Qfant #12

Page 1



WSTĘPNIAK Nie poddawajcie się!

opowiadaniach w czasopismach, czy to drukowanych, czy e-zinach. To, że wciąż piszecie mimo niepowodzeń, to oznaka wielkiej siły wewnętrznej. Zresztą Wasza siła jest siłą literatury, która ciągle przechodzi zmiany. Jesteście młodymi wilkami pisarstwa. Mógłbym teraz polecić jakiś tekst z tego numeru „Qfantu“, jednak nie zrobię tego z jednego prostego powodu: wszystkie zasługują na uwagę, podobnie jest z ilustracjami. Niewykluczone, że macie właśnie okazję czytać pierwsze teksty następcy Lema czy Sapkowskiego lub nawet osoby, która ich sukces przebije tysiąckrotnie. Dzisiaj oddaję Wam, młodzi twórcy, pokłon za Waszą wytrwałość i wyobraźnię, która każdego dnia mnie zaskakuje. Nie spoczywajcie jednak na laurach i podążajcie wytrwale do celu, który sobie wyznaczyliście. Na moich półkach z książkami jest jeszcze sporo wolnego miejsca zarezerwowanego dla Was.

Im częściej patrzę w lustro, tym częściej widzę, jak naturalny kolor włosów powoli przegrywa walkę z siwizną, a na twarzy przybywa zmarszczek. Czas nieubłaganie pędzi do przodu. Dosłownie przed chwilą „Qfant“ miał swoje trzecie urodziny, niedawno ukazał się dziesiąty, jubileuszowy numer, a trzecia edycja Horyzontów Wyobraźni dobiega powoli końca. Ja również miałem swój jubileusz, w październiku minęło pięć lat, od kiedy napisałem swój pierwszy tekst i umieściłem go w sieci. Pamiętam to jak dziś ‒ moje pierwsze opowiadanie na forum Weryfikatorium. Równie dobrze pamiętam teksty wielu z Was, które miałem przyjemność czytać właśnie tam. I choć niektórzy czują niesmak, jak pomyślą o tym, co wtedy pisałem o opowiadaniach, to muszę Wam powiedzieć jedno: jestem z Was dumny! Nie poddaliście się i piszecie dalej, zdobywając coraz większe doświadczenie. Nawet nie wiecie, jak się cieszę, gdy widzę znajome nazwiska i nicki przy

Redaktor Naczelny Piotr Dresler

SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA

Kinga Jakubowska Cywilizacja śmierci

5

Ewa Szumowicz Przeciw ufoludkom

9

Dariusz Barczewski Młodzi na front

14

Wywiad Katarzyna Rogińska

20

Konstanty Wolny

26

GALERIA

Konkurs urodzinowy na oblicze „Qfantu“ - wyniki

30

Szymon Moliński Baba Jaga patrzy

33

Marcin Bekiesz Człowiek z innego świata

47

Marcin Wełnicki Kodesh Hakodashim

66

Robert Oszczyk Pani z dalekiego brzegu

84

OPOWIADANIA

QFun

Wstępniak

INNE

104

POLECANKI

Jacek Dehnel Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya (Natalia Bilska)

108

Jack Ketchum Jedyne dziecko (Katarzyna Tatomir) 110 David Weber Misja Honor (Magdalena Mińko)

111

Steven Hall Pożeracz myśli (Katarzyna Tatomir)

113

Andrzej Tuchorski Rezydent wieży. Księga I (Jacek Orlicz)

114

Kate Morton Milczący zamek (Jagoda Wochlik)

116

L. J. Smith, K. Williamson, J. Plec Początek (Maryla Kowalska)

117

Karen Chance Dotyk ciemności (Beata Tomaszewska)

118

Dennis Lehane Ciemności, weź mnie za rękę (Maryla Kowalska)

120

Natalia Molenda Anarion (Katarzyna Zalecka)

121

3


Najlepsza powieść Marcina Wolskiego, polskiego mistrza literatury o nieskrępowanej wyobraźni

Doktor styks Marcin Wolski

Znany wszystkim nadredaktor Wolski ze współczesnego Stańczyka zmienił się w polskiego Forsytha. Jeśli ktoś jeszcze nie zna jego historycznych thrillerów, musi ten brak jak najszybciej nadrobić. Rafał A. Ziemkiewicz

www.zysk.com.pl


Kinga Jakubowska

Cywilizacja śmierci Dla niektórych pisanie książek sprowadza się do przelewania na papier (choć pewnie teraz w większości na ekran) kiełkujących w umyśle pomysłów na ciekawą historię, co stanowi pewną odskocznię od monotonnej rzeczywistości. Inni traktują to jak swego rodzaju pracę – ilość wystukanych słów na klawiaturze przekłada się (zakładając, że autor jest wybitny) na powiększający się stan konta. Są i tacy, którzy poprzez słowa chcą zapewnić swoim czytelnikom coś więcej niż tylko dobrą rozrywkę czy dreszczyk emocji. Chcą sprowokować do myślenia, do eksploracji zagadnień często trudnych, kontrowersyjnych, ale przede wszystkim ważnych. Pisanie staje się dla nich misją, a słowa orężem w walce ze złem tego świata. Kilka lat temu, całkiem przypadkiem (choć kto wie?), trafiła w moje ręce książka nieznanego mi dotąd autora, Deana Koontza, pt. „Ostatnie drzwi przed niebem”. Nie zastanawiając się długo, ochoczo zabrałam się do lektury. Będąc gdzieś w połowie, zmuszona byłam porzucić czytanie na rzecz nauki do egzaminów – i tak, książka była przykrywana kolejnymi stertami kserówek, które rosły w zatrważającym tempie niczym grzyby po deszczu. Nie mogłam jednak zapomnieć o powieści Koontza. Przyznam, że nieraz zdarzyło mi się umierać z ciekawości, nie mogąc doczekać się zakończenia jakiejś historii, lecz tym razem było jakoś inaczej. Miałam dziwne wrażenie, jakby książka przyzywała mnie do siebie... „Ostatnie…” opowiadają historię dziewięcioletniej Leilani Klonk, która sama siebie określa mianem „mutanta”. Dziewczynka ma zdeformowaną lewą rękę i nogę, na której dodat-

Cywilizacja śmierci

kowo spoczywa metalowa klamra. Jej matka rzadko ma kontakt z rzeczywistością – zazwyczaj jest tak naćpana, że nie wie, co się wokół dzieje. Jest jeszcze i ojczym, pochodzący z wpływowej i bogatej rodziny, niegdyś jeden z najbardziej cenionych bioetyków. „Doktor śmierć” (tak nazywa go Leilani) trudni się „pomaganiem” ludziom chorym, starym w zakończeniu ich życia. Szczegółów owych praktyk nie szczędzi swojej pasierbicy, której „zniknięcie” również planuje z należytą starannością. Leilani, mimo swej ułomności oraz nienormalnej rodziny, jest piekielnie inteligentną, zadziorną, wrażliwą i pełną wdzięku osóbką, która musi walczyć o swoje życie. Dean Koontz podjął w swojej powieści temat, który – jak twierdzi – stanowi ogromne zagrożenie w dzisiejszym świecie. Mowa o bioetyce utylitarnej. Czym jest, jakimi zasadami kierują się jej zwolennicy oraz jakie niebezpieczeństwo ze sobą niesie? Zagadnienia te chciałabym przybliżyć w niniejszym artykule. Żeby mówić o bioetyce utylitarnej, należy poznać jej podwaliny, czyli cofnąć się aż do XVIII wieku, kiedy narodziła się idea utylitaryzmu. Czas więc na trochę historii (postaram się przebrnąć przez nią szybko i bezboleśnie). Jednym z pierwszych wyrazicieli tego kierunku etyki był Francis Hutcheson, choć tak naprawdę zalążki możemy odnaleźć już w filozofii Davida Hume’a. Najbardziej klasyczną postać utylitaryzmu stworzyli Jeremy Bentham i James Mill1. A więc dobrze, znamy już przedstawicieli, czas na sięgnięcie w głąb istoty utylitaryzmu. Najogólniej rzecz biorąc, pod tym pojęciem kryje się doktryna etyczna, w której podstawowym

5


kryterium rozróżniania pozytywnych i negatywnych działań jest użyteczność, a najwyższym dobrem jest pożytek jednostki i społeczeństwa (zapewnienie szczęścia jak największej ilości osób). Zasada użyteczności i idee hedonizmu psychologicznego są sztandarowymi elementami filozofii, wspomnianego wcześniej, Benthama. Utrzymywał on, iż każdy człowiek z natury dąży do osiągnięcia przyjemności i unikania przykrości. Takie zachowanie sprowadza się do sprytnej kalkulacji, która poniekąd staje się determinantem postępowania, a więc nie inaczej, mamy tu do czynienia z egoizmem. A co z moralną oceną czynów? Bentham wyjaśnia to w zadziwiająco prosty sposób. Czyn słuszny to taki, który prowadzi do zwiększenia ogólnego szczęścia (jednostki, społeczeństwa), analogicznie więc czyn niesłuszny prowadzi do jego zmniejszenia2. Poglądy Jeremy’ego Benthama doczekały się gorącego zwolennika – Petera Singera, australijskiego filozofa i etyka, który w XX wieku przeniósł je na grunt bioetyki. „Profesor Śmierć” (taki zyskał przydomek) jest dzisiaj najbardziej znanym propagatorem bioetyki utylitarnej na świecie. Jego książki i liczne wystąpienia spotykają się zarówno z ostrą krytyką, jak i licznym poparciem. Według Singera zabijanie nie jest niczym złym. Dla utylitarystów życie nie ma wartości samej w sobie, uzyskuje ją dopiero wtedy, gdy prowadzi do szczęścia, a jeśli pozbawimy go tej cechy, traci ono jakąkolwiek wartość. Dodatkowo, prawo do życia należy się wyłącznie tym, którzy są zdolni do ujęcia siebie jako odrębnej całości istniejącej w czasie oraz do odczuwania świadomego pragnienia szczęścia. W jednej z książek Singera możemy przeczytać: „Kiedy śmierć niepełnosprawnego noworodka ma doprowadzić do narodzin innego noworodka z lepszymi widokami na szczęśliwe życie, ogólne rozmiary szczęścia będą większe, jeśli niepełnosprawne niemowlę zostanie uśmiercone. Utrata szczęśliwego życia w przypadku pierwszego dziecka ma mniejszą wagę niż zyskanie szczęśliwego życia w przypadku drugiego. A zatem, jeśli odebranie życia noworodkowi z he-

6

mofilią nie będzie miało negatywnego wpływu na nikogo innego, wydaje się… że zabicie go jest rzeczą słuszną”3. Większość bioetyków opowiada się również za odmawianiem opieki medycznej ludziom starszym, których choroba ma negatywny wpływ na jakość ich życia, nawet gdy osoby te nadal uważają swoją egzystencję za znośną. Jeśli choroba jest w pełni uleczalna, ale odsetek wyleczonych osób nie przekracza kilkudziesięciu procent, powinno pozwolić się im umrzeć bez leczenia, gdyż z utylitarnego punktu widzenia tacy ludzie więcej zabierają społeczeństwu, niż dają. Podobnie jest z niepełnosprawnymi niemowlętami – powinny być pozostawione na pewną śmierć. Jeśli mają one problemy: z oddychaniem – niech się uduszą, z jedzeniem – niech umrą z głodu, jeśli zachorują – nie leczmy ich. Bioetycy nie mają nic przeciwko prowadzeniu eksperymentów medycznych na pacjentach niepełnosprawnych intelektualnie, osobach w śpiączce, a nawet na niechcianych dzieciach zamiast na zwierzętach. Jak twierdzą, „jednostki ograniczone kognitywnie”, w odróżnieniu od zdrowych zwierząt, nie są przecież zdolne do odczuwania cierpienia. Koontz pisze: „Niepełnosprawni obciążają budżet, chyba się z tym zgodzicie? Emeryci też. No i chorzy. I upośledzeni. Są kosztowni, a poza tym niepokoją wrażliwych ludzi, często trudno nawet na nich patrzeć, kontakt z nimi to ohyda, zupełnie inaczej niż z nami. Te nieszczęsne stworzenia byłyby nawet szczęśliwsze, gdyby je sprzątnąć z tego świata, naprawdę, skoro już były na tyle głupie, żeby się urodzić pod złymi gwiazdami albo żeby paść ofiarą wypadku, który je okaleczył, mogłyby okazać choć tyle przyzwoitości, żeby umrzeć”4. Kwestia samobójstwa to również istne pole do popisu dla bioetyków. Ludzie pogrążeni w depresji, chcący odebrać sobie życie, stanowią przecież doskonały materiał do transplantacji. Jeśli ktoś chce umrzeć, bo jest mu źle na świecie, to automatycznie jego życie jest pozbawione przyjemności, więc bezwartościowe. Normalnie taką osobę należałoby wesprzeć i powiedzieć: „Słuchaj, stary, zależy mi na tobie, nie chcę, żebyś

Kinga Jakubowska


umierał. Będę walczył o ciebie, o lepsze życie, byś znowu czerpał z niego radość”. A co powiedziałby utylitarysta? „Chcesz się zabić? Świetnie, tu masz rewolwer”. Utylitaryści oburzają się, gdy porównuje się ich do nazistów, bowiem jak twierdzą, ci zabijali z niewłaściwych pobudek – z nienawiści. No tak, nie ma jak zabijanie w imię miłości i powszechnej szczęśliwości. Myślicie, że to tylko fikcja literacka i tacy ludzie nie istnieją? Owszem, są, i świetnie funkcjonują między innymi w elitarnych kręgach akademickich, ucząc młodzież… zasad moralnych. By dowiedzieć się więcej o poruszonym przeze mnie temacie, zapraszam do lektury książek Singera oraz jego gorących przeciwników, m.in. Wesley’a Smitha („Culture of Death: The Assault on Medical Ethics in America”), jak również powieści „Ostatnie drzwi przed niebem”, która przyczyniła się do powstania tego artykułu. Doceniam fakt, iż dane mi było poznać twórczość autora, który otworzył mi oczy na wiele spraw i jeszcze bardziej uwrażliwił na krzywdę drugiego człowieka. Dean Koontz udowodnił, że nie trzeba pisać jedynie o błahych i często wyimaginowanych sprawach, bowiem samo życie, często okrutne, dostarcza zatrważającą liczbę tematów, które warto i trzeba poruszyć. Autor podkreśla, iż zło towarzyszy nam każdego dnia, nie zawsze jednak chcemy je dostrzec, czytać lub rozmawiać o nim. A może właśnie powinniśmy?

Cywilizacja śmierci

Koontz jest człowiekiem wyjątkowym – realizuje swoją misję dobra poprzez pisanie książek. Choć w dzieciństwie spotkało go wiele złego, nie pogrążył się w żalu i nienawiści. Postanowił pokazać losowi, co o nim sądzi. Zawalczył o siebie. Zło zwycięża w pojedynczych bitwach. Nie pozwólmy, by wygrywało prawdziwe wojny. http://pl.wikipedia.org/wiki/Utylitaryzm; http://historia.na6.pl/utylitaryzm_systemy_polityczne 2 h t t p : / / w w w. b i b l i o t e k a c y f r o w a . p l / C o n tent/21956/006.pdf 3 P. Singer, Etyka praktyczna [w:] D. Koontz, Ostatnie drzwi przed niebem, Warszawa 2001, s. 379 4 Tamże, s. 382 1

Kinga Jakubowska Rocznik 1987, absolwentka pedagogiki na UP w Krakowie, zagorzała fanka prozy Stephena Kinga (z takim imieniem nie mogłoby być inaczej), miłośniczka rockowych brzmień. Lubi spacerować wieczorową porą i nałogowo wpatrywać się w gwiazdy, narażając się często na bliskie spotkania ze słupami i znakami.

7


Ewa Szumowicz

Przeciw ufoludkom Nagminnym zjawiskiem w literaturze sf jest gigantyczny (trudno znaleźć lepsze określenie) antropocentryzm. Kosmici wyglądają nawet nie jak humanoidzi, a jak tylko lekko zmodyfikowani ludzie. Przez to synonim słowa „kosmita”, czyli „ufoludek”, nabiera nieco innego, bynajmniej nie pozytywnego, wydźwięku. Ten artykuł jest moim osobistym protestem przeciw takiemu kreowaniu istot pozaziemskich. Doskonale rozumiem, że grzebanie w anatomii i fizjologii może być nudne, trudne oraz wymagać sporej wiedzy, ale wykorzystywanie akurat ludzkiego planu budowy uważam za – delikatnie mówiąc – średnio trafiony pomysł. Szczególnie, gdy autorowi zależy na przedstawieniu rasy wielokrotnie naszą przewyższającej i od nas doskonalszej. Ludzkie ciało nie jest perfekcyjną maszynerią – gdyby tak było, nie zapadalibyśmy na większość chorób i dolegliwości. Jest ono zaledwie najlepszym możliwym rozwiązaniem w danej sytuacji, wypadkową wymagań środowiska i ewolucyjnego bagażu. Neil Shubin w swojej książce „Nasza wewnętrzna menażeria” bardzo trafnie porównał je do starego domu, w którym wieczne przeróbki i udoskonalenia, wprowadzane przez kolejnych mieszkańców, doprowadziły do powstania zupełnie szalonej plątaniny kabli, rur i przewodów. Niby wszystko działa – jakimś cudem – ale żaden architekt przy zdrowych zmysłach nie zaplanowałby czegoś takiego, projektując budynek od zera. W bardzo niewygodnej sytuacji stawia to miłośników teorii paleoastonautyki, wierzących, że kosmici przybyli na Ziemię i nas udoskonalili, oraz – z drugiego bieguna – kreacjonistów. Jesteśmy obciążeni ewolucyjnym bagażem,

8

objawiającym się zarówno przypadłościami fizjologicznymi (np. czkawką), jak i zawiłościami anatomicznymi (z nerwami czaszkowymi na czele). Nasze DNA pełne jest nieaktywnych genów i duchów dawnych wirusów, będących zapisem ewolucji gatunku, ale też doskonałym zegarem molekularnym – ilość nagromadzonych mutacji i ich rozkład pozwala ocenić, jak dawno dany gen został wyłączony i jak się rozprzestrzeniał w populacji. Kilka takich „rzeczy do poprawki” omówię szerzej. Żylaki są dziedzictwem po naszych zdecydowanie aktywniejszych fizycznie przodkach. Ciśnienie skurczowe w nogach zdrowego człowieka jest o 10–20% wyższe niż ciśnienie skurczowe na wysokości serca – z powodu dodatkowej składowej, czyli ciśnienia hydrostatycznego słupa cieczy. Krew wracająca żyłami musi pokonać tę wynikającą z prawa grawitacji różnicę. Ewolucja zaopatrzyła nas w dwa mechanizmy to umożliwiające: system zastawek żylnych zapobiegających cofaniu się krwi oraz „pompę mięśniową”. Regularne skurcze mięśni stóp, łydek i ud, w połączeniu z pompą mięśniowo-zastawkową, niejako wpychają krew do góry. W ten sposób pompowana jest cała krew żylna z nóg. Wpływ pracy serca na jej przepływ jest – wbrew pozorom – bardzo niewielki. I tu rodzi się problem. Bo mechanizm ten był skuteczny – ale u naszych często i szybko przemieszczających się przodków. Niestety, udomowiliśmy się. Człowiek drastycznie zmienił sposób życia, a ewolucja za tym nie nadążyła. Mechanizm pompy mięśniowej jest wydajny i wygodny energetycznie dla organiz-

Ewa Szumowicz


mu, tyle tylko, że mało elastyczny. A alternatywy dla niego brak. Pompa mięśniowa nie spełnia swojej roli, co powoduje zastoje krwi w żyłach. Ich konsekwencją jest postępujące uszkodzenie naczyń, głównie delikatnych zastawek, i powstawanie żylaków oraz ich bardziej zaawansowanych i niebezpiecznych powikłań, jak zakrzepice żył głębokich czy owrzodzenia. Hemoroidy są natomiast konsekwencją swoistej budowy odbytu. Mięśnie zwieracze (wewnętrzny i zewnętrzny) nie są w stanie dostatecznie szczelnie zamknąć odbytnicy, szczególnie w przypadku wydalania gazów, stąd dodatkowa struktura – splot żylny odbytu. Sieć naczyń tworzy tzw. poduszeczki, które mechanicznie uszczelniają odbyt, a w razie potrzeby ułatwiają defekację. Problem pojawia się w sytuacji, gdy z jakiegoś powodu następuje zaburzenie odpływu krwi. Pęczniejące podczas defekacji poduszeczki nie mają możliwości redukcji, krew zostaje w nich uwięziona, rozpycha naczynia i tworzy guzki krwawnicze. Dzieje się tak na przykład wtedy, gdy prowadzi się siedzący tryb życia. Brak ruchu, a szczególnie siedząca pozycja ciała, dramatycznie utrudnia odpływ krwi z miednicy przez mechaniczny ucisk na naczynia. Jeśli doda się do tego dietę ubogoresztkową, nieszczęście gotowe. Ale nie tylko nasza własna inicjatywa może doprowadzić do wyżej wymienionych problemów. Czasem zdrowa osoba w fizjologicznym stanie może nabawić się żylaków, a przede wszystkim hemoroidów. Mówię tu o ciąży. Rosnący płód naciska na naczynia krwionośne miednicy, znacząco utrudniając odpływ krwi z żył – stąd się biorą dręczące przyszłe matki bóle nóg, żylaki i hemoroidy. A wszystko zawdzięczamy zmianie pozycji ciała. To wyprostowana postawa spowodowała wystąpienie wyżej wymienionych powikłań. Wymusiła też to, by dzieci ludzi rodziły się na znacznie wcześniejszym etapie rozwoju płodowego niż potomstwo zwierząt czworonożnych, a nawet większości małp. Jest to też konsekwencją pewnego ewolucyjnego kompromisu – wyprostowana postawa i szybkie przemieszczanie (bieg) stały w konflikcie z optymalną dla ciąży budową miednicy. Wynik otrzymany jest pośrednim, przy czym dwunożność i ruch

Przeciw ufoludkom

zyskały ewolucyjną przewagę nad ciążą. Dlatego niemowlęta są tak bardzo bezradne i słabo rozwinięte. Niektóre teorie ewolucji człowieka właśnie w skróceniu ciąży wypatrują przyczyn sukcesu naszego gatunku na drodze do powstania społeczeństwa i myślenia abstrakcyjnego – nierozwinięte niemowlęta wymagały (i wymagają nadal) znacznie większego wysiłku włożonego w doprowadzenie ich do etapu dojrzałości. To wymusiło podział obowiązków i zaangażowanie obojga rodziców. Spowodowało także powstanie kolejnej pamiątki po przodkach, która dręczy kobiety – menopauzy. Gatunek ludzki jest jednym z niewielu, który przechodzi taki proces (obok waleni, delfinów i niektórych małp, np. rezusów). Według „hipotezy babci” menopauza wykształciła się, gdyż obecność bezpłodnych kobiet była dla przedstawicieli rodzaju Homo przydatna do opieki i wychowywania dzieci i wnuków (ze względu na bardzo wysoką śmiertelność niemowląt i dzieci, kobiety w fazie płodnej były praktycznie bez przerwy w ciąży lub karmiące). Czynnik Rh, który zasłynął jako główny generator konfliktów serologicznych i związanych z nimi poronień, jest za to pamiątką po neandertalczykach. Jego obecność w populacji jest bardzo silnie uzależniona od rasy i narodowości. Obecnie osoby z układem Rh- stanowią około 16% populacji Europy (najwięcej wśród osób z układem Rh- jest Basków – 35%, dla przykładu wśród Chińczyków odsetek ten wynosi niecały 1%, a wśród Japończyków 0%). Według najpopularniejszej z teorii powstania śmiertelnie groźnego dla płodu, a więc z punktu widzenia ewolucji – szkodliwego konfliktu, jest mieszanie się człowieka kromaniońskiego z jego europejskim kuzynem – neandertalczykiem. To właśnie on był nośnikiem genów układu Rh-. W wyniku krzyżowania się (mimo wszystko utrudnionego z powodu występowania konfliktów) geny te dostały się do naszej populacji i utrwaliły w niej. Obok jasnych włosów i oczu (też najprawdopodobniej pamiątka po neandertalczykach), dziś układ Rh- stanowi najbardziej widoczne dziedzictwo po trwającym tysiące lat współistnieniu obu gatunków. I do dzisiaj komplikuje życie wielu parom starającym się o dzieci.

9


Pamiątką po żyjących w obfitości roślin i owoców przodkach jest występujący u wszystkich naczelnych brak oksydazy L-gulonolaktonowej, enzymu niezbędnego do produkcji endogennego kwasu askorbinowego. Enzym ten występuje praktycznie u wszystkich pozostałych ssaków, poza świnką morską. Jest to, wbrew pozorom, bardzo poważny mankament, bo organizm ludzki wykazuje ogromne zapotrzebowanie na witaminę C. Jest ona niezbędna w wielu procesach, w tym tak kluczowych dla życia jak synteza kolagenu czy niwelowanie wolnych rodników, a jej brak wiąże się z szeregiem problemów zdrowotnych, od szkorbutu po depresję. Gen kodujący oksydazę L-gulonolaktonową nie jest jedynym, który w czasie długiej ewolucji naszego gatunku został wyłączony. Na specjalne wyróżnienie w tej kategorii zasługują rekordziści, czyli geny kodujące receptory odorantów (węchowe). Mamy ich aż 636, co stanowi około 2% wszystkich genów, z jakich składa się DNA człowieka. Ta gigantyczna grupa genów jest dziedzictwem ewolucji sięgającej aż po prymitywne bezszczękowce. Nie bez przyczyny węchomózgowie, struktura mózgu odpowiedzialna za odbiór wrażeń węchowych, ma budowę zbliżoną do gadziej – świadczy to o jej pierwotnej naturze i bardzo starym pochodzeniu ewolucyjnym, jeszcze sprzed oddzielenia się ssaków od gadów. A być może nawet jeszcze starszym. U człowieka 47% genów kodujących receptory węchowe jest nieaktywna (to prawie 1% wszystkich genów!). Stanowią one tak zwane pseudogeny, duchy-pamiątki po przodkach, dla których węch był dominującym zmysłem. Ewolucja wzroku u naczelnych doprowadziła do utraty znaczenia węchu i w konsekwencji jego zredukowania, według zasady, że jeśli coś jest nieużywane, to zanika (w tym miejscu pozwolę sobie na wtrącenie – ta sama reguła obowiązuje mózg, więc popularny mit o wykorzystywaniu tylko jego 10% można między bajki włożyć). Podobny los spotkał narząd przylemieszowy, zwany inaczej narządem Jacobsona. Jest to dodatkowy narząd węchowy, odpowiedzialny za reakcje na feromony. Wykształca się w pierwszym trymestrze ciąży, a jego obecność została pot-

10

wierdzona u niemowląt i – przynajmniej po jednej stronie przegrody – także dorosłych. Stanowi dość tajemniczy organ, przez wielu badaczy uznawany za atawizm, pozostałość po ewolucyjnych przodkach. W sprzeczności z tym poglądem stoją niektóre badania wykazujące niezbicie, że mimo dotychczas nieznalezionego połączenia między nim a mózgiem, narząd ten reaguje na womeroferyny i wpływa na podwzgórze. Zaostrza to konflikt między naukowcami zajmującymi się jego badaniem. Niestety, wszyscy są zgodni, że u dorosłych jego funkcja jest zanikająca. Niemniej narząd Jacobsona – który jest, a zarazem go nie ma – stanowi dobry przykład postewolucyjnych dziwactw naszej budowy oraz tego, że nie wszystko w ludzkiej anatomii i fizjologii zostało już zbadane i ustalone. Kolejną osobliwością naszej budowy jest przebieg nerwu błędnego (X czaszkowy). Ten największy z nerwów czaszkowych stanowi też największy nerw układu parasympatycznego. Jest to nerw mieszany, ruchowo i czuciowo obsługuje całą krtań, a czuciowo też gardło, podniebienie, część ucha i opony czaszki. Parasympatycznie zaś unerwia wszystkie narządy klatki piersiowej, a za pośrednictwem splotu trzewnego także większość narządów jamy brzusznej. Swój bieg zaczyna od rdzenia przedłużonego, przez szyję, klatkę piersiową i dalej, aż do jamy trzewnej. Biorąc pod uwagę, jak ważne rejony unerwia, jego przebieg wydaje się cokolwiek mało racjonalny – znacznie logiczniejszym byłoby umieszczenie nerwu obsługującego, było nie było, strategiczne dla życia narządy, jak serce czy płuca, gdzieś bliżej nich. Co ciekawsze, tak właśnie jest w przypadku nerwów układu sympatycznego – ośrodki zarządzające dla przykładu sercem znajdują się w czterech pierwszych segmentach piersiowych rdzenia kręgowego, czyli stosunkowo blisko niego. Przebieg nerwu to dziedzictwo po rybich przodkach, u których był on powiązany z czwartym łukiem skrzelowym i ośrodkami kontrolującym oddychanie. U człowieka ten pierwotny plan budowy uległ dramatycznemu przekształceniu, ale powiązania pozostały. Długość i kręta ścieżka nerwu błędnego niosą za sobą sporo konsekwencji dla człowieka, z któ-

Ewa Szumowicz


rych bodajże najdziwniejszym jest czkawka. To mało przyjemne, ale zasadniczo nieszkodliwe zjawisko, jest tak naprawdę bardzo skomplikowanym i filogenetycznie bardzo starym odruchem. Wywołuje ją najczęściej podrażnienie któregoś z odgałęzień nerwu błędnego, ale też może powstać centralnie (odruch czkawki ma własny ośrodek w pniu mózgu). Polega ona na nagłym skurczu mięśni oddechowych, co generuje krótki, gwałtowny wdech. Zaraz po nim następuje zamknięcie szczytowej części górnych dróg oddechowych przez głośnię. Taka sekwencja powtarza się kilka-kilkadziesiąt razy (u zdrowego człowieka do około sześćdziesięciu). I jest praktycznie identyczna, jak sekwencja czynności wykonywana przez kijanki, gdy oddychają przez skrzela. Kijanki posiadają zarówno skrzela, jak i płuca, i mogą oddychać na dwa sposoby. Gwałtowny wdech wciąga wodę do gardzieli, a stamtąd do skrzeli. Nagły skurcz górnych dróg oddechowych zapobiega dostaniu się płynu do płuc. Jak widać, czkawka jest pamiątką po dwudysznych płazich przodkach, która przetrwała do naszych czasów praktycznie bez zmian. Zagadką pozostaje, czemu ewolucja jej po drodze nie wyeliminowała. Nie tylko nerw błędny ma u człowieka dziwny przebieg. Pozostałe nerwy czaszkowe też niewiele mu ustępują. Niektóre mają jasne przeznaczenie (np. nerwy od I do IV), jednak funkcje innych i ich drogi przewodzenia od lat wywołują u przyszłych lekarzy koszmary senne z anatomią głowy w roli głównej. Prym wiodą w tej grupie nerwy V (trójdzielny) i VII (twarzowy). Nerw trójdzielny obsługuje między innymi mięśnie odpowiadające za żucie, czuciowo: twarz, zatoki, jamę ustną, nosową, część opony twardej mózgu. Nerw twarzowy powiązany jest między innymi z mięśniami mimicznymi twarzy, gruczołem łzowym, śliniankami, wrażeniami smakowymi z dwóch trzecich języka (pozostałą jedną trzecią obsługuje nerw językowo-gardłowy – tak, żeby było ciekawiej). Nerwy czaszkowe przeplatają się, spajają, można powiedzieć, że wręcz konkurują o teren – tu prym wiedzie ucho, którego drobne, będące u człowieka w zaniku, mięśnie unerwia zarówno nerw trójdzielny, jak i twarzowy (do tego dochodzi jeszcze nerw błędny i językowo-

Przeciw ufoludkom

gardłowy jako czuciowe). Przebieg nerwów czaszkowych, który z punktu widzenia logiki wydaje się cokolwiek bezsensownie skomplikowany, jest konsekwencją ewolucji głowy. Tak jak w przypadku wyżej opisanego nerwu błędnego, stanowią one dziedzictwo po rybich przodkach i przebiegu pierwotnych łuków skrzelowych. W wyniku procesów ewolucyjnych wykształciły się z nich różne części czaszki, które często mocno przewędrowały z pierwotnej pozycji. A powiązanie z nerwami powędrowało wraz z nimi. Wielokrotne przebudowywanie czaszki od czasów rybich przodków do współczesnego człowieka zaowocowało aktualnie istniejącą plątaniną. Wzrok jest u naczelnych dominującym zmysłem. Jego rozwój (związany między innymi z wykształceniem się trzeciego typu czopków i tym samym rozszerzeniem palety barw) spowodował znaczne uwstecznienie się węchu. Konstrukcja oka, choć bardzo wydajna, jest jednak obciążona poważną wadą. Jest nią tak zwana plamka ślepa. Nie dość, że ten obszar jest całkowicie pozbawiony komórek światłoczułych, więc ślepy, stanowi do tego bardzo newralgiczne miejsce, z którego odchodzi nerw wzrokowy. Kluczowy dla widzenia nerw leży praktycznie „na wierzchu”, narażony na mechaniczne urazy. Szczególnie niebezpieczne dla niego jest podwyższone ciśnienie w gałce ocznej. Nie bez powodu jaskra jest główną przyczyną ślepoty w krajach uprzemysłowionych. Ale nie tylko wrodzone albo nabyte (np. w wyniku silnej wady wzroku albo stosowania leków) zaburzenia kąta przesączania mogą niebezpiecznie dla nerwu podnieść ciśnienie w gałce ocznej, równie skutecznie robią to mechaniczne urazy. Jeśli uderzenie w okolice oka będzie wystarczająco silne, może wywołać nawet ślepotę – co czasem się zdarza, np. w wypadkach komunikacyjnych. Samo widzenie też jest kompromisem miedzy ostrością a szybkością reakcji. Oko fotograficzne (ludzkie) cechuje się znaczną ostrością widzenia, którą opłaca szybkością rejestracji zmian (złożone oko owadów widzi prawie pięć razy szybciej). Jego czułość, szczególnie w kwestii barw, to wynik adaptacji do środowiska, niekoniecznie dla współczesnego człowieka korzystnej. Owszem,

11


widzimy w trzech długościach fal (o jedną więcej niż większość ssaków), ale są to barwy niebieska, zielona, potem długo nic – i czerwona. Dziurę pośrodku częściowo niweluje praca naszego mózgu, jednak musimy się pogodzić z myślą, że obraz, który odbieramy naszym głównym zmysłem, jest niekompletny. Bardzo wysoką cenę, z punktu widzenia ewolucji gatunku, zapłaciliśmy za zdolność mówienia. Zawdzięczamy ją budowie krtani, jamy ustnej i gardła. Zmiany ewolucyjne w porównaniu do naczelnych są stosunkowo niewielkie, ale bardzo istotne – głównymi było obniżenie się położenia kości gnykowej i krtani, co umożliwiło nam wydawanie bardzo bogatej gamy dźwięków. Niestety, pociągnęło to za sobą skutki w postaci zwiększonego ryzyka zadławienia. Fizjologicznie podczas połykania krtań jest zabezpieczona przez wsunięcie się jej pod język i zamknięcie nagłośnią. Niestety, w wyniku jej obniżonego położenia, mechanizm ten jest utrudniony. Dodatkową konsekwencją takiej lokalizacji krtani jest występowanie bezdechu śródsennego. Tylna część gardła posiada elastyczne ściany mięśniowe, których zniekształcenia są niezwykle ważne w modyfikowaniu wydawanych dźwięków. Podczas dziennej aktywności mięśnie krtani i gardła są napięte, jednak w czasie snu rozluźniają się – u niektórych ludzi tak znacznie, że powstaje zwężenie, a podniebienie miękkie i język opadają. W konsekwencji następuje zablokowanie górnych dróg oddechowych, bezdech i niedotlenienie. Jeśli weźmie się pod uwagę, jak wrażliwy na brak tlenu jest nasz organizm (a zwłaszcza mózg), trzeba przyznać, że drogo zapłaciliśmy za luksus mówienia. A chrapanie to nie tylko uciążliwa przypadłość (szczególnie dla współśpiącego), ale też zjawisko potencjalnie niebezpieczne nawet dla życia – zwłaszcza u osób chorych na serce. Dalsze przykłady można by mnożyć i mnożyć – o samych konsekwencjach wyprostowanej postawy dałoby się napisać drugi artykuł. Myślę jednak, że wybrane przeze mnie wystarczająco ilustrują dziwactwa naszej anatomii i fizjo-

12

logii. Ciało ludzkie jest wypadkową różnych wcześniejszych modyfikacji, uwarunkowań środowiskowych i ślepego trafu, który pozwolił przetrwać niektórym cechom, eliminując całkowicie inne. Nasza anatomia to jeden wielki kompromis między tym, co by się przydało, a tym, co było do dyspozycji. Cudem można nazwać fakt, że człowiek – będąc taką nafaszerowaną pamiątkami po ewolucyjnych przodkach wypadkową kolejnych, często przeciwstawnych, przystosowań – w ogóle funkcjonuje. I to, o dziwo, całkiem efektywnie. Wydajemy się dobrze przystosowani do środowiska. I działamy na tyle skutecznie, że staliśmy się dominującym gatunkiem na planecie. Niemniej uważam, że bez sensu jest budować przedstawienia kosmitów na nasz obraz i podobieństwo. Chociaż im oszczędźmy tego odziedziczonego po przodkach bałaganu, jaki zwiemy ludzkim ciałem. Albo przynajmniej ich przerabiajmy. Niech mają lżej, skoro my sami nie możemy

Ewa Szumowicz Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Ostrołęce (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.

Ewa Szumowicz



Dariusz Barczewski

Młodzi na front. Rzecz o bajkach twardych nad życie… Na początek krótkie sprostowanie: ten tekst nie będzie poświęcony bajkom. A przynajmniej nie bajkom sensu stricto, raczej szeroko rozumianej literaturze dla dzieci i młodzieży (co ważne: nie będziemy czynić rozróżnień pomiędzy jedną a drugą, jako że interesuje nas tutaj łączenie wątków, nie zaś dzielenie). Jeśli, drogi Czytelniku, pomyślałeś sobie w tym momencie, że ciąg dalszy niniejszego tekstu nie jest przeznaczony dla Ciebie, mylisz się. Czemu? Jak to „czemu”? Czyżbyś był tym pierwszym przypadkiem osobnika naszego gatunku, który rzeczywiście chce się przyznać do utraty młodzieńczego statusu? No właśnie… Prawdę mówiąc, niezależnie od tego, czy jesteśmy młodzieżą czy też… dojrzałą młodzieżą, z literaturą przeznaczoną dla klasycznie młodych odbiorców mamy do czynienia stosunkowo często. Choćby poprzez naszych synów i córki, wnuków i wnuczki. A, i – bądźmy szczerzy – nawet jeśli przyklei się nam do karku parę krzyżyków, to i tak czasami chętnie zaglądamy do światów przeznaczonych dla młodych oczu. Dość zatem tej przemowy. Przejdźmy do konkretów: zobaczmy, co w literaturze młodzieżowej piszczy, jęczy i kwiczy! Niczym pewien słynny wielbiciel cygar Romeo y Julieta, a zarazem twórca wyjątkowo trafnych cytatów, obiecać Wam mogę – w zastępstwie lukrowanego domku na kurzej łapce i drzwi z piernika – krew, pot i łzy oraz walkę do ostatniej literki! Woń cygar przeniosła nas w przeszłość. Być może jest w tym jakieś zrządzenie losu, zostańmy zatem przez chwilę po tamtej stronie rzeczywistości. Jakie sformułowanie najlepiej pasowałoby do wzorcowego Dziadka Wszech-

14

czasów (w wersji niekoniecznie do orzechów)? Wybór trudny, lecz zwycięzca wygrywa w przedbiegach: „Za moich czasów…”. Ileż to razy, słysząc te słowa, chcieliśmy być gdzie indziej lub choćby… kiedy indziej, za każdym jednak razem posłusznie słuchaliśmy, jak to drzewiej bywało: że i trawa zieleńsza, papier bielszy i oczywiście tusz czarniejszy. To sprawdzona gra, zabawmy się zatem w nią i my. Za moich czasów czytało się przede wszystkim kilku autorów. Największą estymą darzę Zbigniewa Nienackiego, Alfreda Szklarskiego i Karola Maya – zestaw, musicie przyznać, wcale klasyczny. Wspomnijcie dzielnego i nieustraszonego Winnetou i jego kumpla Old Shatterhanda, porywczego Tomka i ceniącego porządny rum (obowiązkowo z Jamajki!) jego druha, bosmana Nowickiego, czy wreszcie kultowego Tomasza vel Pana Samochodzika, który wbrew ewentualnym skojarzeniom z bohaterami Marvella wcale nie potrafił się przemieniać w samochód ani nawet nie wydzielał oparów benzyny. Takie postaci walczyły o prymat w mojej głowie, nie potrafię więc na ich następców spojrzeć inaczej niż właśnie zza pleców tychże herosów świata zapomnianego i nieco już zakurzonego. I jeszcze jedno. Za moich czasów… nie było takiego wyboru. To jest fakt z gatunku tych, które są odporne na rdzę, trzęsienia ziemi i zainteresowanie polityków, a więc, mówiąc krótko, niedające się ruszyć z posad. Hobbystycznie przechadzając się po księgarniach czy recenzując liczne powieści, z nostalgią wspominam czasy, kiedy poszczególne pozycje czytywało się po pięć czy dziesięć razy z racji braku alternatywy (także z przyczyn natury głębszej, ale mniejsza

Dariusz Barczewski


o to). Teraz jest to całkowicie nie do pomyślenia! Prawdę mówiąc, nawet ja, gdybym sobie tego nie zapisał (choćby powyżej), nie uwierzyłbym sam sobie – jest to skleroza z gatunku chorób towarzyszących dobrobytowi, a więc obfitości zasobów. Rozważając, jakie przykłady wybrać dla potrzeb niniejszego artykułu, trafiłem na gigantyczny orzech do zgryzienia (przydałby się wspomniany już dziadek…). Ostatecznie jednak pozwolę sobie na odrobinę przewidywalności i pierwszą arię w mej operetce niechaj odśpiewa młodzian o nazwisku swojsko brzmiącym dla każdego na świecie dziecka wieku dowolnego: Harry Potter, pierwszy czarodziej Hogwartu, młot na mugoli i prawdziwy kamień filozoficzny w ludzkiej, dość bladej skórze. Podobno literaturę młodzieżową dzieli się na popełnioną przed Potterem i po nastaniu Pottera. Sceptycy narzekają na nadmiar słów zaczynających się na literę „p” w powyższej teorii, pesymiści wskazują na konieczność uzupełnienia jej jeszcze o „czasy po”, bowiem J. K. Rowling, miłościwie nam pisząca matka Pottera, cykl ów już dopełniła i teraz wielbicielom młodego czarodzieja pozostaje jedynie wzdychać z rozrzewnieniem do najpiękniejszych, literacko zabarwionych przeszłych dni swojego życia. Tutaj pojawia się szansa, że pewna grupa ludzi – mimo klęski urodzaju! – przekona się, jak to jest czytać jedną rzecz niejeden raz, ale czy Potter bywa czytywany wielokrotnie… statystyki milczą. W tym temacie będzie trzeba poczekać na oficjalne stanowisko ONZ. Harry jest dzieckiem biednym: bez rodziców, bez domu. Bez współczujących opiekunów, skazany na wrednych, samolubnych mugoli, którzy nawet nie udają, że mają go w… zaiste nikłym poważaniu. Odkrycie Hogwartu i świata magii to pocałunek losu, ale dość złośliwy. Także po drugiej stronie peronu dziewięć i trzy czwarte nie czeka go miłość bliźnich i niekończące się dobre samopoczucie. Wręcz przeciwnie: Harry musi rywalizować z Draco Malfoyem, chłopakiem nie dość, że wrednym, to jeszcze dobrze ustosunkowanym. Kto nie podpadł synowi dyrektorki, ten pewnie nie jest w stanie zrozumieć tragizmu sytuacji Pottera. Co więcej, musi walczyć o swoje

Młodzi na front...

przetrwanie i o… losy świata. Ten drugi wątek jest mocno rozciągnięty w serii i dopiero ostatnie tomy ukazują jego znaczenie. Walka okazuje się pod każdym względem kosztowna i nim zostanie zakończona, Harry będzie musiał ryzykować życie i… patrzyć na śmierć przyjaciół. Jakby tego było mało, autorka poskąpiła Harry’emu stosownej nagrody. Gdyby to był sensowny romans dla dorosłych, to już od pierwszego, ewentualnie drugiego tomu Harry mógłby znajdować pocieszenie w ramionach jakiejś przyjaciółki. Gdyby był Jamesem Bondem, w każdym kolejnym odcinku spotykałby nową, i żadna nie zaciągnęłaby go przed ołtarz! Tutaj wątek nagrody cielesnej – czy choćby, w sensie ogólnym: materialnej – jest jakby na drugim lub trzecim miejscu. Harry jest idealistą. Żyje i walczy dla idei, co wyjątkowo podoba się jego odbiorcom – a więc nam wszystkim – którzy dla idei nie są gotowi wygenerować nawet jakiejkolwiek idei… Smutne, prawdziwe i opłacalne. Młody bohater odtrącony przez świat i pozbawiony miłości to nic nowego. Takie historie już były. Wspomnijmy „Dziewczynkę z zapałkami” (Hans Christian Andersen), opowieść prawdziwie korporacyjną, ukazującą wyzysk młodej jednostki i jej ostateczny upadek (ale i – summa summarum – triumf ducha oraz idei niematerialnego szczęścia, bowiem dziewczynka trafiła do krainy, gdzie wszyscy kupują zapałki i nie żądają reszty). Także Huckleberry Finn nie miał łatwego życia (Mark Twain, „Przygody Hucka Finna”). To właśnie podczas ucieczki przed ojcem, alkoholikiem i gwałtownikiem, Huck skazał się na włóczęgę i cierpienia. Ciężko byłoby jednak przebić „Baśnie braci Grimm” – te zainspirowane podaniami ludowymi i obiegowymi bajaniami, opowieści przeznaczone m.in. dla młodych czytelników (choć nie tylko), dzisiaj zakwalifikowalibyśmy nawet do miana horrorów. Pewnym ich wyznacznikiem było nasycenie sadyzmem i okrucieństwem: opisani przez Wilhelma Karla oraz Jacoba Ludwiga Karla bohaterowie nieodmiennie szli pod prąd i wiatr, a w ich świecie złośliwe, wyrachowane cwaniactwo popłacało bardziej niż dobrotliwa mądrość. W tym ujęciu kłopoty Harry’ego Pottera z Draco Malfoyem,

15


a nawet Voldemortem, zasługują co najwyżej na pogardliwe prychnięcie. Jest jednak coś, czym Harry wyróżnia się na tle swoich protoplastów, a mianowicie… wpływem na czytelników i nieczytelników (czyli – oby ich dementorzy po nocach straszyli – mugoli). Oto bowiem, w przeciwieństwie do herosów ze świata braci Grimm, biedny Harry został wyklęty jako deprawator. Oskarżono chłopaka o wodzenie młodzieży na pokuszenie. A to zachęcał do spożywania środków odurzających (czyżby fasolki wszystkich smaków? Strzeżcie się podejrzanych barwników!!!), a to magię uskuteczniał (a przecież „wszystkie praktyki magii lub czarów, przez które dąży się do pozyskania tajemnych sił, by posługiwać się nimi i osiągać nadnaturalną władzę nad bliźnim – nawet w celu zapewnienia mu zdrowia – są w poważnej sprzeczności z cnotą religijności”1). Z drugiej strony jedno jest pewne: zwolennicy dziewczynki z zapałkami nie sypiali w śpiworach przed księgarniami ani nie biegali po mieście przebrani za nią (ewentualnie za jej nieczułych klientów, co jednak trudno uznać za zabieg klimatyczny nawet á rebours). Nie jest znany także stosunek duchownych wszystkich wyznań wobec jej tragicznego losu, podczas gdy każdy czyn Harry’ego był komentowany szeroko, a czasami nawet z sensem, zaś analizy jego działań inspirowały choćby profesorów2, o innych sługach ducha czy rozumu nie wspominając. W gruncie rzeczy Harry Potter jest jednym z tych zjawisk, które stają się znaczące dlatego, że są… znaczące. Pewnie gdyby nie jego zaskakująca popularność (Harry zarobił 9 miliardów dolarów na samych książkach, których sprzedało się ponad 300 milionów sztuk, a J.K. Rowling uskładała na książeczce oszczędnościowej w lokalnym oddziale ichniego PKO okrągły miliard dolarów3), nie znalazłby miejsca w tym zestawieniu, ale jakże można pominąć młodzieżowego bohatera (a właściwie to... celebrytę!) literackiego, który – primo – zachęcił ową młodzież do czytania nie tylko instrukcji obsługi gier komputerowych i recept na wina domowe, ale także literatury z prawdziwego zdarzenia, oraz – secundo – skłonił dorosłych do zauważenia nowego, bardzo obiecującego rynku i wszystkich związanych

16

z jego eksploatacją zagrożeń. Co istotne: Harry nie pociągnął za sobą młodzieży w sensie jakimkolwiek innym niż marketingowym. Przygoda była wielka i wspaniała, ale skończyła się na biciu rekordów i kupnie gadżetów. Młodzi nie wzięli się za wdrażanie zasad swojego ulubieńca w życiu codziennym – uważni obserwatorzy mogli wykorzystać tę okazję, by spostrzec, że nowe pokolenia, jeśli już czytają, to czynią to dla własnej przyjemności i bez szukania podtekstów – ot, czytanie dla czytania, antyintelektualna przygoda w świecie intelektu4. Próżne więc były strachy na Lachy, bowiem Harry zwiódł na manowce tylko tych, którym pomyliło się jego nazwisko z… nazwiskiem któregoś z jego klonów. Na fali popularności Pottera powstała ogromna gałąź przemysłu opierającego się na zadrukowywaniu pochodnych celulozy. Pomińmy tutaj najbardziej oczywistych naśladowców czarodzieja z Hogwartu (białoruski Porri Gatter, rosyjska Tania Grotter czy wreszcie chiński „Harry Potter i lampart skradający się do smoka”5). Przedmiotem naszego zainteresowania powinny stać się klony samodzielne, potterowskie mutacje lub po prostu kreacje literackie korzystające z przetartych przez Rowling szlaków. Młody chłopak, wyciągnięty za uszy ze swojego świata i wrzucony do innego, zmuszony w przyśpieszonym tempie nabywać zdolności pomocnych do przetrwania i walki o swój los oraz, co bardzo istotne, skazany na bohaterstwo wbrew sobie i swoim pragnieniom (oraz leniwej, na ogół, naturze) – tak brzmi rozbudowany opis jednostki chorobowej, którą zaraziły się umysły bardzo wielu pisarzy (choć pewnie nie tak wielu, jak to miało miejsce z inną, daleko bardziej przerażającą epidemią wampiryzmu literackiego). Bliskim kumplem Harry’ego mógłby zostać Thomas Ward („Kroniki Wardstone”, Joseph Delaney), który jest stracharzem (rodzajem wiedźmina) i poluje na potwory, duchy, czarownice. Tom jest wprawdzie tylko uczniem i dopiero ma przejąć obowiązki w przyszłości, ale zgodnie z oczekiwaniami los wyprzedza wszelkie plany i bardzo szybko młodzieniec angażuje się na całego. Czy musimy dodawać, że od jego działań zależeć będą losy świata, a przynajmniej

