nie wiem? – zapytałem. – Teraz to ty pełnisz funkcję przewodniczącego – niewzruszenie poinformował Michael. – Twój poprzednik, Nicholas Patton, został Porwany. Wytrzeszczyłem na niego oczy i na chwilę zaniemówiłem. – Nick? – wykrztusiłem. – Dlaczego? – Prawidłowe pytanie – odparł sekretarz. – A odpowiedź brzmi: kapuś. Ktoś z uczniów doniósł na niego nauczycielom albo samym badaczom. Nie, to już był absurd. W obliczu Porwań całe ciało uczniowskie zjednoczyło się zgodnie, by wyeliminować zagrożenie. W naszych szeregach nie było zdrajców. Michael najwyraźniej dostrzegł moje niedowierzanie. – Nick nie uczęszczał na zajęcia, przecież wiesz. Pobierał prywatne lekcje, od kiedy tylko zaczęły się Porwania. Takich ma rodziców. W szkole zjawiał się tylko po to, by jako przewodniczący samorządu czuwać nad bezpieczeństwem uczniów. Była to prawda. Poświęcenie Nicka było nadzwyczajne. Zaraz zrozumiałem, do czego dąży Michael. Nauczyciele, kapusie badaczy, nie mieli styczności z naszym przewodniczącym. Dlaczego więc zwrócił on uwagę Porywaczy? Odpowiedź mogła być tylko jedna. Poinformował ich jakiś uczeń. – Kto? – zapytałem. – Dlaczego? Odpowiedzią było spojrzenie zmrużonych oczu. – Dogonię cię, April – rzekł Michael. – Tylko kilka minut. KW sawery Cklimkowicz holerzyński ojciech

– Chyba nie myślisz… – spojrzała na mnie i znów na niego. – Po prostu idź – polecił, a ona z ociąganiem zastosowała się do jego polecenia. Gdy tylko wyszła z sali, sekretarz przestał opierać się o ścianę. Podniósł się na równe nogi i spojrzał z góry na nieco niższego od siebie wice… to znaczy – przewodniczącego. Przeczuwałem już wtedy, o co chodzi. – Ty jesteś głównym podejrzanym, Rellie. – W jego głosie zabrzmiała jakaś groźna nuta. – Wskoczyłeś na stołek wyżej, awansowałeś. Nie twierdzę, że to ty, po prostu zwracam twoją uwagę na bagno, w jakim się, być może, znalazłeś. Albo znajdziesz, jeśli nie zidentyfikujemy tego kapusia. Właśnie to powinno teraz zająć samorząd, a więc przede wszystkim ciebie. Dlatego lepiej będzie, jeśli… Urwał. Zmarszczyłem brwi, nie dając się zastraszyć. Upewniałem się tylko w przekonaniu, że nigdy nie powiążą nas cieplejsze stosunki. – Łatwo zauważyć, jakie maślane oczęta robisz do April – podjął nagle Michael, a ja zesztywniałem. – Na twoim miejscu dałbym sobie jednak spokój, inaczej może cię spotkać duża przykrość. Ja jestem z nią od zawsze i nikt nie zna jej lepiej. To nie jest dziewczyna dla ciebie, rozumiesz? Lepiej zajmij się swoim ciamajdowatym bratem. Proszę, proszę! Toż to rękawica otwarcie rzucona w twarz. Wyzwanie do walki. Zatem jest tak, jak myślałem. April również i jemu nie jest obojętna. Byłem jednak przekonany, że nie zasługuje ona na takiego aroganta, i bez namysłu przyjąłem wyzwanie. – Jeszcze zobaczymy – odpowiedziałem spokojnie, odwracając się. Ruszyłem śmiało w kierunku drzwi. – Podnoszę rękawicę i obiecuję, że April zostanie moją dziewczyną, czy ci się to podoba, czy nie. Trzasnąłem za sobą drzwiami. Aż we mnie buzowało. Pojedynek o dziewczynę, walka, bój, prawdziwa rywalizacja. Nigdy jeszcze nie czułem takiej satysfakcji. Miałem wrażenie, że jestem prawdziwym mężczyzną. Nigdy jeszcze nie czułem takiego wstydu. Miałem wrażenie, że jestem kompletnym idiotą! Emocje szybko wyciekały ze mnie w drodze do domu i gdy dotarłem na miejsce, miałem ochotę zdechnąć. Jako że rodzice znów wyjechali służbowo, obiad przygotował Gullie. Ja jednak nawet go nie tknąłem, pogrążony w ponurych myślach. Co we mnie wstąpiło, do licha? I tak był to najbardziej tragiczny piątek mojego życia, a jeszcze mi się rywalizacji zachciało! Po pierwsze: miałem od zawsze ręce pełne pilnowania Gulliego. Już sam fakt, że przejąłem 55


obowiązki Porwanego przewodniczącego, był wystarczającym problemem. Nie mówiąc już o tym, że wśród uczniów najwyraźniej znajdował się kapuś, którym w oczach wielu wkrótce stanę się osobiście, a ja nie mam pojęcia, jak go wytropić, choć jest to teraz przede wszystkim mój problem. Jako gwóźdź do trumny dajmy moje zerowe szanse na przebicie Michaela – wysokiego, po dziesięciokroć przystojniejszego i lepiej znającego April – i możemy urządzać stypę. Właśnie bezskutecznie próbowałem zakończyć moje, nagle niespodziewanie bliskie dna, życie przy pomocy poduszki, gdy do mojego pokoju wszedł Gullie. Konstanty Wolny

– Rellie? – spojrzał na mnie skonfundowany. – Co ty robisz? Powoli odsunąłem poduszkę od twarzy i wlepiłem w niego ponure spojrzenie. – Jem obiad – prychnąłem. Gullie przechylił głowę w lewą stronę. – Tę… poduszkę? – spytał zdziwiony. – Przygotowałem spaghetti… – Pościel jest pełna witamin, a smakuje jak kurczak. Oczy mu rozbłysły. – Poważnie?! – zakrzyknął w uniesieniu, ale zaraz zawahał się jakby. – Ale na czym będziesz spać? Ponownie wcisnąłem twarz w trzymaną poduszkę i zawyłem przeciągle. – Przestań wierzyć ludziom! – jęknąłem, padając na łóżko. – Jakbym nie miał własnych kłopotów! Pilnowanie ciebie, wszystkie te przeklęte Porwania, a teraz jeszcze Michael! I wszystko na mojej głowie! Mam tego dosyć! Gullie wyglądał, jakby nie wiedział, co powiedzieć, i zapewne faktycznie tak było. Niezwykle rzadko zdarzało mi się tracić cierpliwość. Ale teraz miałem ku temu powody. Po chwili Gullie wyszedł z mojego pokoju bez słowa. Przynajmniej nie wyglądał, jakby dalej chciał badać swą pościel pod kątem smaku. Opadłem z sił, kończyny omdlały mi i szybko zapadłem w dziwny półsen. Ocknąłem się w środku nocy. Nie mogąc skupić wzroku, wstałem chwiejnie i możliwie cicho skierowałem się w stronę łazienki. To trochę nie w stylu Gulliego, aby nie obudził mnie na kolację, ale pewnie był zaskoczony moim kiepskim sta-

56

Różowe koguty Naiwniak


nem psychicznym. Naprawdę nie powinienem był panikować. Wszystko jakoś się ułoży. Chyba. Przemyłem twarz zimną wodą i zyskałem na przytomności. Odetchnąłem kilka razy i spojrzałem w lustro. Gapił się na mnie zmęczonym wzrokiem przewodniczący szkolnego samorządu. To zobowiązywało. Uważając, by nie nadepnąć na skrzypiący stopień schodów, zszedłem na parter, do kuchni. Sięgnąłem po butelkę mineralnej i nalawszy sobie szklankę, wypiłem duszkiem. Nie miałem doświadczenia, ale pomyślałem, że mój obecny stan zbliżony musi być do najzwyklejszego kaca. Otworzyłem lodówkę, czując, że brak kolacji nieszczególnie podoba się mojemu nastoletniemu organizmowi. Owinięta folią aluminiową miska z przyszykowaną dla mnie, gotową do odgrzania w mikrofalówce, porcją spaghetti opatrzona była kartką. Rozpoznałem pismo Gulliego. Wyjąłem miskę i przetarłszy oczy, odczytałem tekst. Postaram się wrócić jak najszybciej, ale na wszelki wypadek: książka z przepisami leży na najwyższej półce w salonie. Jeśli ci nie wyjdzie, możesz pozostać przy pościeli, ale lepiej, żebyś od czasu do czasu zjadł coś ciepłego. Ktoś mi dziś powiedział, że w tym ośrodku badawczym mogą pomóc mi się wyleczyć. Nie wiem, dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy. Jeden problem mniej dla ciebie, prawda? Przez dobrą chwilę trawiłem szokujące informacje, jakby broniąc się przed uwierzeniem w to, co się stało. Gdy pojąłem, co zrobił Gullie, wydałem z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk, coś pomiędzy krzykiem a warknięciem. Wypadłem do przedpokoju, ale na wieszaku nie znalazłem jego kurtki. Jego butów także nie było. Naprawdę poszedł do siedziby badaczy. Ten idiota! Nie wiem, dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy – nie wpadliśmy, akurat! Przecież to było najzwyczajniej zbyt niebezpieczne, aby próbować! Z miasta znikały całe rodziny, dlaczego Gullie nie mógł zastanowić się przez chwilę?! Oczywiście wiedziałem, dlaczego nie mógł. Sam to napisał. Ktoś mi dziś powiedział… Innymi słowy rzeczony ktoś wiedział o schorzeniu mojego brata i postanowił skierować go do badaczy. Wmówił mu, że powinien zgłosić się do nich osobiście. Gullie był wymarzoną ofiarą. Biegłem zaśnieżonymi ulicami z prędkością, o możliwość osiągnięcia której nigdy bym się nawet nie podejrzewał. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że osoba, która oszukała mojego brata, może być poszukiwanym przez mój samorząd kapusiem Porywaczy, jako że działała wyraźnie na ich korzyść. Nie pomyślałem, KW sawery Cklimkowicz holerzyński ojciech