Dariusz Barczewski


znacznej jego części? Schemat zostaje jednak zachowany przede wszystkim w konstrukcji ogólnej specyfiki bohatera: przypadkowego chłopaka z sąsiedztwa, w którego łatwo się wcielić czytelnikowi. Kolejna postać z panteonu młodocianych herosów, Bobby Pendragon (D. J. MacHale), powstał jako krzyżówka Pottera i bohaterów popularnego ongiś serialu „Sliders”. Bobby przemieszcza się pomiędzy wymiarami (światami alternatywnymi?) i walczy z superdemonem, z niewiadomych względów zwącym się Saint Dane. Co ciekawe, Saint Dane jest bardzo wyraźnym nawiązaniem do dobrze znanego celebryty zwanego czasem Szatanem: podobnie jak swój rogaty protoplasta, Saint Dane ma w zwyczaju wodzić na pokuszenie, a jego zwycięstwa zawsze wynikają ze słabości ducha przeciwników. Na wątłych barkach Bobby’ego spoczywa los wszystkich światów, a koleje wojny o Hallę (wszechświat) zależą od jego błyskotliwości i zaradności. W tym ujęciu „Pendragon” jest opowieścią niemal religijną (na szczęście, tylko niemal). Cykle D. J. MacHale'a czy Josepha Delaneya umiarkowanie skutecznie próbują nawiązać do ważnej cechy powieści Rowling: starają się dojrzewać razem z czytelnikami. Ten nietuzinkowy multisprzęg dusz papierowych i rzeczywistych zdaje się być nowym i ważnym wyznacznikiem prozy młodzieżowej. Pamiętacie „Kubusia Puchatka”? Kubuś był fajny, ale nigdy nie wykroczył poza etap miodu. Harry Potter owszem, z zahukanego młokosa ewoluował w pewnego siebie mężczyznę. Nasuwa się na myśl nawiązanie do oper mydlanych, chleba powszedniego ludzi dorosłych i poniekąd poważnych, przy czym opery, w przeciwieństwie do dynamicznych historii młodzieżowych, opierają się na fabułach rozciągniętych nie wzdłuż, a w poprzek czasu: ich „herosi” przez kolejne lata są równie „dojrzali” jak w sezonie pierwszym i ciągle kłopoczą ich te same problemy… Ale utnijmy tę dygresję i przypomnijmy sobie, że jeszcze kilka linijek wcześniej była mowa o wojnie. A to poważna sprawa. Wojna zdecydowanie nie omija bohaterów prozy młodzieżowej. W sam środek działań zbrojnych w czasie drugiej wojny światowej

Młodzi na front...

wpadają postaci z cyklu „Agenci Hendersona” (Robert Muchamore). Dwunastolatkowie kontra hitlerowskie czołgi? Tak, ten pomysł naprawdę działa! Faktem jest, że wojnę przedstawić można na sposoby najróżniejsze, można nawet ukryć jej okrucieństwo, ale tego akurat w powieści Muchamore’a nie doświadczymy. Autor nie oszczędził młodym wojennej traumy. Stają się świadkami intensywnych walk, widzą umierających ludzi, obserwują rozpad trzeszczącej pod niemieckim uderzeniem Francji, a i później śmierć nie raz i nie dwa podąża ich tropem. Wojenna zawierucha dopada także nieco starszą młodzież – grupkę przyjaciół sportretowanych przez Johna Marsdena w cyklu „Jutro”. Tutaj akcja rozwija się bardziej leniwie, ale fabuła wcale nie jest dzięki temu lżejsza. Może nawet przeciwnie: do typowych okrucieństw wojny dołącza jeszcze zagubienie i niepewność. Podtytuł powieści, jakże sugestywny: „Nie ma już żadnych zasad”, ma nawiązywać do realiów wojennych, które wkraczają w życie bohaterów nagle, bez uprzedzenia. Jednego dnia najważniejszym problemem świata jest miłość do chłopaka, który woli inną (i to noszącą absolutnie niemodne sukienki!), parę godzin później trzeba się przestawić na walkę o przetrwanie. Nie ma już żadnych zasad – ten wniosek jest niezwykle słuszny także w nieco szerszym ujęciu. Wspaniale opisuje… współczesną literaturę młodzieżową. Co istotne, w niewiadomych okolicznościach zniknęło kilka poważnych ograniczeń. Niektóre przetrwały, ale ich szeregi zostały mocno przetrzebione. Powieści dla młodzieży nadal bywają wolne od treści o charakterze erotycznym. Poniekąd jest to logiczne – nie chcielibyśmy, aby nasze ośmio-, dwunasto-, szesnastoletnie pociechy ekscytowały się ponad miarę, prawda? To nie jest zdrowe dla serca. Podobno. Z drugiej strony, czyż nie jest szczególnym paradoksem, że choć z wielkim zaangażowaniem chronimy młodzież przed nazbyt łatwym dostępem do zawartości zabarwionej seksualnie, to nie mamy żadnych oporów przed propagowaniem śmierci? Nie da się ukryć: młodzi czytelnicy poszli na wojnę, a może to wojna przyszła do nich? Czterej jeźdźcy apokalipsy wparadowa-

17


li do schludnie urządzonych domów, do świata starannie przystrzyżonych trawników, bezpiecznych granic i przedwyborczej nudy. Młodzi ludzie, nim dorosną i nim przekroczą wiek pozwalający kupować alkohol bez konieczności pożyczania dowodu osobistego od starszego brata, zdołają zgromadzić w pamięci całkiem sporą kolekcję obrazów zniszczenia, które teoretycznie są całkowicie obce ich środowisku (zakładam bowiem, że nie mówimy tutaj o młodzieży z Afganistanu czy Iraku). Czy zatem jakieś sensowne granice jeszcze istnieją? I czy istnieć powinny? W gruncie rzeczy trudno mówić o brutalizacji literatury młodzieżowej, jest to raczej… przesunięcie akcentów. W świecie braci Grimm słabi i chorzy odpadali, wygrywali najsilniejsi i najbardziej przebiegli. Dzisiaj szewczyk wyciskający sok z sera udającego kamień może grać rolę co najwyżej drugorzędną. Chcemy czytać o ludziach takich jak my, radzących sobie… powiedzmy, że nie gorzej niż my. Robert Cichowlas, zyskujący – zasłużenie! – coraz większą popularność twórca horrorów i szeroko rozumianych opowieści grozy, jednym tchem wymienia autorów, których cenił w młodości i próżno szukać na tej liście usypiaczy: James Herbert, Harry Adam Knight, Graham Masterton, Stephen King i Guy N. Smith. Cytując: „Do moich ulubionych horrorów należały, i należą nadal, »Wyklęty«, »Rytuał«, »Podpalacze ludzi«, »Zwierciadło piekieł« Mastertona, »Dom czarów«, »Creed« Herberta, »Smętarz dla zwierzaków« Kinga i milion innych powieści grozy”6. Nie możemy jednak poddać się mylnemu wrażeniu, że współczesna literatura młodzieżowa to same tylko wojny i ratowanie świata. Skoro już o ratowaniu mowa, to owszem: bohaterowie często chronią także własną skórę, co w większości przypadków wystarcza aż nadto do stworzenia udanej i wciągającej fabuły. Cykl „Zwiadowcy” Johna Flanagana stoi gdzieś na granicy tej strefy. Will Treaty, młody zwiadowca, zawołany łucznik i doskonały tropiciel, nie raz i nie dwa uczestniczy w wojnach, a jego udział bywa znaczący, lecz umiarkowany. Co więcej, Will do szczęścia (i zwycięstwa) potrzebuje także, od czasu do cza-

18

su, dorosłych, co stanowi swego rodzaju wyjątek pośród omawianej literatury. Wyjątek ciekawy z jeszcze jednego powodu: jak mało który heros młodzieżowy, Will nie jest skazany na bycie wybawicielem. Harry Potter, Bobby Pendragon czy nawet Tom Ward nie wybierali własnej drogi. Zostali na nią wepchnięci. I mocno walczyli. Will niby też (w końcu ta literatura ma swoje prawa), ale szybko stał się częścią swojego świata. Trybikiem jednym z wielu. Sława i chwała przyszły dopiero później. Grunt, że przyszły… Niezwykłe wrażenie robią „Kroniki Kresu” duetu Chris Riddell i Paul Stewart. Niby i tutaj uświadczymy wielu dramatycznych i bardzo niecodziennych zdarzeń, lecz wszystko to w klimatach, które moglibyśmy uznać za względnie klasyczne. Latające statki (a nawet kamienie!) nie są w końcu aż tak dziwne, prawda? Także galeria postaci, przypominająca brooklyński areszt po szczególnie zaciętych starciach pomiędzy tubylcami a kosmitami, nie jeży włosów na karku. Siłą powieści spod tego znaku są niebanalne pomysły, wielka dbałość o szczegóły i… wspaniała oprawa graficzna. Smacznie, strawnie, zdrowo – czy nie mógłby to być nowy standard? Biegnąc na przełaj przez młodzieżowe półki natkniemy się na wydany właśnie przez Zieloną Sowę „Kieliszek trucizny” kolejnego pisarskiego duetu: Pierdomenico Baccalario i Alessandro Gatti. Młodzi bohaterowie powieści stają się – pod wpływem szeregu dogodnych przypadków – domorosłymi detektywami, którzy w towarzystwie dorosłych rozwiązują zagadkę kryminalną. Nie przeszkadza im to w zjedzeniu kilku pysznych kremówek i naleśników z czekoladą i… no właśnie, czy czasem nie dotarliśmy tutaj do punktu wyjścia? A może inaczej: do potencjalnego punktu wyjścia. Czy właśnie tego nie oczekujemy po literaturze dla młodzieży? Słodyczy, nieokiełznanej radości z poznawania dorosłego świata, niewinności? Wiele byśmy dali, aby młodzi ludzie patrzyli na świat przez różowe okulary i aż się ciśnie na usta stwierdzenie, że kiedyś rzeczywiście tak było. Dodajmy od razu, że stwierdzenie z gruntu fałszywe. Pamiętacie Nemeczka z „Chłopców z Placu Broni” Ferenca Molnára? A może lep-

Dariusz Barczewski


0szym przykładem będzie „Bambi” (film Disneya czy też powieść Felixa Saltena, na bazie której powstał)? Młoda sarenka tracąca sarnią mamę i skazana na uciążliwą tułaczkę po świecie… kto nie wylał przy tym wiadra łez, ten powinien przejść test Turinga. Ot, tak, dla pewności. Świat literatury młodzieżowej brutalny był od zawsze. Nie miał zresztą wielkiego wyboru, musiał wszak choćby w ogólnym zarysie odzwierciedlać pozaksiążkową rzeczywistość. To swego rodzaju pułapka: jeśli chcesz, aby powieść dla młodych czegoś ich nauczyła, nie możesz ich chronić przed wszelkim złem. Faktem jednak jest, że coś drgnęło. Rzeczywistość przyśpieszyła, a literatura – chcąc nie chcąc – podążyć za nią musi. Nie jest więc tak, że pisarze psują młodych czytelników. Bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że nowa, brutalniejsza proza jest po prostu nową, teoretycznie pełniejszą próbą opisania świata. Dobrze to ujął Kazimierz Kyrcz Jr: „Przesuwają się punkty ciężkości, brutalizacja postępuje w każdej sferze naszego życia, więc i tu też nie ma specjalnego pola manewru. Niestety”. Jaką rolę powinna odgrywać literatura młodzieżowa i dziecięca w nowym, gorszym świecie? Raz jeszcze oddajmy głos współautorowi „Chorego, chorszego, trupa”: „Współczesna i nowoczesna literatura musi odgrywać dokładnie taką samą [rolę] jak zawsze, z tym, że większy nacisk powinien być położony na ostrzeganie dzieciaków przed grożącymi im niebezpieczeństwami. Świat stał się miejscem bardzo ciekawym”. Ciekawym? Tak, ale w sensie, o jaki chodziło w pewnym starym, chińskim przysłowiu. Dyskusja na temat roli literatury młodzieżowej nie może nie uwzględniać faktu, iż czytelnictwo jako takie cieszy się coraz gorszymi statystykami. Według zestawienia sporządzonego przez Bibliotekę Narodową, w 2010 roku aż 56% Polaków nie zajrzało choćby do jednej książki. W tej lepszej grupie: czytających znaleźli się uczniowie szkół i studenci, choć i tutaj daleko do euforii. Co trzeci z nich nie sięgnął nawet po jedną książkę w ciągu 2010 roku7. Literatura dla młodzieży ewoluuje, to jest

Młodzi na front...

pewne. Dużo w niej gniewu i furii, emanuje złem, zniszczeniem, ale i… nadzieją. Cień nie może istnieć bez światła. W sensie metafizycznym światło potrzebuje mroku. Im gorzej, im trudniej, im brutalniej… tym lepiej smakuje triumf i sukces. Bo z biegu przełajowego przez powieści dla młodych czytelników wynieść możemy jeszcze jeden wniosek: wszystkie one kończą się dobrze. Lub niemal dobrze. A to już coś… 1

Katechizm Kościoła Katolickiego, 2117. http://manager.money.pl/ludzie/portrety/artykul/ joanne;kathleen;rowling;jedna;z;najbogatszych;pisar ek,158,0,181406.html – odwiedzono we wrześniu 2011. 3 http://manager.money.pl/strategie/case_study/artykul/harry;potter;zarobil;15;mld;dolarow,57,0,255289.html – odwiedzono we wrześniu 2011. 4 http://archiwum.polityka.pl/art/czytam-bo-lubie,390797.html – odwiedzono we wrześniu 2011. 5 http://pl.wikipedia.org/wiki/Harry_Potter – odwiedzono we wrześniu 2011. 6 http://www.literatura.gildia.pl/wywiady/wywiad_z_ robertem_cichowlasem_w_zwiazku_z_powiescia_szosta_ era – wywiad opublikowany 26 sierpnia 2011. 7 h t t p : / / w w w. b n . o r g . p l / d o w n l o a d / d o c u ment/1297852787.pdf – ze źródła skorzystano we wrześniu 2011. 2

Dariusz Barczewski Model z rocznika 1982. Podobno już takich nie robią. Wielbiciel każdego słowa pisanego, w ostateczności czytuje nawet graffiti, których w Łodzi (jego mieście zamieszkania) nie brakuje. Na ogół jednak preferuje papierową klasykę: science fiction, fantastykę, kryminał, thriller polityczny i militarny. Uczulony na wampiry, głupotę i polityków. Recenzuje dla Gildii, współprowadzi blog fotograficzno-literacki Onibe.wordpress.com, z rosnącą przyjemnością udziela się w „Qfancie”, próbuje swoich sił jako literat. Cieszy się, że znowu przełożono datę Armagedonu – może nawet zdąży popełnić jakąś książkę przed pojawieniem się Czterech...

19


Pasja pisania, pasja rozmawiania – wywiad

z Katarzyną Rogińską (rozmawiał Piotr Dresler)

Katarzyna Rogińska – gdańszczanka; ukończyła psychologię na Uniwersytecie Gdańskim, od 1990 roku pracuje w zawodzie: zajmuje się dziećmi i młodzieżą niepełnosprawną intelektualnie oraz psychologią sądową. Poza artykułami na tematy zawodowe publikowała opowiadania fantastyczne w „Feniksie”. Jest także autorką opowiadania „Kocim szlakiem“, nagrodzonego w ogólnopolskim konkursie na kryminał gdański, wydanego w tomie „Tajemnica Neptuna“ oraz książki „Jeśli czegoś pragnę“. Jej zainteresowania to malarstwo, czytanie, podróże dalekie i bliskie, koty i ogrodnictwo. (Oficynka.pl) Piotr Dresler: Zacznę nieco sztampowo – jak to się stało, że do powieści o cechach klasycznego kryminału postanowiła Pani wpleść wątki o dużym zabarwieniu makabryczności?

Katarzyna Rogińska: Nie zakładałam, że piszę klasyczny kryminał. Raczej opisałam pewną historię, któa mogłaby się stać, która, być może, dzieje się w jakiejś podobnej wersji nawet w tej chwili. Makabra znalazła się tam dla wzmocnienia efektu – ostatecznie cóż to za niezwykła historia, że małolata jedzie za facetem w nieznane, a potem źle jej się dzieje? O tym uczą nawet w szkole. Osobiście nie chciałabym przeczytać kolejnej historii o tym, jak niebezpiecznie jest jechać samej za granicę. Potwór natomiast jest nie z tej rzeczywistości, otwiera bramę do przestrzeni, w którą strach jest nawet patrzeć. Służy do straszenia, zaciekawiania, przekraczania granic. PD: Właśnie, taka historia jest bardzo prawdopodobna. Czy pisząc, czerpie Pani inspirację z pracy? KR: Nie do końca, gdyż rzeczywiste zło jest głupie, żmudne są policyjne procedury, szare i smutne korytarze sądów, na których czeka się nieraz godzinami, nużące jest przesłuchiwanie i odczytywanie protokołów, akta są pełne sztampowych druków, dotyczących postępowania. Żaden czytelnik nie chciałby przez to się przedzierać tylko po to, by się dowiedzieć, że aresztowano podejrzanego na trzy miesiące, a potem jeszcze na trzy... I jeszcze... Zrobiłam prezent moim dwóm kolegom i opisałam ich, to ten duet Kawa i Mleko. No i co? Na jakimś spotkaniu prowadzący stwierdził, że są papierowi i nierealni, a oni w rzeczywistości są dokładnie tacy, jak w książce.

20

Katarzyna Rogińska


PD: Nie nazwałbym duetu Kawa i Mleko papierowym, raczej nieco innym od obrazu policji, jaki zazwyczaj napotykamy w życiu. Powiedziałbym raczej, że jest on nieco zbyt sympatyczny. A jak oni przyjęli powieść? KR: Książkę mają, zresztą nie tylko ci dwaj funkcjonariusze. Część znajomych policjantów czyni pewne aluzje do mojego pobocznego pisarskiego zajęcia, ale nie komentują. Nie wiem nawet, czy przeczytali. Może to kwestia tego, że bardzo chronię swoją prywatność, starając się oddzielać pracę od tego, co poza nią i nie chcą być niedyskretni, dopytując się o moje życie poza komendą? W każdym razie jeśli ktokolwiek poczułby się urażony, to już wylądowałabym na dywaniku, co najmniej u naczelnika. PD: Czytając „Wieżę sokoła” oraz Pani notkę biograficzną trudno jest nie doszukiwać się pewnych wspólnych cech między Panią a bohaterami powieści. Czy wplotła Pani w powieść trochę siebie?

nie tak. To się niby nazywa korekta... A ja, cóż, amatorka bez wykształcenia. Ale od dzieciństwa ćwiczona w patrzeniu na świat obrazem właśnie. Poza tym ja zawodowo opisuję zachowania ludzkie i zobowiązana jestem to wykonać tak, żeby każdy zrozumiał, o co chodzi. Napisałam grubo ponad tysiąc opinii przez ostatnie dziesięć lat. Wprawa, krótko mówiąc. PD: „Wieża sokoła” podzielona jest na trzy części, z czego ostatnia raczej jest krytykowana przez recenzentów jako nudnawa. Czy zgadza się Pani z tym osądem? KR: A co tu jest do zgadzania się czy też nie zgadzania? Jeśli recenzent tak uważa, to tak uważa. Ja się przy tej części świetnie bawiłam, natomiast Dymitra przyprawiała mnie o mdłości. No, ale ona jest młoda i seksowna, tkwi w tym gotyckim zamczysku z bestiami, biedulka, znamy

KR: Najbardziej wplotłam swojego kota. Chyba co nieco zrozumiał z tej książki, gdyż kiedy ostatnio policja chodziła po działkach w związku z włamaniami do altanek, to Mratawoj bardzo aktywnie uczestniczył w czynnościach operacyjnych. Plątał im się pod nogami, miauczał, dokądś chciał zaprowadzić. Po prostu kot kryminalny. Wplotłam też w powieść swoje najbliższe otoczenie – ogrody, las, ulice, domy. Dymitra śni niektóre z moich snów – ten o depczącej ją kobiecie w szpilkach miałam, kiedy nocą łaził po mnie kot. Ogólnie rzecz ujmując, łatwiej jest pisać o tym, co się dobrze zna. PD: W recenzjach Pani powieści zawsze pojawia się jeden element: pochwała obrazowych opisów, a z tego, co wiem, lubi Pani malować. Czy to odzwierciedlenie tego hobby, czy może wrodzonej wrażliwości? KR: Malarstwo zarzuciłam kilka lat temu. Pochodzę z rodziny artystów, którzy nie przebierają w słowach, jeśli w obrazie coś jest

Wywiad

21


ten schemat. Potwór to potwór, wiadomo. Ma być potworny i jest. Kociara po prostu sobie usiłuje żyć, poskładać się jakoś do kupy, przetrwać. Jest najbardziej prawdopodobna ze wszystkich bohaterów. Czy ja już nie powiedziałam, że rzeczywiste zło jest nudne?

PD: Krążę tak przy „Wieży sokoła”, dlatego że jestem świeżo po lekturze i wciąż pod jej dużym wrażeniem. W książce pokazała Pani, że ludzie nie są ani dobrzy, ani źli, a zło może czaić się wszędzie. Czy w swojej pracy często spotytka się Pani z takimi przypadkami?

PD: Wydaje się Pani osobą bardzo zapracowaną. Jak znajduje Pani czas na pisanie?

KR: Spędzam zawodowo trochę czasu z osobami, które cierpią na PTSD po wypadkach komunikacyjnych, przeżywają żałobę po nagłej śmierci bliskich. Cierpią. Natomiast najczęstsze zło w mojej pracy ma albo postać alkoholika, który niszczy życie bliskim i doskwiera otoczeniu, albo pijanych młodzieńców, którym wydało się, że ktoś się z nich śmieje, albo nie tak patrzy, albo zabrakło im na chlanie i postanowili zabrać komuś telefon, albo po prostu skopać kogoś dla zabawy, bo nie od dziś wiadomo, że skopanie kogoś to fajna rozrywka. Nie są ani dobrzy, ani źli. Na pewno nie są zbyt mądrzy, nie umieją pracować. Jeśli są choćby kibicami i jeżdżą na mecze i zadymy, to już dużo. Wielu z nich znam od dziecka, historie ich są krótkie i bardzo podobne do siebie. Nie spotykam zła inteligentnego, wyrachowanego, efektownego, tylko takie zwyczajne, szare bagno. I bardzo dobrze. Lepsze szare bagno niż kolorowe seryjne zabójstwa.

KR: Nie znajduję. Teraz akurat jadę do pracy autobusową komunikacją zastępczą. Czytam i prowadzę korespondencję w drodze do pracy i z powrotem. Mam także „sekretarza”, któremu wysyłam pliki dźwiękowe z opiniami, on odsyła już przepisane. W czasie, kiedy nagrywam na dyktafon, mogę np. wykonywać jakieś „czynności gospodarcze” w domu. Wstaję o czwartej, piątej rano, wtedy mogę cokolwiek pisać, ewentualnie w dni wolne. O, właśnie wsiadły dwie moje koleżanki z pracy...

PD: Jak dużo czasu minęło od konceptu powieści „Wieża sokoła” do napisania jej? KR: „Jeśli czegoś pragnę” oddawałam zimą 2009 i niedługo potem zaczęłam pisać „Wieżę sokoła”, w czerwcu 2010 w trakcie „Dni Fantastyki” miałam już około 50 stron, w listopadzie oddałam książkę wydawcy. Co czyni około roku na napisanie książki. PD: Książka już chwilę leży na półkach w księgarniach, więc można powiedzieć, że ochłonęła Pani po napisaniu jej. Czy jest jakiś fragment, który zmieniłaby Pani w części lub zupełnie? KR: Nic bym nie zmieniła. Powracam do mojego zajęcia zawodowego, które uczy wprost obsesyjnej odpowiedzialności za słowo. Nie mogę

22

Katarzyna Rogińska


napisać czegoś, co nie jest do końca przemyślane, bo albo sama za to „oberwę”, albo zrobię komuś krzywdę. Pisząc książkę również myślałam o treści w podobny sposób, chociaż odpowiedzialność jest nieporównywalnie mniejsza. PD: W związku z tym, że Qfant reprezentuje literaturę w internecie, muszę o nią spytać. Co Pani myśli o literaturze ukazującej się w sieci? KR: Nie wiem nic o tego typu literaturze – to znaczy wiem, że istnieją e-booki i skorzystałam z nich kilka razy. Natomiast mam świadomość, że bardzo wiele utworów literackich ukazuje się jedynie w internecie, czasem trafię na jakiś taki portal. To chyba dobrze, bo bardzo ułatwia debiut. Z drugiej strony źle, bo nie ma szans na redakcję i jakąkolwiek informację zwrotną, choćby w postaci nie przyjęcia do druku. PD: Ostatnio bardzo modne stały się audiobooki. Czy jest może możliwość, że któraś z Pani powieści zostanie wydana właśnie w takiej formie? KR: To już sprawa tylko i wyłącznie wydawcy i, zapewne, rachunku ekonomicznego... PD: Skoro już pytam o popularne rzeczy, to czy myślała Pani o jakiejś powieści w duecie z kimś? KR: Miałam przez moment taką ideę. Koleżanka miała fantastyczny pomysł na kryminał, ale kompletnie brakowało jej cierpliwości i systematyczności do pisania książki. Jednak do współpracy nie doszło. Nie wykluczam pisania z kimś, byłoby to ciekawe doświadczenie. PD: Pamiętam, jak na zeszłorocznych Dniach Fantastyki uczestniczyła Pani w panelu kryminalnym razem z Jackiem Skowrońskim i Rafałem Kotomskim. Jak Pani podobają się takie spotkania pisarzy o nieco odmiennym poglądzie na kryminał?

Wywiad

KR: Bardzo mi się podobają – spotkania, wymądrzanie się przed publicznością i odmienne poglądy. I życie kuluarowe też mi się podoba. Nawiasem mówiąc, na spotkaniach autorskich w Trójmieście pojawiają się niemal sami pisarze kryminałów. Czyżby jakaś swoista grupa wsparcia? Przy okazji promocji zbioru opowiadań „Mogliby w końcu kogoś zabić” prowadzący Mariusz Czubaj rozejrzał się po sali i stwierdził, że pobijamy rekord Guinessa w ilości pisarzy kryminałów na metr kwadratowy. PD: Jaka jest, Pani zdaniem, najtrudniejsza część pisania? KR: Zabranie się do tej czynności – czyli otworzenie pliku i rozpoczęcie. Obojętnie, czy to początek powieści, jej środek czy też koniec. Potem już jakoś idzie.

23


PD: Planuje już Pani kolejną powieść? KR: Ja ją nawet usiłuję pisać! PD: Czy może się Pani podzielić z nami jakąś jej częścią? Krótkim opisem pomysłu lub jakimś zdaniem? KR: A proszę bardzo: – A teraz mi poczytaj do snu. Tak, tak, właśnie to... – „Swoje ofiary wybierał przypadkowo, obojętna mu była ich płeć, wiek i kolor skóry. Wystarczyło, że okoliczności sprzyjały pozyskaniu „materiału”. Zachodził od tyłu, ogłuszał gumowym młotkiem, szybko chował ciało w bagażniku swojej furgonetki, tam też dusił. Miał bardzo silne dłonie, orzech włoski zgniatał pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. Następnie zawoził ciało do swego domu na odludziu i w piwnicznej pracowni poddawał je obróbce. Na początek ściągał skalp i wyprawiał go jak skórę zwierzęcia futerkowego. Ze skalpów szył swoiste patchworki, jeden z nich służył mu jako kapa na łóżko, inny zdobił podłogę w saloniku. Następnie skórował całe ciało, wycinał fragmenty z tatuażami, służyły potem jako oprawy do książek, kalendarzy i notatników, a nawet jako podstawki pod kubki. Gdy chciał stworzyć komplet, robił podobny tatuaż na pozostałej skórze. Czystymi fragmentami obijał meble, wykonywał także kuferki, portfeliki i torebki. Wiele swoich wyrobów sprzedał przez internet, a nabywcy nie mieli pojęcia, z jakiego materiału jest wykonany oryginalny przedmiot...” Stara kobieta udała, że śpi. Zamknęła oczy, wyrównała oddech. Dziewczyna o twarzy lwa odłożyła na szafkę biografie słynnych seryjnych morderców i cicho wyszła. PD: Przyznam, że fragment bardzo intrygujący. Czy powieść będzie w stylu poprzednich Pani dzieł, czy nieco odmienna? KR: Jeszcze nie wiem dokładnie, jaka będzie.

24

Chciałabym, żeby była co najmniej tak dobra, jak poprzednia. Rzeczywistość silnie mi narzuca temat: poszukiwanie biologicznych rodziców przez dzieci oddane do adopcji. Nawet dziś przyszedł do mnie chłopak, który chce znaleźć swoją matkę. Rozmawialiśmy o tym, czym może się to skończyć dla niego, jakie będzie miało skutki dla tej kobiety, jej rodziny, o ile takową posiada... Stosuję też pewne zabiegi losowe, kierując bohaterami, np. proszę kogoś, by opisał, jak urządziłby jakieś pomieszczenie, zagadnięty odpowiada „To trudne, musiałbym sobie to rozrysować...”. Acha, myślę, mogło być normalnie, ale będzie po mojemu. I wieszam na ścianie zdjęcie rozkawałkowanych zwłok powiększone do ogromnych rozmiarów... PD: Zdarza się Pani cierpieć na blokadę pisarską? KR: Do pisania potrzebuję trochę spokoju – dwa dni i na trzeci już piszę. Teraz trochę mi brakuje oddechu. Chyba tym razem nie pójdzie mi tak szybko, jak poprzednio. Nie jest tak, że nie mam pomysłu. Spokoju nie mam i tyle, to moja cała blokada. PD: Wspominała Pani, że zło jest nudne, a w dodatku operuje Pani bardzo obrazowym sposobem pokazywania grozy. Czy pamięta Pani moment, kiedy się Pani naprawdę bała? KR: W dzieciństwie bałam się tego, co sobie wyobrażałam i śniłam na podstawie wielu bardzo nieodpowiednich dla dziecka lektur. Na początku bałam się szkoły i bycia samej w domu, ale mniej więcej w jedenastym roku życia wszystko mi przeszło. Potem bałam się chyba trzy razy – raz właściwie bał się mój organizm, to był ten moment, który opisałam w „Wieży“:, gdy sześćdziesiąt metrów pod ziemią gaśnie światło i dalej trzeba się posuwać po omacku. Drugi i trzeci raz u siebie w domu. Mieszkam w lesie, czasem w nocy zostaję sama. Kilka lat temu, zimą, usłyszałam, jak ktoś chodzi na zewnątrz. Śnieg skrzypiał pod ciężkimi krokami. Spałam na pierwszym piętrze, okno dachowe pokrywał śnieg. I nagle ktoś ten śnieg zaczął z szy-

Katarzyna Rogińska


by odgarniać... Zrobiło mi się gorąco i przestałam istnieć, czyli miałam typowo zwierzęcą reakcję „udaj zdechłego”. Intruz dalej odgarniał śnieg, a ja patrzyłam w to okno do momentu, kiedy rozległo się cichutkie „miau”. Kot zgłaszał chęć powrotu ze spaceru. Jeśli ktoś sądzi, że koty to ciche stworzenia, to się bardzo, bardzo myli... To był prawdziwy, straszny strach. Trzeci raz dosłownie kilka dni temu, kiedy nas okradziono i akurat znów musiałam zostać na noc sama. Głupiemu kocurowi zachciało się łazić po drewnie do kominka, a ja była przekonana, że to jakiś człowiek, pewnie ten złodziej, nadchodzi sprawdzić, co jest w tym pięknym domku, skoro w garażu znalazł takie skarby. Ale następną noc przespałam już spokojnie. To był ewidentnie lęk spowodowany szokiem po okradzeniu. Poza tymi przypadkami nie pamiętam, bym się bała „w realu”. Czuję się zawstydzona, niepewna, obawiam się porażki, kary, czasem jeszcze, rzadko, bo rzadko, ale coś mnie zaszokuje i zbrzydzi, wściekam się, bywa, że rozpaczam, ale strach to nie. Za to bardzo się boję filmów – horrorów, drastycznych, okrutnych scen i takich tam. Zawsze sobie oczy zasłaniam, zatykam uszy i dopytuję się, czy to już koniec. PD: Co według Pani sprawia, że historia jest ciekawa? KR: Wrażenie podglądania czegoś kompletnie dla naszego doświadczenia niedostępnego, obcego, nieznanego. PD: Widzi Pani siebie w pisarstwie za kilka lat? KR: Rzadko kiedy widzę dalej niż kilka miesięcy do przodu, przyszłość jest wyznaczana

wezwaniami na rozprawy, przeważnie miesiąc przed terminem. Na przykład nie widzę w tej chwili zimy, świąt ani swojego przyszłorocznego urlopu. Jednak mogę coś przewidywać na podstawie przeszłości. Było wiele razy tak, że bardzo chciałam coś zrobić, coś osiągnąć – i w momencie, kiedy to już się stawało, przestawało być atrakcyjne. Jeśli zrobiłam, to znaczy, że mogę. I ta wiedza mi wystarczy. Byłam jubilerem, malowałam obrazy, rozkręcałam rozmaite przedsięwzięcia. Pisałam fantastykę. Teraz piszę kryminały. Potem pewnie będzie coś nowego. Bodźce do pisania są słabe – pieniądze z tego żadne, roboty od cholery, a jakakolwiek forma sławy mnie nie kusi. Owszem, lubię występy publiczne, ale i tak ich mam wystarczająco dużo. Póki co, piszę. PD: W Pani podejściu do pisania najbardziej podoba mi się fragment: „Póki co, piszę.”. Zwłaszcza ostatnie słowo, gdyż póki Pani pisze czytelnicy mają okazję się bać i czerpać przyjemność z lektury. Zło chyba nie jest takie nudne, skoro czytelnicy tak chętnie sięgają po książki z nim w roli głównej. KR: Bo zło książkowe wymyślają bardzo inteligentni ludzie :-))) PD: Czy jest coś, co chciałaby Pani przekazać swoim czytelnikom? KR: Pewnie pozdrowienia? podziękowania za czytanie.

I

szczere

PD: Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę sukcesów. KR: Dziękuję również.

25


Konstanty Wolny Galeria

Konstanty Wolny Zwany przez wszystkich Kostkiem. Miłośnik horroru i fantastyki we wszelkich postaciach. Samouk i niedzielny grafik współpracował m.in. z wydawnictwem Portal, magazynem Czachopismo czy Lśnienie. Ostatnio udziela się jako rysownik koncepcyjny w projekcie Black Ice Tales. Freelancer do wynajęcia. Więcej prac można zobaczyć na www.kostekart.pl

26

Konstanty Wolny


Galeria

27


28

Konstanty Wolny


Galeria

29


Urodzinowy konkurs na oblicze QFantu! Wyniki

1. Barbara Gabrysz

30

Urodzinowy konkurs na oblicze QFantu!


2. Oskar Jach

3. Wojciech Klimkowicz Wyniki

31


patronat medialny www.anielica.interia.pl


Szymon Moliński

Baba Jaga patrzy (jednym okiem) ilustracje: Kornel Kwieciński Pewnego ranka, za siedmioma górami, księżycem i kawałkiem pustej przestrzeni, Pierwsza dokonała strasznego odkrycia. Babcia zniknęła! Fotony wpadające przez okno stały się bledsze niż zwykle. Fale dźwiękowe wydobywające się z taśmy umieszczonej w staroświeckim, mechanicznym słowiku, nie były pięknym trelem, lecz frustrującym trajkotaniem. Nawet zapach pościeli, aromat cytralu, nie budził skojarzeń ze świeżą, cytrynową lemoniadą. Bez Babci wszystko stało się oczywiste, a przez to smutne i odarte z tajemnicy. Pierwsza od razu zrozumiała, że stało się coś niedobrego. Bardzo złego. Musiała szybko odnaleźć Babcię. Najpierw wstała z łóżka i poszła do łazienki. Tam nie zapomniała o umyciu rączek po siusianiu, a także o wyszczotkowaniu zębów. Opiekunka często powtarzała, że w ciemności nocy, kiedy żadna źrenica nie skupia się na obserwacji otoczenia, brud obrasta twarz człowieka. Lepiej zdjąć go rano, niż dać mu się pochłonąć w trakcie dnia. Po porannej toalecie, ubrana w prostą sukienkę z inteligentnej, samopiorącej tkaniny, pobiegła do kuchni. Wokół panowała sterylna cisza. Pierwsza klasnęła. W pomieszczeniu rozlał się miękki blask żółtego światła. − Cześć WIK-u! Nie wiesz, gdzie poszła Babcia, bo nie wiem, czy czekać, czy jej szukać, co WIK? − dziewczęcy głos spłynął jednym tchem. − Wczytywanie Wirtualnego Inteligentnego Kucharza… Proszę czekać… Wczytywanie Inteli… Dzień dobry, Pierwsza. Aktualna godzina: ósma trzydzieści cztery. Wczytywanie polecenia… Wczytywanie polecenia… Wczytywanie polecenia…

− WIK, co z tobą? Nie wiesz, gdzie Babcia? − w głosie dziecka pojawiła się niepewność. − Szukam, Pierwsza… Wczytywanie… Wczytywanie… Przyrządzę w tym czasie śniadanie, więc siadaj grzecznie do stołu. ¬− Komputer starał się nadać swemu metalicznemu i wypranemu z emocji głosowi uspokajający ton. Raczej mu to nie wyszło. Minęły dwie sekundy. To, że WIK nie odpowiedział w ich przeciągu, było niedorzecznością. Dziewczynka dobrze wiedziała, że propozycja śniadania była wybiegiem, dzięki któremu komputer mógł zyskać dodatkowy czas, by kontynuować przeszukiwanie swoich baz danych. Mimo wszystko spokojnie usiadła i zaczęła tupać nóżką o podłogę, wybijając rytm, który znikąd zmaterializował się w jej głowie. Czekała. Śniadanie przemieszczało się w tym czasie na mikrotaśmach. Od food printera, umieszczonego głęboko w ścianie, forma kanapki z szynką została wysłana taśmociągiem w górę (a wszystko nadal we wnętrzu ściany, zupełnie niewidoczne i bezdźwięczne dla uszu głodnego użytkownika). W tym samym czasie komputer, korzystając z wcześniej opracowanego szablonu kanapki, określił miejsca, w których smak i zapach mają być wzmocnione, wzorując się rozmieszczeniem kubków smakowych, szerokością nozdrzy i gustami Pierwszej. WIK był opiekuńczym kucharzem i po kryjomu wstrzyknął w szynkę karoten, ponieważ dziewczę nie znosiło zwykłej marchewki. Gdyby mógł, uśmiechnąłby się do siebie. Zamiast tego sprężył ciśnienie w pneumatycznych układach wzmacniania smaku oraz zapachu i kiedy jedzenie przemieszczało się wnętrzem

Baba Jaga patrzy (jednym okiem)

33


sufitu, zostało spryskane ze wszech stron. W ten sposób nabrało odpowiednich walorów. Dalsza droga kanapki owiana jest tajemnicą producenta systemu. Ostatecznie trafiła na stół, tuż przed nos zniecierpliwionej Pierwszej. Z drugiej strony nadjechał kubek z ciepłym mlekiem. Dziewczynka bardzo się niecierpliwiła. Wszystko to trwało pięć sekund. Pięć sekund! I WIK nie powiedział nic na temat Babci… Nagle tknęło ją złe przeczucie. Obróciła się szybko przez ramię. Nikogo nie było. Chociaż… Wydawało się jej, że ktoś szybko zbiegał ze strychu w głąb holu, ku piwnicy. Przestraszyła się. − WIK-uuu… Ktoś tu był… I to nie Babcia… Ktoś straszny… W kuchni mignęło światło, co równie dobrze można odczytać jako zaskoczenie i dezorientację systemu. − Pierwsza! Moje sensory nikogo nie wykryły. Według baz danych mogło to być zjawisko paranormalne, określane jako manifestacja istoty bezcielesnej trzeciej klasy. Równie dobrze brak obecności Babci mógł wywołać u ciebie halucynacje. Dlatego uspokój się… − Tym razem komputer w ogóle nie był przekonujący. Nawet dla siebie. − WIK! Ale ja się boję… Tam naprawdę ktoś był. Może coś stało się Babci? Musimy ją odszukać! Pomóż mi! − Zrozpaczone dziecko skierowało proszący wzrok ku mikrokamerom na ścianie. − Niestety, odpowiedź na pytanie, gdzie jest Babcia, uzyskam najprawdopodobniej za czternaście miliardów lat. − Tak przynajmniej wynikało ze złożoności problemu. − Jeśli się boisz, mogę zamknąć nas tutaj, w kuchni. Będziesz bezpieczna przy mnie! − Te słowa nie zrobiły na Pierwszej najmniejszego wrażenia. − To powiedz mi, gdzie ostatnio była! − wykrzyczała. − Nie mogę tego określić. − Jak to nie możesz? Acha… Już wiem! Zgasły wszystkie światła, generatory przestały buczeć. Dziewczynka odłożyła pilot odcinający WIK-owi napięcie, chwyciła kanapkę, wstała, pokazała język w kierunku czujników optycznych i wyszła z kuchni. Skierowała się do Labora-

34

torium Babci w piwnicy. Westchnęła pod nosem. Wiedziała, że Babcia byłaby zła za odłączenie WIK-a – jej genialnego wyniku badań nad SI, a z drugiej strony miała świadomość, że komputer odciąłby drogę do piwnicy, gdzie być może utknęła jego stwórczyni, zajęta kolejnymi eksperymentami. Pierwsza z wahaniem podeszła do śluzy prowadzącej do podziemi. W trakcie przełykania kolejnych kęsów kanapki, toczyła wewnętrzny bój. Otworzyć czy nie? Sięgając dłonią do kołowrotu (odłączając WIK-a, skazała się na używanie mięśni zamiast układów hydraulicznych), wciąż się zastanawiała. Kiedy przekręciła już zamek i śluza z cichym syknięciem rozwarła się, dziewczynka przestała się martwić, co czynić. Drzwi otworzyły się same, zanim podjęła jakąkolwiek decyzję! Przecież nie może winić swoich rąk za to, że trochę ubiegły wydarzenia. Stanęła na progu ruchomych schodów. Teraz jednak trwały w uśpieniu i nigdzie się nie przemieszczały. Pierwsza przypomniała sobie, że nie napiła się mleka. Z powrotem pobiegła do kuchni i wychyliła zawartość kubka. Kierując się po raz kolejny ku Laboratorium, przetarła kąciki ust. Zatrzymała się. Pośród cieni ukształtowanych przez wpadające oknem promienie Słońca, załamujące się w kątach pomieszczenia i doniczkach na parapecie, ktoś szybko przekradał się do piwnic. To był on! Duch! Ruszyła za nim. I nie musiała się już zastanawiać, czy schodzić na dół, czy lepiej tego nie robić. Zadecydowały nogi oraz dziecięca ciekawość. ***** Nie takie Laboratorium spodziewała się ujrzeć! Przetarła ze zdumieniem oczy. W wytrzeszczonych źrenicach odbijała się kraina pustki. Czarne, szare i zielone plamy pokruszonych bazaltowych skał nadawały olbrzymiej równinie wygląd skóry dotkniętej martwicą. W oddali, na linii horyzontu, rysowały się nieregularne i postrzępione szczyty olbrzymich wulkanów, wydalających z

Szymon Moliński


siebie gigantyczne ilości pyłów. Jednak najdziwniejsze było niebo, mieniące się barwami niezdrowej żółci. Pędziły po nim olbrzymie, siarczane chmury, zderzające się ze sobą jak hufce konne na polu bitwy. Gdzieś pod tym niebem, na ziemi, między wulkanami a Pierwszą, wokół dziwacznego tworu architektonicznego krążył samotny punkcik. Dziewczynka popędziła w jego kierunku, wcześniej przymykając po cichu drzwi, pierwsze spośród tysięcy innych, ciągnących się wzdłuż korytarza piwnicy. Liczyła na to, że istotą na pustkowiu jest Babcia, doglądająca swego eksperymentu. Albo przynajmniej ten duch, którego zgubiła w korytarzu. Szybko przebiegła dzielącą ją od nieznajomego odległość. Pod stopami chrzęścił żwir, nad głową chmury pełne kwasu siarkowego zderzały się z cichymi mlaśnięciami, a w mózgu dziewczynki powstawał obraz osoby, do której się zbliżała. Wysoki. Brunet. Niebieskie oczy. Jego sztuczna twarz bez wyrazu, z syntetycznym zarostem nie wzbudzała sympatii. Niestety, nie był ani Babcią, ani duchem. Mimo tego i tak zaciekawił Pierwszą − był androidem! Niestety, zupełnie nie zwracał uwagi na małą dziewczynkę, zajęty krążeniem wokół Wieży… No właśnie! Wokół bardzo dziwnej Wieży. Przypominała sen szalonego architekta lub marzenia głodnej myszy. Budynek posiadał dziesiątki otworów i krzywizn, wypukłości i wklęsłości, kątów ostrych i rozwartych, okien małych i dużych, drzwi okrągłych i prostokątnych. I wszystko umiejscowiono gdzie popadnie. To cud, że Wieża stała, choć nie wyglądała stabilnie. Tam, gdzie ściana stwarzała pozory gładkości, ktoś namalował wielką, rzymską jedynkę, wściekle czerwoną farbą. Tak. Taka konstrukcja budziła zachwyt. Android zdawał się jej pilnować. Bacznie rozglądał się wokół, wypatrując jakichkolwiek zagrożeń, mogących naruszyć niestabilne fundamenty. Mruczał coś pod nosem. Pierwsza, nie cierpiąc momentów, kiedy ktoś nie zwraca na nią uwagi, podeszła tuż pod wykrywacz zapachów androida. − Heej! Nie widziałeś może Babci? − Żadnej

reakcji. − A ducha? Był tu duch? Nastraszył mnie. Wciąż nie odpowiadał. Machnęła mu ręką przed oczami, stanęła przed nim i nawet wrzasnęła do ucha, a on nic. Zupełnie nic. Ten… Ten… TEN! Nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Obrażona ruszyła w stronę wieży. Jeden krok − naburmuszyła się. Drugi krok − popatrzyła na nietrwałą konstrukcję, która zdawała się wciąż chaotycznie rozrastać. Trzeci krok − zamachnęła się nogą, by kopnąć przed siebie kamień. Niech uderzy o ten głupi budynek. Zgięła nogę w kolanie i… i… I! Prawie by upadła, ucisk w kostce był bardzo silny, lecz android chwycił ją drugą ręką w pasie i nie pozwolił się potłuc. Zaraz jednak odsunął na odległość wyciągniętego ramienia. Spojrzał tępymi oczami. − Zostaw. Zniszczysz i sprowadzisz zagładę. Nie wolno ci. − Pierwsza oniemiała. Nigdy nie słyszała gadającego androida, choć czytała o nich wiele bajek. − Jesteś podobna do pewnej kobiety, która umieściła mnie w tym miejscu. To Ona wydała rozkaz. Ono go spełnia i stara się to robić jak najlepiej. Od zawsze na zawsze. Chyba że zostanie wcześniej zwolnione ze służby i będzie mogło zostać kimś. Na przykład piratem. − Ta… kobieta, czy to nie Babcia? – Dziewczynka zmarszczyło czoło i bacznie przyglądała się silikonowym ustom androida. − Być może. Jest Opiekunką – odpowiedział, jak na przygłupi układ przystało. − Tak, to musi być Babcia. Mną też się opiekowała. Nie widziałeś jej tutaj? − Nie, nie widziało. Jesteś pierwszą osobą, która przeszła przez drzwi na pustyni od czterdziestu czterech tysięcy okrążeń wokół Wieży. Sama widzisz, jak dawno była tutaj Opiekunka, odwiedzająca ono i jego repliki, chroniące inne światy przed zagładą. – Pierwsza musiała przyznać rację, tyle kroków to na pewno dużo czasu. Zważając na to, jak Wieża jest wielka… − Oj, to pewnie jest w innym pokoju. Zaraz pójdę szukać dalej. Hmmm… A co to ono? − Android w odpowiedzi wskazał palcem na siebie. Pierwsza nie do końca zrozumiała. − Ty? Ty to ono? Ale dlaczego nie jesteś sobą, tylko czymś?

Baba Jaga patrzy (jednym okiem)

35


przestrzeni, w których mógł się ukryć. Biegł między pokruszonymi skałami, zdradzały go jedynie świst wiatru i mroźne powietrze. Pełznąc tuż przy powierzchni, obserwował rozmowę pary dwunogów. Wykorzystał moment. Przeskakując spod jednego bazaltowego okruchu pod drugi, przeciskając się przez podziemne jamki i stapiając się z wielkimi cieniami siarkowych chmur, zbliżył się do Wieży. Kiedy jeden z dwunogów spostrzegł jego działania, było za późno. Cień naruszył budowlę, zbezcześcił załomy jej kątów, zbrukał wypustki i zakamarki, dogłębnie skaził swoim bytem otwory. Nic więcej nie trzeba było robić. Wieża runęła. Cień pognał w kierunku drzwi na pustkowiu, zostawiając za sobą ogon, który miał odwrócić uwagę dwunoga z bronią. Chichotał całym swoim jestestwem, trzęsąc konturami quasi-ciała. *****

− Nie wie. Być może ze względu na budowę wewnętrzną lub mnogość kopii. Nie wie. − Dziwne… Pierwsza zaczęła gorączkowo myśleć, gdzie skierować swoje nogi. Nie zrobiła nawet kroku i android oszalał! Rzucił się z krzykiem w jej kierunku, dobywając z kabury miotacz plazmy. Dziewczynce na moment zamarło serce, głos uwiązł w gardle, a nogi wrosły w ziemię. Android wymierzył i posłał strumień rozpędzonych cząstek plazmy tuż obok jej głowy! Gorący promień omiótł policzek. Zza pleców dał się słyszeć świst, wokół rozniósł się zapach palonej skały. Zatrzęsła się ziemia i Pierwsza straciła równowagę. Kiedy padała na kolana i łokcie, tuż pod nogi androida, w jej uszy wdarł się ryk z miliardów gardeł istnień, których świat, nietrwały jak iluzja, właśnie sypał się w proch. ***** Cień tu był. Obserwował. Czekał. Skradał się, nasłuchiwał, analizował kąty padania promieni świetlnych w poszukiwaniu zakrzywień

36

Na początku była rozpacz: − Co to za potwór?! Ten Cień! On… On zniszczył cały świat! Sprowadził na niego zagładę! Co teraz? Ono zawiodło. Nie jest godne, by dalej funkcjonować. Co z tego za android, jeśli sensory nie wykryły Cienia na czas? Drugi gniew: − Misja zakończyła się niepowodzeniem. Ono wyznacza nowy cel. Dostanie Cień w swoje mechaniczne ramiona i wypruje z niego każdą cząsteczkę, po czym przypiecze na gorącej plazmie i przerobi na paliwo do własnych obwodów. Zniszczy go, zgładzi, unicestwi. Zrobi to samo, co on zrobił biednej cywilizacji. Ostatecznie z dwóch składników powstała osobowość: − Ono się zmienia… Ja… jestem łowcą. Pierwsza, wyruszam z tobą, ścigajmy Cień! Myślę, że on stoi za zaginięciem Opiekunki, bo pojawił się w czasie, kiedy ona zniknęła. Znajdziemy ich! − Więc jak mam ciebie nazywać? – zapytała Pierwsza, wciąż przestraszona i zdezorientowana zmianą zachowania androida. − Jestem łowcą. Nazywaj mnie: Łowca. – Tym razem głos syntetyka brzmiał pewnie, groźnie. Niemal ludzko. − Dobrze, Łowco. Chociaż tęsknię za Babcią

Szymon Moliński


i nie wiem, czy Cień ma z nią jakikolwiek związek. Co on właściwie zrobił, że tak się zdenerwowałeś? Android patrząc na ruiny Wieży, zaczął przemawiać: − Nie rozumiesz? Może jesteś jeszcze za mała na takie rzeczy. Są rzeczy złe, ale są też bardzo, bardzo złe. On jest niebezpieczny, bo robi je dla przyjemności. Myślę, że mógł nawet skrzywdzić Opiekunkę! − Łowca uważał na to, co mówi, cedząc powoli słowa. Przecież nie mógł powiedzieć dziecku, że potwór, wkradając się do wieży, zgwałcił symbol zaawansowanej technologicznie cywilizacji, siejąc przy tym ziarna bezpodstawnego strachu i wywołując wielką wojnę, w której zastraszone umysły uległy wypaleniu i anihilacji. Zostały tylko cienie na murach miast, będące podpisem maniakalnego mordercy i niszczyciela światów. W obwodach się nie mieściło, że może istnieć takie… ucieleśnienie entropii! Cień musiał być godnym przeciwnikiem. Słowa o Opiekunce-Babci zadziałały na dziecko lepiej niż odwoływanie się do moralności. W jej oczach zabłysło przerażenie, szybko zastąpione przez determinację. − Więc znajdźmy go! I wyruszyli. Pierwsza i Łowca, niesamotni mściciele. ***** Wybrali ostatnie drzwi z numerem 10^99 (jak widać, było ich całkiem sporo). Cień musiał tam wbiec, jego drogę znaczył ostry zapach mrozu. Po przejściu przez próg trafili do świata ciemności. Nie istniały tutaj kierunki, nie było żadnego układu odniesienia. Zdawało się, że spadali, chociaż ich masa nie istniała. Wszechobecna cisza wlewała się do uszu, ust i nosów, wypełniając i otulając wnętrzności grubą pierzyną. Uderzenia serca Pierwszej raz po raz wzbijały tumany dźwięku; praca pompy Łowcy wprawiała dźwiękowy pył w delikatne drgania. Android uruchomił echosondę. Ku wielkiemu zaskoczeniu, całkiem niedaleko, wykrył obszar wypełniony miliardami sferycznych obiektów, zbitych w ciasną gromadę. Zdawały się do siebie zbliżać, jednak robiły to bardzo powoli, krążąc w dziwnym tańcu. Emitowały słabe światło, tak

wątłe, że nawet czułe na podczerwień oczy androida ledwie je dostrzegały. Tam mógł ukrywać się Cień, choć wybrał niebezpieczne dla siebie miejsce. Pewnie regenerował utracony ogon, czerpiąc energię z wszechobecnego chłodu. Pierwsza i Łowca spłynęli bez pośpiechu w kierunku obszaru wypełnionego dziwnymi obiektami. Cisza zaczęła umykać, od kul napływały szepty przypominające radiowe szumy. Na początku niewyraźne, później nabrały ostrości. W końcu dało się zrozumieć słowa. − No trzymajcie mnie, trzymajcie, bo zaraz mu, do cholery, rozwalę to jądro! − Co się tak gapisz? Przyłożyć ci? − Odejdźcie stąd! Zaraz wszystkich porozbijam! Nienawidzę tłumów! − Gdzie się ryjesz?! − Mamusia nie nauczyła ciebie niczego? A ciebie? Dam wam zaraz nieźle popalić! − Wejdź tylko w moje pole oddziaływania, a się nie pozbierasz cwaniaczku! Szepty narosły i przerodziły się w krzyki i groźby. Zewsząd rozlegały się ich tysiące, zlewając się ze sobą, mieszając i łącząc. Kiedy dziewczynka z androidem wpłynęli na obrzeża tego dziwnego, ruchomego lasu, głosy naraz ustały. Przez próżnię wokół przebiegł potężny ładunek zaskoczenia i oczekiwania. − Szukamy Cienia. − Nieziemską ciszę przerwał niewyraźny głos androida, onieśmielonego widokiem słabego cieplnego widma, rysującego kontury potężnych, sferycznych i brzydkich… głów. − I Babci − dodała Pierwsza, pewniej od przedmówcy, ponieważ nic nie widziała. Kule przeszedł dreszcz, wszystkie zadrżały, wyzwalając kolejny niewidoczny, lecz odczuwalny ładunek. Przez chwilę wydawało się, że ma to związek z pojawieniem się gości. Wtem głęboki mrok rozświetliła feeria barw, miliardy iskier we wszystkich kolorach tęczy zaczęły pochłaniać coraz większą przestrzeń. Z gardeł sfer dobył się barbarzyński ryk przepełniony żądzą krwi i rozbijania jąder. Oczom Pierwszej i Łowcy, z kolejnymi wybuchami, ukazał się Cień w całej okazałości. Błyskające światła ostro zarysowały jego kształty. Zdawało się, że milionami kończyn wykonał wulgarny

Baba Jaga patrzy (jednym okiem)

37


oraz tryumfalny gest w stronę ścigających i szybko spłynął z niebezpiecznego miejsca. Dziewczynka i android stanęli w obliczu Wielkiego Wzburzenia. ***** Cień tkwił głęboko w roju czarnych kul. Nie były zwyczajne. Nie potrzebował wzroku, wystarczył mu dotyk, który pozwalał ujrzeć prawdziwą naturę otoczenia. Obmywając wszystko z góry do dołu, załamując się pośród wypukłości, badał, odkrywał i budował sobie obraz dziwnych obiektów. W myślach nazwał je Karłami. Wyraźnie czuł ich wielkie, ciężkie i twarde głowy, z małymi, osadzonymi głęboko oczkami, uszami bez małżowin, nosami będącymi jedynie płytkimi otworami. Nie miały włosów. Nie posiadały też ust, ich głosy dobywały się z wnętrza, głębokie i przytłumione. Poza tym posiadały coś na kształt małych nóżek, wyrastających wprost z wielkich głów. Kończyny te przebierały w powietrzu z niewiarygodną prędkością, zawsze stałą i zawsze po

38

tym samym torze. Opłynięcie czaszki Karła zajmowało Cieniowi sporo czasu. Dlatego zrezygnował z dokładniejszych oględzin i schronił się pomiędzy nimi, regenerując powoli tkanki, dzięki temperaturze bardzo bliskiej zeru absolutnemu. Przy tym nieświadomie, w trakcie odbudowywania ogona, wyzwalał wokół ciepło. Najbliższe Karły poczuły się nieswojo i zaczęły się wiercić. Choć były od siebie oddalone, impuls termiczny zaczął rozchodzić się coraz szybciej. Ich drgania wyzwalały jeszcze więcej energii. Temperatura rosła. Z zera absolutnego podskoczyła o kilka dziesiętnych stopnia w górę. Karły zaczęły odczuwać lekki dyskomfort. Stały się drażliwe i rozpoczęły kłótnie o przestrzeń, krążąc wokół siebie niczym głodni krwi zapaśnicy, czekający na potknięcie przeciwnika, by rzucić mu się do gardła i rozerwać je własnymi zębami. Cień nie zwracał na to najmniejszej uwagi, choć zrozumiał, że to jego obecność naruszyła delikatną równowagę. No cóż, nie będzie to pierwszy świat, który zniszczył. Wtem przestrzeń przeszyło, niczym dobrze naostrzony pal, głośne skrzypienie drzwi, które nie wróżyło Cieniowi niczego dobrego. Znaleźli go! Musiał szybko coś wymyślić, szczególnie że ta mała… Nie mogą go dorwać. Nie teraz! Gorączkowo rozmyślając, kotłując się w swojej kryjówce, zanikając i pojawiając się znowu, wpadł na genialny pomysł. Z oddali usłyszał głosy dwójki podróżników, zwracali się do Karłów. No cóż, za późno. Maszyna ruszyła. Cień zebrał się w sobie i na chwilę stając się materialną istotą, podstawił nogę jednemu z Karłów, który właśnie okrążał innego pod dość ostrym kątem. Poskutkowało. Przewracająca się wielka głowa pociągnęła właściciela w kierunku oponenta. Zderzyli się z wielkim impetem i rozbili na miliardy kawałków w całym spektrum barw, które uderzały w inne Karły, roztrzaskując je na kolejne drobiny, rozwalające dalej i dalej. W końcu atomy zaczęły zderzać się z atomami, protony z protonami, elektrony z elektronami, a temperatura wciąż rosła. Karły ginęły. Wszędzie szalały stada dzikich Kwarków. A co z Pierwszą i Łowcą?

Szymon Moliński


***** Łowca nie czekał na rozwój wypadków. Złapał Pierwszą w pasie i machając rozpaczliwie rękami oraz nogami, starał się dopłynąć do drzwi. Te były daleko. Za daleko. A przestrzeń wokół drżała i waliła się w posadach. − Hej, pomogę wam! − Ktoś chwycił androida za kostkę i przyciągnął do siebie. Sensory wykryły zwiększone promieniowanie X. − Nie zobaczycie mnie, ale nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Schowam was w brzuchu, a później wy mi pomożecie. − Czekaj, czekaj! W brzuchu? Chcesz nas zjeść? A to będzie boleć? Chyba nie gryziesz? − Pierwsza wyrzuciła z siebie serię pytań, starając się określić, skąd dobiega dudniący głos tajemniczego pomocnika. − Właźcie. Powiem wam w środku. Nie ma czasu do stracenia, przestańcie się opierać! − Dobrze. Ale jak kłamiesz, Babcia się dowie! Łowco, chowajmy się! − Android posłusznie przestał napierać ku zawieszonemu w pustce wyjściu do Laboratorium i poddał się chwytowi. Powietrze wokół zaczęło skwierczeć żarem, zapanowała olbrzymia jasność, widoczna nawet przez powieki. Obwody Łowcy ledwo to znosiły, a starał się jeszcze osłonić dziewczynkę. Wszystkie wentylatory skierował na nią. Czuł, jak skwierczy mu skóra na plecach. Przeklinał. Wydawało się, że z każdym wulgaryzmem ból staje się mniejszy. Cholera. Cholera. Cholera! Po bardzo długiej i męczącej drodze usłyszeli głośne SZSZSZLURP!, przypominające dźwięk zasysanej pokrywy. Wnętrze, w którym się znaleźli, rozświetlone było białawą poświatą, choć jego ścian nie dało się dostrzec − nadal tkwili w próżni. Wokół walały się resztki jedzenia tajemniczego ratownika, unoszące się bezwładnie w tę i we w tę − ciężkostrawne ogonki komet, poobgryzane obrzeża galaktyk i jądra kilku planet. − Więc kim jesteś i czego od nas chcesz?! − podniósł głos android. Był nieźle rozeźlony z powodu przypieczonej skóry. − Tak się dziękuje wybawcy? Jestem Lewiatan, usłyszałem waszą rozmowę z Karłami.

Polowałem na nie. − I?! Co my mamy do tego? − Android zmrużył oczy. − Właśnie! A może wiesz, gdzie Babcia? − wtrąciła się dziewczynka. − Nie wiem, gdzie jest Opiekunka. Dbała o mnie i ten Wszechświat, a teraz od wieków pływam głodny. Zresztą sami widzicie, że w moim wnętrzu zostały resztki drobnych planetek i niewypieczonych galaktyk. A te Karły! Fuj. Paskudztwo… Dlatego potrzebuję was. W zamian oddam wam moc. To oprócz ratunku oczywiście, który możecie potraktować jako zaliczkę. − Naprawdę?! Dostaniemy prezent?! − Pierwsza nie mogła ustać w miejscu z zachwytu. − Tak i nie tylko… − Słuchaj, nie próbuj nas oszukiwać. Musimy złapać Cień, więc mów po prostu, czego od nas oczekujesz! − Łowca był naprawdę zły i chciał jak najszybciej zakończyć rozmowę z istotą, we wnętrzu której się znajdował. Na chwilę zapanowała cisza. Lewiatan wpadł w zadumę. − Czego oczekuję? Niech pomyślę… Trudno sprecyzować prośbę, ale to nawet szczęśliwy zbieg okoliczności, że na zewnątrz zapanował taki bałagan. Nie wiedziałem, czy do tego dojdzie, ponieważ Opiekunka zablokowała tutaj jakikolwiek ruch. W końcu wszystko by oziębło i zniknęło, nawet ja. A teraz… Teraz możecie mi pomóc! Trzeba zebrać do kupy stadka Kwarków i innych maluchów. Zagońcie je do mnie, bym mógł się nasycić. To bardzo ważne, ponieważ równowaga została naruszona i te wszystkie cząstki zbytnio rozdymają tutejszą przestrzeń, a nie o to chodzi – bo ona cała ma się zbiec we mnie, zmiażdżyć i zmienić w mały, malutki, najmniejszy punkt! To by było na tyle. Wiem, że jesteście w stanie sobie z tym poradzić. Jest już na tyle chłodno, że wasze słabe, organiczne ciała nie zaznają bólu. Spędzenie Kwarków nie jest trudne, jednak takie zadanie wykracza poza moje zdolności. Jestem zbyt wolny. − Jak to zrobić? Czym są Kwarki? − zapytała zaciekawiona Pierwsza. W jej duszy odezwał się zew poszukiwacza przygód.

Baba Jaga patrzy (jednym okiem)

39


− Kwarki to takie małe cząsteczki, będziesz pewnie słyszeć ich furkotanie. Są bardzo ufne, a kiedy czują się zagrożone, zbijają się w ciasne gromady – tonem znawcy odpowiedział tajemniczy wybawiciel. − Łowco! Mam pomysł. Ty je postraszysz, a ja przygarnę do siebie i spróbuję przyprowadzić do Lewiatana. Ale jeśli są małe, to jak pożywią tak wielką istotę jak ty? − dziewczyna zadała Lewiatanowi pytanie, wyraźnie czując przestronność jego trzewi. − Są bardzo pożywne, spokojnie. Pewnie ostatecznie rozsadzą moje wnętrzności. Nie martwcie się jednak, bo za kilkadziesiąt miliardów lat wszystko znowu będzie takie, jak zastaliście w chwili przybycia. Tak chyba chciała Opiekunka. Zresztą nie pamiętam nawet, kiedy zaczęło się to po raz pierwszy. Nie wiem nawet, czy istniało coś takiego jak pierwszy raz. − Dobrze, Lewiatanie. W takim razie na pewno pomożemy. Co nie, Łowco? Ruszajmy! − Zaraz, zaraz… − Ale chodź! Będzie fajnie! Lewiatanie, wypluj nas. Zabieramy się do roboty! ***** Pierwsza traktowała zaganianie Kwarków do otworu gębowego Lewiatana jak świetną zabawę. Android podchodził do tego z mniejszym zaangażowaniem, za to starał się wykryć ślady Cienia, strasząc przy tym cząstki. Aparycję miał ku temu odpowiednią. − Cip! Cip! Kwarki, Kwarki, chodźcie do mnie! I szły, wiedzione na zgubę, jak owce prowadzone na rzeź. Tonęły w przepastnej czeluści, jaką był pysk Lewiatana, choć robiły to w ciszy, bez krzyków. Było to dla nich lepsze niż przyglądanie się twarzy Łowcy. − Gdzież się podział ten cholerny Cień? Musiało coś po nim zostać… Jaka jest jego słabość? Łowca nie dawał za wygraną. Szukał. Niestety, wraz z ubywaniem Kwarków przestrzeń zaczęła się kurczyć i ślady, nawet jeśli jakieś były, zostały przesunięte poza jej margines.

40

***** − Dziękuję za sprowadzenie ich wszystkich do mego wnętrza. Już je trawię, powstanie z nich kolejny Wszechświat. Mocno się skupiły i z chwili na chwilę mój żołądek i ja sam malejemy. Połknąłem dla was drzwi, z których możecie skorzystać, by stąd wyjść. − Teraz nagroda. Tobie, Pierwsza, przekazuję moc zatrzymywania czasu. Możesz jej użyć tylko raz. Sprawisz, że Cień przybierze materialną postać i stanie się bezbronny. − A dla ciebie, Łowco, mam dobrą informację. Wiem, gdzie udał się Cień. Jest za drzwiami 3001. Takie dane wyczytałem z jego tkanek na stałe zawartych w Kwarkach, o które się otarł. − Pierwsza, ścigając Cień, podążasz dobrym tropem. Wiesz, że służy Opiekunce? Na pewno wie, gdzie ona się znajduje. ***** Rozpoczął się wyścig. Łowca i Pierwsza ze zdziwieniem odkryli, że drzwi, którymi wcześniej dostali się do krainy Lewiatana, zmieniły swój numer na 10^(-34). Pokój 3001, do którego bohaterowie trafili za radą Lewiatana, prowadził do wszechświata w stanie wojny między dwoma inteligentnymi rasami – zapchlonymi, cwanymi i egoistycznymi kotołakami oraz… zapchlonymi, uległymi i masochistycznymi wilkołakami. Obcy toczyli między sobą wojnę, co właściwie nie było niczym dziwnym, zważywszy na ich naturę. Działania zbrojne napędzał Cień, kryjący się między aparaturą i oprzyrządowaniem myśliwców, bombowców, wielkich fregat i krążowników. W końcu zalęgł się w umysłach głównych dowódców i ich pazurzastymi dłońmi z poduszeczkami, wciskał duże, czerwone przyciski, aktywujące zagładę wszystkiego w bardzo efektywny sposób (było dużo wybuchów i hałasu, a przestrzeń utonęła w skomleniu i miaukaniu). Pierwsza i Łowca cudem przeżyli tę apokalipsę. Zdołali przy tym uratować młodego wilkołaka i kotołaczkę. Android stworzył dla nich odpowiedni, inteligentny dom, który miał zająć się wychowaniem ocalałych

Szymon Moliński


osobników oraz kontrolą rozwoju nowej rasy z nich powstałej, wilkotołaków. Wilkotołaki opanowały w końcu wszystkie galaktyki swego wszechświata, a w ich podaniach na zawsze zachowała się pamięć o tajemniczej dwójce bogów bez sierści, wyciągających świat z chaosu. Kolejny pokój, do którego prowadziły ślady Cienia, nosił trudniejszą do zapamiętania nazwę: 142 984. Za progiem drzwi, wyniośle i majestatycznie, krążyła planeta zbudowana głównie z gazów. Po jej niebie, znacznie szybciej, gnały masy chmur, układających się w kolorowe pasy. Cień nie próżnował, przesuwał obłoki szybciej i szybciej, tworząc gigantyczne wiry, megahuragany i hiperwibracje, które wytrąciły planetę z równowagi i wyrzuciły z orbity, prosto w stronę rozgrzanej do białości gwiazdy. Miliony ptakorybogadziopodobnych istot, w swych szczątkowych mózgach, przeczuły rychłą zagładę i całkowitą eksterminację. Wiele wyło ze strachu. Inne tańczyły. A pozostałe ryły sobie na płetwach grzbietowych Znak Bestii, licząc na to, że krwawe blizny ocalą je przed spaleniem. Wtedy wkroczyła Pierwsza i Łowca. Dmuchając z całych sił w stronę przeciwną do wiejących huraganowych wiatrów, na powrót wrzucili planetę na stabilną orbitę, a jej pasy opadły pyłkiem na powierzchnię, przyprószając ją jak ciastko. Ci ptakorybogadziopodobni, którzy wyli ze strachu, przestali to robić. Tańczący bawili się jeszcze radośniej. A ci, którzy posiedli Znak, poczuli się bardzo głupio. Okazało się jednak, że Cień i tym razem ubiegł Łowcę o krok i zdołał cichcem zbiec z planety. ***** Fragmenty i tropy, jakie Cień zostawiał po sobie w nieoświetlonych kątach, na suficie, tuż nad wiszącymi lampami korytarza Laboratorium, skupiły się pod drzwiami podpisanymi: 22° 54' 30 '' 43° 11' 47'' Cień podniecał się tym miejscem i czasem. Tryskało entropią. Było nabrzmiałe od rozkładu,

śmierci i zniszczenia. Już mroczniej być nie mogło! Cień pomieszkiwał tutaj, w zaułkach ulic, wśród śmieci i rozklekotanych chat, w tęsknych spojrzeniach ludzi na bogatsze dzielnice, w ich dumie z przynależności do gangów, między ziarnami białego proszku i tuż przy cynglu rewolweru, dzierżonego przez trzynastoletniego bękarta zrodzonego z trzynastoletniej matki i zboczonego turysty. − Oni są do mnie tacy podobni! − Pierwsza rozpłakała się, kiedy ujrzała przerażającą dzielnicę. Opiekunka musiała być okrutna, skoro dopuściła do czegoś takiego! Noc, rozświetlana niemrawym światłem rozszczepianym przez tańczące cienie obłąkanych owadów, nie była tutaj dobra. W jej głębokich zakamarkach błyskały ostrza noży głodne mięsa. W tym miejscu zawodziła statystyka, a wszelkie zasady pękały jak bańki mydlane. Łowca uspokoił dziewczynkę i powoli ruszyli wzdłuż byle jakich, jednopiętrowych domków, z dziurami zamiast okiennic, czarniejszymi niż noc. W powietrzu unosił się silny odór odchodów i kanalizacji. Gdzieś tutaj krył się Cień. Z oddali dobiegały dzika muzyka, bicie w bębny, krzyki kobiet… To był sposób ludzi tego świata na rozświetlenie mroku. Wtem zza domku wybiegł trzynastoletni malec, rówieśnik Pierwszej. W dłoniach dzierżył ośmiostrzałowy rewolwer. Łowca spojrzał w okolice cyngla broni, skąd wystawał kawałek Cienia. Pierwsza popatrzyła w oczy chłopakowi. On sam, przerażony, spoglądał dalej, za plecy dziwnych przybyszów, bo oto zbliżał się członek Policia Militar, który polował na gnojka od dłuższego czasu. Cień, czując na sobie wzrok swych Nemesis, wpełzł do bębenka rewolweru i wtulił się w pocisk. Zareagował policjant. Wcisnął spust karabinka, posyłając serię w plecy dziwacznym przybyszom, zapewne turystom, chcąc zlikwidować potencjalnych świadków wyroku. Przymknął oczy, napawając się dziwnym uczuciem, jakie wstąpiło w niego podczas strzelania. Czuł się tak wielki, tak silny, tak wspaniały! Nie zwracał uwagi na to, że lufa broni uciekła mu do góry. To nie ma

Baba Jaga patrzy (jednym okiem)

41


znaczenia, obcy pewnie już nie żyją, a gówniarza dorwie za chwilę. ***** Android, czując pierwsze uderzenia między łopatkami, nie był zdziwiony. Jego sensory dawno zarejestrowały obecność osoby na szóstej. Szybko aktywował pole siłowe tuż za Pierwszą. Zasłoniło jej to widok wstecz, więc nie mogła ujrzeć, kto do nich strzela. Słyszała tylko trzask wydawany przez broń i pociski odbijające się rykoszetem od pola oraz androida. Wiedziała, że z Łowcą jest bezpieczna, nawet w ulicznej strzelaninie, więc pomachała w stronę sparaliżowanego strachem chłopaka, by zachęcić go do podejścia. On, zamiast się uspokoić, krzyknął obrzydzony, patrząc na kłębiący się w bębenku Cień. Strzelił na oślep, chcąc się pozbyć ohydy. Cień zadrżał spazmatycznie. Zbliżał się do Pierwszej! Mimowolnie! I nie mógł nic zrobić, utknął, przyklejony do pędzącego pocisku. Policjant otworzył szeroko oczy, jego jądra rozpryskiwały się w dłoni dziwnego turysty, od którego pociski odbijały się, nie czyniąc mu krzywdy. Nocne powietrze rozdarł pisk i skomlenie. Łowca nie przejął się zupełnie krzywdą, jaką wyrządził tej istocie. Nie mógł dopuścić do tego, by przekazywała swoje geny dalej i ukarał ją za chęć bezmyślnego mordu. Kiedy to uczynił, otarł dłoń ze spływającej cieczy i odwrócił się. Wtem w powietrzu rozeszła się fala akustyczna, wywołana przez wystrzał z rewolweru. Niewyraźna sylwetka Pierwszej zniknęła. Łowca wydarł z siebie głośny krzyk gniewu i rozpaczy. Padł na kolana. Roztrzęsiony chłopak podszedł do niego wolno i zaczął coś szybko mówić, złożył ręce w błagalnym geście, wskazał na rewolwer, a następnie na miejsce, gdzie stała Pierwsza. Android powoli podniósł się do góry, otarł pierwszą łzę słabości, chwycił chłopaka za rękę i zaczęli tropić… ***** − Zejdź z pocisku. Gdzie jest Babcia? Słyszysz? Pospiesz się, widzę ciebie! – Cień niechętnie

42

zsunął się z nieruchomego naboju i stanął w całej swojej okazałości (w tym miejscu i przy tym oświetleniu raczej mizernej) przed Pierwszą, po czym cichym głosikiem przemówił: − Nie mam pojęcia… − Nie masz pojęcia? Więc dlaczego tak wszystkich wokół krzywdzisz? Dlaczego, kiedy pojawiasz się obok, zawsze dzieje się coś złego? Zaginięcie Babci, zniszczenie Wieży, spowodowanie Wielkiego Wzburzenia, wojna, poślizg planety, a teraz… a teraz… Teraz stoczyłeś się już tak nisko, że bardziej się nie da! Co to za kraina, dlaczego żerujesz na tych biedakach?! Dlaczego schodzisz tak nisko, z nieba na Ziemię?! Wytłumacz, wytłumacz się! − Nie wiem… Od kiedy jestem, tak robię… Proszę, nie krzycz… − A od kiedy jesteś? – Pierwsza stanęła nad malutkim Cieniem. Ten zadrżał i zafalował przytłoczony jej postacią. − Od wtedy, gdy Światłość oddzieliła się od Ciemności. Jestem ich dzieckiem. − Nic mi to nie mówi. Brakuje mi Babci, ona zawsze potrafiła wytłumaczyć trudne rzeczy. Jestem zmęczona. Płakać mi się chce! – Dziewczynka naprawdę nie wytrzymała i zaczęła łkać, kierując nienawistne i szkliste spojrzenie na karłowatego niszczyciela światów. − Przestań. Znam ciebie. Ale nie znam twej Babci. Zresztą… Nie płacz! Wiem, kto musi wiedzieć, gdzie jest Babcia! Królowa! Ona wie wszystko… I ma swoje plany. Mieszka na Strychu. Chodźmy do niej, szybko nas przeniosę. Tylko nie płacz, proszę! ***** Strych. Do piwnicy Pierwsza nie schodziła nigdy, ale Strych był jeszcze groźniejszy. Nie było tam elektryczności, drzwi nie miały numerka, ściany nie były z metalu. Na Strych prowadziły zakurzone, skrzypiące, drewniane schody. Pomieszczenie zawsze było zamknięte, nie istniał do niego klucz, jedynie przez szpary w drzwiach dało się dostrzec zagracone pomieszczenie, z wielkim, spadzistym oknem skierowanym w stronę Słońca. Pod oknem stał stary fotel bujany.

Szymon Moliński


Na fotelu siedziała Królowa. Pierwsza pojawiła się przed nią (Cień gdzieś zniknął) i wpatrywała się zafascynowana w tęgie ciało, przybrane w stary fartuch w serduszka, gdzieniegdzie pobrudzony czymś, co mogło się kiedyś uśmiechać, biegać i bawić, a teraz powodowało mdłości. Długa szyja pokryta łuską niespokojnie przemieszczała się na boki, a na jej szczycie kołysała się trójkątna głowa z jednym okiem. Z ciała, nieśpiesznie bujającego się na fotelu, dobył się głos. − Czekałam na ciebie, Pierwsza. Nie płacz już, to ja, Babcia! Dziewczynka z niedowierzaniem patrzyła na istotę. To nie mogła być Babcia! Choć ten głos… Dobywał się z okolic nabrzmiałego brzucha potwora. Może została pożarta? − Nie wierzysz? Spójrz. − Potwór zwinął swoją szyję, jego trójkątna głowa zaczęła rosnąć i stała się twarzą Babci. Ciało także straciło wiele kilogramów, a zamiast fartucha zmaterializował się biały płaszcz naukowca. Pierwsza uwierzyła, bo ujrzała. − Babciu, tęskniłam! Gdzie byłaś? Czemu to zrobiłaś? − mała popłakała się znowu i podbiegła do fotela, by przytulić się do opiekunki. − No już. Nie płacz, nie przystoi tak Pierwszej! Pięknie przeszłaś próby, które ci przygotowałam, więc dostaniesz nagrodę. − Babcia odsunęła od siebie wnuczkę i uśmiechnęła się do niej przymilnie. Pierwszej wydawało się, że na chwilę z jej ust wyrwał się wężowy język. − Usiądź, moje dziecko, i posłuchaj − zaczęła mówić Opiekunka, a jej twarz znowu stawała się dziwną, jednooką, wężową głową. − Nie wzdrygaj się na mój widok, taka właśnie jestem. Dla ciebie byłam zawsze uosobieniem mądrości, są tacy, dla których jestem czymś innym. Groźnym i niepojętym. Wiem, że i ty możesz się mnie bać, ale nie jestem wcale tak straszna i silna… Chcę twego dobra, a co najważniejsze, twojej przyjemności! − Pierwszej po plecach przeszły ciarki, kiedy usłyszała ostatnie słowo, jednak zafascynowana słuchała dalej. Zaczęła wpatrywać się w dziwny, hipnotyczny taniec, jakiemu oddała się głowa Królowej.

− Przed tobą ważne zadanie, kochana. Jeśli się sprawisz, staniemy się podobne i dorośniesz! Nie będzie Cienia, nie będzie samotności. Przysłużysz się ludzkości. Ale najpierw muszę wyjaśnić ci kilka spraw. Jesteś już duża, więc powinnaś zrozumieć. Po pierwsze, nie jesteś moim dzieckiem, a ja nie mam pojęcia, kim są i gdzie przebywają twoi rodzice. Zresztą to już wiesz, więc po co wracać do tych smutków, czyż nie, kochanie? Przejdźmy dalej. Nie ma innych dzieci oprócz ciebie. Nie ma innych wszechświatów. Drzwi, przez które przechodziłaś, to moje zaawansowane eksperymenty z rzeczywistością wirtualną. Ładnie się tam spisałaś i potrafiłaś przeciwstawiać się siłom entropii, które wyzwalał Cień, więc jestem z ciebie bardzo dumna. − Ale Babciu… Ja tam poznałam przyjaciela, Cień może potwierdzić! − szybko wtrąciła Pierwsza. − Nie, to tylko projekcja w twoim umyśle, kochanie, nikogo tam nie było! To kilka gazów i odpowiednie sugestie, które pobudziły twój mózg, jak sny! Tylko Cień, mój pierwszy eksperyment z życiem z probówki, był quasi-prawdziwy. On jest i nie ma go, przysłuchuje się temu, co mówimy, ale nie może niczego dodać sam. Zaryzykowałby istnieniem, musiałby się zmaterializować, a zużyta energia nie odnowiłaby się nigdy i stałby się zniszczalny. − Więc Łowca nie istniał? Cień nie zburzył żadnej Wieży? Ludzie nie są tak biedni, żeby dzieci musiały zabijać na ulicy? – Dziewczyna wciąż się wahała. Cała ta sytuacja była dla niej jakaś… nierealna. − Łowca nie istniał, Cień niczego nie zniszczył. A ludzie… To była projekcja, brutalna i straszna − Pierwsza wyczuła, że Babcia nie mówi jej całej prawdy i serce na chwilę w niej zamarło. Działo się coś złego. − No cóż… skoro wytłumaczyłam ci już podstawy, zdradzę coś jeszcze. Gdyby nie te zmyślone światy, nie byłoby mnie tutaj. Niestety, czuję, że już nie wystarczają! Zaczynam się starzeć, staję się niepotrzebna. Dlatego musisz pomóc Babci! Przedłużyłaś nieznacznie moją egzystencję, gdy wraz z Cieniem sialiście zamieszanie za niektórymi drzwiami. Poza tym na nieodległej plane-

Baba Jaga patrzy (jednym okiem)

43


cie zapoczątkowałam życie, z którego narodzą się moi wyznawcy. Ale jeden inteligentny gatunek to za mało, potrzebuję więcej, a nie mam już sił na dalsze stwarzanie. − Babciu, ale ja nie umiem takich rzeczy co ty. Czego ode mnie oczekujesz? – zapytała dziewczynka z mocno bijącym sercem. − Posłuszeństwa! − podniosła głos kobieta i po chwili, widząc przerażenie w oczach dziecka, dodała już spokojniej: − Zamkniesz oczy, wszystko pójdzie jak po maśle, nie będzie boleć. Dzięki tobie ludzkie dzieci nie będą strzelać do siebie, lecz będą posłuszne swojej Babci, tak jak ty. Wszyscy będą żyli w spokoju, ja im go zapewnię, a ty wraz ze mną, a Cień będzie nam służył. Potrzeba tylko więcej wyznawców… – Atmosfera na strychu stała się nagle zawiesista. Kurz zatrzymał się w miejscu. − Jakich wyznawców? Co ma mnie nie boleć? Boję się ciebie, Babciu! I nie jestem wcale twoim dzieckiem! Wychowywałaś mnie tylko! – Pierwsza na czworakach zaczęła oddalać się od potwora, który siedział na bujanym fotelu. − No już, spokojnie, nie krzycz. I tak stąd nie wyjdziesz, drzwi są szczelnie zamknięte, a ty, mała zdziro, w końcu się na coś przydasz. Widzisz ten rząd pojemników kriogenicznych w rogu? Wszyscy oni czekają na ciebie, mała… Na matkę swych dzieci!

mosferze swojej planety. UWAGA: Spółkowanie odbędzie się najprawdopodobniej w locie. 4. Ksenomorfy. Rasa pasożytów. UWAGA: Rasa obojnaków. Może uszkodzić organy wewnętrzne partnerki. 5. Apisanine. Mieszkańcy planety Ula. UWAGA: Pilnować żądła. Może zabić nosicielkę. 6. Centaury. Istoty będą wystarczająco wytrzymałe, by zasiedlić planety olbrzymy. [Nad pojemnikiem z pływającym w związkach organicznych Centaurem, ktoś napisał Joe. Sprawdzić, czy Cień nie robił sobie żartów]. 7. Nemy. UWAGA: Stworzenia żyjące pod wodą, nosicielka może zostać podtopiona podczas zapłodnienia. 8. Lloigory. Synowie i córki tego związku zasiedlą galaktykę Andromedy. UWAGA: To doświadczenie może być szczególnie destruktywne dla nosicielki. Pilnować przed popełnieniem samobójstwa.

*****

Cień dobrze znał myśli Opiekunki. Jej celem było zapełnienie Wszechświata istotami, których gniewem, żądzami i strachem mogłaby się pożywiać i trwać wiecznie. Jej Wszechświat byłby statyczny, rasy nie rozwijałyby się, zatrzymując się na takim stopniu rozwoju, który oprócz rozmnażania pozwoliłby im oddawać cześć swej Matce (a właściwie babce lub dziadkowi). Do tego nieodzowna była samica. Samce wszystkich ras powstały w wyniku manipulacji genetycznych kodem samej Opiekunki, jednak potrzebny był także kod kogoś innego, a także żywy inkubator, którym stać się miała Pierwsza. To doświadczenie na pewno ją zniszczy. Nie tylko fizycznie, ale też umysłowo. A Pierwsza była ewenementem na skalę wszechświata. Bo… była pierwsza!

Cień wiedział, co się szykuje. Znał procedury i kojarzył fakty. Przeglądał listę i właśnie ją sobie przypominał. Przeszły go ciarki. To nie mogło tyczyć się tej małej! ***** LISTA RAS, DLA KTÓRYCH INKUBATOREM MA ZOSTAĆ PIERWSZA: 1. Meliesanie. Zamieszkają w Księżycowych tunelach. 2. Kilrathi. Zasiedlą Gha, ich oczy przystosują się do szczątkowego światła odległej gwiazdy. 3. Ornitopterydzi. Jedyna rasa żyjąca w at-

44

UWAGA KOŃCOWA: Jeśli nie zapłodnią za pierwszym razem, operacja będzie powtarzana do skutku. Trzeba uważać, by nośnik potomstwa nie wyczerpał się (psychicznie lub fizycznie) zbyt szybko. *****

Szymon Moliński


Tak nie mogło być! Cień nie mógł dopuścić do zbezczeszczenia małej. Była konieczna także dla jego trwania! On odpowiadał za rozpad tego, z czym miał kontakt. Ona budowała na nowo to, co było zniszczone. Tak musi być nadal, bo i on przestanie być potrzebny zbyt potężnej Opiekunce, tworzącej sobie nowych wiernych. Wszechświat musi być dynamiczny! Nawet jeśli jest tylko programem tej zrzędliwej staruchy. Cień podjął decyzję. Zmaterializował się. ***** Opiekunka wstała z fotela i sięgnęła do kieszeni fartucha po paralizator. Nieśpiesznie go wyciągnęła i wycelowała w dziewczynkę, która małymi piąstkami starała się rozbić drzwi. − Babciu, zostaw mnie! Proszę, wypuść mnie stąd, boję się! − krzyczała Pierwsza przez łzy, między poszczególnymi uderzeniami o deski wstrząsały nią spazmy rozpaczy. − Nie mogę. Chyba nie chcesz, żebym umarła? Potrzebuję ciebie, ludzie też ciebie potrzebują. Czy chcesz ich pozostawić na zawsze samych we Wszechświecie? Będą cierpieć i dusić się na swojej planecie, a ja będę ledwo żywa, aż w końcu zupełnie odwrócą się ode mnie i będę musiała odejść. Stanę się iluzją równie ulotną jak to, z czym miałaś do czynienia wcześniej. Tego chcesz? Pierwsza odwróciła się przodem do Babci, potrząsnęła przecząco głową i zrezygnowana osunęła się pod drzwi, złapała się za kolana i zaczęła łkać. − No już. Nie płacz. Strzelę do ciebie, ale nawet nie poczujesz bólu, po prostu chcę, żebyś się uspokoiła… ***** NIE. Opiekunka wytrzeszczyła swoje jedno oko na trójkątnej głowie i obróciła się, chcąc namierzyć sygnał. NIE. Pękła pierwsza komora kriogeniczna, z której wypadło zmasakrowane ciało Meliesanina. NIE, NIE, NIE i NIE.

Kolejne cztery pojemniki rozsypały się w drobny mak, a między kawałkami ciemnego szkła lecącymi we wszystkich kierunkach pełzał i wił się wściekły Cień, i milionem ostrzy swego ciała masakrował kolejne istoty zrodzone z Opiekunki. NIE. Głowa Joe’go potoczyła się tuż pod bujany fotel. NIE. Nem zawisnął powieszony na przewodach, które miały dostarczać do jego organizmu składników odżywczych. NIE. Lloigor zniknął w głuchym trzasku implozji. Cień zmaterializował się tuż przed Opiekunką. Trzasnął ją z każdej strony, gdzie załamać się mogło miękkie światło, wpadające przez okno na strych: ze zmarszczek w jej skórze, spomiędzy łusek na szyi, z fałdów fartucha, spod powieki, zza bujanego fotela. NIE SKRZYWDZISZ JEJ. NIE SKRZYWDZISZ MNIE. Dzieci stwórcy już go nie potrzebowały. Wcale. ***** Adam wydrapał wesz spomiędzy kołtunów na głowie. Popatrzył na małe stworzonko zmiażdżone na krańcu palca, po czym schrupał je ze smakiem. Skierował wzrok w stronę czarnego nieba, które miało w sobie pełno świecących dziur. Zaczął się zastanawiać, czy za tymi dziurami są inne plemiona, z którymi można by zawrzeć sojusze. Nie chciał być sam i zbierał wokół siebie większą grupę mu podobnych. Razem było raźniej. Dlatego ci zza dziur byliby dobrymi sprzymierzeńcami… Za kilkadziesiąt tysięcy lat dzieci jego dzieci miały się dowiedzieć, że za dziurami w niebie nikogo nie ma. Wszyscy ludzie byli skazani na tłumną, rasową samotność. I nawet przez myśl im nie przyszło, ile ktoś inny musiałby zapłacić za kosmiczne towarzystwo. Adam przestał rozmyślać o dziurach, zrobił się senny. Wrócił do jaskini i położył się przy Ewie oraz dwójce synów. Głęboko westchnął.

Baba Jaga patrzy (jednym okiem)

45


Tylko przymknął oczy i znowu wróciły te dziury. Kiedyś się tam wybierze, ale najpierw musi poćwiczyć rzucanie ostrym patykiem i robienie do niego grotów z krzemienia. Kiedy to uczyni, nakarmi rodzinę i pójdą szukać drogi do dziur i plemion, które mogą za nimi być. Byle dalej od samotności.

dzień próbują przebić podłogę i ściany wyścielone grubymi materacami. Bardzo dobrze wyścielone, tak, że nie ma żadnej szpary, przez którą mogłoby nas podglądać oko Babci. Na szczęście. I żadne dziecko ani żaden dorosły nie musi nieruchomo zastygać, słysząc: − Baba Jaga patrzy!

***** Pierwsza i Cień wrócili do Laboratorium. Tam się rozdzielili. Pierwsza odnalazła Łowcę i Manuela, trzynastoletniego bękarta. We trójkę ruszyli w pogoń za Cieniem. On niszczył, oni naprawiali. Wszechświat rozszerzał się i kurczył, było zimno i gorąco, pusto i gęsto, ale nigdy spokojnie. Odkryli, że istniejące za drzwiami − być może iluzoryczne – światy, po wydarzeniach na strychu, przybrały na realności. Ludzie wędrowali gdzieś obok, odkrywali i eksplorowali nowe fragmenty czasoprzestrzeni. Pierwsza wiedziała, że Opiekunka zasiała w nich tęsknotę za bytem doskonałym, która gnała ich w czerń Wszechświata i było jej żal, że nigdy nie znajdą u siebie innej inteligentnej rasy, a tym bardziej Babci. Choć może to i dobrze? Im więcej odkrywali, tym bardziej oddalali się od zamysłu Opiekunki. Być może kiedyś poznają istotę Piwnicy Laboratorium i wtedy będą mieli okazję przejść przez drzwi i uleczyć tęsknoty. Albo zrobić coś gorszego niż Babcia. Co z Opiekunką? − zapytacie. Za karę została zamknięta na swoim strychu, a jej krzyki po dziś

46

VII−XII 2009, Opole

Szymon Moliński Urodzony w Krapkowicach, dzisiaj opolanin. Studiuję Mechatronikę. Zainteresowania: RPG, szeroko pojęta aktywność fizyczna, biomechanika, medycyna kosmiczna, inżynieria materiałowa. Pisywałem artykuły związane z grami fabularnymi do „Tawerny RPG”. Aktualnie jestem redaktorem polskiego serwisu astronautycznego Kosmonauta.net. Chciałbym osiągnąć wysoki poziom w tworzeniu krótkich i długich form literackich, jednakże w dojściu do celu przeszkadza mi wrodzona senność. Mam nadzieję, że kiedyś ją pokonam.


Marcin Bekiesz

Człowiek z innego świata ilustracje: Magda Mińko Roderyka spotkałem... nie, inaczej. Roderyk trafił do nas 26 kwietnia 1986 roku. Pamiętam to dokładnie, bo tego dnia przypadało święto polskiej służby więziennictwa i wuj mój, jako dumny przedstawiciel tej zaszczytnej profesji, już od wczorajszego wieczoru zalegał u mnie na kanapie narąbany jak zapas drewna na zimę. Ja zaś przebywałem wówczas na zwolnieniu chorobowym z powodu niemal całkowitej utraty głosu, której nabawiłem się w moim, nie mniej zaszczytnym, miejscu pracy. W szkole. No dobra, nie było tak źle, ale szkolny lekarz też przecież widział, co się w tym przybytku wyprawia, to wziął i się zlitował. W każdym razie, wuj jakoś się o tym dowiedział i by mu ciotka, żona w sensie, głowy nie suszyła, zbunkrował się u mnie w ramach prewencyjnego nasączenia organizmu przed dzisiejszą, właściwą popijawą. Oczywiście, 26 kwietnia 1986 roku wydarzyło się też coś innego, ale o tym naród dowiedział się dopiero parę dni później. Tego dnia, o godzinie tak młodej, że wykorzystywanie jej do jakichś lubieżnych czynów nosiłoby znamiona ciężkiego przestępstwa temporalno-seksualnego, obudziło mnie dochodzące z dużego pokoju rzężenie ciężko rannego ciągnika rolniczego. Otworzyłem jedno oko i półprzytomnym wzrokiem spojrzałem na budzik. Dochodziła druga w nocy. Dokuczało mi również okrutne pragnienie, zwlokłem się więc z łóżka i poczłapałem do kuchni. W drodze przez duży pokój omal nie wywinąłem orła na porzuconej flaszce; udało mi się za to ustalić, że jednak nie będę musiał rano wzywać ekipy mechaników. To tylko wujek chrapał.

Człowiek z innego świata

Dotarłem do pozbawionej okien groty kuchni, znalazłem szklankę i nalałem wody. Wypiłem duszkiem jedną, potem drugą. Afrykańska susza, panująca w moim przełyku, dała chwilowo za wygraną, wróciłem więc ostrożnie do gościnnego i spojrzałem przez okno na szare podwórko, oświetlone jedną marną latarnią. Bloki były ciemne; osiedle spało. Pod wpływem alkoholu ludzie często robią dziwne rzeczy. Ja, chociaż nie wypiłem tyle co wujek, również wpadłem na świetny, zdawałoby się, pomysł. Pomyślałem, że odrobina świeżego powietrza pozwoli mi łatwiej ponownie zasnąć. A ponieważ nie miałem psa, z którym mógłbym wyjść na późny spacer, postanowiłem wynieść śmieci. Założyłem dres, wsunąłem na nogi stare klapki i wziąwszy spod zlewu wiadro zawierające głównie ziemniaczane obierki – no bo co miało zawierać – wyszedłem w przyjemnie chłodną noc. Dopiero na dole zastanowiłem się, czy w obecnym stanie powrót na czwarte piętro będzie wymagał udziału wszystkich kończyn. Rychło w czas. Jak to się dziwnie czasem w życiu układa, że człowiek najpierw wyskoczy z samolotu, a dopiero potem sprawdza, czy w plecaku jest spadochron, czy tylko drugie śniadanie... Nic nie mogłem już na to poradzić, doczłapałem więc do śmietnika, zagłębiłem się między betonowe ściany i wysypałem zawartość wiadra do kubła. Następnie zrobiłem w tył zwrot i skierowałem się z powrotem ku wejściu do klatki schodowej, a półprzytomny umysł szacował już, po ilu schodach dostanę zadyszki i zacznę używać rąk do dalszej wspinaczki. Myślami byłem już z powrotem w łóżku.

47


I wtedy z mrocznego wnętrza śmietnika powiał gorący wiatr, niosąc co lżejsze odpadki, a zaraz potem noc rozjaśnił rozbłysk zimnego, niebieskiego światła, malującego cienie aż na ścianach okolicznych bloków. Towarzyszył temu donośny dźwięk wściekłej sprężyny wyskakującej ze starego łóżka przepuszczony przez długą, metalową rurę. A przynajmniej tak mi się zdawało. Mogłem przecież nie zapamiętać wszystkiego zbyt dokładnie. Trwało to parę sekund, podczas których stałem nieruchomo niczym żona Lota w słup soli zamieniona. Podobała mi się zawsze ta historia; po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że w swej dobroci Bóg chciał jakoś Lotowi wynagrodzić utratę małżonki, sól była przecież wtedy bardzo cenna. Była też ciężka, a nikt nie wspominał, by nieszczęsna kobieta założyła akurat wtedy wrotki... dobra, dobra, już mówię. No więc w jednej chwili światło zgasło, wiatr ustał i powróciła cisza, w której wciąż jeszcze przeprowadzałem gorączkowy rachunek sumienia na temat tego, co takiego z wujem mogliśmy wyrzucić do śmieci. Kiedy jednak zaraz coś w środku zaczęło zgrzytać i obijać się o kubły, do mojego zaćmionego umysłu dotarły sople lodowatej grozy. Obróciłem się powoli ku wejściu do śmietnika, gdyż o ucieczce nie mogło być mowy – porażone strachem mięśnie przypominały teraz lodowaty jedwab. A wspomniana groza, wciąż skrzypiąc i dudniąc, była coraz bliżej, by pochwycić mnie swymi krwi żądnymi łapskami, sapiąc przy tym i mrucząc... Mrucząc... „Niech to szlag!”? Tajemniczy mieszkaniec krainy kubłem stojącej wygramolił się wreszcie na zewnątrz, w światło marnej latarni. Stanęliśmy naprzeciw siebie: ja, w znoszonym dresie i starych klapkach, dzierżący w dłoni wiadro – jedyną broń jaką miałem przy sobie; i... zbroja. To znaczy, facet zakuty w zbroję. Od stóp do głów. Jedną rękę trzymał na hełmie, drugą opierał się o mur; chyba nieźle mu się w tym hełmie kręciło. ‒ Ożeż bogowie... – zadudniła zbroja ze swych czeluści. Ja nie powiedziałem nic, bo chwilowo zerwały mi się sznurki, którymi na co dzień moja

48

żuchwa była przymocowana do reszty głowy. Zbroja tymczasem rozejrzała się na boki z metalicznym zgrzytem. Musiała przy tym zabawnie manewrować całą sobą, bo sam hełm miał wyraźnie ograniczone możliwości ruchu. Wreszcie spostrzegła mnie. ‒ Ty! – huknęła, wskazując na mnie palcem żelaznej rękawicy. – Gdzieżem?! Wiadro wypadło mi z dłoni. ‒ Prawże! – usłyszałem znowu, a zbroja ruszyła ku mnie krokiem wciąż nieco chybotliwym. – Prawże, kmiotku, bo cię płazem zdzielę! Gdzież trafił sir Roderyk?! ‒ Eee... – rzekłem – Ser? ‒ Azali żeś słuch postradał, chamie? Język ci odjęto cy żeś niemotą urodzon! Prawże, bo cię uwałaszę! Byłby mnie złapał tymi żelaznymi łapskami, ale nagle zgubił krok, zatoczył się i obiema rękami przytrzymał hełmu, jakby się bał, że mu razem z głową odpadnie. ‒ Słabuję... – wysapał głosem jakby z kanalizacji biegnącym. – Jucha mnie we łbie huczy... Opadł z chrzęstem na kolana, zdołał jeszcze zajęczeć i tak się jakoś skręcić, że kiedy runął, to runął na plecy, czyniąc przy tym hałasu, jakby się wieża Eiffla w kostkę składała. Gdy przebrzmiały metaliczne echa i powróciła cisza, zakłócana jedynie szczekaniem jakiegoś przebudzonego psa, ja wciąż stałem niewzruszony, z uniesionym do ciosu wiadrem i rozdziawioną gębą. Bezmyślnie gapiłem się na tę żelazną rozgwiazdę. Gdyby ktoś teraz wyjrzał przez okno, miałby niezły problem ze sformułowaniem donosu. Po chwili podszedłem do niego ostrożnie, nie będąc pewnym, czy czegoś nie knuje. ‒ Halo? – zapytałem. W rankingu głupich pytań musiało się to mieścić gdzieś pomiędzy „Co to ma znaczyć?” na widok żony baraszkującej z kochankiem a „Czy dobrze się czujesz?” skierowanym do kogoś, komu Godzilla właśnie odgryzła głowę. – Jest pan tam? Niestety, określeniem najlepiej pasującym do opisania mojego niedoszłego rozmówcy było w tej chwili „zezłomowany”. ‒ Ehm – odchrząknąłem i delikatnie stuknąłem

Marcin Bekiesz


go wiadrem. – Słyszy mnie pan? Jest pan może ze stołecznego klubu historycznego? Doskonale wiedziałem, że chłopaki, bardzo zresztą zaangażowani, często urządzali różne prezentacje czy pokazowe bitwy. Z reguły takie bitwy trwały do późnych godzin wieczornych i trzeba było ich potem zbierać, leżących po kątach i cierpiących bynajmniej nie z powodu odniesionych ran. Ten jednak nie reagował na jakiekolwiek próby nawiązania kontaktu. Jedynie kształtem różnił się teraz od konserwy. Nocny chłód zaczynał powoli mi dokuczać, odezwała się też senność. Spojrzałem krytycznie na zapakowanego w żelazo faceta. Przeszło mi przez myśl, że zbroję miał naprawdę świetnie wykonaną, bardzo realistyczną. Jednak wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Zastanawiałem się, co zrobić; kiedyś w końcu wytrzeźwieje, ale przecież głupio tak było go tu zostawić, pod śmietnikiem. Mógł się przeziębić. Ktoś mógł go ukraść i sprzedać na złom. Przyznam, nielicho się namęczyłem, zanim udało mi się zaciągnąć go do piwnicy. Ważył chyba z tonę w tej swojej zbroi, a najbardziej hałasował na schodach. Ułożyłem go na worku z ziemniakami, plecami oparłem o rurę c.o., po czym wyszedłem, nie gasząc światła ani nie zamykając drzwi, i wdrapałem się na górę z poczuciem spełnienia dobrego uczynku. Gdy następnego dnia obudziłem się... rano, niech będzie, z lekkim bólem głowy i poplątanymi myślami, nie od razu przypomniałem sobie o fancie w piwnicy. Byłem wciąż półprzytomny, gdy dowlokłem się do kuchni. Wujaszek już tam siedział i przegryzał ogórki konserwowe z wielkiego słoika. I nawet ten słoik nie podziałał trzeźwiąco na mój skołatany umysł. Dopiero gdy wuj się odezwał... ‒ Wiesz, Janku – rzekł mi z dziwną miną – nie uwierzysz, jak ci powiem. Zszedłem rano do piwnicy po ogórki... Tak. Właśnie wtedy. ‒ ...a tam leży facet w zbroi. Wytrzeźwiałem w jednej chwili. Wiesz coś o tym? Szlag. Tak, wujku, znalazłem go w śmietniku.