że poprzez schwytanie tego kogoś mogę oczyścić się z mających na mnie rychło spaść podejrzeń. Nawet nie przeszło mi przez myśl, że mógłbym w ten sposób zdobyć punkty u April. W głowie huczała mi tylko konieczność uratowania mojego naiwnego młodszego brata i tylko ta myśl napędzała mnie, gdy już traciłem oddech. Dawno temu obiecałem chronić Gulliego przed niebezpiecznymi konsekwencjami, które mogą wyniknąć z jego dziwnej przypadłości. Mój brat zaniepokoił się moim dzisiejszym stanem i tylko chęć pomocy mi spowodowała, że uwierzywszy w radę nieznanego na razie oszusta, postanowił także z niej skorzystać. Wbrew pozorom czuwał nade mną w równym stopniu, w jakim ja czuwałem nad nim. To on przyrządzał posiłki pod nieustanną nieobecność rodziców i zajmował się domowymi sprawunkami. To on urządził najprawdziwszą kampanię, gdy starałem się o stanowisko w samorządzie uczniowskim. To on nigdy nie dopuścił, by na jaw wyszła… moja, podobna do tej jego, choroba. W połowie drogi zmieniłem kurs, zorientowawszy się, że nie mam pojęcia, gdzie mieści się siedziba badaczy, a co ważniejsze – że w takim razie Gullie też zapewne nie ma pojęcia. Było jednak miejsce, przez które można było tam trafić. Szkoła oczywiście. Odgadując tok rozumowania mojego młodszego brata, udałem się właśnie tam. Nie wykluczałem, że wspomniany w liściku „ktoś” mógł zaproponować Gulliemu nocne rendez vous właśnie tam. I właśnie w tej sprawie. W końcu mój brat mógł poinformować mnie, a wtedy ja wybiłbym mu to z głowy. Naszemu szwarccharakterowi zapewne się więc spieszyło. Znalazłszy się przed bramą szkoły, opadałem już z sił. Sapałem ciężko, ale przynajmniej skutecznie ograniczyło to moją panikę. Odzyskałem możliwość trzeźwej analizy faktów. Sprawcą z dużym prawdopodobieństwem może być kapuś. A więc jeden z uczniów. Jako nowy przewodniczący szkolnego samorządu miałem więc w swej gestii sprawdzenie tej sprawy. Wymyśliwszy ten idiotyczny argument, który za nic nie przekonałby nocnego stróża, gdybym na niego trafił, uspokoiłem się nieco. W szkole nie było badaczy, więc na razie kapuś jest jedyną osobą, która może mnie martwić. Uniemożliwię mu wyjawienie sekretu Gulliego, brata złoję za szwendanie się po nocy – i problem będzie rozwiązany. Na razie jedynym problemem było dostanie się na teren szkoły. Przejścia broniła wysoka brama kontrolowana przez system elektroniczny. Otwierała się wyłącznie w przypadku, gdy sensory wykryły 57


w bliskiej odległości specjalną kartę magnetyczną. Kartę taką posiadały tylko największe szkolne szychy, tj. dyrektor i nieliczni nauczyciele. Nawet będąc przewodniczącym samorządu, nie mogłem marzyć o zdobyciu tego wyjątkowego klucza… Zacząłem wątpić, czy na pewno to tutaj kapuś postanowił spotkać się z Gulliem. Nie wyobrażałem sobie, jak mogliby dostać się do środka. – Reilly? – usłyszałem zdziwiony głos. – Co tutaj robisz? Głos przytłumiony był przez owinięty wokół jej twarzy szalik, ale poznałem go i tak. Zresztą tylko jedna osoba nazywała mnie moim imieniem. Obróciłem się i ujrzałem podchodzącą do mnie April. Nawet opatulona tak szczelnie, że widoczna była tylko niewielka część jej twarzy, wyglądała fantastycznie. Tym razem jednak zamurował mnie nie jej wygląd – czy raczej nie tylko on – ale sama jej obecność tutaj. Był środek nocy w środku zimy! – April – wykrztusiłem. – Co ty tutaj robisz? Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że to właśnie ona była… Nie, to wykluczone. – Dzwonił do mnie Mike – powiedziała po chwili ciszy. – Powiedział, że to sprawa życia i śmierci. Ciebie też zawiadomił? Michael! Więc to on? April znała go od zawsze, nie pomyliłaby głosu w słuchawce. Mógł więc zostać sprowadzony tutaj przez tego samego sprawcę, który oszukał Gulliego, albo samemu tym sprawcą być… – Jednak powiedział, że brama będzie otwarta – dodała April, podchodząc trochę bliżej. W tej samej chwili brama istotnie drgnęła i odgarniając śnieg, stanęła otworem. Spojrzałem w stronę zainstalowanych na murze kamer bezpieczeństwa. Najwyraźniej winowajca wypatrzył nas w ten sposób i zdalnie umożliwił nam wejście. Co by oznaczało, że oczekiwał przyjścia April… i mojego? – Ktoś jest przy panelu kontrolnym... W budce nocnego stróża – powiedziałem. – Ktoś? – spytała April. – Ale co ze stróżem? I z Mikiem? Bez wahania przekroczyłem bramę. Bardziej niż wspomniana dwójka obchodził mnie los mojego brata. A jeżeli miałem rację, to Michaelowi nie groziło niebezpieczeństwo… On sam je stanowił. Nocą szkoła wyglądała zupełnie inaczej, inną też dało się w niej odczuć atmosferę. Zgodnie z moją szkolną opinią potrafiłem utrzymywać zimną krew i byłem ponad takie imponderabilia. Teraz jednak, spacerując korytarzami, które oświetlało tylko wpadające zza okien światło księżyca, miałem duszę 58