Człowiek z innego świata

Zabrałem go, bo może da się wypolerować i sprzedać w antykwariacie... ‒ Ehm... – Powoli, bardzo powoli sięgnąłem na półkę po szklankę. Bardzo, bardzo powoli położyłem ją na stole. Szybko, bardzo szybko starałem się myśleć. ‒ To kolega... z kółka historycznego – mówiły usta bez konsultacji z mózgiem; nie było na to czasu. – No, zrobili wczoraj... taki mały spektakl... i kolega trochę pijany tu wczoraj przyszedł wieczorem. Późnym wieczorem. Bardzo. – Sięgnąłem po czajnik i podstawiłem go pod kran. – Sam wiesz, jak to bywa. Bawili się, popili... ‒ Ho ho – zaśmiał się wujaszek. – Młodość... A jakże, wiem, wiem... ‒ No – odchrząknąłem. – To go do piwnicy dałem, bo na górę by przecież nie wszedł. Nie? Nawet ubrania... znaczy, zbroi nie zdjął. Odkręciłem kran. Zaburczał, jakby obrażony, i uronił strużkę wody koloru wypalonej gliny. ‒ Dziś nie będzie – rzucił wujek, sięgając do słoika. – Robią wodociąg na Belgijskiej. No, to całe szczęście – wrócił do tematu – bo jak go zobaczyłem, to mi przez głowę przeszło, czy nie zatruty był ten bimber. ‒ Nie, no przecież wujka bimber pierwsza klasa... – powiedziałem, odkładając pusty czajnik na kuchnię. Sięgnąłem do stojącej w rogu skrzynki z mineralną; coś tam jeszcze było. – A czy on, tak jakby, obudził się już może? ‒ Leżał tam jak kłoda i chrapał chyba gorzej ode mnie – odparł wujaszek. Dokończył ogórka i wstał od stołu. – Nie chciałem go dotykać, rozumiesz, ja tam się nie tykam takich egzotycznych rzeczy. Chociaż – mówił dalej już z przedpokoju, zakładając buty i kurtkę – gdyby był pusty, może i niezłą sumkę na złomie by dali. Dopiął guziki munduru i wcisnął na głowę służbową czapkę. Prezentował się nie najgorzej, może tylko przekrwione oczy psuły trochę efekt. ‒ A może to przez ten hełm? – zapytał nagle, odrywając wzrok od swego odbicia w lustrze. ‒ Co przez hełm? – spytałem. Myślami byłem w piwnicy, ciało skupiało się na mineralnej. ‒ No, tak chrapał. Echo, rozumiesz. I tak dziw, że się nie udusił. Ech. – Strzepnął jakiś niewidzialny pyłek. – Będę leciał. Na twoim miejscu bym

49


tam zajrzał do niego. Może się przestraszyć, jak się zbudzi. No, to cześć, Janeczku! Gdy tylko wyszedł, pobiegłem po klucze od piwnicy – ktoś przecież mógł zamknąć drzwi wejściowe – następnie do kuchni po butelkę mineralnej. Pewnie będzie go suszyć; czy coś mogło mi grozić z jego strony? Powinienem zaopatrzyć się w jakąś broń, tak na wszelki wypadek, przecież nie znałem gościa? Może młotek? Hm, cokolwiek bym nie wymyślił, mógłbym co najwyżej tylko w niego popukać. Trzeba było mieć nadzieję, że gdy się przebudzi, nie będzie agresywny. Potrzebowałbym solidnego muru, żeby go powstrzymać; z drugiej strony, może sam nie zdoła się podnieść? Przestraszy się, dobre sobie. Schodząc w dół, zacząłem się martwić, czy przypadkiem ktoś już go nie odkrył. Kto by miał wtedy większą niespodziankę? Sąsiad emeryt znajdujący w piwnicy faceta w zbroi czy facet w zbroi budzący się w piwnicy na drugim, zapewne, końcu miasta? Była co prawda sobota, więc mało prawdopodobne, by ktoś rankiem schodził do blokowego podziemia po rower, na ten przykład, by wyruszyć nim do pracy. Z drugiej strony, ranek minął jakieś cztery godziny temu. Wszystko jednak zastałem tak, jak zostawiłem; drzwi otwarte, światło zapalone. Żadnych oznak paniki. Gość mój leżał na parcianym worku i cichutko pochrapywał. Rzeczywiście, pomyślałem, mogłem mu przynajmniej uchylić przyłbicę. Stuknąłem parę razy butelką w bok hełmu. ‒ Pobudka! – krzyknąłem. Żelazny człowiek drgnął ledwie i wymruczał coś niezrozumiałego. ‒ Wstawaj! Nie będziesz tu przecież cały dzień leżał! Prawa dłoń uniosła się powoli, z wysiłkiem, w tym powszechnym u ludzi skacowanych odruchu sprawdzenia, czy głowa wciąż jest na swoim miejscu. W połowie drogi jednak coś zgrzytnęło i ręka nieruchomiała, a z głębin hełmu dobiegło kolejne rozdzierające westchnienie. ‒ Wstawajże, człowieku... – Zniecierpliwiłem się i uderzywszy lekko butelką, odszpuntowałem głowę delikwenta z więzienia przyłbicy. Małe, przekrwione oczka spojrzały na mnie, obok mnie, jeszcze raz na mnie i wnet otworzyły

50

się szeroko, jak u każdego, kto po solidnej imprezie obudziłby się zakuty w zbroję w czyjejś piwnicy. Zbladł jednak, a nawet coś na kształt przerażenia przemknęło przez jego twarz. ‒ Gdzieżem? – spytał ostrożnie. ‒ W mojej piwnicy – wyjaśniłem. – Zawołać ci taryfę? Zyskałem tym nieufne, badawcze spojrzenie. ‒ Azali w jęctwie mnie trzymacie? ‒ Co? – zbaraniałem. – Za nic cię nie trzymam. Chcesz tę taryfę czy wolisz wracać z buta? Wiesz, nie mam całego dnia. Zamiast odpowiedzi, spojrzenie przesunęło się ku butelce wody, którą trzymałem w dłoni. ‒ A, tak – przypomniałem sobie, ‒ Pewnie cię suszy, co? – Z pomocą krawędzi stołu pozbyłem się kapsla; z butelki dobiegł cichy szum bąbelków. – No, co się tak gapisz? Otwieraj paszczękę, to pomogę ci się napić! Niechętnie, jak człowiek przez kogoś innego pozbawiony wyboru, otworzył usta i pociągnął ledwie parę łyków, kiedy zaczął nagle parskać i kaszleć. ‒ Dalibóg, jakiż mdły napitek! Gorszego piwa żem w żywocie nie pił... ‒ Przecież to nie piwo, bęcwale – rzekłem, odkładając butelkę na stół. – Zwykła mineralna. Spojrzały na mnie oczy człowieka, który dla sportu nosi zbroję. ‒ Woda – wytłumaczyłem spokojnie. ‒ Woda? Jakoż to! Język szczypie i gardło pali! Struć mnie chcieliście? ‒ Nikt cię nie chce... słuchaj, co ty bredzisz? – straciłem cierpliwość. – Skąd się tu w ogóle wziąłeś? ‒ Wykładałem sobie, że wy mi powiecie! No dobra, więc coś udało nam się ustalić. ‒ Posłuchaj – zacząłem w miarę możliwości spokojnie, siadając na chybotliwym, zakurzonym taborecie. – Znalazłem cię wczoraj nietomnego przed blokiem, więc zaniosłem cię do piwnicy, żebyś nie przemarzł. Powiedz mi, skąd jesteś, to pomogę ci trafić do domu, gdzie jestem pewien, że ktoś się tobą zaopiekuje... ‒ Dziwnie mówicie – przerwał mi człowiek myślący, że jest rycerzem. Zaczęło we mnie kiełkować pewne podejrzenie...

Marcin Bekiesz


‒ Naprawdę? – zdziwiłem się uprzejmie. – Może na początek powiesz mi, jak się nazywasz... ‒ Sir Roderyk de Utherecroix! – zakrakał. – Rycerz Wieńca Zakonu Czarnych Ziem! I żądam trochę atencyji, mospanie! Tak... a więc to ten typ, pomyślałem. Może lepiej zamiast taryfy będzie wezwać pogotowie... ‒ Dobrze. Ja jestem Janek. A skąd pochodzisz... mości rycerzu? ‒ Z Amn, oczywiście! Perły Zachodniego Wybrzeża! Miasta tysiąca... ‒ Tak, tak, na pewno. A czy wiesz, gdzie obecnie się znajdujesz? Tym pytaniem zmusiłem go do ściągnięcia brwi w pełnym zastanowienia geście. Dźwignął się też nieco i skrzypiąc przemieścił do pozycji bardziej siedzącej. ‒ No, po prawdzie, to nie mam pojęcia. Ostatnie, co pamiętam, to biwak w pobliżu Wrót Baldura, a potem pierońsko mocny wiater się zerwał, zupełnie nie wiadomo skąd. Bez ochyby to jakaś piekielna zabawka była! Porwał mnie i niósł długo, pókim świadomości nie stracił... ‒ Teraz jesteś w Warszawie. Spojrzenie, jakim mnie obdarzył, na pewno zyskałoby najwyższe noty w Konkursie Spojrzeń Mężów Wracających Wcześniej Z Delegacji. ‒ O bogowie – szepnął. – Czyli za granicą? ‒ Jakąś na pewno – mruknąłem do siebie, ale głośniej powiedziałem: ‒ Wiesz co, jesteś chyba w szoku. Może pójdziemy do mnie, gdzie zrzucisz z siebie... ‒ Nigdym nie słyszał o Waszawie – rzekł tonem z reguły zarezerwowanym dla osób mówiących coś w stylu „Nie do wiary! To wszystko wina profesora!”. ‒ Warszawie – poprawiłem. ‒ Zrzucisz z siebie cały ten złom, a potem razem się zastanowimy, jak cię odesłać do domu... ‒ Zacny li to gród? ‒ Gdzie? – zapytałem, zbity nieco z tropu, bo nie mieliśmy tu nigdzie ogrodów. ‒ Ta Waszawa, co o niej mówicie! ‒ Zacny, zacny, a jakże! Słuchaj, może nawet położysz się do łóżka, odpoczniesz trochę. A ja zadzwonię po jakichś miłych ludzi, żeby zabrali cię do jakiegoś przytulnego... no, miejs-

Człowiek z innego świata

51


ca – dokończyłem, wstałem i pomogłem mu się podnieść. ‒ Szlachetne macie intencyje – rzekł, stając z moją wydatną pomocą na nogi. Ile on ważył w całym tym żelastwie? – Tedy pardonu upraszam, żem was poprzednio od kmiotków nawołał. Ale pomnijcie, że nikt mnie tu nie zna ani ja nie znam nikogo. Ba, nie wiem nawet, gdzie tak naprawdę jestem! Jakie to królestwo? ‒ Warszawa jest stolicą Polski... – tłumaczyłem powoli, jak dziecku, gdy w końcu stanął na nogi. ‒ ...kraju Polan, królestwa założonego przez Lecha, co mu się biały orzeł ukazał... bez korony, oczywiście – dodałem odruchowo, na wypadek, gdyby słuchały tego wszystkiego niepowołane uszy. Po czym sam siebie w myślach zbeształem; czy znalazłby się ubek na tyle zdesperowany, by raportować do centrali moją tu rozmowę z wariatem zakutym w zbroję? Prawdopodobnie tak, odpowiedziałem sam sobie po chwili zastanowienia. Zbeształem się ponownie za tak ewidentne potknięcie w codziennej czujności. ‒ Na pewno już o tym słyszałeś. – Objąłem go ramieniem i delikatnie pchnąłem ku wyjściu. – Przypomnisz sobie. A teraz... Sięgnąłem do kontaktu i wyłączyłem światło. ‒ Cóż to?! – Rycerz nagle zesztywniał, co było niezłą sztuczką z racji jego żelaznej kreacji. – Mrok zapadł! Gdzie mój miecz?! Gdzie... – Zamarł na chwilę ze spojrzeniem utkwionym w sufit. – Gdzie są pochodnie? ‒ Spokojnie, nie ma żadnych pochodni. To tylko ja zgasiłem światło. Czy ty... ‒ Kim wy jesteście, panie? – Spojrzał na mnie z autentycznym przerażeniem w błękitnych oczach. ‒ Nauczycielem – warknąłem, bo naprawdę zaczynałem już tracić cierpliwość. Zacząłem dźgać palcem włącznik światła. – Widzisz? Zapala się i gaśnie, zapala, i gaśnie. Wspaniała sztuczka. A teraz może wreszcie wyjdziemy z tej piwnicy... ‒ Potężnym musicie być uczonym – wyszeptał nabożnie. – Mało kogo stać na magiczne światła, tak subtelne, że się ich nawet nie zauważa, póki nie zgasną...

52

Poddałem się. Miałem wrażenie, że sitem wodę noszę. ‒ Jestem wszechwładnym czarownikiem – wymamrotałem głosem ciężkim od tłumionej złości. – Dorośli drżą na samą myśl o spotkaniu ze mną, a dzieci się mnie boją. – To akurat, z pewnego punktu widzenia, była szczera prawda. – I znam wielu innych czarowników, więc nakazuję ci wreszcie opuścić te lochy i udać się ze mną do mej chaty, bo mój gniew będzie straszliwy. Dostałeś kiedyś dwóję czerwonym tuszem wypisaną?! ‒ Nie – wyjęczał niemal. ‒ Więc idź! Bo będzie płacz i zgrzytanie zębów! Potem było już tylko gorzej. Gdy wyszliśmy na klatkę schodową, najpierw gapił się na ściany i sufit, jakby były zrobione z piernika, a na półpiętrze, kiedy ujrzał za szybą osiedlowy krajobraz, przez dłuższą chwilę wpatrywał się weń z otwartymi ustami niczym Kolumb w dziewicze wybrzeże Antyli. Wchodząc na czwarte piętro, starał się trzymać z dala od ścian, jakby bał się, że go pogryzą. Kiedy zaś weszliśmy do mieszkania, wyraził lękliwy zachwyt nad ruskim dywanem z wyprzedaży w DH Centrum, a tanią meblościankę obdarzył szacunkiem godnym prawdziwej dębiny. W ogóle stwierdził, że z przepychem mam dwór urządzony. Coraz bardziej umacniałem się w przekonaniu, że ten gość to naprawdę ciężki przypadek. Absolutne przetasowanie osobowości, czy jak to tam się fachowo nazywa. No i skąd się tu wziął? Płatnerstwo historyczne nie wchodziło raczej w skład zajęć terapeutycznych; drżałem na samą myśl o tym, że taki świr do tej pory bezkarnie biegał po mieście. Póki co, postanowiłem nie włączać na razie radia ani telewizora, zabroniłem mu też wchodzić do łazienki. Szok mógłby go zabić. Pomogłem mu zdjąć zbroję, bardzo ciężką, poobijaną, naprawdę robiła wrażenie. Pod nią miał śmieszne rajtuzy, płócienną koszulę i bezrękawnik, pewnie po to żeby wygodniej było nosić żelazny garnitur. No i to właściwie było wszystko. Stał tak pośrodku pokoju, jakby mniejszy taki, potulniejszy, i w ogóle wyglądał teraz jak siedem nieszczęść, które zgubiły w lesie wszystkie uciułane dolary. I kartki na mięso.

Marcin Bekiesz


Wody wciąż nie było, więc wlałem do czajnika resztki mineralnej. Roderyka położyłem na wersalce w pokoju, a sam wróciłem do kuchni i sięgnąłem do szafki po gruzińską herbatę i krople nasenne. To było trochę nieuczciwe, ale lepiej żeby się przespał, podczas gdy ja w tym czasie spokojnie pomyślę, co z nim zrobić. Po chwili zalałem wrzątkiem dwie szklanki marnej herbaty, do jednej z nich dolałem hojnie kropelek i wróciłem do dużego pokoju. ‒ Wypij to – powiedziałem, podając Roderykowi doprawiony czaj. – Odprężysz się i odpoczniesz. A możesz mi też opowiedzieć, skąd... no, z jakich stron pochodzisz. Leżąc i popijając gorącą herbatę, Roderyk snuł opowieść o jakiejś mitycznej krainie, gdzie mieszkali czarodzieje, gnomy, leśne straszydła, smoki i ludzie różnych kolorów, pełnej bogatych miast, spokojnych wiosek, nawiedzonych cmentarzy i równie nawiedzonych sekt. Krainę regularnie dręczyły epidemie, kataklizmy, barbarzyńskie armie i nikczemni władcy wszelkiego typu, ludzie zaprzedawali dusze siłom ciemności, uwalniali piekielne istoty, zawierali pakty z demonami, wszystko z żądzy bogactwa i władzy, i ogólnie odnieść można było wrażenie, że w każdej piwnicy czai się zło, na byle strychu leżą potężne magiczne bronie i cudowne mikstury, i że nie ma tam miejsca na tak ordynarnie zwyczajne rzeczy jak na przykład stodoła zawierająca standardowego konia, a nie model składający się jedynie z płonących kości. Strach było wyjść na ulicę; człowiek nie mógł być pewien, w jakim kształcie wróci do domu. A jednak – co za szczęśliwy traf – Roderykowi i jemu podobnym zawsze udawało się ocalić świat. Ratowali dziewice, których krew miała spłynąć na mroczne ołtarze; wykradali ostatni z kilku klejnotów, które miały nadać moc jakiemuś posępnemu czerepowi, w ostatniej chwili lali święconą wodę w zatrute fontanny, pojawiali się na czas w zrujnowanych wieżach na odludziu, gdzie ktoś usiłował uwolnić potężnego demona. Tropili siewców zarazy, rozbijali niecne spiski, sprowadzali dziatki do ich matek... Roboty mieli więcej niż straż pożarna w piekle. W świecie, gdzie po zmroku człowiek bał się nawet zajrzeć do własnego wiadra, każdy z nich był

Człowiek z innego świata

niczym Hans Kloss i kapitan Sowa w jednym. Tylko bardziej. Gadał i gadał już dobrą godzinę, przeprosiłem więc na chwilę i wróciłem do kuchni. Odnalazłem kartonik z kroplami nasennymi i spojrzałem... tak, dwa lata po terminie ważności. Nic dziwnego, nie uśpiłyby nawet susła na zimę. Plan B, gdyby istniał, zakładałby pewnie jakieś sprytne posunięcia, pomocne w przełamaniu patowej sytuacji. Musiałem jednak improwizować; i gdy chwilę później okazało się, że nie działają również telefony, czyli nie dodzwonię się na pogotowie, zrozumiałem, że to nie będzie zwykła improwizacja. Zapowiadał się free jazz na jedną strunę i wariata na wersalce. Byłem jednak obywatelem szczęśliwej socjalistycznej republiki, a tacy ludzie nie poddają się łatwo przeciwnościom losu. Tacy ludzie zawsze znajdą sprytnie wyjście z każdej sytuacji. Inaczej większość z nich nie przeżyłaby długo w robotniczym raju. Znalazłem takie wyjście i ja. Skoro góra nie chciała przyjść do Mahometa, Mahomet musiał pofatygować się do góry. Konkretnie, do szpitala przy ulicy Sobieskiego, odległego stąd o dwadzieścia minut marszu. Nie byłem pewien, jaki jest tam oddział, ale przecież będą mieli lekarzy, karetki, i powinni wiedzieć co zrobić z moim błędnym rycerzem. Mahomet, to znaczy Roderyk, musiał w tym celu włożyć mój stary dres, jakieś zapomniane buty i płaszcz przeciwdeszczowy – tylko to na niego pasowało, był ode mnie nieco wyższy i mocniejszej budowy. Pewnie od machania mieczem... Była jeszcze sprawa jego reakcji na świat zewnętrzny – bo przecież do celu trzeba było dojść piechotą. Może będzie chciał zaatakować tramwaj? Postanowiłem ubezpieczyć się i na taką ewentualność. ‒ Roderyku – powiedziałem, gdy byliśmy już gotowi do wyjścia. Obejrzałem go od stóp do głów; wyglądał trochę jak cinkciarz ze wschodu, któremu się nie poszczęściło, a trochę jak złodziej, który obrobił sklep odzieżowy nocą bez latarki. Był bardzo zawiedziony, że nie pozwoliłem mu wyjść na miasto w zbroi, i napawało go to widocznym niepokojem. Do tego te pierścienie na palcach i bujny wąs – areszt prewencyjny aż się prosił o zastosowanie.

53


‒ Sir Roderyku – podjąłem – wyjdziemy teraz na ulice miasta, jakże innego od tych, które pamiętasz z domu. Nie dziw się niczemu, co zobaczysz. Ehm... udamy się do osób, które powinny coś poradzić na twoje kłopoty. I, jeszcze... staraj się nie krzyczeć na nikogo, nawet jeśli ktoś komentowałby twój ubiór. I nie obawiaj się niczego, pamiętaj, jesteś ze mną. Pora, niestety, była taka, że rozpoczynał się popołudniowy ruch powrotny z pracy. Roderyk gapił się na licznych przechodniów tak, jak my gapilibyśmy się na kogoś biegającego po starówce bez ubrań, za to z pawim piórem w dupie. Na szare bloki też patrzył, jakby się octu napił. ‒ Cóż za ohydne domy – gadał do siebie. – Bez fantazji zupełnie, bez ducha, a gnieżdżą się w nich ludziska jak robactwo na trupiej wątrobie. A i sami ludzie cisi tacy, ponurzy. Szaro odziani, markotni... ‒ Patrzysz na socjalistyczne niebo na ziemi – burknąłem ponuro. ‒ Doprawdyż! – zakrzyknął mój towarzysz. ‒ Gdybyś waść takim minorowym tonem nie przemawiał, pomyślałbym, że krotochwilę wystawiasz. Zmilczałem, bo i cóż było powiedzieć. ‒ Widziałem ja już takie oblicza – gderał dalej pan rycerz. – U ludzi biednych, z roli żyjących, co to ich spasłe panisko batogiem i głodem trzymało, godność zdeptawszy. Ale i u zamożnych, kiedy to jaki zmarły familiant ich zza grobu nachodził i ubytki czynił, czy okupant jaki okolicę żelazną pięścią trzymał za ja... ‒ Ha! – parsknąłem. – Tu żeś trafił, mości rycerzu. Okupant, a jakże. Ciemny jak wnętrze buta, ale liczny i... – opamiętałem się, ugryzłem w język i zakląłem w duchu. Cholera, jeszcze kto usłyszy! ‒ Waść się mówić obawiasz? – Roderyk nachylił się i przeszedł do konspiracyjnego szeptu. – Ktoś taki jak ty? Zaiste, nielichy diabeł wasz kraj w garści trzyma, skoro... ‒ Ofiarowują nam dozgonną przyjaźń i bratnią pomoc – powiedziałem tonem trochę zbyt jasno sugerującym, gdzie mogą sobie nasi bracia swoją pomoc wsadzić. ‒ Znam ja ten typ! – zaperzył się rycerz. –

54

W rzyć pies jebał takich braci! Skąd oni przyszli? Mówże, waść, mnie możesz powiedzieć! Zatrzymałem się i obróciłem, spojrzawszy ze złością w twarz wojaka. Patrzyłem w niebieskie oczy, w szczere oblicze, szukając kpiny, szyderstwa, okrutnego żartu, a może umyślnego podżegania, które za chwilę skończyłoby się wesołą przebieżką przez ścieżkę zdrowia. Już otworzyłem usta, by zapytać, czy to jakaś kabaretowa prowokacja, czy może prowokacyjny kabaret; czy ktoś to wszystko nagrywa, opłaca i czerpie z tego przyjemność, czy też rozmówca mój jest prawdziwie i nieodwracalnie tak mocno od świata oderwany, że... Otworzyłem więc usta, lecz po chwili je zamknąłem. W tym szczerym obliczu, w oczach niebieskich dostrzegłem bowiem jedynie niekłamaną troskę i prawdziwe zainteresowanie. Zupełnie jakby ich właściciel rzeczywiście przybył tu z innego świata. ‒ Ech – westchnąłem. – I co, rzucisz się wtedy z opresji nas ratować? Przecież nawet miecza swego tutaj nie masz! Zresztą, sam jeden nigdy nie dałbyś im rady. Ruszyliśmy dalej. Tuż za rogiem, przesłonięta jeszcze jakimiś krzakami, biegła już szosa. Ciekawe, jak na nią zareaguje, pomyślałem. ‒ Kto to wie, może i by trzeba wam pomóc – gadał Roderyk. – Toć to powinność nasza, braciom słabszym w opresji ratunek poczynić. A mówicie, że taka ich mnogość? ‒ Bez liku – odparłem, zrezygnowawszy z podejrzeń. – Przecież to Ruscy. ‒ Pierwszy raz o takiej nacji słyszę. ‒ Można by powiedzieć, że to źli czarodzieje ze wschodu, co kraj nasz zagarnęli i ze swych wież w dalekiej krainie nim rządzą. Ale runą te ich wieże, oj runą... ‒ Dywersyję jaką szykujecie? – ucieszył się wyraźnie. – Słowo powiedzcie, a... ...wruuuuummmm... ‒ O, na Mystrę i Selunę! – Pan Roderyk odskoczył, jakby sam diabeł się przed nim obnażył. – Co to za pomiot piekielny, w żelazo odzian i smrodem strasznym płuca trujący?! ‒ To? – Spojrzałem w ślad za odjeżdżającym pojazdem. – Tarpan.

Marcin Bekiesz


‒ Diaboł... ‒ Uspokój się! – Potrząsnąłem nim lekko. – Mówiłem ci przecież, że wiele może cię tu zaskoczyć. To nie piekielne pomioty, tylko samochody. Takie... – Zmarszczyłem brwi w zastanowieniu. – Takie zaprzęgi, ale bez koni. Patrzył oszołomiony na przemykające ulicą samochody, jakby to były biegające grzyby. Kiedy mijał nas miejski autobus, wielki i głośny, odruchowo cofnął się dwa kroki. ‒ Na bogów... – wyszeptał. – Ryczą i cuchną, jakaż to magia je napędza? ‒ Benzyna – odparłem. – Taka czarodziejska mikstura. Wydajniejsza niż konie. ‒ Żaden jasnego sumienia człowiek nie wsiadłby nigdy do takiego powozu, nieczystymi czarami napędzanego! ‒ Ach, tak, rzeczywiście są trochę nieczyste. – Popatrzyłem w zamyśleniu na rurę wydechową przejeżdżającej ciężarówki. – Ale nic nam nie zrobią. Panujemy nad nimi całkowicie. Bez naszego rozkazu nie ruszą się o metr. – Uśmiechnąłem się do siebie, zadowolony z takiego wyjaśnienia. Chyba zaczynałem dostosowywać się do sposobu myślenia mojego towarzysza. – No i bardzo się przydają. Ale nie bój nic, panie rycerzu, my pójdziemy piechotą. Ruszyliśmy chodnikiem wzdłuż ulicy. Dziesięć minut do szpitala, jeśli będziemy iść szybko... – Zła to rzecz, tak igrać z czarami – mruczał Roderyk. – Czary to nie przelewki. Mają konsekwencje. Nadużywać ich nie wolno... ‒ Bez obaw, mości rycerzu. Wiele czasu minęło, odkąd uczony zza wielkiego morza pierwszy taki powóz skonstruował. I służą nam one, jak widzisz, do dzisiaj. ‒ A któż to był mędrcem tak wielkim, i czarownikiem na tyle potężnym, by smrodliwe, trujące demony w miksturę ową zakląć i do napędzania tych brył żelaznych przymusić? ‒ Ford. Henry Ford, zdaje się. Zza wielkiego morza. ‒ Zaszczyt to by był ogromny, na swej drodze tak wielce uczonego męża spotkać i dłoń mu uścisnąć. ‒ Z tym miałbyś problem, panie rycerzu, bo już z pięćdziesiąt lat będzie, jak go pochowano.

Człowiek z innego świata

‒ W takim razie zaszczytem byłoby dla mnie splądrować jego grobowiec. Maszerowaliśmy więc chwilę w milczeniu, jako że nic nadającego się na odpowiedź nie przyszło mi do głowy. ‒ To tak zdobywasz swoje pierścienie? – zapytałem, by wypełnić ciszę. – Całe to złoto? Godzi się to, by rycerz rabował groby jak cmentarna hiena? ‒ Blazgonisz waść – obruszył się Roderyk. – Plądrowanie grobowców to zadanie godne bohaterów! Nie czynicie tak w tych stronach? ‒ Wiesz, jakoś nigdy mi się o uszy nie obiło. ‒ Zaiste, inny to kraj. Toć normalnym jest, iż każdy władca, mag czy wojownik za punkt honoru sobie poczytuje, by po śmierci jego śmiałkowie grób opróżnić mu chcieli. ‒ A to czemu, jeśli można wiedzieć? ‒ A dlaczegóż miałoby się wszystko pod ziemią marnować? – zdziwił się, jakbym pytał o coś naprawdę rzeczywistego. – Zmarły pan swój dobytek do grobu ze sobą zabiera, gdzie ten czeka na nowego właściciela. By go pospólstwo nie rozszabrowało, katakumb bronią pułapki, upiory, chowańce i różne przywołane istoty, więc bogactwo jeno w ręce najmężniejszych trafi. Ci okryją się chwałą, a umarli będą się cieszyć, że ktoś godzien ich mienia używa. No i mogą z zaświatów ich zmaganiom sekundować. ‒ I to jest u was powszechne? ‒ To chwalebna tradycja! ‒ Raczej ekstremalny recykling. ‒ Nie myśl waść, że to to samo, co nikczemne kradzieże zwłok z miejskich cmentarzy, by je na mroczne eksperymenta podejrzanym medykom sprzedawać, złote zęby uprzednio z gąb wyrwawszy. Takie czyny haniebne surowo są karane, pod katowski topór bez ochyby głowę dać trzeba! ‒ Rób, jak uważasz – powiedziałem, bo zaczynała mnie już męczyć cała ta gadanina. Fakt, opowiadał, jakby to wszystko rzeczywiście było jego udziałem, ale do takiej rozmowy był mu potrzebny ktoś przesunięty o kilka stuleci. – Skoro w twoim świecie to normalka... Za chwilę będzie po wszystkim. Przekażę mojego średniowiecznego przyjaciela pielęgniarkom i lekarzom, a oni zatroszczą się o jakiś przytulny,

55


położony przy lesie i pozbawiony klamek pokoik dla niego. Odnajdą jego rodzinę, która pewnie strasznie się teraz zamartwia... Tak właśnie jeszcze wtedy myślałem. A zaraz potem Roderyk zdjął z palca pewien pierścień... ‒ ...który zdobyłem w piwnicy nawiedzonego domostwa w samym centrum Amn! – dobiegł mnie jego głos. – Mówiliście, że wiedzę wśród ludu szerzycie, tedy w podzięce chciałbym wam go podarować, bo na pewno przyda się w waszej profesji. Podał mi solidny złoty krążek, na którym wygrawerowano jakieś ozdobne zawijasy. W jednym miejscu miał zgrubienie, w które wprawiono niewielki kamień o głębokiej, zielonej barwie, jednak na oszlifowanych krawędziach promienie słońca wydobywały z niego szkarłatne skrzenie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Zważyłem go w dłoni; miał swój ciężar, więc tombak to to raczej nie był. I ten kamień... ‒ To Pierścień Kontroli Umysłu – wyjaśnił nabożnie Roderyk. – Gdy założon, daje noszącemu częściową władzę nad wolą innych. Pomyślcie, jaki będzie użytek, gdy jakieś krnąbrne pacholę słów waszych słuchać nie zechce! Przyglądałem się pierścieniowi z uwagą. Zielony kamień przyciągał wzrok; szmaragd? Chyba nie, szmaragdy nie błyszczą tak krwawo... Pomijając roderykowe androny, wszystko wskazywało na to, że to prawdziwe złoto. Twardy, ciężki, solidny. Gdybym go wziął... rany, ile bym dolarów za niego dostał u dobrego pasera. A z dolarami do peweksu, aż by mi szynka i banany zbrzydły. Ale z drugiej strony, czy nie byłoby to coś na kształt kradzieży? Ten pierścień to pewnie bezcenna rodzinna pamiątka z domu tego biednego wariata; dając mi ją, zapewne nie myśli racjonalnie. Czy więc mam prawo go zatrzymać? A tak w ogóle, to kto mu go dał? Rodzice, żeby o nich pamiętał w wariatkowie? Sam wziął? To może nie zauważą jego braku... Nie, nie mogę. Ale chociaż założę, zobaczę jak leży na palcu... Leżał doskonale. Pasował jak ulał, i czy mi się zdawało, czy był wyraźnie ciepły... Spojrzałem na swą dłoń, wystawiwszy ją przed

56

siebie. Pierścień prezentował się znakomicie. ‒ Musicie się jeszcze nauczyć dokładnie swą wolę innym narzucać, ale to nic trudnego. Trzeba jeno mocno o tym myśleć, skoncentrować się... Jasne, jasne. Cholera, mam na palcu małą fortunę... ‒ Lachowicz?! Ten krzyk wyrwał mnie z zamyślenia. Rozpoznałem głos. Skojarzyłem z osobą. O wszyscy święci, skąd on się tu wziął! ‒ To wy, Lachowicz! Co wy niby tutaj robicie? Korpulentna, łysiejąca postać w wielkich okularach w rogowej oprawce nadciągała z naprzeciwka, pełna złości i kipiąca chęcią wymierzenia sprawiedliwości. ‒ Włóczycie się po mieście z... – zmierzył Roderyka wzrokiem pełnym wzgardy – z takim towarzystwem, a od roboty się migacie? Podobno ciężko na gardło chorujecie, tak słyszałem! No więc nie wyglądacie mi tu, Lachowicz, na chorego, tak! ‒ Ehm... – Nagle rzeczywiście poczułem ucisk w gardle. ‒ No więc, panie Zakalski... ‒ Bumelanctwo na lewym zwolnieniu, tak?! To skandal! Nie macie po co wracać do szkoły, słyszycie mnie? ‒ Mam go zabić? – spytał szeptem Roderyk. ‒ Zdurniałeś! – odszepnąłem. – To mój dyrektor... ‒ Albo wróćcie, do ciężkiej cholery, żebym mógł was z hukiem wyrzucić! Was i tego łapiducha... ‒ Kiedy ja właśnie idę do szpitala... – zachrypiałem. ‒ Na kardiologię?! – ryknął Zakalski. – Co wy mnie tu za kit wciskacie! To nie ja, powtarzałem sobie w myślach. To nie ja, mnie tu nie ma... pomyliłeś mnie z kimś innym. Och, co bym dał, żebym nie był teraz mną... ‒ Zgłoszę to do Związku Nauczycieli, możecie być tego pewni... – pałał dalej słuszną furią Zakalski. To nie ja... ‒ Wyciągną konsekwencje... – głos dyrektora nagle się załamał, a brwi spotkały się ze sobą, by wyrazić zdumienie. To nie ja!

Marcin Bekiesz


Zakalski przyglądał mi się przez chwilę, jakbym był gadającą ozdobą trawnikową. Raz czy dwa zamknął i otworzył usta, nic jednak nie powiedział. Staliśmy więc i tak się na siebie patrzyliśmy. ‒ Uhm... – bąknął wreszcie. – Ja... najmocniej pana przepraszam... pomyliłem pana z... jest pan tak uderzająco do niego podobny... pomyliłem pana... Obszedł mnie łukiem, jak śmierdzące jajo, bełkocząc coś pod nosem, po czym oddalił się szybko, co raz jeszcze popatrując na mnie mętnym wzrokiem. Dopiero teraz poczułem, że pierścień rozgrzał się jak kaloryfer. Spojrzałem jeszcze raz za Zakalskim, potem spojrzałem na Roderyka... I wtedy uwierzyłem. Nie wiedziałem, co robić. Byłem kompletnie skołowany. Brakowało tylko tego, żeby Buka wyszła z szafy. Wróciliśmy do mnie, a ja przez całą drogę milczałem, próbując ogarnąć całokształt sytuacji. A więc przybył do mnie rycerz z magicznej krainy. Dobrze. Chyba gorsze rzeczy się ludziom przydarzały, prawda? Słyszałem, że gdzieś w Meksyku grasuje sam diabeł, wysysa krew z kóz czy coś w ten deseń. Biedni rolnicy. A wszyscy wiedzą, że Amerykanie przechwycili UFO. Więc jeden facet w zbroi chyba wiosny nie czyni? Ech, kogo ja oszukuję. ‒ Roderyku, zapytam tylko raz. Odpowiedz, proszę, szczerze. – Przyłożyłem złożone dłonie do ust, odetchnąłem głęboko. – Jesteś kapitalistycznym szpiegiem? Spojrzał na mnie, nic nie rozumiejąc, z tą swoją mordą szczerą i niewinną niczym u szczeniaczka. Poczułem się jak świnia – jak w ogóle mogłem oskarżyć go o coś takiego. ‒ Ten pierścień... – Brnąłem dalej, może w nadziei usprawiedliwienia samego siebie. – Przecież tylko James Bond mógłby mieć coś takiego... ‒ O czym mówicie, panie? ‒ Kim jesteś?! – krzyknąłem, tracąc nad sobą panowanie. – Jak tu trafiłeś?! ‒ Toć samiście... ‒ To niemożliwe! – wydarłem się. ‒ Nie istnieją

Człowiek z innego świata

pierścionki-mózgopraczki! Nie ma takich rzeczy! Ludzie nie pojawiają się nagle w śmietnikach! Czy ja wariuję?! Boże, z czego był ten bimber! ‒ Panie, wytchnijcie. – Roderyk podniósł się ostrożnie z kanapy i wyciągnął ku mnie rękę. – Chodźcie, legnijcie sobie... ‒ Nie dotykaj mnie! – Odskoczyłem, celując w niego drżącym palcem. – Nie podchodź! Ty nie istniejesz! Jestem chory, a ty nie istniejesz! Ciebie tu nie ma! Mój biedny umysł... – Oparłem się o ścianę i powoli zjechałem na podłogę. Chrypiałem. – Mój biedny, udręczony umysł... jesteś tylko wytworem mojej chorej... wyobraźni... mojego... a mówili mi przyjaciele... mówili, zwariujesz tam... to nie jest praca dla norm... miało być inaczej, wszystko miało być inaczej... Bredziłbym pewnie dalej, aż do utraty świadomości, ale w tym momencie strumień zimnej wody przywrócił mnie do świata. Zesztywniałem, parsknąłem, powoli otworzyłem oczy. ‒ Panie, obudźcież się! – zawołał Roderyk, pochylając się nade mną. W ręku trzymał mokrą, żelazną rękawicę. – Co z wami? Bredzicie jako we malignie! Odetchnąłem głęboko parę razy. Tak, uspokoić się. Ma rację. Trzeba myśleć, a nie biadolić. ‒ Dzięki – sapnąłem. – Trochę się pogubiłem. Daj mi chwilę i... – Zatrzymałem wzrok na rękawicy w jego dłoni; kropelki wciąż jeszcze skapywały na podłogę. Przez krótką chwilę wpatrywałem się w nią, jakby to była paczka kolumbijskiej kawy. Wreszcie jakaś zapadka w moim steranym mózgu wskoczyła na właściwe miejsce. – Skąd wziąłeś wodę? ‒ Z tej niskiej studzienki z białego jak śnieg kamienia – odparł, pełen dobrych chęci. ‒ Musi zaczarowana jakaś, bo co wody nabrałem, to nic jej nie ubywało. Może nie uwierzycie, ale jakoś zmobilizowało mnie to do działania. Trzeba było się go pozbyć; nieważne, skąd przybył – należało jak najszybciej go tam odesłać. ‒ Chodziczki mnie mulają. Zatrzymałem się i obróciłem, bo Roderyk wyraźnie zostawał z tyłu.

57


‒ Że co? ‒ Mulają – powtórzył, kuśtykając ku mnie i wskazując na buty. – Zzuję je chyba i bosaka pójdę. Za ciasne, zrozumiałem. Przecież na co dzień chodził w żelaznych nogawicach! Pewnie by jeszcze wolał swoją zbroję zamiast dresu. Cóż, wlazł między wrony... nikt mu nie kazał zwalać się na głowę akurat mnie. Nic nie powiedziałem. Ale gdybym palił, to właśnie byłby ten moment, w którym wyciągnąłbym z kieszeni pomiętą paczkę klubowych i zapalił jednego cieniutką zapałką. Ten gest mówiłby sam za siebie, a raczej za mnie. Ale nie paliłem. Szliśmy szybko, byliśmy już niemal na miejscu. Zaledwie kilkanaście metrów dzieliło nas od klatki jednego z wielu szarych bloków Pragi Północ, który był celem naszej wędrówki. A cel ów desperacką nadzieją na zakończenie tego cyrku. W tym bloku, na dwunastym piętrze, w przestronnym mieszkaniu z dużym balkonem mieszkał mój dobry kolega z liceum. Nazywał się Filip Kadik i był wziętym pisarzem sciencefiction. Cała Polska, a nawet nasi zagraniczni bracia w socjalizmie, wszyscy zaczytywali się w jego powieściach. Sławę przyniosły mu takie tytuły jak „Ubek”, „Człowiek z Pałacu Kultury” czy „Biegnący po ostrzu”. Jako członek artystycznej elity mógł pozwolić sobie nie tylko na tak atrakcyjne mieszkanie, ale też na codzienne picie prawdziwej kawy, banany w lodówce i dużego Fiata w garażu. Wierchuszkowe przywileje. Był też człowiekiem, który w żaden sposób się z tymi przywilejami nie obnosił – oraz kimś z wyobraźnią na tyle płodną, że tylko on chyba mógł mi pomóc w obecnej sytuacji. Stanęliśmy przed windą; wcisnąłem guzik i czekaliśmy. Roderyk wykorzystał ten moment na zdjęcie butów. Trzymał je teraz w dłoni. ‒ Wsiądziemy do windy – mruknąłem zmęczony. – To taki zaczarowany pokoik, który zabierze nas na górę. Nic nam się nie stanie. Drzwi rozsunęły się i wszedłem do kabiny. Roderyk postąpił za mną, omiatając wnętrze wzrokiem pełnym tak obawy, jak i fascynacji.

58

A więc to prawda, powtórzyłem sobie w myślach po raz nie wiadomo który. Facet z innego świata... jak? Jakim cudem tu trafił? Czy był obiektem eksperymentu przodującej radzieckiej nauki? A może dowodem na istnienie Boga? O, Boże... Od tego wszystkiego zaczynała boleć mnie głowa. Chciało mi się pić i czułem ogólne zmęczenie. Dlaczego ja musiałem dźwigać to brzemię? Drzwi otworzyła nam ładna młoda kobieta, ciemnowłosa, ciemnooka, w stroju pokojówki. Odchrząknąłem. ‒ Dzień dobry pani. Czy Filip w domu? Uśmiechnęła się szeroko i zaprosiła nas gestem do środka, po czym znikła w jednym z pokoi. Zamknąłem za nami drzwi; zaraz też wyszedł do nas Filip; wysoki, tęgi, brodaty okularnik – klasyczny literat. ‒ Janku! – ucieszył się. – Miło cię widzieć, stary. Kogo mi tu przyprowadzasz? – zapytał, taksując pana rycerza od wąsów przez biżuterię po gołe stopy. ‒ To Roderyk – przedstawiłem, ściskając mu dłoń. Filip chciał się także z nim przywitać, ale mój towarzysz niedoli spojrzał na wyciągniętą rękę niczym na dwugłowe cielę. Nastąpiła krótka chwila wymiany zdziwionych spojrzeń. Chwyciłem więc jego dłoń i zacisnąłem ją na dłoni pisarza. ‒ U nich się to pewnie robi inaczej – wyjaśniłem. – Roderyk jest jakby... ech – westchnąłem. – Właściwie to mamy duży problem, i jesteś chyba jedyną osobą, do której możemy zwrócić się o pomoc. ‒ Oczywiście, wchodźcie – powiedział Filip. – Nie zdejmujcie... – zerknął na bose stopy rycerza. ‒ A zresztą, jak chcecie. Zapraszam. Weszliśmy do przestronnego pokoju gościnnego, urządzonego ze smakiem i klasą nieosiągalnymi obecnie dla zwykłych szczęśliwców mieszkających w PRL-u. Jedna ze ścian zastawiona była na całej długości regałami, na których upchnięto setki chyba książek; inne woluminy poniewierały się na podłodze, stole, sofie i fotelach, między doniczkami z jakąś rozłożystą zieleniną, kilka leżało na półkach

Marcin Bekiesz


między kolekcją modeli sportowych samochodów. Na wolnych ścianach plakaty – muzyczne, filmowe, z przesłaniem. W kącie stała gitara, na półce nad barkiem zestaw audio. Panował artystyczny nieład, chaos kontrolowany, jak przystało na mieszkanie artysty. Pozostałe pokoje zapewne wyglądały podobnie. ‒ Klappen Sie – rzucił z rozbawieniem. – Przesuńcie te graty, przepraszam za bałagan. Ale tak mi się lepiej pracuje. Upadł na wygodny fotel; my wybraliśmy sofę. ‒ A nad czym się obecnie męczysz? – zapytałem. ‒ Mam taki pomysł. – Zawsze tak zaczynał. Uwielbiał opowiadać o swoich pomysłach. – Pewien pastor, bo u nas by to przecież nie przeszło, budzi się rano i musi uciekać przed ludźmi, którzy chcą go zlinczować. I przed władzami, które chcą go torturować. Bo nie wie kim jest, rozumiesz? Kładł się spać jako zwykły człowiek, a budzi się jako wróg publiczny numer jeden! Nie wie już co się z nim dzieje. Tytuł roboczy to na razie „On, Pastor”, ale może się zmienić. Więcej zdradzić nie mogę. – Uśmiechnął się tajemniczo. ‒ Brzmi nieźle – przyznałem. ‒ Chłopie, zobaczysz, jeszcze to kiedyś sfilmują! W drzwiach pojawiła się kobieta, dziewczyna właściwie, która otworzyła nam drzwi. ‒ Zrobyć kawiję, póki jestm? – zapytała łamaną polszczyzną. ‒ Tak, proszę – zwrócił się do niej Filip. – Sobie też, jeśli masz ochotę. Dziękuję. – odwrócił się do nas i wyjął papierosa z pudełka leżącego na stole. Camele, skubany. Zapalił jedną z tych zapalniczek na benzynę i lądując na powrót w fotelu, zaciągnął się głęboko. – Nie palicie, prawda? – zorientował się. Pokręciłem głową. – Dobrze, ale by była gafa towarzyska. To Irmina, pokojówka – skinął głową ku drzwiom, w których znikła dziewczyna. – Bardzo mi pomaga. Świetnie sobie radzi w sypialni. – Podniósł się znowu, podszedł do barku i wyjął z wnętrza puszkę duńskich ciasteczek. – Życzycie sobie coś mocniejszego? Nie? Ja też nie, trochę za wcześnie. – Położył ciasteczka na stole i wrócił na fotel. Zauważył mój wyraz twarzy.

Człowiek z innego świata

‒ Co? – zapytał, zbity z tropu. ‒ W sypialni? – spytałem delikatnie. ‒ A tak – odparł, zaciągając się camelem. – Jest niezastąpiona. Ja nie potrafię nawet prześcieradła równo złożyć. Dzięki niej mam wrażenie, jakbym mieszkał w Marriotcie. No, ale jak mogę wam pomóc? ‒ Chodzi o Roderyka. – Skinąłem głową na rycerza, wytrzeszczającego wokół oczy wielkie jak dwudziestozłotówki. – Jest nie stąd... tyle, że tak bardzo nie stąd. ‒ Problem z paszportem? Streściłem przyjacielowi wydarzenia dzisiejszego dnia, starając się nie pominąć żadnych szczegółów. Przedstawiłem mu w sumie scenariusz na niezłą książkę o przybyszu, który zagubiony w naszym świecie pragnie wrócić do swojej magicznej krainy. ‒ Mam rozumieć – zwrócił się do Roderyka, wysłuchawszy mojej opowieści – że chodzi panu o wycieczkę do Peweksu? ‒ A cóż to jest, panie? – odparł rycerz, na którego twarzy od pewnego czasu obserwowałem rosnące przerażenie. Westchnąłem cicho i ukryłem twarz w dłoniach; nie mogłem powiedzieć, że się tego nie spodziewałem. ‒ No, Janek wspomniał o magicznej krainie – mówił dalej Filip. – Jedyne, co mi przychodzi do głowy to właśnie Pewex. ‒ Nie znam ja tego, mości panie. ‒ Nie? To może Baltona? Ale to nad morzem jest. Pan mi na marynarza nie wygląda, ani na rybaka tym bardziej. ‒ Kiedy ja... ‒ Filip... – wtrąciłem się, jako że ta rozmowa prowadziła wyraźnie donikąd. Weszła Irmina; na stole pojawiły się trzy filiżanki gęstej, aromatycznej kawy. – Stary, ja mówiłem prawdę. Dosłownie. Nie robimy cię w konia. Roderyk nie wie, co to jest Warszawa i boi się samochodów. I ma mnie za potężnego czarodzieja. ‒ Aha. – Filip zmarszczył brwi, starając się jakoś ugryźć tę historię. Był wyraźnie zakłopotany. Spojrzał na mnie konspiracyjnie i udał, że się przeciąga; palec wskazujący prawej dłoni dyskretnie powędrował ku głowie i zakręcił nieśmiało kółeczko.