na ramieniu. Na tym samym ramieniu, które mocno ściskała cudowna April. Na jej twarzy wyraźnie widziałem niepokój, by nie rzec – strach. I to właśnie fakt, że liczyła na mnie w podobnej sytuacji, oraz jej bliskość działały na mnie oszałamiająco. Byłem niemal pewien, że mamy do czynienia z uczniem. Kapusiem, mówiąc precyzyjnie. Miałem pewne wahania z powodu bramy, ale teraz podejrzewałem, że ktoś po prostu zignorował konieczność opuszczenia budynku szkoły po zakończeniu zajęć. Mimo to nasz nocny marek najwyraźniej nie wahał się przed zastosowaniem wszelkich środków dla osiągnięcia swego, bliżej nieznanego mi na razie, celu. Wszak stróż nocny nie oddałby dobrowolnie dostępu i kluczy do panelu kontrolnego. Co się zaś tyczy Michaela… Zastanawiało mnie, że zadzwonił on do April, choć mieszkał przecież w domu obok. Być może sądził, że sygnał telefonu będzie stanowił milszą pobudkę niż odgłos pukania do drzwi, ale osobiście miałem inne zdanie. Po prostu nie było go w domu – znajdował się w szkole, już wtedy. Co czyniło prawie pewnym, że nie opuścił jej dziś ani na chwilę, ergo to on stał za tym wszystkim. Spytałbym April, czy miała z nim styczność po zakończeniu lekcji, jednak nie chciałem dawać jej do zrozumienia, że podejrzewam jej odwiecznego przyjaciela. Co więcej, ustaliłem już, że ktokolwiek wykiwał Gulliego, wiedział o jego schorzeniu. Podczas dzisiejszej niebanalnej rozmowy z sekretarzem samorządu nie zwróciłem uwagi na jego ostatnie słowa, ale teraz przypomniały mi się wyraźnie: Lepiej zajmij się swoim ciamajdowatym bratem. Biorąc pod uwagę obecny stan rzeczy, nie mogłem nie dostrzec związku. Zostawiwszy kurtki, szaliki, czapki i rękawice przy samych drzwiach szkoły, wraz z April sprawdzaliśmy teraz wszystkie sale po kolei. Wołanie Michaela nie było dobrym pomysłem, choć z innych powodów dla mnie niż dla April. W budce nocnego stróża, do której zajrzeliśmy w pierwszej kolejności, nie było nikogo. Ktokolwiek otworzył nam bramę, zdążył się już stamtąd ulotnić . Zastanawiało mnie tylko, gdzie podziewał się sam stróż. W tej chwili żałowałem niezjedzonych obiadu i kolacji. Mogłem tylko mieć nadzieję, że brzuch nie zacznie mi nagle burczeć w obecności April. – Wciąż nie wiem, dlaczego ty tutaj jesteś – stwierdziła nagle April, spoglądając na mnie pytająco i wciąż ściskając moje ramię. – Mike dzwonił też do ciebie? – Nie – przyznałem zgodnie z prawdą. – Choć wydaje mi się, że dzwonił do mojego brata. Albo Różowe koguty Naiwniak


rozmawiał z nim jeszcze w szkole… Czy Michael celowo zwalił mi na głowę to wszystko, by wyprowadzić mnie z równowagi i wywołać poczucie winy u Gulliego? Jak się nad tym zastanowić, to właśnie on poinformował mnie o Porwaniu naszego dotychczasowego przewodniczącego, o kapusiu, o podejrzeniach, które mogą na mnie spaść… No i otwarcie wypowiedział mi wojnę. Czy to wszystko było dla niego tylko przygotowaniami do schwytania mojego młodszego brata? – Twój brat? – zdziwiła się April. – Niech się zastanowię… Gulliver, prawda? Właściwie nigdy o nim nie wspominasz… Ale co on ma z tym wspólnego? Zmarszczyłem brwi. To była skomplikowana sprawa. – Wiemy, że jeden z uczniów prawie na pewno współpracuje z badaczami, prawda? Szpieguje dla nich. Skinęła głową, ale nie odezwała się. Sprawdziliśmy ostrożnie salę biologiczną. Nikogo. – Mam wrażenie, że teraz ten ktoś mógł zagiąć parol właśnie na mojego brata. – Co? – April zatrzymała się gwałtownie. – Ale dlaczego? – Jakby to powiedzieć… – Nawet jej nie mogłem wyjawić sekretu Gulliego. – On ma dość nietypowe usposobienie… Wprawdzie badacze szukają, o ile się orientuję, raczej wyjątkowych talentów, a Gullie sprawia tylko kłopoty… Cóż, niepokoję się, że mimo to mógłby zwrócić ich uwagę. April nie dopytywała się więcej. Łatwo mogła wywnioskować, że mój brat z jakiegoś powodu znajduje się teraz w szkole, a ja przyszedłem go szukać, tak jak ona przyszła szukać Mike’a. Miałem niepokojące przeczucie, że gdy znajdziemy jednego z nich, znajdziemy też drugiego. Zapewne spotkali się już i Gullie z naiwną radością wypaplał mu wszystko o swoim schorzeniu… Myliłem się jednak. Gdy znaleźliśmy mojego brata w dużej i przestronnej szkolnej sali gimnastycznej, nie dostrzegliśmy nigdzie Michaela. Gullie nie wyglądał na kogoś, komu grozi niebezpieczeństwo, sprawiał raczej wrażenie znudzonego. Siedział na tak zwanym koźle i bujał się w przód i w tył. Z początku nie zauważył nawet naszego przyjścia i tylko zerknął na zegarek. Zgadywałem, że czeka – na Michaela. – Gullie! – ruszyłem w jego stronę, a zbliżając się do jego zdumionej twarzy, do końca nie byłem pewien, czy ucałuję ją z ulgą, czy mu w nią przyłożę. – Rellie? – zeskoczył z kozła, unosząc brwi. – Co KW sawery Cklimkowicz holerzyński ojciech

tutaj ro… Przerwałem mu w pół słowa, chwytając go za kołnierz i brutalnie ciągnąc w stronę drzwi. Nie miałem zamiaru wysłuchiwać wyjaśnień, przeprosin, dopóki nie znajdziemy się z powrotem w domu. Zastanawiało mnie wciąż, dlaczego Michael sprowadził też April. Czułem, że muszę jednak wyjawić jej, jaki naprawdę jest jej przyjaciel… Wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Zanim dotarłem do drzwi sali z moim, próbującym się jeszcze wyrywać, bratem, April zamknęła je i stanęła przed nimi. Patrzyła na mnie w jakiś dziwny sposób, nie odzywając się słowem. Zamrugałem ze zdziwieniem, próbując zrozumieć, o co jej chodzi. Zatrzymałem się. – Słuchaj, April – zacząłem. – Wiem, że wciąż chcesz odnaleźć Mike’a i pewnie nie uśmiecha ci się chodzenie po szkole samej, ale… – Jego tu nie ma – przerwała mi, a w jej głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton. – Nie dzwonił do mnie. Nie rozmawiał z twoim bratem, nie jest szpiegiem badaczy. Nie on. Zatkało mnie. Nawet teraz nie chciałem dopuścić do siebie faktów, ale stojąca przede mną April uśmiechała się w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości. Michael nie wezwał jej tutaj. Przyszła z własnej woli – żeby spotkać się z Gulliem. Ale jak to możliwe? – Nawiasem mówiąc, stróż nocny ma wolne w ten weekend. Zażyczyłam sobie tego osobiście. April wyciągnęła z kieszeni coś, co na pierwszy rzut oka zdało mi się kartą kredytową. Zaraz spostrzegłem, że nie byłem nawet tak daleko od prawdy – była to karta-klucz do szkoły. Nikt nie otworzył nam bramy od środka. Otworzyła się, gdy April podeszła do niej wystarczająco blisko. – Łatwo było odgadnąć, że z chęcią zaczniesz podejrzewać Mike’a. – April mówiła tonem, którego jeszcze u niej nie słyszałem i, szczerze mówiąc, wolałem nie słyszeć. – Nietrudno dostrzec, że traktujesz go jak rywala. Tak się składa, że nie czuję niczego do żadnego z was, ale twoja niechęć do niego była mi na rękę. Czy ja właśnie dostałem kosza? Chyba tak, ale teraz byłem zbyt zdumiony całą sytuacją, żeby przejmować się właśnie tym. Zerknąłem na Gulliego, który wpatrywał się w April z jakąś nietypową dla niego uwagą. Nagle dotarło do mnie, że przecież tylko o niego chodziło April. Dlaczego więc mówi, jakbym i ja… To chyba niemożliwe, żeby wiedziała nawet o mnie? – Ludzie nie wiedzą, czym właściwie zajmują się badacze – powiedziała nagle April – ale ja wiem. 59


Nie jestem bowiem tylko uczennicą, która bez powodu zaczęła pozbywać się rówieśników. Jestem ich najmłodszą pracowniczką, czy też może współpracowniczką. Stąd karta-klucz do szkoły. Jak widzicie, jestem traktowana całkiem poważnie. Badacze bowiem poszukują osób posiadających Zdolności. Tym banalnym terminem nazywają, czy raczej nazywamy, coraz szerzej występujące wyjątkowe talenty, z których niektóre przekraczają granice możliwości ludzkiego organizmu. Zaczęły się manifestować już wiele lat temu, szybko zaczęto badania nad tym fenomenem. Mogę podzielić się tym z wami, wkrótce i tak będzie to na porządku dziennym. Jak tak dalej pójdzie, każdy człowiek będzie posiadał własną, unikalną Zdolność. Można odnieść wrażenie, że ewolucja przyspiesza gwałtownie i dotyka osobno już nie gatunków, ale pojedynczych osobników. W dodatku wydaje się to zupełnie chaotyczną selekcją. Nie znamy żadnego wzorca, wedle którego natura decyduje, czy i jak obdarować daną osobę. Miałem wrażenie, że trafiłem do dziwacznej powieści fantastycznej. Czy April odbiło? Jakie Zdolności? Jaki fenomen? Co to wszystko miało znaczyć? I jaki związek z nami mogły mieć te bajdurzenia? – Zdolności wydają się niewyczerpane – ciągnęła April z całkowicie poważną, choć okraszoną satysfakcją, twarzą. – Znamy ich wiele i wydają się nie mieć zupełnie żadnego wspólnego elementu. Absurdalny zmysł równowagi. Niemal zupełny brak zapotrzebowania na sen. Stuprocentowa wierność pomiędzy wyobrażeniem obrazu a jego odwzorowaniem na rysunku. Całkowita dowolność zmiany głosu. Możliwość swobodnego odcinania się od wszelkich bodźców słuchowych. Na całym świecie odkryto już ponad trzysta różnych Zdolności. Jest ktoś, kto potrafi na zawołanie zmieniać kolor oczu. Jest ktoś, komu nie sprawia problemu naśladowanie dowolnego charakteru pisma. Jest nawet ktoś, komu nie dzieje się krzywda przy grożącym życiu porażeniu prądem, a także ktoś, kto potrafi na krótki czas zmienić prawie dowolnie temperaturę swego ciała. Imponujące, prawda? – Absurdalne – odparłem tylko. Byłbym w stanie powiedzieć więcej, ale wtedy mógłbym powiedzieć aż za dużo. Postanowiłem wysłuchać nonsensownej historii April, a potem zapewnić jej specjalistyczną pomoc. – Jest także ktoś, kogo Zdolnością jest wykrywanie u innych obecności Zdolności. – April rozłożyła ręce. – Tym kimś jestem ja. Teraz zapewne rozumiecie obaj, jak bardzo przydatna jestem badaczom, prawda? Wyszukiwanie tak zwanych Uzdolnionych 60