59


‒ A czy nie próbowałeś przypadkiem... ehm – zakaszlał – ten, tego... ‒ Nie. To znaczy tak, ale nie jest. Zrozum, on nie jest stąd. – Ostatnie słowo zaakcentowałem i poparłem nieokreślonym gestem. ‒ Aha – powtórzył pisarz. – Czy wy paliliście coś nielegalnego? Wziąłem głęboki łyk kawy. Była pyszna, żaden tam zbożowy substytut z geesu. Gestem zachęciłem Roderyka, by też sobie łyknął. Był trochę nieufny wobec czarnej cieczy, ale jednak się przemógł. ‒ Rozumiem, że nam nie wierzysz – powiedziałem i wyjąłem z kieszeni pierścień, który tak bardzo zmienił moje stanowisko wobec wydarzeń dnia dzisiejszego. Podałem go przyjacielowi. – Załóż go. To pierścień kontroli umysłu. Jest magiczny i naprawdę działa. Filip chwilę obracał w palcach złoty krążek, uważnie mu się przyglądając. ‒ Bardzo ładny. Solidna robota. I sądząc po ciężarze, szczere złoto. A ten kamyk to co za jeden? Nigdy przedtem takiego... ‒ ...nie widziałeś. Bo on też nie jest stąd. Dalej, załóż go. I idź komuś wmówić, że jest wielbłądem. Posłał mi długie, uważne spojrzenie, ale wytrzymałem je bez trudu. Pomyśleć tylko, żyje z wymyślania niestworzonych historii, a sam w taką uwierzyć nie chce. Wreszcie podjął decyzję; wsunął pierścień na palec – a chociaż palce miał dużo grubsze niż ja, nie napotkał żadnego oporu – wstał i powiedział: ‒ Zaczekajcie tu na mnie pięć minut. Zaraz wracam. Wyszedł. Zostaliśmy sami. Spojrzałem na Roderyka, któremu wyraźnie zasmakowała kawa. W sumie całkiem dzielnie znosił dzisiejsze przygody. ‒ Spokojnie – powiedziałem, by wypełnić ciszę. – Musimy go przekonać, ale jestem pewien, że będzie mógł ci pomóc. Jak kawa? ‒ Nigdy żem nie słyszał o tym napitku – odparł rycerz – ale iści, godny królów! Jak wspaniale pachnie, a jak zmysły do życia przywraca i juchę do czerepu pędzi! Pokiwałem głową z aprobatą. Teraz, kiedy już wiedziałem, że nie urwał się z wariatkowa,

60

zaczynałem mu trochę współczuć. Jak ja bym się odnalazł na jego miejscu? W jego świecie? Pożarłoby mnie drzewo? A może ktoś dla żartu zaczarowałby mnie w owcę? Filip wrócił po dłuższej chwili, wyraźnie skołowany. Na twarzy malował mu się wyraz lekkiego niedowierzania, a kiedy usiadł w fotelu, przez dobrą minutę wpatrywał się tępo w blat stołu. Wyglądał, jakby po obiedzie w chińskiej restauracji podbiegł do niego przerażony kucharz, który bardzo, ale to naprawdę bardzo go przeprasza, ale chyba pomylił składniki i do jutra rana z Filipa zostanie tylko małe bajorko zielonożółtej papki. ‒ To działa – oznajmił nam w końcu. – To naprawdę działa. Jak to możliwe? ‒ Mówiłem. Niesamowite, co? ‒ Poszedłem do Goździkowej – mówił dalej nieswoim głosem. – Powiedziałem jej, że zaraz przestanie boleć ją głowa. I wiecie co? – spojrzał na nas. – Naprawdę przestała. Goździkową. Głowa. Przestała boleć. – Sięgnął po kolejnego papierosa i zapalił; ręce trochę mu się trzęsły. – Nigdy bym nie przypuszczał, że to jest możliwe. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. ‒ No dobrze – odezwał się w końcu Filip, najwyraźniej oswoiwszy się z tematem. – Ale czego ode mnie oczekujecie? ‒ Widzisz – powiedziałem – myślałem, że ktoś taki oczytany jak ty, z wiedzą z wielu dziedzin i w ogóle, wymyśli jakiś sposób na odesłanie go. Albo chociaż dojdzie do tego, jak się u nas znalazł. Zastanawiał się tylko kilka sekund. Ale oczy aż mu wyszły na wierzch pod wrażeniem tego, co sam wymyślił. ‒ To akurat proste – powiedział. – Wy pewnie jeszcze nie wiecie, ale mnie powiedział sąsiad pułkownik. Dziś w nocy miała miejsce eksplozja w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Coś huknęło w jednym z reaktorów. Wielki grzyb się nie pojawił, ale sytuacja jest poważna. Tak więc – z wrażenia aż przesunął się na krawędź fotela – zakładając, że w tym miejscu i czasie granica między naszymi światami była wyjątkowo cienka, energia wyzwolona podczas eksplozji mogła doprowadzić do kwantowego fenomenu, który rectus teleportował do nas naszego przyjaciela. To

Marcin Bekiesz


niewyobrażalne, ale współczesna fizyka zaczyna dopuszczać istnienie takich rzeczy. Całkiem na poważnie. ‒ No dobrze. – Coś mi się tu nie zgadzało. – Ale sam mówisz, że pierdykło u Ruskich, a Roderyk wylądował w warszawskim śmietniku. ‒ Ruch obrotowy – odpowiedział natychmiast Filip. – Nasza Ziemia i jego Ziemia obie wirują, ale najwyraźniej są drobne różnice w prędkości obrotu bądź kącie nachylenia planet. Zanim wylądował u nas, ale już po tym jak zniknął ze swojej rzeczywistości, współrzędne punktu wyjścia nie pokrywały się już ze współrzędnymi punktu wejścia. Łapiesz? Tak jakbyś skakał z jednej karuzeli na drugą. Nigdy nie możesz być pewien, gdzie skończysz. To logiczne. Pisarz fantasta, w ząbek czesany. ‒ No a jak możemy odesłać go do domu? ‒ Hm... – zamyślił się. – Teoretycznie trzeba by stworzyć takie same warunki, jakie miały miejsce podczas pierwszej teleportacji... ‒ Rany boskie, Filip, chyba nie chcesz wysadzić w powietrze elektrowni?! – Zakrztusiłem się ciasteczkiem. – Zresztą u nas są tylko na węgiel, nie byłoby tej mocy. ‒ No i nie mamy dynamitu – dodał w zamyśleniu, skubiąc się po brodzie. – Muszę przyznać, że to nielicha zagwozdka będzie. Wstał i ponownie podszedł do barku. Tym razem na stole wylądowała flaszka – litr prawdziwego szkockiego Ballantines’a, a Irmina przyniosła miseczkę z kostkami lodu i pęto prawdziwej kiełbasy z dzika. Poczułem się jak na Gwiazdce u jakiegoś ministra. ‒ Nie jest tak wcześnie – rzekł w zamyśleniu Filip, kładąc na stole kieliszki. Odkręcił butelkę i zaczął rozlewać. – Możemy się napić. A nawet powinniśmy. Przed nami poważny problem do rozwiązania. Szklanki napełniły się ciemnozłocistym płynem na dwa palce. ‒ Więc skąd właściwie pan pochodzi, panie Roderyku? ‒ O tetrykowata Clothos! O żarłoczna Atropos i wartka prządko Lachesis! Na coście w bystrej zbroczy, gdy on w nie chętnie skoczy, tak prędko

Człowiek z innego świata

i niespodzianie zamknęli mu oczy; dlatego ta dama toczy tambaretę stambolskiej roboty, ustawnie moczy miazgę bólu serdecznego przyjaciela liquorem. Ja jako na schyłku tej krewności, przed tą berecynthią żałości drożdze wylewam uprz... uprzejmości... ‒ Fasssynujące – mruczał Filip, z leksza niepewną dłonią zapisując chaotyczną przemowę Roderyka. Dochodziła dziewiąta, za oknami było ciemno. Narada przerodziła się w dyskusję o kulturze świata naszego gościa, a wspomogła ją butelka gruzińskiego wina; gdy i ona miała się ku końcowi, z pomocą nadeszło pół litra kubańskiego rumu. ‒ Nie wiedziałem – mówiłem powoli, bo język nie nadążał już za słowami – że interesuje cię poezja. ‒ To nie poezja – odparł pisarz, z wysiłkiem umieszczając zapisaną kartkę na stole. – To mowa pogrzebowa. ‒ No to... poezja pogrzebowa. ‒ Jaka znowu poezja! – uniósł się. – Poezja to bzz... bzdury. O... – czknął potężnie – spadł śnieg, pola przykrył, o... nie mogę wydostać ci się ja z domu, o... bzdury. Marudzenie. – Sięgnął po szklankę. – A to jest unikatowy na skalę światową przykład niespotykanej wcześniej mowy... ‒ I na so si ona? ‒ Jestem ciekawy, rozumiesz... jak ją Bralczyk zakwafili... zakawafluje... – zaśmiał się cicho. – No. Co powie. Spojrzał w stronę Roderyka i dopiero teraz zauważyliśmy, że nasz przyjaciel z daleka siedzi sztywno niczym szaman w transie. ‒ Jemu chyba już starczy – powiedziałem, starając się nie dopuścić do zamknięcia oczu. ‒ Żartujesz. – Filip pochylił się nad stołem i potrząsnął rycerzem. – Pobudka, panie von Jungingen! Przecież młoda godzina jeszcze... ‒ Jun... gen? – spytałem. ‒ Przecież sam mówiłeś, że ci się na głowę zwalił w ciuchach spod Grunwaldu. ‒ Na Niemca to on mi nie wygląda. ‒ A cholera go wie, z kim oni sympatyzują w tej całej Arkadii... czy skąd on tam jest. Jesteś z nami, panie kolego? – Roderyk spojrzał na niego trochę nieprzytomnie i pokiwał uśmiechniętą

61


gębą. – Bazo dopsz... hik! Wracasz w sam raz na Panoramę... Podniósł się z trudem i poczłapał do stojącego w rogu telewizora. Przy trzeciej próbie udało mu się trafić w przycisk i włączyć odbiornik. ‒ Zobaczymy, co tam... – powiedział, brnąc z powrotem ku fotelowi. – Może już coś o elektrowni powiedzą. Klapnął na miękkie siedzenie, a ekran zaczął powoli się rozjaśniać. ‒ Łooo! – zawył Roderyk, gdy na szkle pojawiła się twarz spikerki. – A to co za cudo? ‒ ... w otmuchowskich zakładach przemysłu cukierniczego – dobiegł nas głos pani Zdzisławy. ‒ Nowe maszyny podniosą wydajność fabryki o co najmniej... ‒ Jako w szklanej kuli, ale obraz lepszy, i słychać, co gada! – śmiał się rycerz. ‒ To telewizor – wyjaśniłem. – Może nam pokazać, co się dzieje na całym świecie. Jak twoje szklane kule. Ale nie potrafi wróżyć. – Pociągnąłem łyk rumu. – Prawie każdy taki ma. Aż się za głowę złapał. ‒ Jakąż to magią przesiąknięta jest ta kraina! Wybaczcie mi, pokornie proszę – zwrócił się do mnie – raz jeszcze, żem was w inwektywy przyoblekł przy pierwszym widzeniu! Kiedy sobie myślę, co byście mi zrobić mogli, gdybyście tak gorszy humor mieli... ‒ Zapisać do partii – mruknąłem. ‒ A sssóż to takiego? – zapytał jeszcze, po czym z hukiem podążył ku podłodze. ‒ No i tyle – podsumował filozoficznie Filip. Żaden z nas nie miał teraz sił, by ułożyć rycerza z powrotem na kanapie. – Chyba mało tam piją w tej Szwecji... ‒ Szwecji? – Choć byłem już półprzytomny, coś mi tu nie pasowało. ‒ A mówiłeś, że skąd on jest? – Mój przyjaciel zmarszczył czoło w tytanicznej próbie uporządkowania faktów, które złośliwe procenty pozrzucały z półek umysłu. Chciałem szczerze przypomnieć mu, skąd pochodzi nasz towarzysz i jaki dręczy go problem, ale gdzieś po drodze do ust cała ta przemowa zmalała do jednego tylko słowa. ‒ S... sy... smoki – szepnąłem ledwie.

62

‒ Aaa! – przypomniał sobie. – Aha. On z tych... ‒ Nie z Tych... Tychów... – Zamknąłem oczy; z jakichś powodów mówiło mi się teraz łatwiej. ‒ Dziwne. Myślałem, myślałem że... – Wysiłek umysłowy był wprost widoczny na jego twarzy. ‒ No tak! To mój brat mieszka w Szwecji. ‒ To ty masz brata? – zdziwiłem się. Procesy myślowe zamanifestowały się na twarzy Filipa miną, jaką mógłby przybrać zapytany o główny składnik kuchni bułgarskiej. ‒ Zdaje mi się... – powiedział po chwili zastanowienia – zdaje mi się... że to była siostra... to znaczy, mój... no, jak się nazywa ten facet, co się żeni z siostrami? ‒ Żeńszeń? – podpowiedziałem. ‒ Sieńć! No. Sieńć. To on. Ale twój szyjaciel – zmienił temat. – Co z nim zrobimy? Pomyśl. – Sięgnął po butelkę i uzupełnił poziom płynu w szklankach. – Musi wrócić do domu. ‒ Musi – zgodziłem się. – Tylko jak? ‒ W takim amerykańskim filmie – zaczął niewyraźnie Filip ‒ to mieli samochód, który wystarczyło rozpędzić i przenosił się w czasie. Gdybyśmy mieli coś takiego... ‒ Samochód się znajdzie – zauważyłem. ‒ Tak, ale tamten był napędzany plutonem. No to klapa. ‒ To może go naturalizujemy? – zaproponowałem. – Powiemy, że to wnuk polskich emigrantów z Ameryki, że go nostalgia za krajem wzięła... ‒ A co on ci takiego zrobił, że mu tak źle życzysz? – zadumał się Filip. ‒ I kto w to uwierzy... gro ludzi próbuje przeskoczyć przez mur, ale chyba nikt w tę stronę. Zresztą, pewnie tęskni za swoją ojczyzną. – Potarł czoło, jakby chciał tym gestem zmusić mózg do wydajniejszej pracy. – Znam pewnego studenta z Mali, który u siebie był szamanem... może on by co wymyślił. ‒ Jasne, niech go zmieni w zombie – wyraziłem swój sprzeciw. – Albo zamarynuje i odeśle rodzinie. Przecież oni tam jedzą ludzi, nie? Słowa i myśli stawały się coraz cięższe, usta i języki jakby wykonane z grubej gumy. Pani Zdzisława pożegnała się, życząc miłego wieczoru, i Panorama się skończyła. Ani słowa o atomowym kłopocie bratniego narodu. Flaszka rumu zaczęła

Marcin Bekiesz


pokazywać dno. ‒ No – bąknął Filip – to ja już nie wiem. Już mi nic do głowy nie przychodzi, o. ‒ Jasnowidz. – Z trudem dobyłem głos ze spłukanej alkoholem gardzieli. – Poszebne nam. Medium. Co duchy woławyłuje. ‒ W gazecie pewno jakiś będzie... ‒ Niech spyta o radę przodków, nie? ‒ No – zgodził się słabo pisarz. – Poszukamy. Albo jaką starą babę... najlepiej z Ukrainy. Oni tam wierzą w czary, i je uprawiają na... tych, no, zagonach chyba... Dalszego ciągu jego przemowy już nie słyszałem, bo zapadłem w zasłużony sen. I nawet coś mi się przez chwilę śniło, co było dziwne, jako że po takim pijaństwie sen z reguły przychodził nieprzenikniony jak geniusz Lenina. Otoczyły mnie niebieskie gwiazdy, zalewając wnętrze pokoju pulsującą upiornie poświatą. Obraz zaczął wirować, zwijać się w niemożliwe kształty, huk do tego narastał nieziemski. A potem wszystko nagle znikło, ucichło, i pozostała jedynie jak smoła gęsta czerń snu. Obudziwszy się koło południa dnia następnego z wielkim kacem stwierdziłem, że jestem w pokoju sam. Przez chwilę leżałem półprzytomny, jednym uchem wsłuchując się w głos Filipa; rozmawiał z kimś przez telefon w pokoju obok. Po kilku głębszych oddechach zebrałem siły i powlokłem się do kuchni, gdzie prosto z kranu wlałem w gardło chyba z litr wody. Poczułem się lepiej. ‒ Nie uwierzysz! – zawołał gospodarz, wchodząc do kuchni. – Nasz przyjaciel zniknął. Problem sam się rozwiązał, chociaż powstał też drugi. Dobrze się czujesz? – dodał, widząc bladość mojej cery. ‒ Jak to zniknął? – zapytałem oszołomiony nowinami. – Wypuściłeś go na miasto? ‒ Nie, wziął i zniknął. I telewizor też chyba zabrał. ‒ Chyba? ‒ No, nie ma obu, więc to pewnie nie przypadek, Janku. – W jego głosie pojawiła się nagle nuta niepewności, podszyta mroczną obawą jak bułgarska kurteczka sztucznym barankiem. –

Człowiek z innego świata

63


A może my go wyrzuciliśmy przez okno? ‒ Roderyka? – jęknąłem, czując zimny pot na plecach. Już słyszałem milicyjne syreny… ‒ Nie, telewizor. ‒ Co ty się telewizorem martwisz, kiedy człowiek przepadł? ‒ Bo z Niemiec był… ‒ Przecież całą noc ci tłumaczyłem, że on jest z innego świata! ‒ Mówiłem o telewizorze – burknął Filip. ‒ Ty ciągle o tym pudle. Lepiej się zastanów, co robić! Nic nie robić – odparł pisarz tonem spokojnej rezygnacji. – Drzwi są zamknięte, flaszka pod drzwiami stoi jak stała. Przez okno też nie wylazł. Myślę, że wrócił do siebie. ‒ Tak po prostu? – nie dowierzałem. ‒ Toż mówię! Rozumiesz? – Filip aż klasnął w dłonie. – Kosmiczny porządek wrócił na swoje miejsce! Ziemia obiegła słońce, księżyc Ziemię. Wykonał się pełny obrót i wróciła harmonia. Huku i błysku było przy tym co niemiara, aż mnie obudziło. Wszechświat sam sobie poradził! – dokończył z widocznym dla wszechświata uznaniem. Tego się nie spodziewałem. Oto spotyka nas przygoda na miarę twierdzeń Einsteina, będąca w stanie nie tylko zadziwić fizyków, ale i zmienić losy całego świata, a tu... tak sobie chłop znika, bez pożegnania. Czułem się trochę zawiedziony, ale również cieszyłem się, że Roderyk wrócił do domu i, nie ukrywajmy, mamy problem z głowy. Będzie jednak o czym myśleć aż do emerytury. ‒ A telewizor? – spytałem. Entuzjazm popularnonaukowy mojego przyjaciela nagle zniknął jak papier toaletowy ze sklepowych półek. Skrzywił się jak po ruskiej wódce i coś tam zamruczał. ‒ I tak miał zdechłe kolory – pocieszyłem go. – Załatwisz sobie nowy. Wypiliśmy jeszcze kawkę, a potem wróciłem do siebie, żeby napełnić czymś wreszcie mój biedny żołądek. A pierścień? O tak, przydał się. Dzięki niemu udało mi się przekonać krupierów w kilkunastu kasynach w całej Polsce do niezwykle przychylnego traktowania mnie podczas

64

gier. A że była chryja, kiedy już się ulatniałem z gotówką? Cóż, nie zbiednieją. Udało mi się uzbierać ambitną sumkę, która, podczas kiedy ja spokojnie pracowałem sobie w szkole, pączkowała aż miło na koncie w pewnej bananowej republice. I dobrze zrobiłem, bo trzy lata później, podczas szkolnej wycieczki do gdańskiej stoczni, pierścień zgubiłem. Sam nie wiem kiedy zsunął mi się z palca i z wysokości podestu, na jaki akurat wtedy wleźliśmy, mogłem tylko patrzeć jak spada wprost pod nogi jakiegoś korpulentnego wąsacza majstrującego przy szafie stacji energetycznej. Nie było szans, żebym przecisnął się przez tłum i zbiegł na dół, ani też żeby facet mnie usłyszał, bo w stoczni panował ogromny hałas. Mogłem tylko patrzeć, jak kończy robotę i zdziwiony schyla się po leżący na ziemi pierścień. Niedługo potem komunizm upadł, a pewnego dnia z zaskoczeniem zobaczyłem tego gościa w telewizji. Startował na prezydenta, a ja postanowiłem śledzić jego karierę z taką dosyć sentymentalną uwagą. Szkoda tylko, że tak blisko równika Jedynka mocno śnieży. Z racji licentia poetica pozwoliłem sobie nagiąć dwa fakty: 1) Panoramę Dnia faktycznie po raz pierwszy zaprezentowano dopiero 30 marca 1987, 2) film, o którym wspomina Filip, miał premierę w lipcu 1985 w USA, i wątpię żeby tak szybko był dostępny w PRL. Ale co tam ;)

Marcin Bekiesz Rocznik 1983, opolanin z urodzenia, mieszka w Krapkowicach. Ukończył anglistykę i po dziś dzień zastanawia się, po co mu to było. Uwielbia pizzę, czekoladę, ciemne piwo i serię Command & Conquer. Już od przedszkola chciał robić dwie rzeczy: pisać opowiadania i grać na gitarze w rockowej kapeli. Owoc pierwszej pasji właśnie przed wami, twórczość muzyczna do posłuchania na myspace. com/anahatapolaand.

Marcin Bekiesz



Marcin Wełnicki Kodesh Hakodashim ilustracje: Magda Mińko Śmierć nie jest największym złem. Gorzej jest pragnąć śmierci i nie móc jej zaznać. Sofokles Biegłem, ale ona wciąż była szybsza, jakby sam Hermes użyczył jej skrzydlatych butów, jakby była łanią kerynejską, a ulice Aten zamieniły się na chwilę w knieje Tracji. Z gracją niepodobną żadnemu człowiekowi, ze zręcznością nimfy pokonywała place i uliczki, przeskakując po nielicznych straganach, ocierając się lubieżnie o świątynne kolumny, niemal lewitując nad ziemią w cieniu posągów, cały czas zanosząc się tym delikatnym, melodyjnym śmiechem, który musiał posłać na dno Hadesu cały tabun mężczyzn. Wiedziałem, gdzie zmierzała. Czułem, jakbym już siedział jej w głowie, jakbym dotknięty delfickim darem wyprzedzał jej myśli. Ale cóż mi po tym, kiedy była tak piekielnie szybka, że każda bystra dedukcja marniała w umyśle niczym kasandryczne ostrzeżenie, które przyszło zbyt późno. Minęła zabity deskami warsztat tkacza z Megary i puściła się ostatnią prostą w kierunku wznoszącej się na nocnym horyzoncie tarczy Aten – Długich Murów, łączących miasto z portem w Pireusie. Biegłem, biegłem, chociaż płuca wypełniał mi ogień, a nogi drętwiały, przy każdym kroku kłute tysiącem grotów włóczni bólu. Drogę zagrodził jej patrol nocnej straży, wszyscy, co do jednego, rośli, dzielni synowie Aresa, zbrojni w krótkie miecze i, na moje polecenie, długie bosaki. Twarze zakryli grubymi szalami, aby nie przypadł im los poprzedników – pocałunek kobiety był jak spojrzenie Erynii. Rozpięli szyk na szerokość ulicy, ale ona nie miała zamiaru dać się złapać podrzędnym

66

strażnikom. Wybiła się z ziemi, wylądowała na niedokończonym pomniku Peryklesa, a z niego wprost na dachy i dalej, na południowy-wschód. – Dalej! – wrzeszczałem. – Do Pireusu! Ucieka do portu w Pireusie! Nie wiem, czy moje słowa ich zaskoczyły, czy też rzężący oddech uczynił mnie niezrozumiałym, ale strażnicy tylko popatrzyli po sobie, kiedy ich mijałem, a potem, chociaż ruszyli za mną, szybko zostali w tyle. Widziałem jej sylwetkę przeskakującą z dachu na dach, coraz bliżej, bliżej muru i wreszcie nadarzyła się okazja na skrócenie dystansu. Rzuciłem się w boczną dróżkę między budynkami. Była tak wąska, że mój napierśnik obijał się to o jedną, to o drugą ścianę, ale chwilę później już wypadłem na kamienne stopnie, wyżej, wyżej, wyżej, wzdłuż spiralnej schodni, potem tylko krok wiary – skok wiary – przez niewielką szczelinę między krawędzią schodów a murem, lecę, lecę w świetle setki pochodni, ciągnących się stąd do portu jak świetlista strzała wypuszczona przez Apollona. Upadłem ciężko, przetoczyłem się przez bok, obolały, czując zdartą pod pancerzem skórę, ale wciąż gotowy do walki, skory do walki, poderwałem się z ziemi. Rozejrzałem się wściekle, zatoczyłem pełen krąg, miecz sam wskoczył mi w dłoń. Gdzie ona była? Wyprzedziła mnie? To niemożliwe! Zmieniła kierunek? Przechytrzyła mnie? Wirujący cień opadł z sąsiedniego dachu wprost w moje ramiona. Zatoczyłem się do tyłu, poczułem na plecach zimny oddech kamiennego muru. Spróbowałem sprowadzić na nią sztych miecza, ale ujęła mnie pod ręce. Obróciłem się raz, drugi, próbując wyswobodzić się z uścisku, ale zamiast tego zatańczyłem z nią do melodii

Marcin Wełnicki


grzechoczącego napierśnika i szurania stóp. Ona wciąż piszczała mi do ucha, jak speszona kochanka, ja sapałem ciężko, zziajany, półmartwy, zbyt uparty, żeby paść bez sił. Nagle poczułem na twarzy nocny powiew wiatru, niosący zapach łuczywa i palonych zwłok, a moja maska z tkaniny odfrunęła za jednym pociągnięciem jej drobnej dłoni. Potem zobaczyłem oczy, szmaragdowe oczy, jak dwie kulki najczystszej zieleni wprost z naszyjnika Demeter, później wilgotne usta nabiegłe krwią podniecenia, a później niemal niezauważalny błysk białych zębów. Przywarła do mnie i nie puściła, póki nie odwzajemniłem pieszczoty. Wtedy odskoczyła do tyłu, a w moich rękach została jej zwiewna szata, jeszcze ciepła i wilgotna od potu. Przez chwilę widziałem ogniki tańczące na bladym ciele. Wyglądała jak posąg amazonki ze ściany Partenonu, a ja w tym momencie z chęcią to ją obdarzyłbym złotym jabłkiem, tak doskonale wyrzeźbiony był każdy mięsień jej gibkiego ciała. – Jesteś mój – szepnęła i wyskoczyła przez strzelnicze okno muru, nie szersze niż łokieć. Przywarłem do kamienia i wyjrzałem na zewnątrz, ale w ciemności nic już nie dojrzałem. Osunąłem się po ścianie, ściskając w garści jej szatę, zostawiającą na moich dłoniach szary pył, i pozwoliłem sobie na chrapliwe sapanie. Wierzchem dłoni przetarłem spierzchnięte usta, a kiedy wrócił mi głos, przysiągłem: – Zginiesz z mojej ręki, dziwko.

zmierzałem pobrzeżem w stronę obcej łodzi. Od miesięcy, z przerwą podczas mroźnej zimy, która łamała ducha nawet najbardziej hardych, wokół Aten obozowały armie Związku Peloponeskiego ze Spartą na czele, dlatego każdy przybywający statek poddawano wyjątkowo ścisłej kontroli. Ja przeprowadzałem te kontrole. W swoim czasie byłem żołnierzem, najemnikiem, zabójcą i oprawcą, a jak zostałem ateńskim celnikiem to zupełnie inna historia, niewarta opowieści. Nazywam się… nie, niech moje imię przepadnie wraz ze mną. Ateńczycy znali mnie jako Asklepiada z Kos i wam, którzy czytacie te zapiski, to również musi wystarczyć. Minęliśmy grupkę szczupłych, łykowatych Korkyrczyków kulących się wokół kopcącej pochodni. Cudzoziemcy – jak ja. Rzucali nam paniczne spojrzenia, słusznie obawiając się ateńskiego gniewu, bo to ich polis było iskrą,

* Ta opowieść zaczyna się wcześniej, w spowitym mgłami porcie Pireusu, trzy dekady księżyca temu, kiedy do pirsu cumuje samotny statek o egzotycznym kadłubie i żaglach nieznanych barw. Mlecznobiałe opary snuły się pomiędzy okrętami jak widmowe rzeki, porywały dusze nieuważnych w głąb nurtu rozpaczy, ostrzegały czujnych, że wraz z wilgocią nadchodzi coś straszliwego. Złowieszczy omen. Rybacy przystawali wpół zwijania sieci, strażnicy przerywali grę w kości i rubaszne opowieści, kupcy kończyli targi i czym prędzej zmierzali do domów. Ja też to czułem, gdy z moim oddziałem w sile sześciu mężczyzn

Kodesh Hakodashim

67


która roznieciła ognie wojny. Skinąłem na nich uspokajająco – „nie przyszedłem tu po was”, chciałem przekazać im wzrokiem – i wkroczyłem na pirs. Statek już zdążył zacumować, żeglarze przygotowywali się do zejścia na ląd. Zachowywali się cicho i karnie, co od razu wzbudziło moje podejrzenia – nie pierwszy raz wrogowie Aten wysyłali sabotażystów przebranych za kupców, ale nie, nie, tym razem sprawy miały się zupełnie inaczej, bo barwniejszą zgraję mógłbym spotkać jedynie w Hadesie. Kilku smagłych Persów, a pomiędzy nimi czarne niczym noc plamy Nubijczyków i nieco jaśniejsze wioślarzy z Aksum, dwóch skośnookich, niskich mężczyzn z dalekiego wschodu i inni jeszcze, których rodzinnych stron nie byłem w stanie wymienić. Zrzucili trap, ale zagrodziłem im drogę. – Jaki macie interes w Atenach? – zapytałem wysokiego, brodatego Persa, na którego zerkali wszyscy pozostali. – Nasz własny – Ciężki akcent czynił zrozumienie go niemal niemożliwym. – Pierwszy strateg Perykles widzi to inaczej – powiedziałem powoli, kładąc rękę na gałce miecza. Moi ludzie postąpili podobnie, wyłączywszy młodego Diodratesa, który ujął w dłonie rzeźbiony róg. W tamtych dniach oddział hoplitów zawsze znajdował się w porcie w zasięgu rogu. – Każdy, kto przybywa robić interesy w Atenach, poddaje się ateńskiemu prawu, a ono głosi, że masz mi zadeklarować cel swojej podróży i ładunek, który wieziesz. Nie utrudniaj sobie życia, varvarosie. Pers spojrzał na mnie spod ciemnych brwi, jakby rozważał, czy podjąć rzucone mu wyzwanie. Zrezygnował. Bardzo dobrze – dla nas obu. – Żadnego ładunku, tylko pasażera. Nie będziemy schodzić na ląd – dodał po chwili – wystawcie straże, jeśli się boicie, a jeśli nie chcecie przepuścić do miasta chociaż jednego posłańca, sprowadźcie mi tutaj jakiegoś handlarza niewolników, po długim rejsie mamy luki przy wiosłach. Jak tylko uzupełnimy stan, wypłyniemy w morze i więcej nas nie zobaczycie. Czy to uczciwe postawienie sprawy? W tamtej chwili miałem wybór. Mogłem zostawić tu moich ludzi i odejść albo spełnić

68

nałożony na mnie obowiązek. Któż wiedział, że wiernie służąc Atenom, mojej przybranej ojczyźnie, zgubię ją. – Nie – powiedziałem po dłuższej przerwie. – Wyglądacie mi na takich, którzy przywożą kłopoty, a jeśli nawet się mylę, to muszę iść tam, gdzie prowadzi mnie moja intuicja. – Zacząłem się wspinać po trapie, ale teraz to Pers zagrodził mi przejście. – Będziesz opierać się woli Aten, varvarosie? – Ty… – Mogę tu wrócić z dwoma dekaniami hoplitów, jeśli taka twoja wola. Zobaczę teraz, co przywozisz do miasta Ateny. Zanim zdołałem zrobić lub powiedzieć coś jeszcze, Pers wyszarpnął zza pasa sztylet o wężykowej, żłobionej rowkami klindze i zamierzył się na mnie z szaleństwem w oczach. Jego obłęd całkowicie mnie zaskoczył. Kiedy wyciągałem miecz, on już się na mnie rzucił. Plask i jęk. Bryznęła krew. Moją twarz pokryła mozaika czerwonych kropelek. Nad moim ramieniem wystawała długa włócznia Mnasona, zaostrzona na kościach Spartan pod Tanagrą, niestępiona przez czas. Stary weteran pierwszej wojny wciąż miał ode mnie bystrzejsze oko i szybką rękę. Strząsnął ciało varvarosa z drzewca i wymierzył broń w kolejnego uzbrojonego żeglarza. Oni wszyscy byli uzbrojeni – w zakrzywione miecze, hakowate noże i sierpowate topory. Spostrzegłem, że moi ludzie również sięgnęli do pasów. – Diodrates, dmij. Dmij i leć po dowódcę Nikandrosa. A wy – kiwnąłem na załogę dziwnego okrętu – jeśli nie chcecie podzielić losu swojego nieroztropnego kapitana, złóżcie broń i przejdźcie na dziób. Nikt się nie poruszył. Staliśmy tak – nie wiem – czułem, jakby to były godziny. Miecz zaczynał mi już ciążyć w ręce. Z mgieł wyłonił się Diodrates w towarzystwie oddziału zbrojnych, hoplitów i kilkunastu procarzy. – Nie poproszę ponownie. Żeglarze spojrzeli po sobie i jeden po drugim zaczęli rzucać broń na zbutwiałe deski pokładu. Wreszcie pozwolono nam wejść na statek. Nakazałem Mnasonowi mieć ich na oku, a sam

Marcin Wełnicki


z Diodratesem i Heronem zszedłem przyjrzeć się pasażerowi – lub ładunkowi kontrabandy czy spartańskim żołnierzom, których spodziewałem się znaleźć w ładowni. Było ciemno, jedyne światło, przytłumione, zmęczone smugi dnia, wpadało przez otwartą klapę. Z napierającej na nas czerni dochodził pusty stukot tysiąca drobnych uderzeń. – Dajcie pochodnię – przekazałem Heronowi, a on z kolei poniósł słowo do ludzi na pokładzie. Chwilę później ładownię roziskrzył płochliwy, żółty blask. – Na złoto Krezusa… Z obu stron osaczały nas wysokie pod sufit regały zastawione astronomiczną liczbą przezroczystych butelek i słojów, wszystkie zabezpieczone sznurkami i cienkimi deszczułkami. Tyle szkła… to wszystko musiało być warte fortunę – nawet nie biorąc pod uwagę rodzaju płynów, maści, balsamów i koncentratów, które kryły pojemniki. Ruszyłem ostrożnie pomiędzy tą szklaną kolumnadą, próbując nic nie rozbić, o nic nie zahaczyć. Czułem za sobą obecność Diodratesa, ale gestem ręki nakazałem mu zatrzymać się. W dziobowej części ładowni do podłogi przybito duży stół, a na nim spoczywały dwie płyty z metalu – nie mam bladego pojęcia jakiego – jedna na drugiej. Wtedy nie poświęciłem im wiele uwagi, chociaż powinienem był. Powinienem był je wyrzucić do morza albo kazać przetopić w miejskiej kuźni… Chociaż nie, dziś wiem, że ognie Hefajstosa okazałyby się dla nich zbyt zimne, a toń zatoki zbyt płytka. Pod ścianą ktoś umościł sobie posłanie ze słomy i róż-nokolorowych dywanów z Persji i innych krain wschodu. Moją uwagę ponownie zwrócił stół. Blat był ciemny, ale część odcinała się na tle reszty refleksyjną powierzchnią. Dotknąłem jej. Ciecz. Wziąłem palec pod światło. Krew. To była krew. Usłyszałem najdelikatniejszy odgłos kapnięcia i jakiś szept kazał mi spojrzeć w górę. – Bogowie Olimpu… – wychrypiałem. U sufitu, w sieci, wisiały ludzkie zwłoki, wiele zwłok, dostrzegłem przynajmniej trzy głowy, wszystkie w różnych stadiach rozkładu. – Diodrates… – zacząłem, ale słowa uwięzły mi w gardle, gdy w ciemności dostrzegłem ruch. Już wtedy była tak nieludzko szybka. Wyłoniła

Kodesh Hakodashim

się z mroku jak zjawa, chwyciła mnie za rękę i wbiła mi w bark metalowy szpikulec. Rąbnąłem ją na odlew, padła na regał z butelkami, szkło i kolorowe ciecze bryznęły dokoła. Brzęk był nie do zniesienia, ale ja byłem głuchy na ten jęk, nie zdawałem sobie sprawy, że to przyszłe echo tysiąca zawodzących wrzasków Ateńczyków. Spróbowała się podnieść, najwyraźniej zaskoczona moją żywotnością, ale zdzieliłem ją gałką miecza, zostawiając na jej czole krwawy ślad. Osunęła się na ziemię. – Diodrates, sprowadź tu moich ludzi, wywleczcie stąd tę wiedźmę! Wszyscy żeglarze mają zostać pojmani! – Tak będzie, Asklepiado. Ładownia rozbrzmiała tupotem tuzina stóp, na pokładzie doszło do krótkotrwałej walki, ale nieuzbrojeni cudzoziemcy nie mieli szans z hoplitami Nikandrosa. Przyklęknąłem i odszukałem tę przedziwną broń, którą kobieta próbowała mnie zgładzić. Wydrążony kolec z brązu długości około stopy kończył się drewnianą rękojeścią. Był jeszcze jeden komponent, szklany, ale rozbił się podczas szamotaniny, więc nie byłem w stanie z całą pewnością stwierdzić, do czego służył – miałem jednak swoje przypuszczenia, bo kiedy wieczorem na ramieniu pojawił mi się zaogniony rumień, a oddychanie zaczęło mi sprawiać trudność, zdobyłem pewność. Zostałem otruty. * – Znów nas zawiodłeś, Asklepiado! – zagrzmiał wiekowy Phokas, jeden z dawnych strategów, teraz jedynie doradca Peryklesa. – Kolejni obywatele Aten stracili życie! Ale tego można się było spodziewać po metojku… Wciąż panowała noc, kiedy po powrocie z Długich Murów zażądałem audiencji u pierwszego stratega. Gdy prowadzono mnie pustymi, krętymi uliczkami Akropolu (nie wiem, czemu spotykaliśmy się właśnie tutaj, a nie w Areopagu albo prywatnych komnatach Peryklesa) pomiędzy wciąż budowanymi świątyniami Ateny Nike, Partenonem i Erechtejonem, ja wciąż rozpamiętywałem ostatni obraz kobiety. Wilgotne usta i zachłanne oczy. „Jesteś mój”.

69


W dół moich pleców pomknął zimny dreszcz, a włoski na karku zafalowały nieprzyjemnie. Budynek, do którego mnie powiedziono, tonął w półmroku, ale w cieniu kolumn dostrzegłem przyczajonych wartowników. Dalej drewniane wrota i błyszcząca w świetle gwiazd posadzka, a potem obszerna sala oświetlona czarami z oliwą. Mężowie Aten, politycy i kapłani, zasiadali przede mną w półkolu, usługiwali im liczni niewolnicy, uwijający się z paterami owoców, czaszami wina i półmiskami innych przysmaków. Spotkałem się z nieżyczliwymi lub jawnie wrogimi spojrzeniami. Czułem się, jakbym stanął tu jako oskarżony, nie oskarżyciel, jakbym miał się zaraz poddać woli wielkich możnych samego Olimpu, a oni skąpi byli w litość, za to nie szczędzili okrutnej sprawiedliwości. Innymi słowy, stanąłem przed radą głupców. Ślepców. Nawet zazwyczaj przenikliwy Perykles wydawał się niezainteresowany tym, co miałem do powiedzenia. Powoli, mimowolnie, tak jak z czasem wiatr żłobi kamień, traciłem nawet tę odrobinę posłuchu i szacunku – albo respektu zrodzonego ze strachu – którą zdobyłem przez lata sumiennego wykonywania swojej pracy. – Ja uważam, że Asklepiada tym razem się przeliczył – zaintonował nosowo Hyginus, przechylając się nerwowo na krześle i łapczywie popijając rozwodnione wino z dużego pucharu. – Ta kobieta jest niebezpieczna, co do tego nie ma wątpliwości, ale wysnute przez ciebie wnioski, mój drogi celniku, są tak daleko idące i tak nieprawdopodobne… Jak miałem im powiedzieć, że to nie były wnioski? Że widziałem to wszystko, kiedy zamykałem oczy? Wyśmialiby mnie albo gorzej, uznali za opętanego. – Drodzy zebrani – zacząłem, czując się, jakbym wtaczał pod górę wielki kamień – zawiodłem, ponieważ wiedziała. Spodziewała się nas. Po zebranych przetoczył się szum niezadowolenia – albo niedowierzania. Wielcy mędrcy Aten zaczęli gdakać między sobą ściszonym głosem niczym płochliwe kury. Perykles siedział w samym środku i tylko się przysłuchiwał. Czas uciekał, oliwa w czarach się wypalała, powoli

70

topiąc komnatę w ciemności, a wraz z ciemnością odezwała się trawiąca mnie choroba. Całe ciało swędziało, ale obawiałem się drapać – widok łuszczącej się skóry, schodzącej ze mnie jak stara kora z drzewa, na pewno nie pomógłby mojej sprawie. Trąd to przekleństwo bogów. – Czy chcesz powiedzieć, że wśród nas jest zdrajca? – spytał wreszcie poczerwieniały Phokas. Modliłem się w duchu, aby jego słabe, stare serce tym razem nie wytrzymało, aby tłusty udziec stanął mu w gardle, aby sam Zeus strącił go z siedziska swym mieczem piorunów. – Nie, ale wśród Ateńczyków – owszem – odparłem śmiało. Świąd zabarwił już każdą moją myśl. Nie mogłem się powstrzymać, tylko jedno drapnięcie. Poczułem ulgę, a potem zobaczyłem, że w nowej ranie na ramieniu zostały mi paznokcie. Szybko schowałem ręce za siebie. – To nie pierwszy raz, kiedy opłacała lokalną pomoc. – Albo ją uwodziła, upomniałem się w duchu, jednocześnie starając się schować w mroku. – Potrzebuję więcej ludzi… – Kiedy ten koszmar się skończy… – zaczął Euklid, przemawiający w imieniu świątyni Ateny. Jego poglądy zawsze należały do umiarkowanych i zazwyczaj ceniłem jego rady, ale staruch bał się teraz swojego cienia. – To się nigdy nie skończy! Sczeźniemy tu wszyscy, w tym przeklętym, oblężonym mieście! Ateny staną się naszym grobowcem! – Nadal utrzymujesz, że to ta kobieta jest źródłem plagi? – Rozsądny głos Tukidydesa kontrastował z jazgotaniem pozostałych zebranych. Uczony wystąpił zza jednej z kolumn, nie widziałem go wcześniej. – Tak. – Czy masz jakieś dowody? Widziałem to we śnie. – Nie… ale jak tylko odnajdę jej pracownię, bo gdzieś tu musi mieć swoją pracownię, zdobędę i dowody, i lekarstwo. Musiała uwić sobie gniazdo gdzieś w Atenach. Ktoś dał jej schronienie. – Ten jej „kochanek”, o którym wspominałeś, oprawco? – zapytał z powątpiewaniem Hippolytos, kapłan Posejdona. – „Święty”? – Może on. Potrzebuję więcej ludzi, pierwszy strategu. – Postanowiłem zwrócić się

Marcin Wełnicki


bezpośrednio do Peryklesa, ale jego twarz nie zdradzała, ku jakiej decyzji się skłaniał. – Tego wieczora prawie ją miałem. – Tak słyszeliśmy! – zakpił Phokas. – Ostatnim razem bajdurzyłeś nam, że jej pocałunek zwiastuje zgubę, że jest jak spojrzenie Meduzy… A jednak naoczni świadkowie twierdzą, że się z nią spoufaliłeś i oto stoisz przed nami, cały i zdrowy! Cały i zdrowy. Dobre sobie. – Ja… – Nie mogłem zdradzić im moich podejrzeń. Że jad, którym zatruła mnie wtedy na statku, ten sam, który powodował powolne gnicie mojego wciąż żyjącego ciała, mógł uodpornić mnie na otchłanne moce. Że trąd był moją tarczą. Stałem się obrazą dla bogów. Ci bezlitośni mężczyźni, którzy teraz mnie otaczali, wyklęliby mnie, gdyby się dowiedzieli. – Przejrzyjcie na oczy! Słyszeliście, co potrafi, jak się porusza! Jest córą Tyfona! Jest zgubą Aten! – Ty jesteś zgubą Aten! Ty i inni podobni tobie głupcy, którzy odwracają nasz wzrok od prawdziwego zagrożenia, od Sparty! – Pierwszy strategu – chwyciłem się ostatniej deski ratunku – te zgony, które już miały miejsce… to dopiero początek. Będzie ich więcej, dużo więcej. Ona czegoś szuka, nie robi tego ze złości czy niegodziwości, ale wyrachowania, w tej pladze jest cel… – Dość już tych bredni! – wydarł się Phokas. – Pierwszy strategu. Kapłani – przeleciał wzrokiem po zebranych bożych mówcach – przedstawili nam swoje wróżby i wyroki patronów. Ta kobieta, czymkolwiek jest, nie została tu przysłana przez bogów, nie przybyła, by zabrać nasze dusze do Tartaru. Mówią za to, że plaga to sprawdzian! Módlmy się, módlmy się o ocalenie, a Olimp nam odpowie. Zwiesiłem głowę w wyrazie niemego niedowierzania. Kobieta rzeczywiście nie została tu przysłana przez bogów… przynajmniej nie naszych. Jakby wtórując moim myślom, odezwał się Tukidydes: – Nie mieszajmy w to bogów, Phokasie. Ta plaga ma swoją przyczynę w naturze, tak jak wszystko, i jeśli sami sobie nie pomożemy, pożre nas jak zachłanne zwierzę. – Moje nadzieje na

Kodesh Hakodashim

krótką chwilę znów się podniosły. Tylko Tukidydes, światły, mądry Tukidydes mógł mnie teraz zrozumieć. – Niemniej, Asklepiada z Kos nie przedstawił nam żadnych dowodów na związek tej kobiety z obecną sytuacją i dopóki nie zajdą takie okoliczności, że będzie mógł to zrobić, nie przychylę się do jego prośby. Jest nam potrzebny każdy żołnierz. – Jak zwykle mądrze radzisz – zauważył Perykles, po raz pierwszy zabierając głos. – Rozważyłem twoją prośbę, Asklepiado, i muszę ci odmówić. – Na twarzy Phokasa wykwitł najperfidniejszy z uśmiechów, Hyginus oparł się na krześle i dopił wino, pozostali rozluźnili się lub przeciwnie, spięli, teraz oczekując wyroku na nierozważnym celniku, który swoją lekkomyślnością przyczynił się do śmierci tak wielu ludzi. – Niemniej jednak, kobieta stanowi realne zagrożenie i chcę się o niej więcej dowiedzieć. Do odwołania zachowujesz zwierzchność nad przydzielonymi ci dotychczas ludźmi, Asklepiado. Wykorzystaj ich dobrze, bowiem każdego dnia miasto będzie potrzebować coraz więcej rąk do wywozu zmarłych. Niedługo martwych będzie w tym mieście więcej niż żywych. I tak oto, równie gwałtownie jak się rozpoczęło, zebranie dobiegło końca. Strategowie, urzędnicy i kapłani rozchodzili się do domów, z których zostali bezceremonialnie wyciągnięci w środku nocy, w towarzystwie doradców i służących. – Asklepiado – zagadnął mnie Euklid, dokładnie w chwili, w której miałem zamiar opuścić tę farsę – czy mogę na słówko? – Tak, kapłanie? Euklid ociągnął mnie na bok. – Wysłuchaj mnie, uzdrowicielu. Mam dla ciebie wieści od Asklepiosa… Na zebraniu nie było żadnego z kapłanówlekarzy, bo ich kult nie umościł sobie tu jeszcze miejsca, chociaż wielu przybyło w ostatnich latach do miasta i zdążyli już założyć święty gaj. Moja twarz stężała. Euklid zrozumiał ten grymas, bo nie dopuścił mnie do głosu i rzekł szybko: – Cokolwiek myślisz o swoich dawnych braciach i swoim patronie, on cię nie opuścił. Chociaż nie wierzę w związek pomiędzy tą kobietą a plagą, ślepo podążam ścieżkami wytyczonymi mi

71


przez bogów. Asklepios nawiedził mnie podczas snu, nie pytaj, proszę, czemu właśnie mnie. Ta, której szukam, powiedział, zaszyła się na przedpolach Hadesu. Przebiegła! Czatuje u bramy, ale nie przekracza rzeki. Chytra! Czeka na pasażerów Charona. Ukryła się w najświętszym ze świętych miejsc, a ja jestem bezsilny, żeby się jej oprzeć! Błagam, przekaż to Asklepiadzie, zanim będzie dla niego za późno. Obudziłem się, ale dosłyszałem tylko smutny trel oddalającego się ptaka. Jeśli to ci coś mówi… – Nic, Euklidzie. Jeśli jeszcze kiedyś będziesz miał okazję rozmawiać z Asklepiosem, powiedz mu, proszę, że jestem głuchy na jego prośby. Żegnam, kapłanie. Wyszedłem, wzburzony. Moi ludzie czekali na mnie u podnóża Akropolu, zdenerwowani i zmęczeni. Powinienem był ich odesłać do domów, do matek, żon, sióstr i córek, ale wciąż czułem pocałunek śmierci, którym obdarzyła mnie ta wiedźma, i on napędzał mój gniew i moją determinację, a nawet gdybym opadał z sił, nie miałem ochoty oddawać duszy Morfeuszowi, bo moje sny od czasu zawinięcia tego przeklętego statku do portu w Pireusie były niespokojne. – Co rzekli? – spytał Anathas, mój nowy zastępca. Spoczywaj w pokoju, Mnasonie z Aten. – Nic. Szukamy dalej. Asklepiosie, pomyślałem, jeśli patrzysz teraz na mnie, wiedz, że ciebie i twoje słowa mam za pył. Pył, jaki pokrywa zapomniane gościńce. Szary pył, jak prochy zmarłych, palonych w wielkich ogniskach… Jaki pokrywał jej przeklętą szatę. I w tamtej chwili pył bożych słów użyźnił moje myśli. Czy to możliwe? Czy to było takie proste? – Keramejkos. – Asklepiado? – Nekropolia, dziwka ukrywa się w nekropolii. Za mną. – Poczekajmy do rana… – Nie! Widziałem po ich twarzach, jak zaczynają mnie nienawidzić. Nic nie szkodzi. Sam nienawidziłem się w tamtej chwili. Poprowadziłem ich martwymi, przerażonymi ulicami polis, które dopiero zaczynało sobie uświadamiać, że być może gorszy z dwojga wrogów został zamknięty tutaj,

72

wraz z nimi, wewnątrz miejskich murów. Plaga zabierze jeszcze wiele dusz. Przemierzyliśmy Dzielnicę Garncarzy i pomaszerowaliśmy wzdłuż Świętej Drogi w głąb Keramejkosu. W świetle ręcznych lamp i pochodni niewielkie nagrobki znaczyły pofałdowany teren niczym tysiąc powyłamywanych zębów. To nie było tu. Potrzebowała więcej miejsca, więcej prywatności… – Do Bramy Dipylońskiej – zakomenderowałem. Do grobów bogaczy. Poszliśmy na skróty, pomiędzy ubogimi cystami i zarośniętymi trawą i dzikimi ziołami miejscami spoczynku nic nie znaczących i zapomnianych, w kierunku wielkich sepulchr przycupniętych po obu stronach Drogi Panatenajskiej. Noc należała do chłodnych i chociaż moi ludzie narzucili na swoje napierśniki grube płaszcze, trzęśli się zimna, a północne wiatry pieściły ich ciała lodowym oddechem. Mnie z kolei było gorąco. Duszno. Gotowałem się pod moją opończą. To trucizna kobiety krążyła w moich żyłach, obracając mnie z człowieka w żywą obrazę bogów. Stracą mnie, gdy wzejdzie słońce, gdy trąd, moja hańba, stanie się dla wszystkich widoczny i oczywisty. Nie ukryję go dłużej. Dopiero kiedy wkroczyliśmy pomiędzy kamienne mauzolea, poczułem, że znaleźliśmy się w mieście umarłych – ale tej nocy nie różniło się ono zbytnio od najludniejszych ulic Aten, bałem się (ten strach paraliżował moje myśli i odsuwałem go od siebie jak flakonik cykuty, którą musiałem wypić), bałem się, że to preludium i że pewnego dnia, niedługo, ulice nekropolii staną się ludniejsze od agory. – Musi ich być tu przynajmniej kilkadziesiąt – zauważył Anathas. – Przeszukamy je wszystkie. Rozdzielcie się. Jeśli znajdziecie uszkodzone, otwarte lub w inny sposób wyróżniające się grobowce, wracajcie tu do mnie. Moi ludzie rozeszli się we wszystkich kierunkach, szybko zamienili się w błądzące po horyzoncie świetliki. – Asklepiado – zagadnął mnie Anathas, który wraz z Diodratesem i dwoma innymi został przy

Marcin Wełnicki


mnie, jakby obawiał się, że mogę przepaść bez wieści. – Tak? – Ja… nie mieliśmy okazji się poznać. Ja zastanawiałem się, dowódco… czemu nazywają cię Asklepiadą z Kos? Uśmiechnąłem się z zamkniętymi ustami, bo czułem poruszające się pod naporem języka zęby, a tego nikt nie powinien oglądać. Spojrzałem w proste, ale oddane oblicze hoplity z ateńskiej armii, Anathasa, który dołączył do mnie na moją prośbę i który od pierwszego dnia polował ze mną na tę cudzoziemską wiedźmę. – Pochodzę z Kos, Anathas. Żołnierze parsknęli śmiechem, ale szybko spoważnieli. Nawet Anathas zachichotał. – Panie, chodziło mi o „asklepiadę”. Kapłanalekarza. Służę pod twoimi rozkazami od ponad dwóch dekad księżyca, ale nie widziałem ani nie słyszałem, żebyś kogoś uzdrowił. Za to wielu ludzi straciło życie. – Wielu z twojej ręki, nie śmiał dodać. – To smutna opowieść, Anathas, na cieplejszą noc niż ta. Hoplita skinął, chociaż nie uzyskał odpowiedzi. Bo co też mógłbym mu powiedzieć? Że byłem niegdyś uczonym znachorem, boskim uzdrowicielem Asklepiosa? Że podróżowałem od wsi do wsi, obdarowując biednych swoimi usługami? Że walczyłem z zajadłą epidemią na sąsiednim Nisyros, a kiedy wróciłem do domu, przekonałem się, że malaria zabrała mi brzemienną żonę i obie córki? Cóż mógłbym mu powiedzieć, co nie podważyłoby jego wiary w sprawiedliwy świat bogów? Jeden z moich ludzi, rdzenny mieszkaniec Pireusu o imieniu Bion, podbiegł do nas zziajany – przez chwilę wyglądał jak świetlisty znak na tle czarnego pergaminu nocy – i wyszeptał przejętym głosem: – Znalazłem. A potem głośniej, pewniej: – Znalazłem! Było nas w sumie jedenastu, czterech moich ocalałych strażników portowych i sześciu nowych, przydzielonych mi przez Peryklesa weteranów. Pochód otwierał Bion, za nim szedłem ja, potem Anathas i Diodrates, dwóch hoplitów Peryklesa, dalej rosły Balkos i jego młodszy brat

Kodesh Hakodashim

Chrysanthos, i milczący Hero. Pochód zamykali dwaj kolejni żołnierze z miejskiego garnizonu. Wspięliśmy się po usypanym z ziemi kopcu zarośniętym trawą i stanęliśmy przed odkryciem Biona. To była stara sepulchra, a kamienny blok zasłaniający wejście ledwo odsunięty, ale to było tu, czułem to w kościach, w każdym członku mojego rozpadającego się ciała. Wchodziliśmy do środka pojedynczo, po cichu. Przy każdym kroku w górę wzbijał się gęsty pył, ktoś musiał go tu znosić od wielu dni. Szybko zaczęliśmy kasłać i to mimo wełnianych masek na twarzach. Kamienne ściany pokrywały inskrypcje wychwalające dumnych potomków jakiegoś szlachetnego rodu, na posadzce walały się porozbijane ceramiczne urny, chrzęszczące nam pod stopami jak skorupy gigantycznych owadów. Pokonaliśmy w ten sposób połowę długiej komnaty, ale nic nie znaleźliśmy, żadnych oznak życia, żadnych świeżych zwłok, narzędzi znachora ani jakichkolwiek innych śladów bytowania. – Tego się spodziewałeś, dowódco? – spytał niepewnie Anathas. Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. W grobowcu rozległ się urywany chichot, poprzetykany ptasim skrzeczeniem. – Słabniesz, biedny Asklepiado! – Głos był tak świdrujący i dochodził zewsząd i znikąd, równie dobrze mógł być podszeptem mojego własnego strachu, ale nie, odezwał się znowu, to był piskliwy szept kochanka tej kobiety, Świętego. – A twoi ludzie zapłacą! Odwróciłem się, ale za mną nie było już Anathasa, pomiędzy nas wdarł się jakiś varvaros z załogi wiedźmy z nożami w rękach. Zamachnąłem się mieczem, trysnęła krew, ale napastników musiało być więcej, bo w komnacie rozległy się krzyki, urywane wrzaski wydobywające się z ludzkich gardeł. W gęstniejącym pyle trudno było cokolwiek dostrzec. Słyszałem tylko trzask łamanych kości i mokre mlaśnięcia. To była pułapka. – Rozproszyć się! – krzyknąłem, wiedząc, że jest już za późno. W tych szarych kłębach byliśmy uwięzieni jak w kreteńskim labiryncie, ta sepulchra prędko miała się stać i naszym grobowcem.