jest niezwykle trudne, ale z moją pomocą można już przejść do sprawdzania, z jaką konkretnie Zdolnością mamy tym razem do czynienia. Tak naprawdę bardzo trudno stwierdzić to na pierwszy rzut oka. Od samego początku wiedziałam, kto z uczniów będzie lub nie będzie Porwany, ale zgłaszałam tylko tych, którzy dawali poznać po sobie swoje Zdolności. Dalej obserwuję wszystkich na mojej liście, tylko czekając, aż pokażą, co potrafią. Do rzeczy jednak. Zmrużyła nagle oczy i zaczęła świdrować wzrokiem naszą dwójkę. Gullie krył się nieco za mną, nic dziwnego zresztą, skoro przed chwilą ciągnąłem go za sobą. Nie miałem pojęcia, co zrobi teraz April, prawie pewien byłem, że jest niezrównoważona, więc spodziewałem się właściwie wszystkiego. – Nie potrafię wytłumaczyć, co czuję, gdy wykrywam u kogoś istnienie Zdolności – powiedziała, w dalszym ciągu intensywnie wpatrując się w nas – więc tłumaczyć nie zamierzam. Ale u waszej dwójki czuję coś jakby przeciwnego. Jesteście pierwszymi, którzy wywołują u mnie takie wrażenie. Nie poinformowałam jeszcze swoich przełożonych, chcąc najpierw zrozumieć, z czym mam do czynienia… I wydaje mi się, że zaczynam do tego dochodzić. Teraz, gdy poznałam twoją niezwykłą przypadłość. Wycelowała palec w Gulliego. Zrobiłem krok naprzód. – Słuchaj, April, jeśli piśniesz… – Wystarczyło popytać tu i tam – weszła mi w słowo. – Wszyscy określali twojego brata przede wszystkim jako „naiwnego” i „łatwowiernego”. Dziś ucięliśmy sobie pogawędkę i to wystarczyło, bym poznała się na nim. Nieprzezwyciężalna ufność, bezgraniczna naiwność. Nijak nie można tego nazwać Zdolnością. To wydaje się być raczej czymś, no właśnie – przeciwnym. Jeszcze nie spotkaliśmy się z czymś takim. Nazwałabym to Obciążeniem. To jakby minusowa wersja Zdolności. Niezwykle pasjonująca rzecz. Kto tu jest obciążony? To ty pleciesz trzy po trzy! Zmarszczyłem brwi. Dalsze zamiary April były już łatwe do przewidzenia… – Koniecznie muszę zabrać was do moich przełożonych. To będzie milowy krok w naszych badaniach. Tyle nowych perspektyw, tyle rzeczy do sprawdzenia! Niewykluczone, że będziemy w stanie pomóc w pozbyciu się problemu. Wcale nie kłamałam. – April zwróciła się teraz do Gulliego. – Tę twoją naiwność z pewnością da się wyleczyć. – N-naprawdę tak myślisz? Odepchnąłem Gulliego od April, która zbliżyła się do niego, moim zdaniem, zbyt blisko. – Do tej pory radziliśmy sobie bardzo doRóżowe koguty Naiwniak


brze, dziękuję. – Nie było mi łatwo zdobyć się na nieuprzejmość w stosunku do niej. – Nie potrzebujemy pomocy. Przez ułamek sekundy odniosłem wrażenie, że ujrzałem na twarzy April… smutek? Trwało to tak krótko, że równie dobrze mogło to być tylko przywidzenie. Gdy zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, był on znów chłodny. – Jestem bardzo ciekawa, jakie jest twoje Obciążenie, Reilly – powiedziała. – Od dawna czuję wyraźnie, że jakieś masz. – Zastanawiaj się dalej. – Złapałem brata za ramię. – Idziemy. – Nie idziecie – zaprzeczyła April. – Brama jest zamknięta. Wy nie możecie jej otworzyć. Także panel kontrolny w budce strażnika wymaga użycia mojej karty. A współpraca ze mną będzie dla was tylko korzystna. Gullie pociągnął mnie za rękaw. – Rellie, może faktycznie powinniśmy… – zaczął. – Nie, Gullie, nie powinniśmy! Ciężko mi było myśleć w tak absurdalnej sytuacji. Przyjmując historię April za prawdę, jakkolwiek nieprawdopodobną, byłem w stanie zrozumieć, dlaczego wraz z tymi Uzdolnionymi znikały ich rodziny. To wyglądało na coś genetycznego, dziedzicznego może. Ja jednak nie miałem zamiaru stać się króliczkiem doświadczalnym ani wplątywać w to całej rodziny. Musiałem jakoś wyperswadować April pomysł zgłoszenia nas badaczom. Dopóki o naszych, używając jej terminologii, Obciążeniach wiedziała tylko ona, dało utrzymać się je w sekrecie. Byłem pewien, że wyjawienie ich komukolwiek było kiepskim pomysłem. Osoby wiedzące o naszych przypadłościach mogłyby łatwo wykorzystać nas do swoich celów lub po prostu zabawiać się naszym kosztem. Jak mogłem przekonać April do milczenia? Wydawała się naprawdę zafascynowana badaniami nad tymi Zdolnościami. Nie blokowała nam już drogi do drzwi. Wiedziała, podobnie jak my, że ze szkoły i tak nie wyjdziemy. To ona miała kartę-klucz. Nasza sytuacja prezentowała się naprawdę kiepsko. Zaczynał się weekend, nie mogliśmy zatem nawet liczyć na to, że po prostu poczekamy do rana. Ja byłem już wystarczająco głodny. Cała nasza trójka milczała przez dłuższą chwilę, gdy nagle odezwał się Gullie: – Musimy się zastanowić – rzekł. – Na osobności. Mogłabyś poczekać na nas w jakiejś innej sali? April spojrzała na niego z pewnym zdziwieniem. Zapewne nie spodziewała się po nim czegoś takiego, co nie dziwiło mnie wcale – ja również nie. Wzruszyła ramionami. KW sawery Cklimkowicz holerzyński ojciech

– Mam czas – stwierdziła. – Niech będzie. Czekam w sali samorządu. Obserwowałem, jak wychodzi, i potwierdziły się moje najgorsze przypuszczenia. Nic się nie zmieniło, wciąż byłem w niej beznadziejnie zakochany. Jak to w ogóle możliwe po tym wszystkim? Przeklęte hormony! Może i była najpiękniejszą istotą na świecie, ale to już przesada! Otrząsnąłem się z tych myśli i skierowałem czujne spojrzenie na Gulliego. – Zaskoczyłeś mnie, wiesz? – rzekłem. – Skąd ten pomysł, żeby czekała gdzie indziej? I czemu miałby służyć? Nie ma innego wyjścia ze szkoły, więc nawet jeśli już nas nie nadzoruje, nie mamy jak… Urwałem. Kozioł, na którym siedział Gullie, gdy tu na niego trafiliśmy, a w który wpatrywał się on teraz, niespodziewanie poruszył się. Jego górna część uniosła się nagle i moim oczom ukazała się postać, która najwyraźniej siedziała wewnątrz przez cały ten czas. – No, nareszcie – odetchnął Michael, prostując nogi, właśnie wtedy, gdy sądziłem, że nic i nikt już mnie tej nocy nie zdziwi. – Dobra, chłopaki. Czas na nasz kontratak. Niczego już nie rozumiałem, może poza faktem, że jestem jedynym, który niczego nie rozumie. Zażądałem więc satysfakcjonujących wyjaśnień, zanim zgodzę się „omawiać plan działania”, co sugerował Michael. Ponownie zasypany zostałem mnóstwem zaskakujących informacji. W pierwszej kolejności Michael zaznaczył, że April była całkowicie zdrowa psychicznie i wszystko, co powiedziała, jakkolwiek fantastyczne, było prawdą. Te całe Zdolności istniały naprawdę i badacze właśnie nimi się zajmowali. Ona sama rzeczywiście potrafiła stwierdzić, czy dana osoba została obdarzona w ten sposób przez naturę – w której zdrowy rozsądek zacząłem w tej chwili wątpić. – Nawiasem mówiąc, ja jestem zupełnie czysty – rzekł Michael. – Nie mam żadnej Zdolności ani żadnego Obciążenia jak wy. Tylko dzięki temu April nie zgłosiła mnie do badaczy jako pierwszego kandydata do badań. Zamiast tego na odstrzał poszli nasi najlepsi uczniowie, jako że zbiegiem okoliczności wszyscy byli Uzdolnieni. Michael był jedynym, który wiedział, czym zajmuje się April. Zorientowany był w tym bałaganie, ale wiedział, że w pojedynkę niewiele mógłby zrobić. Czekał więc na okazję, która nadeszła z chwilą, gdy celem pilnej obserwacji stał się Gullie. Michael nie potrzebował żadnej Zdolności, by szybko dojść do prawdy o jego naiwności. Cóż, i tak było to dość 61


niezwykłe, że dopiero teraz ktoś na to wpadł. Tak czy siak natychmiast powstał plan. – April rzeczywiście skonfrontowała się z Gulliem – mówił Mike – i rzeczywiście z łatwością wmówiła mu, że powinien zgłosić się do badaczy, by mu pomogli. Uwierzył jej oczywiście i zgodził się stawić w nocy w szkole, w sali gimnastycznej. To April zaproponowała, by zostawił ci wiadomość. Chciała capnąć również ciebie i dowiedzieć się, na czym polega twoje Obciążenie. Nie wie jednak, że ja również rozmówiłem się z twoim bratem nieco później. Przekonałem go, że dał się nabrać. Przedstawiłem mu swój pomysł na namówienie April do rzucenia współpracy z badaczami i postanowiliśmy współpracować. Spojrzałem na Gulliego, który rozłożył ramiona. – To się naprawdę może udać – powiedział. – Na razie działałem zgodnie z tym, do czego namawiała mnie April, żeby uśpić jej czujność. Jest przekonana, że wszystko idzie po jej myśli. Kto by pomyślał, że mój naiwny, dziecinny braciszek będzie grać rolę podwójnego agenta i nabierze nawet mnie! Wciąż jednak byłem daleki od zrozumienia całej sytuacji. – A więc zostałeś w szkole przez cały dzień? – zwróciłem się do Michaela. – Zgadza się. To był jedyny sposób, by znaleźć się w nocy w szkole bez posiadania karty-klucza. Zatem nie byłem tak daleki od prawdy w moich podejrzeniach. No dobra, byłem. Ale przynajmniej w tym jednym punkcie trafiłem słusznie. – Ale jak do szkoły wszedł Gullie? – spytałem. – April zjawiła się dopiero potem. – Wręcz przeciwnie. Była w szkole pierwsza. Otworzyła bramę przed Gulliem z budki stróża nocnego, a później, gdy my czekaliśmy tutaj, w sali gimnastycznej, wyszła ponownie i „napotkała cię przypadkiem” przed bramą, gdy przyszedłeś. Chciała, jak przypuszczam, żebyś sądził, że to ja stoję za tym wszystkim. Powiedziała, że to ja ją wezwałem, tak? Skinąłem głową. Wszystko coraz bardziej przypominało jakiś wielki, piętrowy spisek, którego nieświadomym uczestnikiem się stałem. Jedynym nieświadomym uczestnikiem. Albo ofiarą. Łatwo było pogubić się w tym wszystkim, ale powoli układałem sobie to wszystko w głowie i zacząłem rozumieć co i jak. Pozostała tylko jedna sprawa, najważniejsza. – I co teraz? – zapytałem. Michael uśmiechnął się lekko. Zaczynałem już przekonywać się, że nie jest wcale takim aroganckim dupkiem, za jakiego go do tej pory uważałem. Był sprytny i bystry, a teraz mogłem tylko liczyć na te 62