73


Nikogo nie mogłem odnaleźć, tak nieprzeniknione były unoszące się w powietrzu tumany kurzawy, widziałem tylko pomarańczowe poświaty lamp, jak światło przebijające się przez obłoki w chmurny dzień. Ale ich słyszałem: słyszałem ich krzyki i szczęk żelaza o kamień. Coś wyłoniło się z ziemi przede mną, coś potwornego i nieludzkiego, o łbie ptaka. Odrąbałem temu głowę, ale wciąż się zbliżało. Odskoczyłem w przestrachu, potykając się o ciało jednego z moich ludzi. To był młody Diodrates. Przeturlałem się i powstałem na jedno kolano. Czułem, że zostawiłem na ziemi duży płat skóry. Odsłonięta tkanka piekła w kontakcie ze słonym pyłem. Zatrzymałem się z wyciągniętym przed siebie mieczem i czekałem, starając się przeniknąć wzrokiem szarą mgłę. Najpierw ustał metaliczny grzechot, a potem wrzaski. Wciąż czekałem. Pył zaczął opadać. W blasku porozrzucanych po kątach nielicznych, wciąż płonących oliwnych lamp widziałem tańczące na ścianach cienie. Przygotowałem się do ostatniej walki. * Tamtej nocy, kiedy to wszystko się zaczęło, kiedy mnie zatruła, dręczyły mnie koszmary. Widma sięgających nieboskłonu metalowych słupów, spieczonej ziemi i tysiąca czerwonych słońc. W śnie też byłem asklepiadą i walczyłem z plagą. Miał mnie nawiedzać przez kolejne dni i za każdym razem stawać się wyraźniejszy i bardziej złowróżbny. Zaludniały go potworne istoty, dotknięci deformacjami ludzie poszukujący mej pomocy, pozbawione zaprzęgów wozy i metalowe ptaki. Umierające, gigantyczne polis. Obudziłem się z imieniem Asklepiosa na ustach i od razu przekląłem się za ten gest słabości. Nie zdając sobie jeszcze sprawy z proroczego charakteru snu, z tego rąbka przyszłości, który objawił mi się niczym wyroczni, zepchnąłem go w najgłębsze zakamarki niepamięci. Miałem gorączkę, ale opuchlizna wokół rany zelżała, rozdarcie się goiło, zioła, które zaaplikowałem, zdawały się działać. Byłem przekonany, że zneutralizowałem truciznę, że szczęście się do mnie uśmiechnęło.

74

Szybko uświadomiłem sobie, że przespałem cały ranek i większą część popołudnia, Mnason z pewnością zastąpił mnie podczas moich obowiązków, ale poczułem ukłucie winy, bo moje obowiązki były moją świętością. Kiedyś powiadali, że na Kos nie ma bardziej oddanego pracy człowieka ode mnie i chociaż teraz parałem się innym rzemiosłem, nie zmieniłem swojej natury. W drodze do domu celników, niewielkiego budynku z palonej na słońcu cegły, zjadłem porządne śniadanie u jońskiego przekupnia zachwalającego swoje wyroby donośnym głosem. Potem, wciąż głodny, stołowałem się raz jeszcze, nie pomnę gdzie. To miało się stać moim nowym rytuałem, zacząłem topić w obżarstwie smutek i zmęczenie. Gdy dotarłem na miejsce, Mnason zdał mi relację z nocnej wachty przy więźniach. Varvarosi milczeli, ale kobieta chciała się ze mną widzieć, na przemian grożąc, błagając i kupcząc, aby mnie sprowadzono. Ja też chciałem się z nią zobaczyć. – Masz duże kłopoty – powiedziałem, wchodząc do składziku zamienionego naprędce w tymczasową celę. Siedziała na podłodze, skulona i bezbronna, a kiedy na mnie spojrzała, na jej bladym licu pojawił się niewinny uśmiech. To była demonica, która poprzedniego dnia targnęła się na moje życie? – Żyjesz – odparła, jakby to było dla niej zaskoczeniem. – …jeśli nie powiesz mi wszystkiego – kontynuowałem, lekceważąc jej uwagę. – Kim jesteś? Czemu tu jesteście? Kto was przysłał? Spartanie? Mieliście zasiać strach w sercach Ateńczyków? Powoli podniosła się z ziemi, kusa szata, którą miała na sobie, odkrywała smukłe, umięśnione nogi. Była eteryczna niczym nimfa. Zrobiła krok w moją stronę, a ja się nie cofnąłem. Miała taki dziwny, haczykowaty nos, a jej rysy… – Skąd przypłynęliście? – Ze wschodu – odparła z uśmiechem – z krainy Jahwe. – Wasz statek był pełen porąbanych ciał – stwierdziłem, jakbym wypowiadał się o tegorocznych połowach albo wynikach sportowych zawodów. Oderwanie się od świata, to była jed-

Marcin Wełnicki


na z lekcji, które musiał przyswoić sobie uzdrowiciel, aby nie zwariować od przytłaczającego go cierpienia i śmierci. – Konieczne ofiary. – Ofiary? Jesteś czyjąś kapłanką? – spytałem, a makabryczne sieci wypełnione ludzkimi szczątkami stanęły mi przed oczami. Czy byli martwi, kiedy im to zrobiono? A jeśli nie, co też czuli? – Chcieliście nabyć u nas niewolników… – Kapłanką kultu krwi i dwóch węży – przerwała mi. Przyklękła i narysowała w zalegającym na podłodze piasku najpierw jedną falistą linię, a potem drugą, odwrotną, ale bliźniaczą, która przecinała się z pierwszą. – Bogów, którzy mieszkają w tobie i we mnie. Czy pamiętasz ten znak? Splecione węże? Prychnąłem, a potem nogą zamazałem jej gryzmoły. – Przybyliście do Aten pozyskać wyznawców? Czy tylko nasycić apetyt waszego boga? – Każdy jest naszym wyznawcą. – Nie sądzę – odparłem, ale nie zamierzałem się spierać. Wiara, zwłaszcza fanatyczna, miała to do siebie, i to było jej największą siłą, największą cnotą, że nie znosiła przegranej. „Nie możesz pokonać niewidzialnego”, mawiali niektórzy uczniowie Sokratesa. Postanowiłem zmienić temat: – Wcześniej zadałem ci kilka pytań. Kolejność odpowiedzi nie ma znaczenia. Obróciła się na pięcie i przemaszerowała pod ścianę, a potem rzuciła mi szybkie, figlarne spojrzenie przez ramię. – Myślisz, że zdradzę ci wszystkie moje sekrety? – Myślę, że byłoby to w twoim najlepszym interesie. – A co ty wiesz o moich interesach? – zachichotała. Nie było mi do śmiechu. – Naprawdę będziesz żałować takich odpowiedzi. – Och? Grozisz mi… Asklepiado? – Przybrała nadąsaną pozę. – Poczekaj tylko, kiedy mój kochanek o tym usłyszy. To święty mąż. Niewiele z ciebie pozostanie, kiedy on z tobą skończy. Czy próbowała mnie przestraszyć? Mnie? Człowieka, który od dwudziestu lat przeklinał, że

Kodesh Hakodashim

bogowie go oszczędzili? – Więc mieliście się tu z kimś spotkać? – zapytałem, nie wdając się z nią w jałową potyczkę słowną. – Twojego kochanka nie było na statku? – Nie. – Więc jednak zawinięcie do portu w Pireusie nie było przypadkiem. – Najwyraźniej nie. Skrzywiłem się gniewnie, ale kontynuowałem, miałem w końcu wiele pytań, chociaż ta rozmowa przypominała mi wysłuchiwanie zadawanych przez sfinksa zagadek. Wyciągnąłem przed siebie szklany słój, jeden z wielu, które Mnason przyniósł ze sobą z obcego okrętu. W przezroczystym pojemniku pławił się egzotyczny biały robak, niespotykany w tych stronach okaz, miałem zamiar pokazać go później Tukidydesowi. – To jakaś czarna magia? Używacie tego podczas swoich rytuałów? Przerabiacie je na środki odurzające? Lekarstwa? – spytałem, podtykając jej słój pod nos. – To? – To przyszłość – zaśmiała się perliście. Nie wytrzymałem. Rzuciłem słojem o ścianę, robak wylądował w kałuży mulistej wody i rozbitego szkła. Miałem dość tej pustej rozmowy, dość tej kobiety, którą wszystko zdawało się bawić. – Pożałujesz swojej zuchwałości. – Zamierzałem odwrócić się i odejść, ale ona nagle znalazła się przy mnie, czułem na sobie jej ciepły oddech. Kojarzył mi się z wiosną, z zapachem młodych liści, gęstej leśnej ściółki i wonią pierwszych gorących, zakazanych nocy pod otwartym rozgwieżdżonym niebem. – Powiem ci wszystko… za pocałunek. Czar prysł. Chwyciłem ją za gardło i z gwałtownością, która zaskoczyła nawet mnie, przyparłem do ściany. Nachyliłem się nad nią, tak że nasze usta niemal się otarły. – Nie kuś mego ostrza, kobieto! Jej twarz nie zmieniła wyrazu. – Co się z tobą stało, uzdrowicielu? Po oczach widzę, że miałeś niegdyś łagodną duszę. Puściłem ją, zbyt roztrzęsiony, żeby poczęstować ją zjadliwym komentarzem, zbyt powściągliwy, żeby ją uderzyć, zbyt przerażony, żeby dalej pozostać w celi. Wyszedłem – wybiegłem! – zatrzaskując za sobą drzwi. Niech

75


gnije w odosobnieniu, jeśli taka jej wola. Odnalazłem Mnasona we wspólnej izbie. Pochwycił mój wzrok i pokręcił głową. – Przysporzyła ci zmartwień, Asklepiado, a czy odpowiedziała na któreś z twoich pytań? – Jeszcze nie wiem. Co powiedzieli jej ludzie? Niewiele. Większość z nich została pozbawiona języków – z rzemieślniczą precyzją – inni nie znali ani jednego słowa w cywilizowanej mowie. Ci szczęśliwcy, którym oszczędzono okaleczenia i którzy władali greką, nawet po wielogodzinnych torturach zdradzili bardzo mało. Ze strzępów informacji składał się niepełny, mglisty obraz. Wyruszyli z Persji w poszukiwaniu ziemi obiecanej. Ponape. Kobieta była jakiegoś rodzaju kapłanką. Miała w swoim posiadaniu magiczne tablice. Tablice spoczywały przez wieki w skrzyni z drzewa akacjowego, zostały zrabowane podczas zniszczenia jakiejś wielkiej świątyni jedynego boga, Jahwe. Dwie metalowe tablice, złożone w jedną, ściśnięte, zapisane od wewnątrz. Nikt nie widział, by kobieta kiedykolwiek je odkrywała. – Oni nic nie wiedzą – skwitował Mnason – a jednak za nią podążają. Czy cię to dziwiło, stary Mnasonie? Czyż my, podążając za wskazówkami Olimpu, byliśmy inni? Na głos powiedziałem jednak: – Mają obsesję na punkcie tych tablic. Skonfiskowaliście je? – Do tej chwili nie wiedzieliśmy nawet, że to tablice z pismem. Zostały na statku. Młody Diodrates trzyma wartę. Rzeczywiście, młodzieniec czujnie obserwował pirs z pokładu statku, ale nadaremno, gdyż okazało się, że metalowe tablice zniknęły. Ktoś musiał zakraść się w nocy, od strony morza. Ktoś bezszelestny, ktoś, kto wiedział, czego szukać. Ale komuż mogło na tym zależeć? Któż mógł na tym zyskać? Odpowiedź sama cisnęła się na usta: ateński kochanek wiedźmy. Święty. * Te i inne wspomnienia przychodziły do mnie, kiedy czekałem na Świętego w starożytnej sepulchrze. Zdawało się, że czas się zatrzymał.

76

Popiół pokrył moje ciało, barwiąc skórę na głęboki odcień szarości, jakbym zbyt długo stał w cieniu wulkanu. Przeobraziłem się w rzeźbę, żywy posąg, uosobienie klęski lub żałości spod ręki kalekiego artysty. Uszy wiercił mi złośliwy trel, mógłbym teraz zamknąć oczy i usłyszeć go ponownie, a gdybym nie wiedział, gdzie się znajduję, pomyślałbym, że to jakieś ptaki kłócą się o poranny posiłek. Zerwałem się z ziemi, mój miecz zatoczył szerokie półkole, zostawiając za sobą smugę pyłu, ale żelazo nie napotkało żadnego oporu. Stwory nie atakowały, wciąż nie atakowały – na cóż czekały, na cóż czekały – dzwoniło mi w uszach jak pieśń lub pogrzebowy tren. Potoczyłem oszalałym wzrokiem po grobowcu, ale nikogo nie dostrzegłem. Ani stworów, ani varvarosów, ani samego Świętego. Bawią się, przemknęło mi przez myśl, bawią się ze mną, jakbym był chłopcem z drewnianym mieczem w gimnazjonie, bawią się ze mną, jakbym był nikim. – Pokaż się! – wrzasnąłem, czując, jak tuzin ran zadanych mi przez popleczników Świętego toczy krew. Odpowiedziała mi cisza. Stałem, dysząc ciężko, a opadająca kotara pyłu odsłoniła błyszczące księżycowym blaskiem wyjście. Może uciekli? Może nie zauważyli mnie w kłębach pyłu i odeszli? A może czaili się na mnie na zewnątrz? Nie czekałem. Zataczając się, posuwałem się ostrożnie w kierunku zdobnego portalu sepulchry. Nikt mnie nie powstrzymał, tylko zmasakrowane ciała moich ludzi, które mijałem lub o które się potykałem, oskarżały mnie: „Zawiodłeś nas, Asklepiado”. Na zewnątrz wciąż królowała gwieździsta noc, noc, która nie chciała się skończyć, której nie chciałem skończyć – czekała mnie jeszcze wizyta u zdrajcy, Euklida. Och, w mig zrozumiałem ohydę kapłana Ateny, szepczącego mi do ucha zagadkowe wskazówki, jakby zasiewał smocze zęby, a te wykiełkowały w mym umyśle zgodnie z jego wolą i popchnęły mnie tutaj, w ramiona Świętego, do podwójnego grobowca konsekrowanego popiołami i krwią. Drogę do świątyni Ateny, gdzie Euklid spędzał cały swój czas, pamiętam jak fantasmagoryczny sen. Byłem chory, zmęczony i ranny, jawa

Marcin Wełnicki


zaczęła się mieszać z fantazją. Droga Panatenajska wiła się pode mną jak wąż, a światła Akropolu mrugały do mnie niczym ślepia jakiegoś ogromnego zwierza. Zataczałem się od domu do domu, zostawiając na zimnej cegle (w zimnej cegle, taka trawiła mnie gorączka!) krwawe ślady dłoni. Propyleje rozwarły się przede mną łakomą paszczą, ich kolumny otoczyły mnie jak patykowate palce, wpychając do wnętrza, jakby ta brama była gardzielą olbrzyma o potwornych rozmiarach – Tytana lub samego Tyfona – który usadowił się na szczycie Górnego Miasta. Przy drugich wrotach zatrzymali mnie strażnicy. – Kto idzie? – zakrzyknął jeden z nich, kierując ku mnie ogień pochodni. – Bogowie Olimpu… – Z drogi – powiedziałem, ale zagrodzili mi przejście. Musiałem wyglądać jak sama śmierć, cały we krwi, do której przylepił się cmentarny pył. Posłaniec Hadesa. – Z drogi, powiedziałem! Nie słuchali. Wydobyli miecze, a ja dostrzegłem na ich napierśnikach i hoplonach symbole Ateny. Zrozumiałem, że zostali uprzedzeni, że perfidia Euklida sięgały głębiej. Tym strażnikom nakazano mnie nie wpuszczać, choćby musieli mnie porąbać na drobne kawałki. Ze zwinnością, która zadawała kłam otrzymanym przeze mnie ranom, wyszarpnąłem broń i pchnąłem pierwszego ze strażników w szyję, nim zdołał cokolwiek zrobić. Drugi ciął mnie z góry, żelazne ostrze ześlizgnęło się po napierśniku ze zgrzytem, a potem naznaczyło udo krwawą kreską. Wolną ręką chwyciłem go za tarczę i przyciągnąłem ku sobie, moje ostrze bezbłędnie odszukało pod pachą szczelinę w zbroi, weszło głęboko, oczy strażnika zamigotały i zgasły. Puściłem go i rozejrzałem się, ale to wydarzyło się szybko, niemal bezgłośnie. Pobiegłem do świątyni Ateny, boskiego Partenonu. Na schodach stali kolejni strażnicy. Wskoczyłem pomiędzy nich, głuchy na wykrzykiwane pytania, nie dałem im żadnej szansy. Dwa ciała zaczęły spadać po kamiennych stopniach, a ja piąłem się wyżej, wyżej, wyżej, jakbym chciał się wspiąć na sam szczyt Olimpu. Wpadłem do świątynnego naosu. Osaczyły mnie fryzy przedstawiające narodziny i życie Ateny, przytłoczyły metopy dudniące odgłosami dawnych walk, posąg milczącej, mądrej patronki

Kodesh Hakodashim

obserwował mnie beznamiętnie, oceniał mnie. Przeszedłem dalej, do leżącego na tyłach skarbca Symmarchii Delijskiej. Dobrze wiedziałem, że znajdę tu Euklida – z kapłańskich głupców on jeden wydawał mi się myśleć trzeźwo, tylko z nim potrafiłem rozmawiać, nie krzywiąc się z gniewu lub odrazy, a on mówił często i dużo, o sobie i swym bogu, i o swych obawach: ze strachu przed kradzieżą sypiał, całkiem dosłownie, na ateńskich talentach. I to on okazał się najbardziej perfidny z nich wszystkich. Przy przejściu pomiędzy główną nawą a skarbcem czekali kolejni wartownicy, ale ja byłem już zahartowany, moja ręka nie zadrżała, kiedy niosłem im śmierć. Ich krzyki mogły obudzić kapłana, cały Akropol, nic mnie to nie obchodziło. – Asklepiado?! – wymamrotał Euklid, wciąż senny, ale przestraszony, kiedy wyciągnąłem go z posłania i przyparłem do ziemi. – Słodka Ateno, cóż ci się stało, człowieku? Twoja twarz… Wyglądasz jak duch! I może wtedy byłem już duchem. – Wydałeś mnie na pastwę tego ścierwa, Świętego, i jego popleczników! – O czym ty mówisz? – Przerażenie w jego głosie było tak wielkie, że zaczęło żyć własnym życiem. – Asklepiado… – Gdzie ona jest?! Gdzie się ukrywa ta wiedźma?! – Skąd miałbym wiedzieć?! – Łżesz, Euklidzie, twoje wskazówki przyniosły śmierć moim ludziom! – Moje… Asklepiado, to nie były moje słowa, twój bóg, twój bóg… Mój bóg. Pchnąłem Euklida mieczem. Wyzionął ducha. Powstałem znad martwego ciała z mieszaniną wstrętu i satysfakcji. Czy kapłan Ateny rzeczywiście służył wiedźmie, czy też był niewinny? Był tylko ogłupiałym narzędziem wsłuchującym się w podszepty nocy i słyszącym bogów czy wyrachowanym manipulatorem w masce tchórza? To już nie miało znaczenia. Nie potrzebowałem go. Wiedziałem już, gdzie ją znajdę. *

77


Ale wtedy, kiedy wróciłem na obcy okręt po magiczne tablice, nie wiedziałem nic. Raz jeszcze przemierzyłem przewężenie pomiędzy zastawionymi szkłem regałami i znalazłem się przed tym samym stołem, na którym wcześniej leżały metalowe tablice, a nad którym wisiała sieć z ludzkimi szczątkami. Lecz tablic nie było. – Diodrates! – krzyknąłem, wyłaniając się spod pokładu. – Czy ktoś się tu kręcił? Przepuściłeś kogoś? – Nikogo, Asklepiado. Spojrzałem w jego młodzieńcze, szczere oblicze i uwierzyłem mu, a raczej nie chciałem uwierzyć, że mógł być w to uwikłany któryś z moich ludzi. Ateński wspólnik kobiety musiał obserwować pobrzeże, wyczekiwać statku o dziwacznych żaglach, a kiedy ten przypłynął… Wiedziony przeczuciem ruszyłem szybkim krokiem z powrotem do domu celników. Będzie mówić, myślałem wtedy, choćbym musiał ją gruchotać kość po kości. Oto podwójny dar mojego patrona, Asklepiosa: ci, którzy potrafią leczyć rany i uśmierzać cierpienie, znają się najlepiej na zadawaniu bólu i śmierci. Nie raz i nie dwa Perykles wzywał mnie do siebie, kiedy jego żołnierze schwytali spartańskiego szpiega. Bo spartańskich szpiegów nikt nie potrafił złamać – nikt oprócz mnie. W moich zręcznych dłoniach z mężnych wojowników zamieniali się w łkające dzieci. Wspólna izba była pusta i cicha, co prawie nigdy się nie zdarzało. Drzwi do pomieszczenia, w którym trzymaliśmy schwytanych żeglarzy, były otwarte, a pokój pusty. Ludzie Nikandrosa ich zabrali? Nie, nie zrobiliby tego bez mojej wiedzy. Przyspieszyłem kroku i dotarłem do celi kobiety ze wschodu. Ona również była otwarta. Wewnątrz leżał Mnason. Podarta szata odsłaniała jego wstyd, na ustach błądził uśmiech zadowolenia. – Ty stary durniu… Mnason nie zareagował. Po policzku ciekła mu strużka gęstej plwociny. Zdzieliłem go po twarzy otwartą dłonią, a on przesunął się bezwładnie na bok. Zrozumiałem, że coś jest nie tak, że to nie była zwykła chwila pożądliwej słabości, że to był jakiś urok, syrenie zaklęcie. Pochyliłem się

78

i spostrzegłem drobne kropeczki, wykwitające mu wokół ust jak grzyby po deszczu. Były czerwone i grudkowate, łączyły się w szybko rosnącą sieć cieniutkich bladoróżowych nitek. Mnason nie odzyskał przytomności, zmarł jeszcze tej samej nocy. Tak to się zaczęło. Nikandros rozpoczął poszukiwania kobiety w Pireusie, a miejska milicja robiła to samo w Atenach, ale ja wiedziałem, że jej nie znajdą. Zawsze była o krok przed nimi. Pojawiły się pierwsze ofiary czarnej plagi. Całe polis zagotowało się od plotek o wiedźmie i jej świętym kochanku. Ktoś widział ich u dmuchacza szkła z Egiptu, a wdowa po delfijskim kowalu zarzekała się, że kobieta i spowity w grube szaty Święty odwiedzili którejś nocy kuźnię jej męża i zażyczyli sobie sporządzenia przedziwnych narzędzi. Handlarz ziołami tu, garncarz tam. Tak powstawała legenda, żywiąc się strachem i szeptanymi półgłosem słowami. Plaga zbierała coraz obfitsze żniwo, zaczęto palić zmarłych, zasłaniać twarze, zamarło życie publiczne, ludzie bali się wychodzić z domów, mówiło się o gniewie bogów albo podstępie Spartan. Ja wiedziałem, że plaga i kobieta to dwa końce tej samej historii, splecione jak węże, które mi narysowała, ale nikt mi nie wierzył. Zmarł Nikandros i wielu podległych mu żołnierzy. Dopadła ich plaga. Wybłagałem u Peryklesa pozwolenie i sam zacząłem poszukiwania. Odwiedzałem miejsca najświeższych śmierci i domy tych, którzy właśnie dogorywali, trzymając się ostatków życia, schodziłem do piwnic, gdzie dobijano targów z podległymi kobiecie varvarosami, i do melin opryszków, zaopatrujących ją we wszelkiego rodzaju towary. Pracowała nad czymś. Nad plagą? Z pewnością. Czasem, przebywając w jednym z takich miejsc, zdawało mi się, że czuję jej zapach albo słyszę gdzieś w oddali echa ptasiego śmiechu należącego do świętego męża. Powoli traciłem zmysły. Dużo spałem, ale odpoczynek nie przynosił mi ulgi, nawiedzał mnie wciąż ten sam koszmar, z każdą nocą przybierający na intensywności. Ten asklepiada ze snu również przegrywał wojnę z plagą, chorych było zbyt wielu, odmiany choroby były zbyt liczne. Jego polis umierało, a on nie potrafił go ocalić. Szalał, jak ja szalałem. Wszystko to działo

Marcin Wełnicki


się w świetle tysiąca czerwonych słońc prażących skórę znad tysiąca metalowych wież. W tym koszmarze słyszałem słowa, których nie rozumiałem, takie jak wirulentny patogen, genetyczny marker, retrowirus czy zoonozy. Byłem pewien, że widzę wizje poprzedniego miasta odwiedzonego przez wiedźmę. Obawiałem się, że to mój patron, Asklepios, zsyła mi te sny, że chce mnie nawrócić, że to na moich barkach spoczywa los Aten. Jak bardzo się myliłem. Zaczęliśmy zacieśniać naszą pętlę, reagowaliśmy coraz szybciej, udało nam się schwytać wielu z jej ludzi, chociaż umierali w przeciągu godzin od pojmania, zdążywszy powiedzieć tylko: „Ona jest córką bogów!” albo „Potrafi wskrzeszać zmarłych!” czy najstraszliwsze „Zamierza zmienić świat!”. Puściliśmy z dymem jej statek, ustaliliśmy, jakich dóbr poszukuje, a potem przydzielaliśmy straże kupcom parającym się handlem danymi towarami, paliliśmy trudno dostępne produkty, których nie mogłaby zdobyć nigdzie indziej – słowem, robiliśmy wszystko, co w naszej mocy. W międzyczasie uświadomiłem sobie, że umieram. Wcześniej dziękowałem Mojrom, że ocaliły mnie przed trucizną, a teraz i plagą, ale dziwki tylko zabawiały się moim losem, odwlekając nieuniknione. Cierpiałem na jakąś odmianę trądu, ciało gniło na moich oczach. Rankiem znajdowałem na swoim posłaniu płaty skóry, traciłem czucie w rękach. Zacząłem nosić szczelniejsze szaty, bo bogowie Olimpu nienawidzili kalekich i gdyby ktoś dowiedział się o mojej hańbie, w najlepszym razie straciłbym status, a w najgorszym życie. W ten sposób poszukiwania kobiety stały się dla mnie podwójnie nagłe – z jednej strony plaga pochłaniała żywą tkankę Aten, z drugiej trąd pożerał mnie. Kiedy doszły mnie słuchy, że tej nocy wiedźma zamierzała nabyć dużą ilość wysokiej jakości szkła, podjąłem pochopną decyzję i wielu ludzi przypłaciło to życiem. Było po północy, kiedy otoczyliśmy niski ceglany dom na północno-wschodnim krańcu agory. Wewnątrz panowała ciemność, ale nasz obserwator zapewnił mnie, że kobieta zniknęła w środku i jeszcze nie wyszła. Posłałem gońca

Kodesh Hakodashim

do Peryklesa po dodatkowych żołnierzy, ale zżerała mnie niecierpliwość i nie poczekałem. Wyważyłem drzwi, gotowy do walki. Siedziała przy stole z dwoma kupcami, na tyle chciwymi, by sprzedawać swe towary mimo wyraźnego zakazu. – To koniec – powiedziałem spokojnie. – Czy śniłeś o tej chwili przez te wszystkie noce? – zachichotała. – Że wreszcie mnie schwytasz i położyć na mnie swoje ręce? – Milcz. Gdzie twój wspólnik? Święty? – Nigdy go nie schwytasz. I czemuż cię tak interesuje? Tak bardzo pożądasz mnie dla siebie? Miałem ochotę ją uderzyć, ale wiedziałem, że w ten sposób okazałbym słabość. Chyba zobaczyła to w moich oczach, bo jej uśmiech zniknął. – Podziwiam twoją determinację, Asklepiado, ale to jeszcze nie koniec. Będę na ciebie czekać w adytonie twoich wspomnień, kiedy zdecydujesz się wreszcie do mnie przyjść. Na zewnątrz rozległy się odgłosy walki. Handlarze szkła zrzucili okrycia. To byli varvarosi z jej statku! Kobieta zaśmiała się i wyskoczyła przez okno niczym wielki kot. Pobiegłem za nią, nie zważając na moich ludzi, ginących w zasadzce. Biegłem, ale ona wciąż była szybsza, jakby sam Hermes użyczył jej skrzydlatych butów, jakby była łanią kerynejską, a ulice Aten zamieniły się na chwilę w knieje Tracji… * I historia zapętla się, jak wąż zjadający własny ogon. Któż mógł podejrzewać, że tamten pościg zaprowadzi mnie ostatecznie przed oblicze Ateny Partenos. Stojąc nad ciałem jej kapłana, wreszcie zrozumiałem, gdzie znajdę tę cudzoziemską sukę. Powiedziała, że będzie czekać na mnie w adytonie moich wspomnień, w najświętszym ze świętych miejsc mej pamięci. Wtedy jej nie słuchałem, zaślepiony nienawiścią. Ale Euklid powiedział mi to samo: Ukryła się w najświętszym ze świętych miejsc, na przedpolach Hadesu. Był pewien, że zdradził mu to mój bóg, Asklepios, i w pewnym sensie miał rację. Najświętszym ze świętych miejsc mojego poprzedniego życia była świątynia Asklepiosa. Nie

79


było takiej świątyni w Atenach, ale asklepiadzi założyli na obrzeżach miasta święty gaj. Chorzy przybywali tam każdego dnia, nowi pasażerowie Charona, a ona, chociaż sama nie przekraczała rzeki, przyjmowała ich z otwartymi ramionami. Gdzież lepiej pracować nad plagą, jak nie w lecznicy? Jeśli wędrówka do Partenonu była żywym koszmarem, to marsz do gaju asklepiadów był pozbawionym marzeń letargiem. Jak wcześniej się spieszyłem, tak teraz kroczyłem powoli i pewnie – może dlatego, bo wiedziałem, że mnie oczekują. Na horyzoncie pojawiła się już blada łuna świtu. Nie wierzyłem, że to wciąż ta sama noc – jak wiele może się zmienić w jedną noc! Otaczające miasto wzgórza spowijała poranna, jesienna mgła, mur Temistoklesa był stąd ledwo widoczny. Zstąpiłem między młode drzewka gaju i po chwili dostrzegłem moich braci, uwijających się przy porannych obowiązkach. Kiedy mnie zauważyli, wyszli mi na spotkanie, zupełnie spokojni. – Coście uczynili? Nie dając im szansy na odpowiedź, wyciągnąłem miecz. Ten widok ich zaskoczył. Czego się spodziewali? Z rykiem na ustach rzuciłem się do ataku, ale po varvarosach ze wschodu, po świątynnych strażnikach, ci tutaj, zielarze i uzdrowiciele, byli bezbronni niczym dzieci. Na ich twarzach malowało się bezbrzeżne zdziwienie. – Czemu? – krzyczały ich oczy. Zabiłem wszystkich. Wytarłem ostrze o szaty jednego z nich i zacząłem się rozglądać za prawdziwym, rzeczywistym adytonem, tym świętym miejscem, do którego wstęp mieli tylko kapłani. Wreszcie odnalazłem zarośnięte gęstymi krzewami wejście do groty wydrążonej w jednym ze wzgórz. Wślizgnąłem się do środka. Oczy szybko przyzwyczaiły się do półmroku, gdzieś w oddali paliła się lampa. Po drodze mijałem zastawione słojami i dzbanami półki, stoły, na których spoczywały pokrojone ludzkie zwłoki, i całe stosy skrzyń. Słyszałem plusk wody, gdzieś tu biło źródło. Dostrzegłem ją w blasku świec. Siedziała przy długiej ławie i nad czymś pracowała. Metalowe tablice leżały obok.

80

– Wróciłeś, mój kochany – powiedziała, nie odwracając się, a mnie sparaliżował strach. Starałem się być tak cicho, zaskoczyć ją, jak tych mężczyzn na zewnątrz, licząc, że może nie przewidziała, iż tak szybko rozszyfruję jej wiadomość. – Musimy zamówić wykonanie nowych narzędzi. Te są zbyt nieprecyzyjne. Nie wiem, jak oni tego dokonywali, żelazo jest zbyt miękkie. – Zrozumiałem, że wzięła mnie za niego, za swojego kochanka, Świętego. Musiałem się mimowolnie uśmiechnąć. Podszedłem bliżej. – I trzeba opracować lepszą metodę rozprzestrzeniania choroby. Może jakieś zwierzęta albo… Przystawiłem jej sztych miecza do pleców. – Ach. To ty, Asklepiado. – Jesteś zdziwiona? Sama mnie tu zaprosiłaś, wiedźmo. – Nie, to ty zaprosiłeś mnie. – Bełkoczesz. Ludzie, z którymi tu przybyłaś, nie żyją, asklepiadzi, którzy dali ci schronienie, również. Gdzie jest ten twój kochanek, Święty? – Jest tu. – Gdzie? Kobieta obróciła się do mnie. Powinienem był ją wtedy zabić, ale tego nie zrobiłem. – Rozmawia ze mną. Wybuchłem śmiechem. – Tak zwykli przyjmować prawdę mężczyźni z Kos? – zapytała, a jej twarz była niecharakterystycznie napięta. – Czy od naszego pierwszego spotkania nie dręczyły cię koszmary z innego świata? Czy twoje ciało nie schodziło z ciebie powoli, jak skóra z węża? Czy nie jadłeś za dwóch? Czy byłeś nieustannie zmęczony, jakbyś nigdy nie spał? Spójrz – kiwnęła w bok, na niewielką sadzawkę – i sam się przekonaj. Powoli przeniosłem wzrok na taflę wody. Sam już siebie nie poznawałem, moje ciało zamieniło się w jedną, wielką, jątrzącą się ranę. Jakiś niefortunny cios pozbawił mnie części nosa. Ale tam coś było, pomiędzy martwą tkanką. Sięgnąłem do twarzy i zacząłem zdzierać skórę, coraz gwałtowniej. Wreszcie zobaczyłem. Jęknąłem i zatoczyłem się do tyłu. To był dziób. Pod spodem wyrastał mi dziób. Ulegałem przemianie.

Marcin Wełnicki


– J-jak… – przełknąłem ślinę, jąkając się – jak…? Kobieta na powrót się uśmiechnęła. – Byłeś mój z chwilą, kiedy igła mojego iniektora przebiła twą skórę. Zastęp maleńkich bogów wewnątrz ciebie, tak licznych, jak gwiazdy na niebie, pracuje niestrudzenie, aby przemienić cię z tego, kim byłeś, w tego, którym zawsze miałeś się stać. I pomyśleć, że odnalazł cię ślepy traf, mój rozpaczliwy akt samoobrony. Jesteś taki wyjątkowy. Przetrwałeś fazę inkubacji serum, kiedy niezliczeni przed tobą zawiedli. Potem… ty wydarłeś tablice własnym ludziom i ty się mną zaopiekowałeś – nie przestawała się uśmiechać – od miesiąca pokładałeś się ze mną na tamtym posłaniu – skinęła w kąt jaskini – jęcząc w ekstazie o większej wirulencji plagi. Każdej nocy, kiedy przestawałeś być Asklepiadą z Kos, a stawałeś się Świętym… Świętym z Kos. Dopiero teraz przypomniałem sobie tysiąc drobnych szczegółów. Nigdy nie widziałem Świętego, chociaż tę wiedźmę spotkałem przy wielu okazjach. Kiedy odwiedzałem te wszystkie miejsca, szukając jej, w mojej głowie rozbrzmiewał ptasi śmiech, a ja poczytywałem go za wyobraźnię. Czułem jej zapach, a to było wspomnienie. A może pot na mojej skórze? Mój wilczy apetyt. To ja musiałem odwiedzić Euklida i przekazać mu zagadkową, rozpaczliwą wskazówkę dla samego siebie – słowa tak absurdalne, że uwierzyłby w nie tylko kapłan i tylko kapłan mógłby je przekazać – czy na więcej nie było mnie stać? Czy cały czas prowadziłem walkę ze Świętym o moje ciało? A w grobowcu… czy w ogóle byli tam jacyś varvarosi? Było tyle pyłu, a ja byłem tak zmęczony. Głos Świętego rozbrzmiewał w mojej głowie… i tylko w mojej głowie? Czy zabiłem własnych ludzi? Sam wciągnąłem ich w tę pułapkę? Później strażników świątynnych… – Jak… jak… – Dzięki tym tablicom. Pismu Nemetus – Dotknęła jakiegoś miejsca na ich powierzchni i tablice otworzyły się, tak że jedna wciąż leżała płasko na ławie, a druga stała pionowo, pod kątem prostym do pierwszej. Ta druga rozjarzyła się miękkim światłem, a potem pojawiły się na niej ruchome obrazy. Skąd one się brały? Gdzie

Kodesh Hakodashim

81


znikały? Kobieta wodziła palcami po dolnej stronie, na której znajdowały się oznaczenia w nieznanym mi języku, a malunki na górnej zdawały się zmieniać według jej rozkazów. – Na nich zapisano największe sekrety. Dzięki nim i swojej pamięci odbudujesz świat. – Ja? – Jest taka opowieść – odsunęła od siebie sztych miecza, a ja nie oponowałem. Podeszła do mnie i położyła mi dłonie na barkach – najstarsza z opowieści na świecie. Był kiedyś mężczyzna, który nad życie ukochał bogów. I przedwieczni bogowie obiecali mu, że dopóki będzie kontynuował swoją pracę, dopóki będzie trudził się nad ich powrotem, zostanie obdarowany życiem wiecznym. I będzie powracał, i powracał, bo drzemie on w każdym z nas… ty jesteś wcieleniem tego mężczyzny, Asklepiado, ty jesteś architektem wiecznego powrotu. – Ja nie… – Jesteś idealny. To prawda, co mówią: ta plaga nie jest przekleństwem bogów. Jest ich darem, darem, który ty udoskonalisz i który w końcu odmieni oblicze… wszystkiego. Zaprowadzisz nas do Raju. To było szaleństwo. To nie mogło być prawdą… ale wreszcie dwa zestawy wspomnień zaczęły stapiać się w jeden. Zobaczyłem, co działo się, kiedy zamykałem oczy, czekając na sen, który nigdy nie nadchodził. Zastępował go koszmar na jawie. Zrozumiałem, że nie kłamała. Byłem Świętym kochankiem i udręką Aten. Transformacja już prawie dobiegła końca, niedługo nic nie zostanie z Asklepiady z Kos. – Wierzę ci – powiedziałem, a jej oczy rozjarzyły się radością. Przytuliła się do mnie. – Ale dla ciebie nic to nie zmienia. Miecz przebił jej bok i sięgnął serca. Zostawiłem go tak, więc kiedy martwe ciało osunęło się na posadzkę, towarzyszył temu metaliczny brzęk. * Oto moja historia, historia Asklepiady z Kos. Spisuję ją naprędce, bo jestem coraz bardziej senny i obawiam się, że z tego snu już nigdy się nie

82

obudzę. Nie dbam o chronologię, mam nadzieję, że ty, czytelniku, poukładasz sobie wydarzenia w odpowiedniej kolejności, a jeśli nie, może zrobi to za ciebie Tukidydes, któremu zostawię te zapiski. Oczywiście, jeśli nie zdecyduje, że są zbyt straszne, aby ktokolwiek mógł na nie spozierać i czym prędzej nie nakarmi nimi ognia. Zniszczyłem pracownię wiedźmy ze wschodu – moją pracownię – próbowałem zniszczyć te przeklęte tablice, ale nawet kowalski młot ani najgorętsze płomienie nie są w stanie wyrządzić im chociażby najmniejszej krzywdy. Jest wieczna – jak ja. Wyślę ją z pierwszym statkiem płynącym na zachód, z poleceniem, aby wyrzucili ją na otwartym morzu. Jest ciężka, więc pójdzie na dno – o ile tylko usłuchają moich instrukcji. Ja sam opuszczę Ateny, chociaż obawiam się, że plaga trwać będzie jeszcze długo, napędzana własną, niepojętą wolą, i że najstraszniejsze jeszcze przed wami. Jeśli czegoś żałuję, to tylko jednego: że nie umarłem wraz żoną i córkami na Kos, tak wiele lat temu. Nie wiem, co się stanie, kiedy przemiana się dokona. Kiedyś powiadali, że na Kos nie ma bardziej oddanego pracy człowieka ode mnie i chociaż teraz będę się parał innym rzemiosłem, nie zmienię swojej natury.

Marcin Wełnicki Urodził się w 1984 r. w Gdyni. Ukończył studia prawnicze, jest tłumaczem gier, hobbystycznie zajmuje się socjologią. W 2010 r. zadebiutował opowiadaniem „Święty z Issyk-kul”, nominowanym do miana najlepszego opowiadania roku czasopisma „Science Fiction, Fantasy i Horror”. W tym samym roku ukazała się jego debiutancka powieść „Śmiertelny bóg”.

Marcin Wełnicki



Robert Oszczyk

Pani Dalekiego Brzegu ilustracje: Kamil Dolik Bogowie, jakich to nikczemników widzę w tych szeregach?! Ruszajcie na wojnę, odpadki tej ziemi! Homer I Płomień świecy zadrżał, poruszony nagłym podmuchem powietrza. Polideuks uniósł głowę znad stołu i odwrócił się powoli. Do namiotu wszedł Demetrius. Był spocony i zdyszany. Od stóp do głów pokrywała go warstwa rdzawego pyłu. Zdjął z głowy ciężki hełm z poprzecznym grzebieniem i uśmiechnął się uspokajająco. Podszedł do króla, położył mu dłoń na ramieniu, po czym zasiadł przy stole. Sięgnął po dzban z winem i ulawszy wpierw nieco na chwałę bogów, pociągnął z niego kilka głębokich haustów. Polideuks zapytał zmęczonym głosem: – Czy bitwa już zakończona, generale? Żołnierz skinął głową. Ponownie uniósł dzban do ust. Starzec przetarł twarz, odpędzając senność. – Naszym zwycięstwem, jak mniemam? – raczej stwierdził, niż zapytał. – Całkowitym, mój królu – przemówił wreszcie Demetrius. – Argejczycy doszczętnie rozbici. Niedobitki w bezładzie umykają ku granicy. – Nie ścigajcie ich. Niepotrzebne nam teraz żadne jatki... Coś cię trapi? Mimo tego uśmiechu nie widzę na twym obliczu oznak radości... Demetrius pokręcił głową. – Trudno o radość, kiedy tyle greckiej krwi dziś popłynęło. Po obu stronach zginęło tak wielu zacnych mężów, że choć zwycięstwo cieszy, to serce Greka płacze.

84

Polideuks ukrył twarz w dłoniach. Milczał dłuższą chwilę. – Za to cię kocham, przyjacielu – rzekł wreszcie. – Wojna nie zabiła w tobie prawego człowieka. To dobrze, bo czas walki już się skończył, a zaczyna czas odbudowy... Tak, generale. Wojny domowe zawsze ranią najdotkliwiej. Zważ jednak, że to nie my odmawiamy Argejczykom prawa do własnego państwa. To nie Polideuks chce panować w Argos, jeno Heron w Tegei. Nie chcieliśmy tego, co się dziś stało, ale nie pozostawiono nam wyboru. – To niestety prawda – zgodził się Demetrius i zamyślił na chwilę. Potem otrząsnął się energicznie i rzekł: – Będziesz musiał się tam udać, panie. – Gdzie? Na pole bitwy? Nie interesują mnie triumfalne pochody. Generał zaprzeczył ruchem głowy. – Doszło do jakiejś awantury pomiędzy najemnikami a naszymi Spartanami – rzekł. – Trzeba ich rozdzielić. Przed chwilą był u mnie goniec od jednego z oficerów. – Pewnie znowu pobili się o łupy... Nie wiecie, co robić? Naprawdę muszę fatygować się osobiście? – Nie chodzi o łupy. Chyba królowa Medea za tym stoi... Polideuks westchnął ciężko. Ponownie przetarł twarz dłonią i wstał. – Medea... Przeczuwałem, że ze strony tej kobiety będziemy mieli więcej kłopotów niż pożytku – rzekł. – Jednak z drugiej strony, któż w naszej sytuacji przebierałby w sprzymierzeńcach? Trudno. Trzeba to wyjaśnić. Chodźmy.

Robert Oszczyk


* Szedł zmierzch. Bitwa dogasała. Wieczorne powietrze niosło jeszcze pojedyncze krzyki i szczęk oręża, jednak większość żołnierzy gromadziła się już w punkcie zbornym pod lasem. Stali tam między innymi ciężkozbrojni kawalerzyści oraz fokejscy peltaści. Nieco na uboczu odpoczywał oddział doborowych hoplitów, użyczony Polideuksowi przez króla Menelaosa ze Sparty. Najhałaśliwszą grupę stanowili jak zwykle pstrokaci najemnicy, powyciągani z tawern i zamtuzów całej Grecji, a zwerbowani za pieniądze królowej Medei – nowej sojuszniczki z dalekiej Kolchidy. Wojacy palili duże ogniska, pili słodkie wino i przechwalali się swymi wyczynami w boju, jak zwykle wyolbrzymiając je ponad ludzkie pojęcie. Stała pośród nich również młoda najemniczka Olimpias. Amazonka z północy. Była to kobieta o śniadej cerze, dużych oczach w kolorze szarozielonym i zmysłowych ustach. Wysoka i ciemnowłosa. Odziana w czarne legginsy i sięgającą za biodra kolczugę wyglądała niezwykle malowniczo na tle pola bitwy. Olimpias przybyła do Arkadii ledwie kilka miesięcy wcześniej, jednak szybko pokazała, że potrafi nie tylko świetnie walczyć, lecz także posiada zmysł dowódczy. Wkrótce mianowano ją na młodszego oficera i przydzielono do sztabu. Amazonka nie piła z innymi. Nie ciągnęło jej do tych ludzi. Wciąż jeszcze miała przed oczami wydarzenia dzisiejszego dnia. Dalej słyszała przeraźliwe rżenie koni, wrzaski rannych, jęki konających. Wciąż widziała twarze zabitych. Przymknęła oczy... Do rzeczywistości przywróciła ją nagła cisza, która zapanowała wśród najemników. Otworzyła oczy. Ku nim nadchodziła Medea. Królowa była równie wysoka jak Olimpias i także ciemnowłosa. Podobnie jak Amazonka, miała wyraźnie zarysowane kości policzkowe i ciemne oczy, co nadawało jej twarzy wyrazu pochmurnej surowości. Miała jednak znacznie jaśniejszą skórę i mniejsze usta. Jej postawę – to, jak szła i w jaki sposób patrzyła na ludzi – cechowała jakaś niesamowita duma i niewiarygodne wręcz poczucie wyższości. Zupełnie jakby wszyscy wokół

Pani Dalekiego Brzegu

byli jedynie marnymi robakami niewartymi królewskiego splunięcia. Medea nie nosiła żadnego wojskowego rynsztunku. Nie musiała walczyć osobiście. Miała na sobie prostą suknię z dobrego jedwabiu, skrojoną tak, żeby nie krępowała ruchów podczas jazdy konnej. Amazonki nie zdziwiło to, że najemnicy zamilkli. Wprawdzie królowa nie pełniła żadnej realnej funkcji wojskowej, finansując jedynie ich żołd, ale już sam ten fakt był dla niej wystarczającym powodem, żeby uważać się przynajmniej za ich dowódcę, jeżeli wręcz nie za właściciela. Nie zaniedbywała też żadnej okazji, żeby im o nim przypomnieć. Medea wprost uwielbiała rządzić. Kochała wzbudzać w ludziach strach i szło jej to wspaniale. Nawet starzy bandyci wyciągnięci z najgorszych rynsztoków Grecji bali się jej jak ognia. Opowiadano o niej niesamowite historie. O jej dzikim okrucieństwie, wyuzdanych żądzach, domniemanym kanibalizmie, piciu ludzkiej krwi i paraniu się czarną magią. Olimpias zawsze czuła zimny dreszcz na plecach stojąc koło tej wiedźmy ze wschodu. Instynktownie wyczuwała od niej jakieś nieopisane zło, wyrafinowane i obce ludzkiej naturze. – Olimpias, do mnie! – zawołała Medea. Wojowniczka podeszła szybkim krokiem. Wiedziała, że Medea jej nie lubi. Królowa tolerowała inne kobiety wokół siebie wyłącznie jako niewolnice. Jednak na oficerską nominację Amazonki nie miała żadnego wpływu i nie mogła jej zablokować. – Ustaw tę hołotę jak należy! – warknęła. Olimpias wydała kilka szybkich rozkazów i już po chwili żołnierze stali naprzeciw królowej w równych szeregach. Medea właśnie przygotowywała się do wygłoszenia jakiegoś patetycznego przemówienia, kiedy z pola bitwy nadszedł kolejny spory oddział najemników. Dowodził nimi jeden z młodszych oficerów Polideuksa. Żołnierze prowadzili ze sobą kilkanaście młodych kobiet. Właściwie większość z nich była jeszcze dziećmi. Po kolei podprowadzali je przed oblicze Medei i rzucali na kolana. – Za lasem dogoniliśmy jeden z taborów wroga – wyjaśnił oficer. – Większość pachołków zginęła lub uciekła, ale pojmaliśmy te obozowe

85


służki. Wpadły nam w ręce bez walki. Mają po piętnaście, szesnaście lat... Amazonka przyglądała się dziewczętom. Przedstawiały żałosny widok. Niektóre były wręcz sparaliżowane strachem. Trzęsły się i wymiotowały. Część próbowała nadrabiać miną, ale w ich oczach również widać było śmiertelne przerażenie. Wodziły wokół rozbieganym wzrokiem, usiłując wyczytać z twarzy zebranych, jaki los im zgotowano. Olimpias współczuła im. Werbownicy zapewne siłą wyciągnęli je z rodzinnych wiosek i zmusili do służby w taborach. To była powszechnie stosowana praktyka. Młoda dziewczyna przechodzi ciężkie chwile w niewoli. Łatwo być bohaterką wśród swoich. Gdy jesteś wyszkoloną Amazonką z orężem w dłoni, a podczas bitwy otaczają cię starsze siostry mające na ciebie oko w potrzebie. Jednak gdy jesteś bezbronnym dzieciakiem – jeńcem w rękach nienawistnych ci ludzi – perspektywa się zmienia. Olimpias zwróciła uwagę zwłaszcza na jedną, klęczącą najbliżej niej. Dziewczyna nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat. Jasne włosy, niebieskie oczy i dołki w policzkach sprawiały, że wyglądała na jeszcze młodszą niż w rzeczywistości. Łkała, a łzy ciekły jej po buzi jak grochy. – Proszę... wypuśćcie mnie... Ja chcę do domu... – szeptała cicho. – Ja już nie będę... Proszę... Amazonka stała tuż obok Medei i widziała wyraźnie, jak oczy królowej nabierają złowrogiego, sadystycznego blasku. Jak drgają mięśnie jej twarzy, a na czole pojawiają się kropelki potu. Jak nie mogąc się powstrzymać, oblizuje lubieżnie wargi. – Odprowadzę je do obozu – rzekł oficer. – Stój! – głos Medei był zimny jak lód. – Jak to do obozu? Co to niby ma być? Ochronka? To przecież wróg. Poderżnąć im gardła! Amazonce pociemniało w oczach. Rozkaz był dla niej niczym uderzenie obuchem w głowę. Znowu poczuła ten chłodny dreszcz na plecach. Oficer stał niezdecydowany. Olimpias widziała w jego oczach, że wzdraga się przed wykonaniem polecenia, ale widziała też i strach przed Medeą. Wielki, zwierzęcy strach. Gdy dziewczęta zrozumiały, co zamierzają z nimi zrobić, zaczęły

86

kupić się ku sobie. Patrzyły na siebie wzajemnie z dziwną mieszaniną strachu, zdumienia i rezygnacji w oczach. Oficer skinął głową w stronę swoich ludzi. Kilku najemników sięgnęło po noże. Wtedy Olimpias uniosła dłoń do góry i zawołała: – Stać, bydlaki! Cofnąć się! Nie pozwalam! Żołnierze zdążyli już do tej pory dobrze poznać młodą Amazonkę i wiedzieli, że nie zwykła rzucać słów na wiatr. Zatrzymali się i schowali broń. Piękną twarz Medei wykrzywił grymas tak niepohamowanej wściekłości, że aż zadrżały mięśnie na jej szczęce. – Śmiesz mi się sprzeciwiać, nędzna najemniczko!? Amazonka patrzyła twardo w oczy wiedźmy. – Walczę, bo chcę pomóc tym ludziom. Nie potrzebuję twoich brudnych pieniędzy. Nie jestem psem, którego będziesz szczuła na dzieci. W tym momencie blondynka z dołkami w policzkach zerwała się z kolan, podbiegła do Olimpias i rzuciła się jej do nóg. Objęła je z całej siły i załkała: – Ratuj mnie, szlachetna pani... Będę twoją niewolnicą... Błagam... Ratuj mnie... Na twarzy Medei powoli – bardzo powoli – pojawił się uśmiech. Na widok tego uśmiechu starzy rezuni struchleli. – Słyszeliście mój rozkaz? – spytała. Najemnicy wahali się. Wiedzieli, że Medea właściwie nie ma prawa im rozkazywać, jednak żaden nie pokwapił się przypomnieć jej o tym fakcie. Patrzyli wyczekująco na oficera, ale ten również stał bezradny. W końcu kilku z nich ponownie wyciągnęło noże i ruszyło w stronę dziewcząt. Te zaczęły krzyczeć rozpaczliwie. Jeden wysoki brodacz złapał za włosy blondynkę uczepioną nóg Olimpias i odciągnął ją kawałek. Dziewczyna wciąż łkała: – Proszę... nie róbcie mi krzywdy... Chcę do domu... Mamo... Mamo, pomóż mi... Jej szloch brzmiał gdzieś wysoko pod sklepieniem czaszki Amazonki i miał siłę gromu. Chciała coś powiedzieć, ale ze zdumieniem stwierdziła, że krzyczy. Krzyczała swój własny okrzyk bojowy... Sztylet ze świstem przeciął powietrze i wszedł po rękojeść w oko brodacza. Olimpias skoczyła

Robert Oszczyk


jak tygrysica ku najemnikom, w locie dobywając miecza. Dwóch najbliższych natychmiast straciło głowy, które potoczyły się gdzieś w trawę. Następnego przejechała samym końcem miecza przez pierś. Odskoczył i zwalił się ciężko na plecy. Kolejny – prawdziwy olbrzym – nadbiegł i zamachnął się na nią wielkim młotem bojowym. Amazonka zrobiła zgrabny unik i przycięła go w bark. Młot spadł na ziemię. Potem uderzyła w nogę, a gdy drab upadł, przygwoździła go sztychem do gruntu. Rozejrzała się. Reszta nadgorliwych zbirów pospiesznie wycofała się za plecy kamratów. Również Medea szybko cofnęła się na bezpieczną odległość. Dziewczęta zbiły się w stadko za plecami Amazonki. Medea patrzyła na nią z wyrazem tak skoncentrowanej nienawiści, że wojowniczka mimo woli zadrżała. Wiedźma odwróciła się ku żołnierzom. Już nie mówiła, ale wręcz warczała jak zwierzę: – Psy! Jeżeli mnie nie posłuchacie... Was... Wasze żony... Wasze dzieci... Nie musiała kończyć. Cały oddział jak na komendę dobył broni i ruszył na Amazonkę. – Chcę ją mieć żywą, psy!... Żywą!... Rozumiecie?!... Żywą! Olimpias przyjęła postawę, kierując ostrze miecza ku nim... I nagle z boku rozległ się czyjś donośny głos: – Stać, hołoto! Stać, parszywa cywilbando! Stać, bo nie ręczę za siebie! Między Amazonką a oddziałem najemników, wyrósł nagle jak z podziemi mur zakutych w brąz żołnierzy. Byli to spartańscy hoplici. Ci sami, którzy odpoczywali nieopodal. – Falanga! – wydał komendę ten sam donośny głos. Nadbiegający wojownicy natychmiast ustawili się w szyk. Wielkie tarcze z głuchym łoskotem uderzyły o siebie. Las długich włóczni pochylił się w stronę najemników. Ci zatrzymali się od razu. Przed szereg Spartan wyszedł ich dowódca. Był to kapitan Terteus, którego Olimpias poznała kilka dni wcześniej w obozie, podczas popijawy. – No? I na co czekacie, zasrańcy? – spytał. – Wojna się skończyła. Marsz po żołd i poszli won. Z powrotem do rynsztoka.

Pani Dalekiego Brzegu

Najemnicy zahuczeli gniewnie, ale żaden nie miał ochoty zadzierać z najlepszym wojskiem na świecie i umierać za kaprysy cudzoziemskiej królowej. Medea wyszła przed żołnierzy. Zbliżyła się do Terteusa. Nawet nie próbowała ukrywać przepełniającej ją wściekłości. Jej oczy puszczały gromy. – Jak śmiesz przeciwstawiać się rozkazom królowej?! Ty... Ty... spartański przybłędo! Oficer Spartan patrzył na nią bez cienia lęku. – Nie jesteś moją królową, niewiasto – wycedził powoli. – Nie jesteś nawet pyłem na mych sandałach. Posłałem już po króla. On rozsądzi, co się tu wyprawia. I mam nadzieję, że każe cię stąd pognać bizunami, mała żmijko. Twarz Medei nabrała koloru purpury. Zasyczała jak prawdziwa żmija i zaczęła szybko wypowiadać w jego kierunku jakieś słowa w dziwnym, gardłowym języku... Ruch ręki Terteusa był błyskawiczny jak atak kobry. Ucapił ją za gardło i zacisnął dłoń. Najemnicy wydali gniewny pomruk i postąpili krok do przodu. Hoplici uderzyli ostrzegawczo włóczniami o tarcze. Spartanin powoli zaciskał palce na szyi królowej, obserwując ją ciekawie, jak uczony badacz natury obserwuje jakiś rzadki gatunek robaka. Medea chwyciła go obiema dłońmi za przedramię i szarpała nim wściekle, próbując się uwolnić. Nie miała szans. Kołysała się jedynie na boki. Jej oczy powoli gasły. Zaczynała osuwać się na ziemię. Terteus zwolnił nieco uścisk, pozwalając zaczerpnąć jej trochę powietrza. – No to już wiesz jak czuje się ofiara – rzekł głosem zimnym jak lód. – Chociaż wątpię, żebyś wyciągnęła z tej wiedzy jakieś pożyteczne wnioski... Tak. Wiem, co do mnie powiedziałaś. Byłem na Kaukazie. Więc teraz ty posłuchaj, co ja ci powiem, wiedźmo. W wojsku służę od siódmego roku życia. Byłem czterdzieści osiem razy ranny, a trzy razy moi ludzie ściągali mnie ze stosu pogrzebowego. Ludźmi, których zabiłem, dałoby się zasiedlić całkiem przyzwoite miasteczko. Więc nie obiecuj mi czegoś, co sobie wydumałaś, leżąc z fagasami na stercie poduszek. Dobrze? Medea skwapliwie skinęła głową. Puścił ją. Upadła w trawę. Najpierw złapała się za szyję,

87


potem zakryła twarz dłońmi. Jej plecami poczęły wstrząsać dreszcze. Płakała. Olimpias patrzyła na to wszystko jak zaklęta. Była pewna, że też potrafiłaby pokonać Medeę, jednak czyn Spartanina musiał zaimponować nawet jej. Terteus tymczasem przechadzał się między szeregami swoich żołnierzy a bezładną kupą najemników, spokojnie czekając na przybycie króla. Nie czekali długo. Po paru minutach pojawiło się pięciu jeźdźców, wśród których Amazonka rozpoznała Polideuksa i Demetriusa. – Terteus, co tu się dzieje, do jasnej cholery?! – zawołał generał, zsiadając z konia. Rozejrzał się dookoła. Spojrzał na najemników, na hoplitów stojących ławą, na Olimpias i na struchlałe dziewczęta za jej plecami. Na końcu popatrzył pytająco na Spartanina. Ten podszedł i skłonił się. Zaczęli rozmawiać. Amazonka nie słyszała o czym, ale w trakcie rozmowy Demetrius wiele razy spoglądał ku nim, kiwając głową. Popatrzył też kilka razy na najemników, jednak nie były to przyjazne spojrzenia. Gdy Terteus skończył, generał wydał mu jakieś dyspozycje i odszedł do Polideuksa. Cała procedura powtórzyła się od nowa, po czym król powoli zsiadł z konia. W międzyczasie Terteus z kilkoma hoplitami do pomocy zganiał przed królewskie oblicze głównych aktorów niedawnego dramatu. Podeszła też Olimpias, wraz z małoletnimi Argejkami, oraz Medea, wciąż jeszcze rozcierająca obolałe gardło. Król patrzył na nich dłuższy czas smutnym wzrokiem, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „Co wy wyprawiacie, ludzie? Miast cieszyć się z odzyskanej wolności, wy gryziecie się między sobą niczym wilki w leśnej komyszy”. Nagle Olimpias usłyszała tuż przy swoim uchu szept owej blondynki z dołkami w policzkach: – Pani... Co z nami będzie?... Jej słowa nie uszły uwadze króla. Uśmiechnął się. Przywołał gestem dłoni Demetriusa. Dłuższy czas szeptali sobie coś do ucha. Następnie stary król z powrotem dosiadł konia i odjechał w asyście kilku wojowników. Demetrius spojrzał na owego oficera, który nie zrobił nic, by powstrzymać Medeę przed za-

88

mordowaniem Argejek. Zmarszczył brwi. – Twoje imię, synu? – Lauks, panie... – A zatem ogłasza się, że królewski oficer Lauks od wszelkich zasług dla naszego państwa zostaje zwolniony. Zostaje też wyjęty spod prawa i ma dobę na opuszczenie naszych granic. Jakieś pytania, synu? Lauks zaprzeczył ruchem głowy i szybko się oddalił. Demetrius mówił dalej: – Pani Medeo. – Skłonił się jej z przesadną dwornością. – Nasz król docenia twoje zasługi dla wspólnej sprawy. Zgodnie z umową otrzymasz port w Nissos i sąsiadującą z nim wyspę Helię. Jednak na tym kończy się nasza militarna współpraca. Od tej pory proszę porozumiewać się z nami za pośrednictwem ambasadora. Życzymy ci długich i spokojnych rządów, a twemu królestwu powodzenia. Żegnam. Medea nic nie odpowiedziała. Skinęła tylko głową na znak, że przyjęła decyzję króla do wiadomości. Zaraz potem również odeszła. Jednak przechodząc koło Olimpias, obrzuciła ją szybkim spojrzeniem. Jej oczy znowu płonęły nienawiścią. – Ty przeklęta, mała suko... Nigdy ci tego nie daruję – syknęła. – Wkrótce się spotkamy... Amazonka wzruszyła ramionami. Słyszała takie groźby nie raz... – Młode mieszkanki Argolidy zostają zwolnione do domu – kontynuował generał. – Nie dybiemy na ich życie ni wolność. Niech wracają do swego kraju i opowiedzą rodakom, że nasz naród chce ze wszystkimi żyć w pokoju. Pani Olimpias, która uchroniła nas przed hańbą, otrzyma żołd w podwójnej wysokości i zawsze będzie mile widziana w naszym państwie oraz na naszym dworze. Oficerom i żołnierzom zapowiedzieć, że od tej pory wszelkie samosądy zostają surowo zabronione. Taka jest wola króla. Skończyłem. Demetrius dosiadł konia i po chwili także odjechał. Olimpias usłyszała za plecami radosne chichoty. Sama nie wiedziała dlaczego, ale serce jej rosło na ten dźwięk. Podeszła do Terteusa. Położyła mu dłoń na ramieniu. – Chciałabym ci podziękować... – Nie dziękuj mi – rzekł poważnie Spartanin.

Robert Oszczyk


– Nie masz za co. Zrobiłem tylko to, co do mnie należało. Zresztą, oboje jesteśmy najemnikami. Kto wie, w jakich okolicznościach przyjdzie nam się spotkać następnym razem, prawda? II Olimpias właśnie kończyła siodłać konia, kiedy usłyszała za plecami czyjeś ciche kroki. Błyskawicznie odwróciła się ze sztyletem w dłoni. Przed nią stała ta młodziutka Argejka. Blondynka z dołkami w policzkach. Amazonka schowała sztylet. – A, to ty, mała... Czego chciałaś? Dziewczyna zrobiła okrągłe oczy ze zdumienia. Nawiasem mówiąc, bardzo ładne, błękitne oczy. – Jak to czego? Przecież obiecałam zostać pani niewolnicą, jeżeli mnie pani uratuje... Olimpias parsknęła śmiechem. – Daj spokój, dziewczynko. Nie jesteś mi nic winna. Poza tym to Terteus uratował nas wszystkie. Gdyby nie hoplici, leżałybyśmy tam zgwałcone i wypatroszone. Niekoniecznie w tej kolejności. Jednak Argejka nie dawała się tak łatwo zbyć. – Dobrze wiem, kto stanął w mojej obronie i komu co obiecałam... Jestem pani niewolnicą i już. Amazonka przygryzła wargi. – Jak masz na imię? – spytała. – Tisi. – Tisi? Co to za imię?... Zresztą nieważne. Nie wolałabyś wrócić do domu? Do mamy? – Wolałabym – odparła dziewczyna. – Ale ja dotrzymuję swoich obietnic. Zawsze i wszędzie. Olimpias skończyła objuczać konia. Jednym susem wskoczyła na siodło. – Przykro mi. Nigdy nie miałam niewolnicy i nie potrzebuję mieć. Dziewczyna odwróciła się powoli. – A zatem będę musiała popełnić samobójstwo... Nie mam już honoru... Olimpias złapała ją za ramię. – Ty mówisz to poważnie?! Ale krótkie spojrzenie w niebieskie oczy małej upewniło ją, że ta nie żartuje.

Pani Dalekiego Brzegu

– Dobra. Niech zatem będzie, że przyjmuję cię na swoją niewolnicę – rzekła pospiesznie Amazonka. – Obiecaj mi jednak dwie rzeczy. Po pierwsze, że nigdy nie targniesz się na swoje życie. A po drugie, że gdy w końcu cię wyzwolę, to nie będziesz marudzić, tylko wrócisz do domu. Zgoda? Tisi skwapliwie potrząsnęła swoją płową grzywką i uniosła dwa palce prawej dłoni. – Obiecuję – rzekła uroczyście. – No to wskakuj. – Olimpias podała jej rękę. Jednak dziewczyna, zamiast przyjąć dłoń Amazonki, wyciągnęła w jej stronę obie piąstki. – Co ty robisz? – Przecież pani musi mnie najpierw związać. Tak się chyba robi z niewolnicami, prawda? Olimpias miała ochotę zarżeć jak koń. – Dobra. Ostrzegam cię, że jeżeli spróbujesz uciekać, to skręcę ci kark jak kurczakowi – powiedziała, krztusząc się od śmiechu. – Zrozumiano? – Tak jest, pani. Olimpias wciągnęła dziewczynę na siodło i ruszyła powoli. „Podwiozę ją kawałek – pomyślała. – Wszędzie teraz pełno tych bydlaków Medei”. – Jesteś Argejką, tak? Mieszkasz w samym Argos? – Nie, pani. Jestem Macedonką – zaprzeczyła Tisi. – Rodzice przeprowadzili się do Argolidy kilka lat temu. A mieszkamy w małej wiosce nieopodal Argos, pani. – Rozumiem. Ale przestań już powtarzać to „pani” przy każdym zdaniu. Brzmi to głupio i nienaturalnie. Poza tym wolę, kiedy zwraca się do mnie po imieniu. Jestem Olimpias. Nazywają mnie też Alissą, jednak tego imienia używaj jedynie wówczas, gdy jesteśmy same. Dobrze? – Dobrze, pani. Gnały galopem przez oświetloną światłem księżyca równinę. Tisi objęła Amazonkę i przytuliła się do niej. Olimpias poczuła na plecach ciepło sporych piersi blondynki. – Ile ty właściwie masz lat? – spytała. – Już prawie szesnaście – odparła dumnie dziewczyna.

89


* Tawerna „Pod Wisielcem” nie wyglądała nazbyt zachęcająco, jednak innej w tej okolicy nie było. Na szczęście w środku nie zastały zwykłej w takich miejscach bandy podochoconych opojów, a jedynie jakieś starsze małżeństwo w podróży. Olimpias nie zamawiała niczego do jedzenia. Poprosiła o izbę z miejscem do spania. Gospodarz zaprowadził je na strych. Znajdowało się tam malutkie pomieszczenie z jedną pryczą. Zapalił świecę stojącą na podłodze, skasował należność i wyszedł. Amazonka doszła do wniosku, że dziś jej koń stojący w tawernianej stajni będzie spał w przyzwoitszych warunkach. Była jednak zbyt zmęczona, aby się tym przejmować. Natychmiast zwaliła się na pryczę, ściągnąwszy jedynie buty. Tisi ułożyła się za jej plecami. Olimpias zdmuchnęła świecę... Mniej więcej po minucie poczuła na karku gorące usta małolaty, a na swojej piersi jej dłoń. – Co ty wyprawiasz? – spytała zdumiona. – Pomyślałam, że chciałabyś, pani... to znaczy Ali... Olimpias... – wydukała speszona Tisi. – Można wiedzieć, na jakiej podstawie wysnułaś takie przypuszczenie? – W obozie mówiono, że jesteś Amazonką, pani... Podobno wy nie lubicie mężczyzn, więc pomyślałam... Olimpias delikatnie zdjęła dłoń dziewczyny ze swojej piersi. Odwróciła się do niej. – To źle pomyślałaś. I pozwól, że przy okazji coś ci wyjaśnię w kwestii kobiet. To tylko trzy rzeczy, ale za to bardzo ważne. Warto je zapamiętać. Po pierwsze – zanim zaczniesz dobierać się do którejś, upewnij się, że ona również ma na to ochotę. Gdy będziesz już pewna, że tak – daj jej najpierw trochę czasu, żeby mogła się wykąpać i przygotować. A po trzecie i najważniejsze – poszukaj jakiegoś bardziej romantycznego miejsca niż zapyziała klitka w zapyziałej gospodzie. Chyba że najpierw spijesz ją do nieprzytomności. Jednak ja jestem trzeźwa. Zrozumiałaś? – Chyba tak... Nic z tego, prawda? Olimpias westchnęła ciężko. Przytuliła dziewczynę do siebie. – Nic z tego... I nie wracajmy więcej do tego

90

tematu. A teraz daj mi wreszcie zasnąć. Tisi położyła głowę na jej piersi. – Dobrze. Po chwili już spały. Drzwi izby wyleciały z hukiem. Olimpias zerwała się na równe nogi. W półmroku widziała wysokie, barczyste postacie, tłoczące się do środka. Chciała sięgnąć po swój miecz, ale nie było go tam, gdzie go zostawiła. Zaczęła tłuc ich pięściami, jednak przeciwników było zbyt wielu. Spychali ją do ściany. W końcu zarzucono jej powróz na szyję. Pętla zacisnęła się. Ogromne ciała przywaliły ją. Powoli traciła przytomność. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszała, były rozpaczliwe krzyki Tisi. Odzyskiwała świadomość. Rozejrzała się. Leżała na podłodze w głównej izbie tawerny. Było jasno. Wokół paliły się świece i pochodnie. Wszędzie stali ludzie. Nie znała ich. Byli potężni. Twarze mieli zasłonięte skórzanymi maskami. – Budzi się... Macie szczęście, niewolnicy – usłyszała znajomy głos. Czyjeś silne ręce porwały ją za ramiona, uniosły i postawiły na równe nogi. Na szyi wciąż miała pętlę, za którą trzymał ją z tyłu jakiś mocarz. Kątem oka widziała dwa trupy leżące pod ścianą izby. Miały poderżnięte gardła. Starsze małżeństwo w podróży. Kawałek dalej leżał gospodarz. A właściwie tylko jego głowa. Ciała nigdzie nie było widać. Rozglądała się za Tisi, ale nie znalazła jej. Poczuła muśnięcie na policzku. Wzdrygnęła się. Zimny dreszcz przeszedł jej po plecach. Nie pomyliła się. Przed nią stała Medea. Uśmiechała się. Jednak tym razem szczerze. Była teraz jak drapieżna bestia uradowana zdobyczą. Chyba sama nie spodziewała się tak łatwego zwycięstwa. Nie miała już na sobie sukni, w której Olimpias widywała ją ostatnio. Zastąpił ją skórzany strój zasznurowany pod samą szyję. Obeszła izbę dookoła, zajrzała za szynkwas i do kuchni, po czym powróciła do Amazonki. – Jak ci się podobają moi nowi ludzie? – spytała złośliwie. – Zaręczam ci, że oni nie przestraszą się żadnego przeklętego Spartanina. Nie uwierzyłabyś, skąd ich wzięłam...

Robert Oszczyk


Nieoczekiwanie złapała ją za włosy i szarpnęła jej głowę do tyłu. Wojowniczka odruchowo przymknęła oczy, spodziewając się ciosu w gardło. Jednak cios nie padał. Olimpias czuła twarz królowej obok swojej twarzy. Czuła jak Medea obwąchuje jej szyję niczym zwierzę. W pewnym momencie polizała nawet miejsce, gdzie czuć było jej tętnicę. – Boisz się teraz, mała nierządnico, prawda? – usłyszała. Tak. Olimpias bała się. Ale wiedziała też, że jeżeli chce przeżyć, musi się opanować i odzyskać zdolność jasnego myślenia. Musiała grać na zwłokę. Potwierdziła skinięciem. Medea puściła jej włosy i dała znak temu, który stał z tyłu. Mocarz zdjął pętlę z gardła kobiety. Wreszcie mogła złapać głębszy oddech. – Wy też ją puśćcie – rzekła królowa do tych, którzy trzymali Amazonkę za ręce. Olimpias ledwo mogła ustać na własnych nogach. Próbowała rozmasować ramiona. Medea patrzyła na to spokojnie. Nagle wzięła krótki zamach i uderzyła ją prawym sierpowym w szczękę. Amazonka nie spodziewała się czegoś takiego, ale i tak z łatwością potrafiłaby uchylić się przed ciosem, albo przynajmniej cofnąć głowę, żeby wytracić jego energię. Nie podejrzewała jednak, że cios Medei – niewyglądającej przecież na pięściarkę – może być tak silny. Przyjęła go na sztywno. Zaszumiało jej w głowie, zobaczyła gwiazdy, po czym ze zdumieniem stwierdziła, że leży na podłodze. Wiedźma uśmiechała się zadowolona z siebie. – Związać ją i wynosimy się stąd – rzekła do swoich ludzi. – Tę małą też weźcie. Coś się wymyśli, żeby uatrakcyjnić zabawę. Następnie wycelowała palcem w leżącą Amazonkę. – Zabieram cię do Kolchidy. Tam będziemy miały czas na wszystko. Przeżyjesz takie rzeczy, o jakich nawet nie śniłaś. Ludzie Medei związali Olimpias i wynieśli ją na podwórze. Stało tam kilkanaście koni i wóz nakryty czarną płachtą. Królowa wskazała go teatralnym gestem i rzekła: – Wybacz mi te niewygody, nielicujące z twoją oficerską godnością, ale to tylko do portu. Potem

Pani Dalekiego Brzegu

wybierzecie się w długi rejs. Niestety ja nie dotrzymam wam towarzystwa... Przyłożyła palce do ust i gwizdnęła przeciągle. Z początku nic się nie działo. Jednak po chwili Olimpias zauważyła jakiś cień w blasku księżyca. Cień zaczął wirować, przemieszczać się, w końcu przykrył cały podwórzec przed tawerną. Ktoś krzyknął, ktoś jęknął ze zgrozą. Przed nimi, machając błoniastymi skrzydłami, wylądował gigantyczny nietoperz. Stwór rozejrzał się niewidzącymi oczyma i wydał z świdrujący uszy wizg. Medea roześmiała się szatańsko. Nachyliła się nad związaną Amazonką. Zajrzała jej w oczy. – I znowu się boisz, kochanie. Niestety nie mamy już czasu na pieszczoty. Ważne sprawy wzywają mnie do Kolchidy. Na pożegnanie powiem ci, żebyś myślała o mnie każdej nocy naszej rozłąki. Bo ja z pewnością będę o tobie rozmyślać... Spojrzała w stronę swoich ludzi. Bestia znowu wydała z siebie ten potworny wrzask. Medea uniosła dłoń. Akolici oddali jej głęboki pokłon. Owinęła się szczelnie opończą, podeszła do nietoperza i zgrabnie wskoczyła na jego grzbiet. Stwór jeszcze raz łypnął ślepiami po obecnych, zamachał skrzydłami i wzbił się w powietrze. Po chwili zniknął z ich oczu. III Zbliżał się zmierzch i w komnacie króla panował lekki półmrok, jednak zebrani wyraźnie widzieli grymas wściekłości na jego twarzy.

91


– Czy to pewne? – spytał Polideuks, siląc się na spokój. Demetrius spojrzał pytająco na rządcę Nissos. Ten wzruszył ramionami. – Nie ma mowy o pomyłce. Osobiście byłem na miejscu. W stajni stał jeszcze jej koń. Wiem, bo sam cechowałem tę partię. Dostali je nowo mianowani oficerowie na krótko przed bitwą. Piętnaście sztuk. Sprawdziłem ich wszystkich i tylko Olimpias brakuje. – Jakiej maści był ten koń? – spytał pisarz Kassander, od czasu do czasu coś tam sobie notując na pergaminie. Rządca chciał odpowiedzieć, ale król przerwał mu. – A w tawernie? – W tawernie znaleźliśmy ciało gospodarza, jego głowę i dwoje staruszków zarżniętych jak wieprzki. Zapadło dłuższe milczenie. W końcu Demetrius rzekł ponuro: – Z tej tawerny jest może ze dwie godziny konnej jazdy do portu Medei. Pewnie są już w połowie drogi do Kolchidy... Kupiec Azariasz, który tymczasowo pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych, aż potrząsnął głową z niedowierzania. – Byłaby do tego zdolna? Uczynić nam taki despekt? Wierzyć się nie chce... Król objął dłońmi swe siwe skronie i zagryzł wargi. – Ta kobieta jest zdolna do wszystkiego... Przeklęty to świat, na którym uczciwy człowiek musi szukać sobie takich sprzymierzeńców – rzekł ponuro. Po chwili zapytał: – Co radzicie? Demetrius rzekł od razu: – To chyba oczywiste? Musimy ją odbić. Azariasz aż spąsowiał. – Jak to sobie wyobrażasz, generale?! Mamy wywołać wojnę z Kolchidą o jakąś najemniczkę?! – Nie o jakąś najemniczkę, tylko o zasady. Jeżeli dzisiaj pozwolimy Medei porywać sobie ludzi z podwórka, to jutro wywali nas z naszych domów. Nie możemy udawać, że nic się nie stało! – Nie wiemy, czy to ona za tym stoi!

92

– A kto inny?! – Nie stać nas na zerwanie sojuszu z Kolchidą! – Pieprzyć ich! – Czy „Kolhida” pisze się przez samo „ha”? – spytał pisarz Kassander, zerkając znad pergaminu. Król uniósł dłoń. Zamilkli. – Azariasz ma rację. Nie możemy sobie pozwolić na zerwanie sojuszu z Kolchidą – rzekł. – Nie mówiąc już o wojnie. Demetrius żachnął się. – Nie rozumiem dlaczego?! Król Menelaos ze Sparty... – Król Menelaos ze Sparty... – przerwał mu Polideuks i zamilkł. Po chwili dokończył z naciskiem: – Król Menelaos ma teraz dość własnych problemów. Pomógł nam raz i chwała mu za to. Ale ile będzie warta nasza niepodległość, jeżeli z każdym problemem będziemy biegać po obcych dworach? Poza tym naprawdę nie wiemy, czy to królowa Medea za tym stoi. Żaden z nas nie zna na tyle dobrze tej Olimpias, żeby zaręczyć, że sama się w coś nie wpakowała. Generał zacisnął zęby. Wiedział, że król ma rację. Niestety. Potrzebowali sojuszu z Medeą. Cała ich obecna gospodarka na nim się opierała. I faktem było też, że równie dobrze sama Olimpias mogła stać za tą jatką w tawernie. Ewentualnie, że mogły to być jakieś jej bandyckie porachunki z przeszłości. Polideuks mówił dalej: – Trzeba przeprowadzić śledztwo w tej sprawie. Jeżeli znajdziemy ciało lub jakieś dowody na to, że została porwana, wtedy podejmiemy stosowne kroki. Na razie mamy tylko domysły. A domysły to za mało, żeby uruchamiać tak drastyczne działania. Zajmij się tym, generale. * Wczesnym przedpołudniem w portowej tawernie „Ichtios” było niemal zupełnie pusto. Jedynie trzech greckich żołnierzy siedziało przy stole pod oknem. Nosili barwy króla Polideuksa, jednak broń i oporządzenie mieli typowo spartańskie. Jeden z nich – brodaty olbrzym – patrzył gdzieś nieobecnym wzrokiem. Trzymał

Robert Oszczyk


przed sobą gorący podpłomyk i urywał z niego spore kawałki. Następnie maczał je w pucharze z winem i machinalnie wkładał do ust. Jego towarzysz – mikrus o twarzy przebiegłego szczurka – skrzywił usta w pogardliwym uśmieszku. – Wciąż tylko żresz, Aretas. Tylko patrzeć, jak dupy nie podźwigniesz z ławy... Trzecim żołnierzem był kapitan Terteus. – Daj mu spokój, Menander – rzekł. – Duży jest, to i dużo musi jeść. Olbrzym wzruszył ramionami. – A niby co mam robić? Nudno tu. Tutejsi wojownicy są do niczego. Nie warto szukać z nimi zwady. A tutejsze kobiety są szpetne i noszą się jak mniszki. Nie to, co u nas w Sparcie. Jedynie żarcie jest tu lepsze. Terteus chciał skomentować, ale Menander przerwał mu, zerkając w okno. – Mamy gości – rzekł krótko. – Jesteśmy radzi czy nie bardzo? – spytał kapitan, poprawiając nieco miecz leżący na stole. Spartanin wzruszył ramionami. – Raczej tak. To strategos Demetrias ze świtą. – Generał Demetrius – poprawił go Terteus. – Przyzwyczaj się wreszcie. Nie jesteś już w Sparcie. – Czego wciąż żałuję – mruknął żołnierz. Tamtych było trzech. Dwaj cywile, którzy od razu odeszli na bok, oraz generał we własnej osobie. Demetrius zbliżył się do stołu zajmowanego przez Spartan. Terteus wstał, skinął głową z szacunkiem i wskazał miejsce przy stole. Generał usiadł i rzekł z lekkim uśmiechem: – Niełatwo was znaleźć... – Dostaliśmy kilka dni wolnego, wasza dostojność. Szkoda byłoby spędzić je w koszarach – wyjaśnił Terteus i spojrzał znacząco w stronę oberżysty. Tamten już łapał się za dzban, ale Demetrius powstrzymał go gestem dłoni. – Z chęcią bym się z wami napił, przyjaciele, ale wiecie, jak to jest – rzekł porozumiewawczo. – Obowiązki, obowiązki i jeszcze raz obowiązki. Zwłaszcza teraz, gdy trzeba ten kraj postawić na nogi. Ech, czasami człowiek ma ochotę rzucić w cholerę tę politykę i z powrotem zająć się wojaczką... Pokiwali głowami ze zrozumieniem.

Pani Dalekiego Brzegu

– No, ale póki ojczyzna jest w potrzebie, nie mam wyboru – dodał generał już poważniej. Terteus rozejrzał się dyskretnie. – Hmm... Czy jest może jakiś obowiązek, w którym my – prości żołnierze – moglibyśmy wyręczyć waszą dostojność? – spytał nieco ściszonym głosem. – Możesz mówić przy nich, panie. To moi zaufani ludzie i przyjaciele. Demetrius milczał chwilę. Wreszcie westchnął ciężko i streścił kapitanowi wydarzenia ostatnich dni. Zakończył pytaniem: – Pomożesz mi? Mam tu teraz urwanie głowy. Zresztą żaden ze mnie stróż prawa i pojęcia nie mam, jak się zabrać do takiego śledztwa. A ty podobno byłeś łowcą nagród... Terteus spojrzał na towarzyszy. Aretas wzruszył tylko ramionami. Menander patrzył zaciekawiony. Kapitan rzekł krótko: – Tak. Demetrius uśmiechnął się. – Prawdziwy Spartanin. Nie pyta ilu, tylko gdzie są, tak? Menander parsknął śmiechem. Terteus również się uśmiechnął. – Mądry Spartanin zapyta ilu – rzekł. – Chociaż ja w tej sytuacji chyba nie muszę... Rozumiem, że sprawa jest delikatna i poufna? Generał skinął głową. – Owszem. O wynikach śledztwa rozmawiacie tylko ze mną. Mój sekretarz wystawi wam odpowiednie pełnomocnictwa. – Będziemy potrzebowali pieniędzy. – To oczywiste. Dostaniecie. Kiedy możecie zacząć? – Najlepiej od razu. Póki trop jeszcze gorący. Demetrius przywołał jednego z cywilów. Ten przekazał mu sporą sakiewkę. Terteus pokwitował. Generał wstał. – Po dokumenty zgłoś się wieczorem na moją kwaterę. Gdy oficjele opuścili tawernę, Menander rzekł do olbrzyma: – Widzisz? A narzekałeś na nudę... Ten chciał coś odpowiedzieć, ale Terteus przerwał im: – Od czego byście zaczęli taką robotę?

93


Menander wzruszył ramionami. – Od sprawdzenia, kogo szukamy. Dam szuka się po dworach, a dziwek po zamtuzach. – Zdziwiłbym się, gdyby ona nigdy nie była na bakier z prawem. Znam ten typ. Masz tu jakieś kontakty? – Kuzyn żony jest tu paserem. Mieszka w dzielnicy handlowej. – I bardzo dobrze. Pogadasz z nim. My tymczasem rozpytamy ludzi z jej oddziału. Może miała tam jakichś przyjaciół? A jutro trzeba będzie wyjechać do Nissos. Musimy rozejrzeć się po tym porcie Medei. Jeżeli kogoś stamtąd przemycano, to marynarze i portowe łaziki na pewno będą coś wiedzieć. IV Dochodziło południe, kiedy dobijali do brzegu. Był to czarny, skalisty klif, sięgający nieba. Stromy i nieprzystępny, z pozoru nie dawał żadnego dogodnego podejścia do lądowania dla statku. Fale rozbijały się z hukiem u jego podnóża, wyrzucając w górę wściekłe gejzery piany i odstraszając głuchym rykiem wszystko, co tylko się doń zbliżało. Jednak z bliska widać było niewielką przystań wykutą w skale i zacumowanych w niej kilka niedużych łodzi. Z przystani prowadziły szerokie schody, również wykute w skale, którymi można było wygodnie dostać się na sam szczyt klifu. Olimpias już z daleka zobaczyła kilkunastu żołnierzy wyczekujących na skalnym nabrzeżu. Spoglądali na zbliżający się statek i dyskutowali między sobą, zaśmiewając się i poszturchując. Jeden stał nieruchomo. Był to wysoki młodzieniec w lamelkowej zbroi, szpiczastym hełmie z długą kitą opadającą na prawe ucho i z fantazyjnie przystrzyżoną, ciemną bródką. Kiedy statek zacumował w przystani, żołnierze ustawili się w równym szyku i pomaszerowali w jego kierunku za owym młodzieńcem, zapewne dowódcą. Ten podszedł do wypakowujących się właśnie na brzeg marynarzy i zamaskowanych akolitów Medei, po czym rzekł twardo: – Jestem Wartan. Kapitan straży. Z rozkazu królowej mam przejąć więźniów i zaprowadzić

94

ich do pałacu. Marynarze nie zwracali na nich uwagi. Swoje już zrobili. Natomiast akolici bez słowa wyciągnęli Olimpias i Tisi z metalowej klatki, w której spędziły podróż. Następnie związali im ręce na plecach, a Amazonce dodatkowo założyli na nogi metalowe kajdany, ograniczające ruchy do drobnych kroczków. Połączyli jeszcze obie dziewczyny długim rzemieniem założonym na ich szyje i przekazali w ręce żołnierzy. Wojacy, obserwujący te zabiegi z kpiącymi uśmieszkami na ustach, wzięli więźniarki w środek grupy i całe towarzystwo ruszyło za dowódcą w stronę schodów na klif. Widok z klifu był zaiste imponujący i gdyby nie okoliczności, Olimpias zapewne przystanęłaby tu na dłuższą chwilę, żeby pokontemplować. Żołnierze jednak nie zwracali na takie rzeczy uwagi i bez zwłoki poprowadzili je w głąb lądu, brukowaną ścieżką między sadami i winnicami. Pałac było widać już z daleka. Była to ogromna, bogato zdobiona budowla, której nie powstydziłby się sam król Midas. A właściwie kompleks budowli, upstrzonych wieżyczkami, krużgankami, złoceniami i tym podobnymi niepraktycznymi ozdobami. Wszystko to było otoczone solidnym murem. W drodze Olimpias kilkakrotnie próbowała porozmawiać z kapitanem, ale młokos milczał i ogólnie zachowywał się tak, jakby mu kto kij w tyłek wetknął. Albo był urodzonym sztywniakiem i służbistą, albo tak bardzo bał się Medei. Za to jego ludzie chętnie dowcipkowali między sobą na ich temat. Amazonka nie wszystko rozumiała z ich kaukaskiego dialektu, ale kontekst tych żartów był dla niej aż nadto jasny. Czekało na nie skrajne upodlenie i marny koniec. Tisi otrząsnęła się już po wydarzeniach w tawernie i starała trzymać się godnie, jednak nie bardzo jej to wychodziło. Co chwilę zerkała na Olimpias, jakby w oczekiwaniu na wsparcie duchowe i potwierdzenie, że wyjdą z tego cało. Wojowniczka nadrabiała miną, ale z chęcią sama poszukałaby u niej takiego wsparcia. Bała się, a jej strach potęgowało poczucie coraz większej bezradności. Przedtem liczyła jeszcze, że uda jej

Robert Oszczyk


się coś przedsięwziąć w podróży, jednak jej plany wzięły w łeb. Zwykli marynarze z pewnością nie byli zachwyceni perspektywą podpadnięcia budzącemu powszechny respekt generałowi Demetriusowi, ale akolici Medei nie spuszczali z nich oka. Wydawali się nie mieć słabych stron. Nie spali, nie jedli, nie odzywali się. Amazonka zaczynała już wątpić, czy w ogóle byli ludźmi. Słyszała, jak któryś z marynarzy w przypływie złego humoru nazwał ich „smoczymi synami”. Im bliżej były pałacu, tym większą miała ochotę rzucić się na strażników, w nadziei, że któryś bardziej nerwowy przebije ją mieczem i zakończy to wszystko. Jednak rozsądek podpowiadał jej, że to niemożliwe. Było ich wystarczająco wielu, żeby spacyfikować ją bez zabijania. Najwyżej stłukliby ją na kwaśne jabłko, a to niczego nie rozwiązywało. Olimpias przez całą podróż widziała oczyma wyobraźni Medeę czekającą na nią w ogromnej sali tronowej, w otoczeniu całego swego dworu, czarnych niewolników i tresowanych zwierząt, by poddać ją najbardziej wyuzdanym wschodnim torturom. Tak sobie nabiła głowę tą sugestywną wizją, że była niemal zawiedziona, kiedy okazało się, że w pałacu nikt ich nie oczekuje. Panował tam zresztą niezły bałagan. Kapitan, który widocznie nie miał żadnych konkretnych rozkazów, co z nimi dalej począć, bezskutecznie usiłował znaleźć kogoś kompetentnego. Prowadzał je wzdłuż i wszerz pałacu, po kolejnych korytarzach, kancelariach i stopniach biurokracji. Nikt nie potrafił mu doradzić, co zrobić z więźniami ani wskazać gdzie jest Medea. Olimpias, siląc się na poczucie humoru, zaczęła sugerować, że skoro tak, to mogą je odwieźć do domu. W końcu jakiś staruszek spotkany w jednym z korytarzy – chyba szambelan – wyjaśnił mu, że królowa jest na naradzie i tam powinien zaprowadzić kobiety. Narada odbywała się w starej części pałacu. Panował tu półmrok i cisza, korytarze były ciasne, a komnaty małe i surowe. Właśnie jedna z takich komnat była miejscem poufnych narad Medei. Kapitan zatrzymał się przed wejściem, poprawił oporządzenie, wziął głęboki oddech i otworzył drzwi...