jego atuty. Jeżeli jego pomysł nie wypali, zarówno ja, jak i Gullie, marnie skończymy. – Rozumiesz teraz zapewne, dlaczego powiedziałem to, co powiedziałem? – spytał Michael. Skinąłem głową. Owszem, rozumiałem. Łatwo zauważyć, jakie maślane oczęta robisz do April. Na twoim miejscu dałbym sobie jednak spokój, inaczej może cię spotkać duża przykrość. Ja jestem z nią od zawsze i nikt nie zna jej lepiej. To nie jest dziewczyna dla ciebie, rozumiesz? Lepiej zajmij się swoim ciamajdowatym bratem – to nie było wyzwanie. To było szczere ostrzeżenie, błędnie zinterpretowane przez ogarniętego zazdrością idiotę – kłaniam się. – Cóż, kłamałem – oznajmił nagle Michael. Spojrzałem na niego zdziwiony. – W jakiej kwestii? – Widzisz, wtedy wiedziałem już o twoim Obciążeniu – odparł. – Gullie mi powiedział. Zgromiłem brata wzrokiem, aż się skulił. Nie do uwierzenia, że zdradził mój sekret! – Ale to kluczowy element planu! – zarzekł się. – Powiedziałem jednej osobie, żebyśmy mogli powstrzymać April od rozgłoszenia tego wszystkim! Nieufnie spojrzałem na Michaela. – Nikomu nie powiem, obiecuję – rzekł. – A skoro już o obietnicach mowa, celowo cię przeciw sobie podburzyłem. Wzbudziłem w tobie zazdrość, żebyś obiecał mi to, co obiecałeś. W fakcie, że przez swoje Obciążenie jesteś niezdolny do łamania obietnic, cała nadzieja na pomoc zarówno wam, jak i samej April. A po to tutaj jestem. Obiecałeś Gulliemu, że będziesz go chronić przed zagrożeniami związanymi z jego Obciążeniem, prawda? – To było dawno – mruknąłem, ale wiedziałem, że nie ma to znaczenia. Nigdy nie mogłem złamać raz danego słowa, a nawet gdybym mógł, chodziło przecież o mojego brata. – Jedynym na to sposobem jest zostanie chłopakiem April. – Michael nie miał zahamowań przed mówieniem o takich kwestiach otwarcie. – Kłamałem, mówiąc, że nie jest dla ciebie. Ty też się jej podobasz, ja ci to mówię. A nikt nie zna jej lepiej niż ja, pamiętasz? Nie pokazuje tego po sobie, ale już teraz jest rozdarta, planując wydanie ciebie swoim przełożonym. Jeżeli zaczniecie ze sobą chodzić, na pewno zgłosi was obu jako fałszywy alarm. Być może nawet zupełnie zerwie z nimi współpracę. A o to mi chodzi. Czułem, że się rumienię. Podobam się April? Niemożliwe, mówi tak tylko, żeby mnie przekonać. Chociaż i tak nakłonił mnie podstępem do złożenia obietnicy, toteż nie miałem wyjścia… Mimo wszystko plan Mike’a zdawał się mieć sens… Różowe koguty Naiwniak


Stałem więc teraz przed drzwiami sali samorządu i próbowałem zmusić się do naciśnięcia klamki. Gullie i Mike nie towarzyszyli mi, rzecz jasna. Tę walkę musiałem stoczyć sam, jak stwierdził ten ostatni. Jak doszło do tego, że los wszystkich uczniów zależy nagle od tego, czy dostanę kosza, czy nie? Owszem, byłem przewodniczącym samorządu, moim obowiązkiem była ochrona uczniów, ale mimo to… April już raz powiedziała, że nie jest

mną zainteresowana… Jeśli wierzyć Michaelowi, kłamała, ale jeżeli nie, to miałem niewiele czasu, by ją w sobie rozkochać. Nie mogłem uwierzyć, w jak absurdalnej sytuacji się znalazłem. I to w wyniku knowań mojego naiwnego młodszego brata. Naprawdę, Gullie, spiorę cię porządnie, gdy tylko wrócimy do domu. I gdy już przygotujesz mi coś do jedzenia. Odetchnąłem i nacisnąłem klamkę.

Wojciech Klimkowicz Urodzony w Dzień Dziecka, dzieckiem pozostaje do dziś. Uwielbia dobry humor, niespodziewane zwroty akcji i koty. Ponoć rychły maturzysta, choć kto go tam wie... Jego pisarskie ja rozkwitło za sprawą Horyzontów Wyobraźni, więc wszelkie pretensje kierować należy do organizatorów tegoż konkursu.

KW sawery Cklimkowicz holerzyński ojciech

63


Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. ZARZĄD

Redaktor naczelny: Piotr Dresler / piotrdresler@qfant.pl Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński / jacek.skowronski7@gmail.com Z-ca redaktora naczelnego: Jarosław Makowiecki / faux@qfant.pl Z-ca redaktora naczelnego: Michał Stonawski / mstonawski@gmail.com Sekretarz redakcji: Jarosław Makowiecki / faux@qfant.pl

DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ

Kierownik działu: Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com

DZIAŁ GRAFICZNY

Kierownik działu: Magdalena Mińko

DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY

Kierownik działu: Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl Kierownik działu recenzji: Jacek Orlicz / jacekorlicz@gmail.com

DZIAŁ WSPÓŁPRACY Z WYDAWNICTWAMI

Kierownik działu: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl

DZIAŁ MARKETINGOWY

Kierownik działu: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl Michał Stonawski /mstonawski@gmail.com Skład wersji PDF: Michał Olejarski Projekt okładki: Barbara Wyrowińska & Michał Olejarski Ilustracja na okładce: Barbara Wyrowińska Ilustracje: Kamil Dolik, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny Redakcja: Agnieszka Hałas, Bożena Pierga, Agnieszka Łobik-Przejsz, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.