Pani Dalekiego Brzegu

Komnata była niewielka. Mieściła jedynie kilka podstawowych mebli. Szafę, komodę, kilka krzeseł. Centralne miejsce zajmował duży, dębowy stół, całkowicie zasypany mapami i pergaminami. Przy stole stało kilka osób wezwanych na naradę. Medea zapatrzona w nieokreślony punkt na mapie niecierpliwie stukała palcem w stół. Jeden z urzędników, dzwoniąc zębami ze strachu, zdawał jej właśnie raport: – Na południu znowu wybuchły zamieszki... Ludziom nie spodobał się ten najnowszy podatek… – Niech zgadnę. To właśnie wy jesteście tam gubernatorem, panie Aram? – spytała złowieszczo królowa. Mężczyzna nie zdążył ani potwierdzić, ani zaprzeczyć, gdyż drzwi komnaty otworzyły się i do środka wcisnął się niezgrabnie kapitan Wartan. Skłonił się. – Pani, mam tu te dwie… – rzekł zagadkowo, nie będąc pewnym czy królowa życzy sobie wtajemniczać w tę sprawę zebranych. – Doskonale. Wprowadź. Żołnierz wykonał rozkaz. Oblicze Medei rozpromienił uśmiech triumfu. – Witaj w moim pałacu... Jak ci tam było, mała suczko? Olimpias?... Rozgość się, proszę. Amazonka skrzywiła usta w czymś, co miało być namiastką pogardliwego uśmieszku. – Cała nieprzyjemność po mojej stronie – odrzekła. Medea odwróciła się na chwilę do swojego ministra. – Ta sprawa na południu musi zostać rozwiązana, panie Aram. I to szybko – rzekła. – Weźcie wojsko. Albo jeszcze lepiej pacyfikatorów. Macie na to miesiąc. Jeżeli wam się nie uda, to pacyfikatorzy odwiedzą was, panie Aram. Rozumiemy się? Mężczyzna potwierdził skinięciem i pobladł jak kreda. Królowa powróciła do Olimpias. – Domyślam się. Ja jednak liczę na sporo przyjemności z naszego spotkania. – Uśmiech Medei przybrał nieprzyjemny wyraz. – Miałyście spokojną podróż? Olimpias już się nie uśmiechała. – Jestem oficerem króla Polideuksa – rzekła,

95


starając się, aby zabrzmiało to wystarczająco dumnie. – Oni upomną się o mnie. Medea parsknęła. – Sama w to nie wierzysz – rzekła lekceważąco i przywołała kapitana straży. Poszeptała mu coś do ucha, a potem wydała krótki rozkaz: – Wyprowadzić! * Pałacowe lochy często bywają nimi tylko z nazwy, podczas gdy tak naprawdę chodzi o jakiś zaadaptowany na więzienie budynek. Jednak nie w przypadku lochów królowej Medei. Były to autentyczne podziemia wykute w skalnym, wapiennym podłożu, na którym stał pałac. Wejście do nich znajdowało się w gospodarczej części pałacu, w pomieszczeniach wartowni straży pałacowej. Żołdacy byczący się na wartowni w pierwszej chwili zareagowali entuzjastycznie na widok „świeżego mięska” prowadzonego do lochów. Mało się nawet nie pobili o kolejność przyszłych nocy. Ich rozrywkowe plany brutalnie pokrzyżował kapitan Wartan. Od razu zapowiedział im, że obie kobiety są osobistymi więźniami królowej i jeżeli któryś zrobi im coś nieregulaminowego, to zaraz potem może iść się powiesić. Następnie oddał obie dziewczyny profosowi, przekazawszy mu też odpowiednie dyspozycje królowej. Olimpias zwiedziła już parę lochów w życiu, ale te prezentowały się wyjątkowo przygnębiająco. Przypominały raczej katakumby niż więzienie. Prowadzono je krętymi, wąskimi korytarzami, topornie wykutymi w skale. Tak niskimi, że nawet niewysoka Tisi musiała iść pochylona. Panowały tu iście egipskie ciemności, teraz tylko nieco rozjaśnione pochodniami eskortujących je oprawców. Profos – człowiek o aparycji miłego staruszka – zatrzymał się nagle. Olimpias ujrzała w ścianie tunelu niewielkie, żelazne drzwiczki, zamknięte na kłódkę. Profos sięgnął po pęk kluczy wiszących u pasa, jednym z nich pogmerał przy kłódce, po czym zdjął ją i otworzył drzwiczki. Skinął na

96

swoich ludzi, a ci natychmiast rozwiązali ręce Amazonki i rozkuli jej nogi. Staruszek teatralnym gestem wskazał kobiecie ziejącą ciemnością dziurę w ścianie. – Właź – warknął głosem zupełnie niepasującym do jego powierzchowności. To nawet nie była cela, tylko jama wykuta w skale. Tak mała, niska i wąska, że nie można było nawet swobodnie usiąść. Trzeba było leżeć z nogami zwróconymi w stronę włazu, gdyż podłoże było pochylone w tamtą stronę. Panował tu zaduch i śmierdziało ekskrementami. Miejsce to przypominało grób. I pewnie było nim w rzeczywistości. Olimpias była już niemal pewna, że lochy te były w istocie jakimiś starymi katakumbami zaadaptowanymi na więzienie. Z korytarza dobiegł ją głos profosa: – Królowa w swej nieskończonej łaskawości udziela ci pewnych przywilejów. Dwukrotnie w ciągu doby będziesz wyprowadzana z celi, aby zjeść posiłek i załatwić potrzebę. Raz w tygodniu będziesz mogła się umyć. Jeżeli w tym czasie zrobisz coś, co przekona królową o twojej niewdzięczności, przywileje zostaną ci odebrane. Szczerze nie radzę. Drzwiczki jamy zamknęły się ze zgrzytem i zapanowała ciemność. Olimpias usłyszała odgłosy oddalających się kroków, po czym nastała nieprzenikniona cisza. Wraz z odejściem ludzi pojawił się nieodłączny towarzysz samotności – lęk. Pierwotny, irracjonalny lęk, potęgowany przez ciemność i ciszę. Olimpias poczuła się nagle niczym żywcem pogrzebana. Ona – nawykła do słońca i przestrzeni – leżała teraz w skalnej trumnie, głęboko, głęboko pod ziemią. Niemal czuła na swoich piersiach ciężar dziesiątek metrów skały nad sobą i spoczywającego na niej pałacu. A przecież wiedziała, że to dopiero początek. W miarę upływu czasu zacznie coraz bardziej tracić kontakt z rzeczywistością, zacznie mieć zwidy i słyszeć głosy. Będą ją wyprowadzać w nieregularnych odstępach, by utraciła rachubę dni. Będą bić i poniżać, żeby straciła poczucie własnej wartości. Zamienią w zwierzę, wdzięczne za każdą wizytę w pałacu i gotowe na każde upodlenie, żeby tylko

Robert Oszczyk


tu nie wracać. Nie miała złudzeń. Wiedziała dobrze, że każdego można złamać, jeżeli tylko ma się wystarczająco dużo czasu. A Medea miała go mnóstwo. Tisi długo jeszcze prowadzano różnymi korytarzami, aż dziewczyna zupełnie straciła orientację. Pewnie nawet gdyby jej na to pozwolono, nie potrafiłaby o własnych siłach opuścić kazamatów. Zwłaszcza bez źródła światła. Po jakimś czasie znaleźli się w niewielkiej skalnej kawernie. Na środku kawerny płonęło ognisko, przy którym siedziało dwóch strażników. Na widok nadchodzącego profosa wstali i zameldowali coś w języku, którego Tisi nie rozumiała. Nie mogło to być jednak nic istotnego, bo profos nie zwrócił na meldunek większej uwagi. Część kawerny oddzielona była od reszty żelazną kratą. Utworzono tam coś w rodzaju dwóch dużych klatek. Jedna była pusta, w drugiej siedziały trzy kobiety. Dwie były dość młode i nawet niebrzydkie, trzecia – starsza – była wielka i otyła. Siedziała

Pani Dalekiego Brzegu

na prymitywnym barłogu rozłożonym wprost na ziemi i łypała wokół nieprzyjaznym spojrzeniem. Profos podszedł do klatki i powiedział coś do kobiet w tym języku, którego Tisi nie rozumiała. Wskazał przy tym na nią. Dziewczyna nie wiedziała, co im powiedział, ale nie podobało jej się spojrzenie, jakim obrzuciły ją kobiety po tej przemowie. Stanowiło mieszaninę wrogości i lubieżności zarazem. Na szczęście zaraz potem profos skierował się ku drugiej – pustej – klatce, co Tisi przyjęła z wyraźną ulgą. Otworzył ją, a strażnicy wepchnęli tam dziewczynę. Gdy profos opuścił kawernę, a strażnicy powrócili do ogniska, kobiety podeszły do kraty rozdzielającej obie klatki. Jedna z tych młodszych, brunetka z niewielką szramą na szczęce, warknęła w łamanym greckim: – Coś ty za jedna, stokrotko, hem? – Ślicznota – parsknęła druga. Ta otyła wzruszyła swoimi szerokimi ramionami. – A co to za różnica, co za jedna? Mięcho

97


i tyle – rzekła ochrypłym głosem i wycelowała w dziewczynę grubym paluchem. – Słyszysz, gówniaro?! Zrobimy ci z dupska souvlaki. Tisi spuściła wzrok i cofnęła się o pół kroku. Młodsze więźniarki zarechotały, a gruba położyła wielkie łapska na kracie i potrząsnęła nią. Dziewczyna cofnęła się o kolejny krok. – Myślisz, że ta krata zapewnia ci nietykalność? – spytała brunetka ironicznie. – Jutro strażnicy sami wpuszczą nas do ciebie, żeby sobie popatrzeć. Dobrze mówię, Helena? – Dokładnie – potwierdziła gruba. – Jutro będziesz nasza, dziwko. Wydymamy cię, a po wszystkim rozerwiemy jak żabę. Jak tę głupią cipę ze Scytii w zeszłym roku. Pamiętasz, Lita? Brunetka zaśmiała się. – Trudno nie pamiętać czegoś takiego. Tisi odeszła od kraty, usiadła w drugim kącie celi i skryła twarz w dłoniach. V Kapitan aż spąsowiał. Nie wiadomo – ze wściekłości czy ze strachu? – Coś ty powiedział, stary durniu?!! – ryknął dziko. – Potwór?! Ja ci dam potwora! Poderwał się z ławy, jakby ta nagle ugryzła go w tyłek. Podbiegł do starca i złapał go za gardło. Profos był stary, ale nie spieszyło mu się na tamten świat, więc natychmiast przeszedł do najważniejszej wiadomości: – Ale tej dziewuszce nic się nie stało, panie!... Wartan przestał go dusić, jednak gardła nie puścił. – Na pewno nic?! – warknął. – Nic, panie... – jęczał profos. – Żebym tak sczezł... Kapitan odepchnął go. Przeszedł się nerwowo kilka razy po izbie. – Sczezłbyś. Możesz mi wierzyć. A ja razem z tobą – rzekł, po czym wrócił do przerwanego śniadania. Starzec rozcierał obolałe gardło. – Wedle rozkazu była w osobnej celi... Na szczęście... – Czy macie szczęście, to się dopiero okaże. Głowę dałbym, że to znowu przez te was-

98

ze wygłupy z więźniarkami. Jak się nie potrafi utrzymać ptaka w portkach, to się nie bierze za państwową służbę. Cholerna cywilbanda. Powinno się was wszystkich powiesić. – Wasza dostojność słusznie prawi, ale tym razem to naprawdę nie nasza wina... Kazałem strażnikom wypłacić po tuzinie bizunów, a oni dalej powtarzają to samo. – Gadaj jeszcze raz, tylko składnie. Kto zginął? – Dwie więźniarki, panie. – Co to były za więźniarki? – Nikt ważny, wasza dostojność. Ot, zwykłe kurwy i złodziejki. Wedle rozkazu trzymamy je tam, co by czasem postraszyły nazbyt pyskate nowe. Albo też różne takie, które Najjaśniejsza Pani tu podsyła... Takoż było i tym razem. Miały postraszyć tę grecką dziewczynkę... Kapitan wycelował palcem w profosa. – Właśnie. No i co? – No i postraszyły. Nie za wiele – starzec zastrzegł się na wszelki wypadek. – Jeno tyle, ile było w rozkazie. Wszystko było dobrze, aż do wczorajszej nocy. Nagle wrzask i rwetes. Przybiegamy, patrzymy... – Jak to „przybiegamy”? – przerwał mu Wartan. – Nikt ich nie pilnował?! – Pilnowali, wasza dostojność. Dwóch ludzi. Wedle regulaminu... Tak więc przybiegamy i patrzymy, a tu jatki jak się patrzy. Ech, wasza dostojność, ja na wojnach bywałem, alem jeszcze w życiu czegoś takiego nie widział. Te dwie były dosłownie rozdarte na sztuki. I to tak, że flaki zwisały nawet z sufitu. A krew do tej pory zmywają ze ścian. Kto by pomyślał, że tyle krwi może być w człowieku?... – I nikt nic nie widział?! – Mnie samemu zdaje się to niemożliwym. Strażnicy gadają, że nagle zaniemogli, jakby im kto w łeb dał. I że jak doszli do siebie, to już tak było. To samo ta blondyneczka... A ta trzecia, która z nimi siedziała, była ze strachu obsrana po same pachy. Rozum jej całkiem odjęło. To właśnie ona gadała o potworze... – I jak niby miał wyglądać ten potwór? Skąd się wziął? Jak wszedł do zamkniętej celi, nie naruszając zamka? Czemu strażnicy stracili przytomność?

Robert Oszczyk


Starzec bezradnie rozłożył ręce. – Tego już nam nie powiedziała. Nie bardzo idzie się z nią domówić... Zapadło dłuższe milczenie. Wreszcie kapitan westchnął ciężko, wstał z ławy i ponownie przeszedł się po izbie. – Czy to możliwe, że strażnicy po prostu pospali się jak barany, a te zboczone dziwki zatłukły się same? – spytał. Profos wzruszył ramionami. – Moja nieboszczka żona mawiała, że wszystko jest możliwe. Zwłaszcza kiedy ją było zapytać, czy jestem ojcem naszego syna – rzekł filozoficznie. – Jednak po mojemu to musiałyby się chyba wystrzelić z katapulty, żeby tak się załatwić. Wartan pokiwał głową. – No tak... W każdym razie o tym, co się tu stało, nikomu ani pary z gęby, zrozumiano? – rzekł. – Jeżeli królowa się dowie, to wszyscy za to bekniemy. Sam zbadam tę sprawę. A jak okaże się, że to jakieś bzdury i doszło do złamania dyscypliny, to pasy z was zedrę. Blondynkę na razie przenieść do innej celi i dobrze pilnować. Ani jej, ani zwłaszcza tej drugiej, nie ma prawa spaść włos z głowy. Jasne? * Księżniczka Naima była kuzynką Medei, jednak na tyle odległą, że nie liczyła się w kolejce do tronu. Dzięki temu mogła nie tylko zachować życie, ale i przyjaźnić się z królową. Podobnie jak Medea, była ona osóbką zdemoralizowaną, pozbawioną hamulców moralnych i pełną chorych skłonności. Nic zatem dziwnego, że kuzynki już w wieku nastoletnim przypadły sobie do gustu. Młodsza o kilka lat Naima uważała Medeę wręcz za swoją mistrzynię. Oczywiście mistrzynię w najróżniejszych ekscesach, bo poziom intelektualny księżniczki był zbyt niski, aby mogła nauczyć się od niej czegokolwiek pożytecznego. Panie nie mogły nazbyt często się odwiedzać, jednak gdy już do tego dochodziło, zawsze starały się uatrakcyjnić spotkania czymś ekstra. Podobnie było i tym razem. Naima nie posiadała się z ciekawości, co też Medea dla niej przygotowała. Zaczęła się o to dopytywać natychmiast po prze-

Pani Dalekiego Brzegu

kroczeniu progu królewskiej komnaty, w której zorganizowano przyjęcie z okazji jej przyjazdu. Nawet nie spojrzała na oddających jej hołdy dworaków. Skłoniła się królowej, potem szybko podeszła do niej i przyklęknąwszy na kolano, ucałowała jej wyciągniętą dłoń. Medea wskazała jej miejsce obok siebie. Na środek komnaty wyszli zapaśnicy i rozpoczęli pokazowe walki. Mimo iż byli to najlepsi zawodnicy w kraju, księżniczka nie obdarzyła ich najmniejszym zainteresowaniem. – Łeee... Po to ściągnęłaś mnie tu z drugiego końca kraju? – spytała wyraźnie zawiedziona. – I co jeszcze? Znowu pojedynki cudaków wyhodowanych ze smoczych zębów? Medea uśmiechnęła się. Był to złośliwy uśmiech, ale też i mocno niepokojący. – Nie. Wezwałam cię tu, żebyś mi wyjaśniła, dlaczego twoja rodzinna prowincja właśnie buntuje się przeciw mojej władzy. Hmm? Księżniczka wyraźnie pobladła. – Medeo... Pani... Ja nie wiem... – zaczęła się jąkać. Zastanawiała się czy lepsze w tej sytuacji będzie udawanie niewiedzy, czy okazanie bezwzględnej uległości. Wybrała to drugie rozwiązanie. Padła do nóg Medei. Królowa zagryzła wargi. – Wstawaj, głupia dziwko – warknęła. – Nie jesteśmy tu same. Chcesz stracić u ludzi resztę szacunku? I tak poddani mają cię za moją dupę... Żartowałam tylko. Od tego jest gubernator. No już, wstawaj. Księżniczka powstała z kolan i znowu usiadła obok królowej. – Przepraszam – rzekła. – Czasami już sama nie wiem co robić, kiedy tak mówisz... Ci zapaśnicy to wszystko, co chciałaś mi pokazać? Myślałam, że... Medea uśmiechnęła się. Wykonała krótki gest dłonią w stronę kapitana straży. Ten oddalił się natychmiast. Wrócił po kilkunastu minutach z kilkoma strażnikami, prowadząc ze sobą dwie kobiety. Brunetkę w średnim wieku i młodziutką blondynkę. Obie były nagie. Żołdacy rzucili je na kolana przed Medeą. Ta wstała i uczyniwszy dokoła szeroki gest dłonią, przemówiła głośno: – Ta kobieta jeszcze niedawno była oficerem

99


cudzoziemskiego wojska. – Wskazała Olimpias. – Wydawała rozkazy. Była panią życia i śmierci. Dworacy zamruczeli. Naima oblizała się lubieżnie, wlepiając spojrzenie w nagą Amazonkę. Królowa mówiła dalej: – Tak. Była kimś... Do czasu aż przyśniło jej się, że może wydawać rozkazy nawet waszej królowej! Pomruk dworactwa wzmógł się. Medea ucięła go jednym ruchem dłoni. – Teraz jest nikim. Śmieciem u moich stóp. Co mam z nią zrobić? Ukrzyżować? Obedrzeć ze skóry?... Nie... Była śmieszną, rozkazując królowej Medei, więc niech teraz znowu nas zabawi... Księżniczka aż zapiszczała z podniecenia: – O rany... Co z nią zrobisz? Medea wzruszyła ramionami. – Znasz mit o Pasifae? Naima pobladła. Oczywiście znała – jak każdy – legendę o królowej Krety, która oddała się świętemu bykowi, w wyniku czego poczęty został Minotaur. Oblał ją zimny pot. – Bogowie... Ty chcesz... Żeby ją... Medea nie odpowiedziała. Wykonała gest w stronę swoich ludzi. – Wprowadzić to zwierzę. Naima złapała ją za ramię. – Proszę, Medeo, nie rób tego. To nie jest zabawne. Tak nie można... Po prostu nie można... Nie chcę patrzyć na coś takiego. Medea odepchnęła jej dłoń. Żołdacy otworzyli na oścież jedno z bocznych wejść do komnaty. Próbowali do niej wciągnąć coś ciężkiego, tupiącego i parskającego... Olimpias patrzyła na to wszystko oczami szeroko otwartymi z przerażenia. Nie mogła nic zrobić. Miała skrępowane ręce i nogi. Dodatkowo dwóch żołdaków trzymało ją mocno za ramiona. Miała ochotę wrzeszczeć. Czy to możliwe, aby po tym wszystkim, czego w życiu doświadczyła, spotkał ją taki koniec?!... I nagle żołnierze zamarli. Zamarło wszystko wokoło. Zamarli dworacy, zamarł byk parskający w sąsiednim pomieszczeniu, zamarł z otwartym dziobem ptak śpiewający w klatce, zamarła mucha, która właśnie poderwała się do lotu

100

z policzka szambelana. Nawet gorące powietrze falujące w komnacie zamarło w bezruchu. Olimpias nie czekała na wyjaśnienie tego fenomenu. Przypomniała sobie, że Tisi nie była związana. Odwróciła się ku dziewczynie. I również zamarła... Tisi nikt już nie trzymał. Nie była też naga. Miała na sobie śnieżnobiałe peplos bogato zdobione złoconymi aplikacjami. Przechadzała się po komnacie, zaglądając ciekawie w różne jej kąty. Była spokojna. Wręcz nienaturalnie spokojna... Spojrzała na Amazonkę. Uśmiechnęła się. Więzy na rękach i nogach Olimpias zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wojowniczka roztarła nadgarstki, po czym odepchnęła żołdaków, którzy jeszcze chwilę temu trzymali jej ramiona. Obaj runęli na posadzkę komnaty niczym przewrócone posągi. Odebrała miecz jednemu z nich i wybrawszy dwórkę przypominającą ją posturą, zdarła z niej peplos. Już ubrana, wskazała zamarłych w bezruchu ludzi. – Kim... Czym ty jesteś, do ciężkiej cholery? – spytała. Tisi wciąż się uśmiechała. – Nie pamiętasz? Jestem twoją przyjaciółką. Uratowałaś mi życie po bitwie. Chciała podejść bliżej, ale Amazonka gwałtownie cofnęła się i skierowała ku niej ostrze miecza. Tisi zatrzymała się. – Naprawdę nie wiesz? – spytała łagodnie. Olimpias poczuła, jak miękną jej nogi. – Tisi... Tisifone... Teraz to imię ma sens... Jesteś jedną z trzech furii... Tą, która ściga morderców, prawda?... Dziewczyna ponownie się uśmiechnęła. – Nie bój się mnie, Alisso. Nie jestem tu po ciebie. Odłóż ten miecz. Gdybym była, żelazo by ci nie pomogło. Amazonka opuściła ostrze. Wolną dłonią zatoczyła krąg. – Czy oni... – Nie – zaprzeczyła Tisi. – Nic im nie jest. To my dwie znajdujemy się teraz poza czasem. – To Medea?... Od samego początku mogłaś to zrobić, tak? – spytała.

Robert Oszczyk


– Oczywiście. – Więc po co to całe udawanie? Dlaczego dopiero tutaj? Dlaczego nie w Grecji? Tisifone podeszła do królowej, wpatrzonej gdzieś nieruchomo przed siebie. Pogłaskała ją po policzku. – Lubicie mówić „ślepa furia”, prawda? Jednak my nie uderzamy na ślepo – rzekła. – Na wojnie nawet dobrzy ludzie robią potworne rzeczy... Musiałam ją najpierw poznać. Dowiedzieć się, jaka jest w rzeczywistości. Musiałam spędzić z nią trochę czasu i przekonać się, czy ona naprawdę na to zasługuje... Cóż, tym co chciała dzisiaj zrobić, przekonała mnie ostatecznie. – Czyli to z rodzicami i domkiem pod Argos to kłamstwo? Dziewczyna miała smutne oczy. – Niestety. Ale to kłamstwo w dobrej wierze. Naprawdę chciałabym mieć rodziców i taki domek... Myślę, że akurat ty powinnaś rozumieć to doskonale... Olimpias wciąż kręciła głową z niedowierzaniem. – Jakiej zbrodni trzeba dokonać, żeby sprowokować wszechświat do interwencji kogoś takiego jak ty? Furia odwróciła wzrok. – Czasami mniejszej niż by ci się wydawało, Alisso... Dziwne, ale po tych słowach lodowaty dreszcz przebiegł po plecach Amazonki... Po chwili spytała: – Czy ona będzie świadoma? Wiesz, gdy... – Tak. Wojowniczka westchnęła ciężko. – Ktoś jeszcze? – Ona. – Tisifone wskazała księżniczkę. – Czy to naprawdę konieczne? Myślę, że jest w niej jeszcze odrobina dobra. Próbowała powstrzymać Medeę. Daj jej szansę. – Dobrze. Księżniczka przeżyje... Jednak ty już idź. Nie mogę utrzymywać takiego stanu rzeczy w nieskończoność. Potrafisz żeglować? Amazonka skinęła głową. – Trochę pływałam. – Więc idź do portu i wybierz sobie jakąś łódź. Taką, którą możesz poprowadzić sama. Tyl-

Pani Dalekiego Brzegu

ko pospiesz się. Jeżeli oni w ogóle kiedykolwiek zrozumieją, co tu zaszło, ty będziesz już daleko... Idź. Wkrótce się zmienię, a nie chcę, żebyś oglądała moje prawdziwe oblicze. Wolę, żebyś zapamiętała mnie taką jak teraz. Olimpias zawahała się. Zupełnie jakby chciała powiedzieć jej jeszcze coś istotnego. Coś bardzo osobistego. W końcu jednak chyba zrezygnowała, bo tylko skinęła głową i spytała: – A co z tobą? Znikniesz po prostu? – Zniknę... Tak będzie lepiej dla nas obu... Żegnaj, Olimpias. – Żegnaj, Tisi. VI Tego wieczora w tawernie „Ichtios” było niewielu gości. Czas był jeszcze niespokojny i ludzie woleli pilnować domów, niż się bawić. Trójka wojskowych siedziała przy dębowym stole pod oknem. Dwóch mężczyzn i kobieta. Starszy z mężczyzn po raz kolejny uniósł czarę z winem. – A zatem za twoje cudowne ocalenie, Olimpias – rzekł. – Które to już dzisiaj ocalenie, generale? – spytał wesoło Terteus. Demetrius wzruszył ramionami. – Lepiej pić, niż wojować – rzekł. – Młodzi jesteście, to i nosi was. Ale jak będziecie w moim wieku, zrozumiecie, że nie ma nic cenniejszego ponad święty spokój. Amazonka odwróciła głowę od okna, przez które obserwowała zapadający powoli zmrok. – Myślę, że ja to już rozumiem, generale – rzekła, uśmiechając się. Nie opowiedziała im wszystkiego. Zdała relację z porwania, ale przemilczała zupełnie udział i rolę Tisi. W jej wersji królowa Medea padła ofiarą nieznanego zamachowca, a jej samej udało się uciec w zamieszaniu. Demetrius przyjął to z wyraźną ulgą. Porwanie Olimpias stawiało ich państwo w niezręcznej sytuacji. A wraz ze śmiercią Medei za jednym zamachem pozbyli się niewygodnej sojuszniczki i sprawę porwania mogli uznać za niebyłą. – Na pewno nie chcesz pozostać w naszej służbie? – spytał Demetrius. – Przydałby nam się

101


na stałe ktoś taki jak ty. – Może za jakiś czas, generale. Teraz ruszam na północ odnaleźć swoje korzenie. Już dawno powinnam była to zrobić. Demetrius pokiwał głową. – No cóż, rozumiem. Nawet roślina potrzebuje korzeni, a co dopiero człowiek. Inna rzecz, że nie zawsze znajdzie się to, co chciałoby się znaleźć... No, ale to już twoja sprawa. Jeżeli zdecydujesz się kiedyś powrócić, to wiedz, że drzwi masz zawsze otwarte. – Naprawdę o tym pomyśl. Przyjaciele mogą ci się przydać – dodał Terteus. – Bo wrogów raczej ci nie brakuje... Amazonka spojrzała na nich pytająco. Demetrius uśmiechnął się. – Kiedy zniknęłaś, od razu zaczęliśmy podejrzewać w tym rękę Medei i przeprowadziliśmy śledztwo – wyjaśnił. – Wiele się nie dowiedzieliśmy, bo wiedźma dobrze pozacierała ślady, ale dotarliśmy do pewnego starca... Hmm... Dziwny to był typ. Prawda, Terteus? Kapitan parsknął. – Dziwny? Ja bym rzekł, że stuknięty. Mienił się być wielkim czarownikiem i przyjacielem bogów. Ni chybi, drugi Orestes... Twierdził, że zniknęłaś, bo on zesłał na ciebie furie. Podobno ktoś to u niego zamówił... Olimpias pobladła. Dla niepoznaki odwróciła twarz ku oknu. Właśnie pokazał się księżyc. – Powiedział coś więcej? Terteus machnął ręką. – Niestety. Jeden z moich ludzi okazał się nazbyt nerwowy... Domyślasz się, o co mogło chodzić? Amazonka długo patrzyła w tarczę księżyca... ...Musiałam ją najpierw poznać. Dowiedzieć

102

się, jaka jest w rzeczywistości. Musiałam spędzić z nią trochę czasu i przekonać się, czy ona naprawdę na to zasługuje... Powoli zwróciła twarz w ich stronę. Bladość minęła. Uśmiechała się. – Nie. To pewnie jakiś wariat.

Robert Oszczyk Urodziłem się w 1969 roku w Nowym Dworze Gdańskim na Żuławach. Obecnie mieszkam w małej wiosce Lichnówki koło Malborka, u boku poślubionej osiemnaście lat temu żony Beaty, z którą mam trzech synów. Z zawodu jestem pracownikiem ochrony osób i mienia. Interesuję się historią, szczególnie starożytnej Grecji i Rzymu, polskim sarmatyzmem i Wielkim Stepem. Ciekawią mnie też różne tajemnice przeszłości i natury. Z tych zainteresowań zrodziła się moja miłość do fantastyki, zwłaszcza do gatunku fantasy. Pierwsze opowieści zacząłem tworzyć jeszcze w podstawówce. Na początku lat 80. nieodżałowany „Świat Młodych” zamieścił zbiór moich humoresek, a w połowie lat 90. lokalna gazeta opublikowała mój poemat. Jednak mój prawdziwy, poważny debiut literacki miał miejsce w kwietniu tego roku, kiedy na łamach kwartalnika „Fantastyka – Wydanie Specjalne” (F-WS 02/2011) ukazało się moje opowiadanie pod tytułem „Amazonka”. Opowiadanie „Pani Dalekiego Brzegu” jest jego ścisłą kontynuacją.

Robert Oszczyk



Mijają kolejne miesiące. Drzewa gubią liście, pogoda się pogarsza, zaczynają nas męczyć wahania pogody, a wszystko świadczy o tym, że nadeszła jesień. Niektórych to zapewne cieszy, innych smuci, ale jedno jest pewne… Gdy coraz chłodniej, należy doładować akumulatory sporą dawką humoru. Wiadomo, że śmiech to zdrowie, tak więc nie ma w tym nic złego. Mamy dla Was propozycję tego, gdzie możecie się trochę rozerwać i zrelaksować w te coraz krótsze, jesienne wieczory. Drogie panie oraz drodzy panowie! Duet Bruce & Kosmac prezentują… QFun # 2, czyli pełną maksymalną dawkę humoru jesiennego!

kecz: ludki s y m leca ianin i ufo ze po m

umer Panów - Zie n m y Wt dych et Mło Kabar

Złota My śl

Pożyczaj o d pesymistó w - i tak nie oddasz. wie

rzą, że

Źródła: www.garfield.org.pl www.komixxy.pl www.demotywatory.pl www.kaktusek.pl www.bash.org.pl www.autentyki.pl

104

QFUN


Bo grunt to dialog <m4tt> wiesz.. 67% dziewczyn nie uzywa mozgu <funky_girl> ja naleze do tych 13 % <rad> Moj doktor twierdzi, ze jestem paranoikiem. Co prawda nie powiedzial mi tego, ale wiem, ze tak mysli. <tomasz> ta magda to k*rwa jednak jest <magda> co??? <tomasz> f*ck zle okno <birdy> czaisz akcję? <birdy> jadę ostatnio autobusem. <birdy> miejsca zajęte, jakaś starsza kobitka stoi <birdy> jakiś dwumetrowy paker się poczuł, podszedł do niej i ją pod boczek prowadzi do siedzienia <birdy> "babcia se pierd*lnie" <semir> tam jest takie ciśnienie, że by Ci jaja rozerwało <beta> ja jestem dziewczyną <semir> no to mózg by Ci rozerwało <shadow_no> ona jest dziewczyną <tuba> powtarzales cos na mature? <bontas> tak , bedzie dobrze ... bedzie dobrze ... <rajziker> doszedlem do wniosku ze trojkacik nie moze skladac sie z dwoch kobiet i jednego faceta <depeche> czemu? <rajziker> trojkąt nie może składać się z dwóch kątów rozwartych <barti> Stary - jakbym sie przespal z Twoja zona to bylibysmy szwagry czy swaty? <mally> Bylibysmy kwita

QFUN

105


Autentyki, czyli i tak pomyślisz, że ktoś to wymyślił :) "Mości Państwo,ogłaszam oto wszem i wobec,iż prawdę rzekli Alle kompanijoni,iż ten to cny RzeczyAllegrowej Obywatel godzien jest miana nabywcy honorowego, co Verbum Allegre dawszy, dotrzymuje tegoż bez zwłoki i turbacji nijakiej. Antyk-Wariat " * Gdy miałam z 6 latek, to bawilismy się na podwórku w przechodzenie pod huśtawką. I pech chciał, że jeden z gwoździ wystających z pod spodu rozciął mi głowę. Oczywiście polała sie krew, byl płacz i lament. A mamie powiedziałam, że na podwórku dostałam korkiem od szampana. * Gdy byłem mały, matka przy rodzinnym obiadku opowiedziała mi taką oto historię. Mianowicie wychodząc z jakiegoś gmachu wpadła na faceta z UPS.Matka powiedziała: -ups! A on na to: -Dokładnie tak!

106

Jako pracownik infolinii dla klientów jednej z sieci komórkowej odbieram zgłoszenia o rożnych problemach. Tego dnia w wyniku globalnej awarii, klienci którzy ustawili sobie Granie na Czekanie mieli pozamieniane utwory. Awaria wydawała się nawet zabawna, dzwonie do kolegi a tam "Kocham Cie a kochanie moje", u mnie melodia z "Tytanika". Klienci dzwonili żeby się dowiedzieć co się stało, przepraszaliśmy, wyjaśnialiśmy, rozmowy były przyjemne, nikt się specjalnie nie obrażał. Do czasu aż zadzwoniła rozkrzyczana pani, która przedstawiła problem następująco: - Co się tam u was dzieje, to jest skandal, absolutnie karygodne, co wy sobie w ogóle myślicie. Prowadzę zakład pogrzebowy, to jest poważna instytucja, kiedy klienci do nas dzwonią, to zanim się połącza słyszą w słuchawce marsze żałobne, za to zapłaciliśmy, tak miało być. A dzsiaj klienci dzwonią i co słyszą? Wie pani co? Klienci dzwonią i słyszą "Będę brał cie w aucie". * Z czasów liceum. Nauczycielka pyta uczniów: - Czy wiecie, że "Chłopi" byli na maturze? - I co? Zdali?

QFUN


QFUN

107


Polecanki Jacek Dehnel „Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya”

Data wydania: marzec 2011 Wydawnictwo: W.A.B. Seria: Archipelagi Wydanie: I Oprawa: twarda Format: 12,3 x 19,5 cm Liczba stron: 272 ISBN 978-83-7414-927-3

108

Niestety nie istnieje magiczny kabel, który pozwalałby na przepływ myśli bezpośrednio z głowy do głowy. Po drodze, na złączach, zawsze rodzą się dysonanse, których nie sposób uniknąć. Jesteśmy więc skazani na werbalizację uczuć, a to, jak wiadomo, rodzi kolejne problemy, bo o wiele łatwiej zamknąć się w szklanej bańce i skupić na sobie – na świecie własnych emocji i przemyśleń – niż otworzyć się na drugą osobą. Prawdopodobnie rozmowa wiele by ułatwiła, czasem jednak mury wyrastają tak wysoko, że na próbę ich przeskoczenia jest już za późno, natomiast na wspinaczkę brakuje odwagi. A gdy człowiek po latach decyduje się podjąć ryzyko, zbiera się w sobie i wstępuje na mur, wspinaczka traci rację bytu, bo po drugiej stronie nie ma już nikogo, kto wyciągnąłby rękę do zgody. W swojej najnowszej powieści Jacek Dehnel opowiada o trzech pokoleniach mężczyzn z rodziny Goya, sięga więc po fakty historyczne, ale „Saturn” nie jest (a w każdym razie – nie tylko) próbą zmierzenia się z biografią wielkiego malarza. To wiwisekcja relacji rodzinnych, przede wszystkim na linii ojciec-syn. Relacji, dodajmy, które nie układają się zbyt harmonijnie i są przyczyną wielu cierpień. Wiadomo nie od dziś, że nikt nie potrafi zranić tak dotkliwie jak człowiek najbliższy, który wcale nie ma złych intencji i jest przekonany, że postępuje w najlepszy możliwy sposób. Syn nie rozumie ojca a ojciec nawet nie próbuje zrozumieć syna. Nie znają się zbyt dobrze, nie wiedzą o sobie wielu rzeczy. A jednak są ze sobą związani tak mocno, że ani odległość, ani nawet śmierć jednego z nich nie zrywa powrozu, który ich ze sobą łączy wbrew woli.

Polecanki


Saturn pożera swoje dziecko – a dziecko dobrowolnie pcha się w paszczę potwora. Javier przez całe życie pozostaje pod wpływem swojego wielkiego ojca, jego sztuki, dominującego charakteru, pieniędzy i władzy, a jego jedynym buntem jest ucieczka w bierność. I w świat literatury. Staje się rewersem swojego rodzica, absolutnym przeciwieństwem, ale gdy nadchodzi właściwy czas, chwyta za pędzel i tworzy dzieło, którego nie powstydziłby się sam Francisco Goya. Tylko jakie to ma znaczenie, skoro jego własny syn, Mariano, nie rozumie ani jego, ani jego obrazów, dokładnie tak samo, jak wcześniej on nie rozumiał swojego ojca? Powieść Dehnela to trójgłos: trzy melodie (burzliwa i energetyczna; stonowana, choć pełna ukrytego żaru; kunsztowna, ale pozbawiona treści) życia trzech osób, splecione w jedną historię, zilustrowaną przy pomocy słynnych Czarnych Obrazów1 – cyklu fresków, do niedawna przypisywanych Francisco Goi. Dehnel wielokrotnie odwoływał się w swoich utworach do malarstwa czy fotografii, i tym razem jest podobnie, interpretacja obrazów staje się pretekstem do głębszych poszukiwań semantycznych. Kolejne freski porządkują fabułę utworu, rozpoczynają pewne wątki i przybliżają problematykę, która zostaje podjęta w kolejnych rozdziałach. Trudno pisać o wielkim malarzu w oderwaniu od jego dokonań artystycznych, ale zasada ta działa także w drugą stronę – sztu-ka w oderwaniu od życia jej twórcy zawisa w próżni. „Saturn” Jacka Dehnela łączy wszystkie te elementy: opowiada o malarzach, ich dziełach, życiu, problemach,

konfliktach i tajemnicach, a w dodatku prezentuje zjawiska zawsze aktualne, z którymi każdy z nas, w ten czy inny sposób, musi się zmierzyć. Nie ma ucieczki od interakcji z innymi ludźmi. A „z tego, czego nie można nikomu opowiedzieć o swoim życiu, wyjmuje się drzazgi i puch, by umieścić je w pieleszach rzymskiej patrycjuszki lub siedzibach dawnych Hebrajczyków”.2 Proza Dehnela działa na mnie bardzo intensywnie, po lekturze każdej powieści mam w głowie bałagan, który trudno uprzątnąć. Po przejściu takiego „huraganu” nic już nie stoi na swoim miejscu, wszystkie rzeczy trzeba poukładać raz jeszcze, według innego klucza, na całkiem innych półkach. Między słowami kryje się wiele emocji i intelektualnych przeżyć a w brzmieniu kolejnych fraz – wiele estetycznych wrażeń. „Saturn” wydaje mi się utworem dopracowanym koncepcyjnie; nie pojawiają się tu elementy zbędne, jak chociażby barokowe ozdobniki, charakterystyczne dla wczesnej twórczości Dehnela. Krótko mówiąc, mamy do czynienia z powieścią dojrzałą, której niszczycielskiemu urokowi warto się poddać. Natalia Bilska (http://en.wikipedia.org/wiki/Black_Paintings) 2 Pascal Quignard, Taras w Rzymie, motto powieści J. Dehnela Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya. 1

109


Jack Ketchum, „Jedyne dziecko”

Data wydania: 2011 Wydawnictwo: Papierowy Księżyc Tytuł oryginalny: Only Child Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski Wydanie oryginalne: 1995 Ilość stron: 324 ISBN: 978-83-61386-07-0 Co robi przeciętny człowiek, kiedy rozwścieczy go jakieś społeczno-prawne wydarzenie? Co zrobisz, kiedy oburzy cię łagodny wyrok dla grupy zbirów, którzy skatowali chłopaka pod dyskoteką, albo idioty, który znęcał się „dla hecy” nad psem? Wymienisz kilka gorączkowych zdań ze znajomymi, skomentujesz jadowicie artykuł na portalu informacyjnym, może założysz grupę na Facebooku albo zrobisz o tym demotywatora. Jack Ketchum wkurzył się kiedyś na absurdy wymiaru sprawiedliwości i draństwo ludzi, ale narastającą w nim gorycz spożytkował w inny sposób. Napisał powieść, która szokuje, przeraża, rozwściecza i zmusza do myślenia.

110

Oparte na faktach „Jedyne dziecko” opowiada o tym, co jeden człowiek może zrobić drugiemu. Bliski bliskiemu. Matka dziecku, mąż żonie, ojciec synowi… Boisz się duchów? Wilkołaków, UFO, demonów? Drugiego człowieka powinieneś się bać. Żaden pisarz nie wymyślił i nigdy nie wymyśli potwora gorszego od człowieka. Już prolog książki wywrócił mój świat do góry nogami – tak jak niemowlęciu trzymanemu w powietrzu za stópki świat wywróciła matka, która zaczęła podtapiać je w muszli klozetowej. Bo krzyczało. Bo nie chciało się przymknąć. Bo nie dawało spać. Nie ma w tym nic paranormalnego a mimo to „Jedyne dziecko” jest jednym z najbardziej przerażających horrorów, jakie czytałam. Przed przystąpieniem do lektury nie wiedziałam nic ponad to, co wyczytałam z okładki książki. Jest Lydia i Arthur. Ona – dorosła kobieta, która po nieudanym małżeństwie znajduje nową miłość. On – mężczyzna, z którym w końcu będzie szczęśliwa. Kiedy rodzi im się syn, Arthur dochodzi do wniosku, że czas pokazać żonie, kim naprawdę jest. I co to znaczy prawdziwy ból i strach. I tyle właściwie wystarczy wiedzieć przed przystąpieniem do czytania. Chyba, że ktoś woli być przygotowanym na czekający go szok – wtedy niech przeczyta inne recenzje. Ketchum pisze horrory mądre, takie, które mają dać czytelnikowi coś więcej prócz napięcia, przerażenia i możliwości obcowania z niecodziennymi zjawiskami i wydarzeniami. Chce sprawić, by lektura nie była pustym krótkotrwałym działaniem rozrywkowym. Udaje mu się to. „Jedyne dziecko” pozostaje w głowie jeszcze przez długi czas i non stop o sobie przypomina. Odżywają wszystkie towarzyszące lekturze odczucia – obrzydzenie, przerażenie, szok, bezradność, złość. Naiwne niedowierzanie, że można dopuścić się danego czynu, że można być takim potworem. I mimo samych nieprzyjemnych odczuć, od książki nie można się oderwać. Spory w tym udział umiejętności Ketchuma, który balansuje na granicy dobrego smaku, ale nigdy jej nie przekracza. Opisuje brutalne sceny mordów i okrutnie potraktowane zwłoki, ale kiedy trzeba, potrafi być bardzo subtelny.

Polecanki


Sporą część powieści zajmuje walka matki o życie maltretowanego syna – walka na słowa i argumenty, bo rozgrywająca się na sali sądowej. Fragmenty te nie powinny przerażać, prawda? A jednak na swój sposób to czynią. Przerażają absurdalne zasady, według których działa tak zwana sprawiedliwość, luki prawne i pozorne działanie dla dobra obywatela. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że Ketchum nic nie ubarwiał. To działo się naprawdę. David Weber, „Misja Honor”

Data wydania: 8.2011 Wydawnictwo: Rebis Miejsce wydania: Poznań Tytuł oryginalny: Honor Harrington: Mission of Honor Rok wydania oryginału: 2010 Liczba stron: 570 Format: 125x195 mm Oprawa: miękka ISBN-13: 9788375106268 Cena z okładki: 37,90 zł

Polecanki

I co, miałabym książkę komuś polecić? Powiedzieć, że mi się podobała? Jakakolwiek rekomendacja byłaby niesmaczna. Powiem tyle: „Jedyne dziecko” to powieść absolutnie wartościowa, ale jej czytanie sprawia ból i wywołuje gniew. Każdy sam musi zdecydować, czy jej chce, czy nie. Katarzyna Tatomir Na 12 tom serii opisującej losy Honor Harrington, najsłynniejszej Pani Admirał w literaturze s-f, David Weber kazał czekać swoim fanom wyjątkowo długo. Czego jednak czytelnicy nie są w stanie wybaczyć autorowi, gdy do ich rąk trafi najnowsza część powieści? „Misję Honor” Weber zaczyna od mocnego uderzania w Gromadzie Talbott. Dowódca Marynarki Ligii otwiera ogień do okrętów Gwiezdnego Imperium Manticore. Incydent to w zasadzie wierzchołek góry lodowej, jakim jest narastający od kilku tomów konflikt między Królestwem a Ligą. Niesubordynacja Bynga daje pretekst obu stronom do jawnego okazywania sobie niechęci (w poczet czego można zaliczyć m.in. wypad generał Crandall na orbitę Spindel w towarzystwie blisko 80 superdrednoughtów). Na Mensie dochodzi do eksplozji ładunku atomowego. Liga odpowiedzialnością za zamach obarcza Balet i stojącego na czele organizacji Zilwickiego. Tymczasem Honor podejmuje się najtrudniejszego zadania w całej swej karierze. W asyście przybywa do Haven z misją... dyplomatyczną. W imieniu Elżbiety III ma prowadzić rokowania w celu zawarcia pokoju. Z pewnością na jej korzyść będzie działać zaskoczenie i niekonwencjonalne podejście do sprawy oraz obecność Nimitza. By jednak nieco przyspieszyć rozmowy i zmiękczyć opozycję, posiada błogosławieństwo Jej Królewskiej Mości na użycie decydującego argumentu – Ósmą Flotę czekającą w obwodzie. W trakcie rozmów da o sobie znać nowy, do tej pory nie brany pod uwagę gracz: Równanie. Nieoczekiwanie zmieni proporcje sił w konflikcie, burząc zaplecze technologiczne Manticore. Pod jego uderzeniem stacje rozpadną się jak

111


domki z kart, a wraz z nimi sen Królestwa o militarnej potędze. Styl powieści trzyma poziom poprzednich części, co z pewnością ucieszy czytelników przyzwyczajonych do potoczystego języka i mistrzowskiej narracji. Nie zabraknie też scen batalistycznych i czarnego humoru w żołnierskim wydaniu. Tym razem jednak ograniczone zostały do minimum wątki obyczajowe i akcja rozwija się bez zbędnych przeszkód. Od pewnego czasu jednak można zaobserwować przeniesienie ciężaru fabuły z tematyki bitewnej na grunt polityczny. Nie ukrywam, że boleję trochę nad tym, iż sama Honor nie pojawia się już w ogniu walk, tylko została zepchnięta w zakulisowe rozgrywki. Mogę mieć jedynie nadzieję, że to przemyślana decyzja autora i wkrótce bohaterka powróci w spektakularny sposób na kapitański mostek. Cykl poświęcony Honor Harrington z pewnością wyróżnia się pośród istniejących na rynku space oper. Weber podchodzi do fabuły w sposób nietypowy dla gatunku. Kolonizacja kosmosu w jego powieściach nie wiąże się z niebezpieczeństwem płynącym ze strony obcych cywilizacji czy zbuntowanych maszyn. W Honorverse jedynym realnym zagrożeniem dla ludzkości jest ona sama i trwające od wieków wewnętrzne konflikty. Weber przenosi animozje dzielące współczesnych ludzi na międzygalaktyczną skalę, pokazując ogrom zniszczeń, do jakich prowadzą zaszłości w połączeniu z najnowszą technologią. Za uszkodzeniem każdej wrogiej jednostki kryje się śmierć setek, jeśli nie tysięcy

112

istnień. W momencie oddelegowania ekip poszukiwawczych na wraki zdewastowanych jednostek wróg nie może pozostawać anonimowy, a ogrom poczynionych zniszczeń przestaje cieszyć zwycięzców. W rzeczywistości na kapitanach spoczywa odpowiedzialność nie tylko za powodzenie misji, ale przede wszystkim za bezpieczny powrót do bazy podległych członków załogi. Weber wielokrotnie, może nawet przesadnie, podkreśla zna-czenie czynnika ludzkiego. Doskonale obrazuje to, relacjonując atak na instalacje stoczniowe Manticore, w trakcie którego giną tysiące - głównie cywile i personel techniczny. Ten pozornie ślepy atak agresji okazuje się precyzyjnie wymierzonym ciosem w struktury Królestwa. Bo choć zniszczenia w infrastrukturze są wielkie i ich odbudowa wymagać będzie czasu, śmierć członków wyspecjalizowanej kadry okaże się dużo bardziej dotkliwa. „Misję Honor” czytałam z prawdziwą przyjemnością. Wątki z „Bitwy o Torch” w 12. tomie nabierają rumieńców. Wielce obiecujący wydaje się także dalszy przebieg intrygi Równania. Niestety akcja urywa się w decydującym momencie, pozostawiając niedosyt. Tych, którzy znają twórczość Davida Webera, z pewnością nie muszę zachęcać po raz kolejny, by sięgnęli po powieść ze świata Honorverse. Tych, którzy chcieliby dowiedzieć się, na czym polega sukces serii o Honor Harrington, odsyłam do pierwszego tomu. Magdalena Mińko


Steven Hall „Pożeracz myśli”

Data wydania: 2 czerwca 2011 Wydawnictwo: Sonia Draga Tytuł oryginalny: The Raw Shark Texts Przekład: Paweł Cichawa ISBN: 978-83-7508-394-1 Stron: 520 Cena: 34,90 Książka tak nietypowa jak „Pożeracz myśli” wymaga recenzji oryginalnej i niezwykłej. I przydałoby się, żebym taką napisała, ale jak na złość od kilku dni brakuje mi natchnienia, a słowa nie chcą poprawnie ustawiać się obok siebie, nie mówiąc już o budowaniu całych zdań. Czyżbym padła ofiarą jednej z bezwzględnych ryb konceptualnych, które pożerają ludzkie idee? Byłby to wszak nie pierwszy raz. I nie tylko dla mnie. Chyba każdy zna okrutny stan niemocy twórczej albo doświadczył tak banalnego wydarzenia jak nagła ucieczka genialnych myśli, które pojawiają się w umyśle podczas wykonywania prostych czynności, ale natychmiast umykają, kiedy próbujemy zapisać je na kartce. Dzieje się tak, ponieważ na natchnione impulsy naszych

Polecanki

mózgów czyhają myślojady – małe i duże ryby pływające po wodnych drogach myśli. O czym ja plotę? Brzmi dziwnie? Ciekawie? Intrygująco? To czytajcie dalej. Albo dajcie sobie spokój z czytaniem recenzji, tylko biegnijcie do księgarni. Idee, myśli, wspomnienia, wyobrażenia, listy, powieści, napisy na ścianach. Każdy wytwór umysłu człowieka. Treść. Niefizyczna, możliwa do utrwalenia w jakimś nośniku, egzystująca w ludzkiej świadomości. Te czysto abstrakcyjne koncepty żyją też gdzieś obok, równolegle, wokół nas. Niestety pożerają je konceptualne ryby. Są wśród nich małe płotki, które nie czynią wielkich szkód, ale za to mogą przyciągać większe i bardziej niebezpieczne drapieżniki, na przykład ogromne rekiny, mogące uczynić spore spustoszenie w umyśle człowieka. Tak jak w umyśle Erica Sandersona. Ale zacznijmy od początku. Eric Sanderson budzi się pewnego dnia, nie mając zielonego pojęcia, kim jest. Nie pamięta, co robił wczoraj, tydzień temu, przez całe życie. W pokoju odnajduje karteczkę z wiadomością podpisaną przez „poprzedniego Erica Sandersona”. Nadawca uspokaja go i zaleca skontaktowanie się z doktor Randle, która ma mu wszystko wytłumaczyć. Na terapii, skołowany Eric dowiaduje się, że cierpi na zaburzenia dysocjacyjne spowodowane przeżytym w przeszłości wstrząsem – śmiercią swojej ukochanej. Doktor Randle opowiada mu, że tuż po wypadku cierpiał na zwyczajne otępienie i depresję – nic niezwykłego w takiej sytuacji. Jednak po 12 miesiącach wystąpił u niego pierwszy atak amnezji – z jego świadomości całkowicie wyparowało wspomnienie dotyczące dnia tragedii. Później kolejne wspomnienia. I kolejne. Aż w końcu prócz pamięci Eric utracił także poczucie tożsamości. W całkowicie obcym i nowym dla siebie świecie nie został jednak sam. Co jakiś czas otrzymuje od Poprzedniego Erica listy (napisane wcześniej) z informacjami i radami, które pomogą mu bronić się przed następnymi atakami rekina Ludoviciana, żywiącego się wspomnieniami i wewnętrznym poczuciem JA człowieka.

113


Późniejsze wskazówki sugerują, by Eric wyruszył na poszukiwanie niejakiego Treya Fidorousa. „Gdy z impetem padałem na podłogę, olbrzymia idea rekina wyskakującego nad wodę opadła z pluskiem na powierzchnię, wzbudzając wielką falę znaczeń i myśli, która potężnym uderzeniem popchnęła mnie naprzód po betonie.” (Steven Hall, „Pożeracz myśli”, Katowice 2011, s. 277) Jeżeli przez ten fragment twoja mózgownica zaczęła zacierać rączki na myśl o intelektualnych łakociach dla szarych komórek, ta książka jest dla ciebie. Jeśli widzisz w tym jakiś rozklekotany bełkot, to marne szanse, by „Pożeracz myśli” ci się spodobał. Wydawca na okładce podrzuca określenie „awangardowy thriller”. Awangardą „Pożeracza myśli” jest coś, co nazwałabym fantastyką na poziomie pojęć i abstraktów, którą tworzą zaskakująco wiarygodne teorie i odważna wizja dziwnego, pozarzeczywistego świata idei. Na thriller składają się wszystkie te jego elementy, które tygryski lubią najbardziej, czyli: psychologia, zagadka, przygoda, napięcie, emocje. Jest też trochę romansu oraz szczypta humoru. Powieść zachwyca absolutnie nietypową formą – na stronach widnieją osobliwe „ilustracje” złożone z liter i całych paragrafów, treścią zaś wciąga od pierwszych stron i każe używać głębszych Andrzej Tuchorski „Rezydent wieży. Księga I” Data wydania: 25 sierpnia 2011 Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Miejsce wydania: Warszawa Liczba stron: 220 ISBN-13: 9788376489032 Oprawa: miękka Wymiary: 125x195 mm Cena: 21,00 zł Znacie to uczucie, kiedy czytacie książkę i średnio was obchodzi, jak ma na imię bohater, ile wynosi jego rozmiar buta, jakie są nazwy miejsc, które odwiedził i co miał wczoraj na obiad? Moment, w którym takie szczegóły przestają

114

niż zwykle pokładów wyobraźni (no, bo jak wyobrazić sobie ideę rekina?). „Pożeracz myśli” nie jest dla wszystkich. Powieści, które próbują zrobić czytelnikowi z mózgu papkę trzeba po prostu lubić. A najlepiej mieć na ich punkcie lekkiego bzika i być przygotowanym na wszystko, co mogą ci narobić w główce. Koszmary z konceptualnymi rekinami i omamy przepełnione kształtami zbudowanymi z liter i słów to w przypadku „Pożeracza słów” całkiem prawdopodobne objawy przedawkowania. Albo odstawienia. Ale to nic, w porównaniu z obsesyjną potrzebą zrozumienia i poukładania sobie wszystkiego od nowa – niech nikogo więc nie zdziwi, jeśli postanowi przeczytać książkę powtórnie. Rekomendacja jest zbędna. Kto ma po książkę sięgnąć, ten poczuł szybsze bicie serca i drażniące zaciekawienie przy czytaniu tej recenzji. Kto przebrnął przez nią obojętnie i przy wzruszeniu ramion, ten nie ma czego w „Pożeraczu myśli” szukać. A ja idę walczyć z konceptualnymi myślojadami, które bezczelnie wyżarły mi natchnienie. Katarzyna Tatomir

mieć znaczenie, a cechy zewnętrzne głównej postaci czytelnik zaczyna składać samodzielnie, daje poczucie, że od tego właśnie momentu w książce „coś się dziać zaczyna”. Coś, co trudno opisać, nie odnosząc się do mglistych pojęć, takich jak „klimat”, „atmosfera”, „mega”. A dzieją się, proszę państwa, rzeczy magiczne. „Rezydent wieży” – rzecz dołączona do wrześniowego numeru „Nowej Fantastyki”, to powieść wydana na dziwnych warunkach konkursowych. Autor coś zwyciężył, wygrał, nie wiem. Wiem natomiast, że napisał książkę o czarodzieju i jego przygodach, przedstawionych w formie opowieści-retrospekcji. Wiem, że jest to książka dająca złudne pozory fuszerki i schematu, oraz mam świadomość celowych działań autora w kierunku utrzymania pewnego braku

Polecanki


oryginalności. Andrzej Tuchorski udowodnił, że można napisać zbiór historyjek oparty całkowicie na tym, co każdy z nas już sto tysięcy razy czytał, ale można to zrobić w sposób na tyle zgrabny, że nawet zatwardziały przeciwnik fantasy będzie wniebowzięty. Tak, ten przeciwnik to ja. Mag „zaglądam-do-książki-i-szukam-tegodziwnego-imienia-aha-znalazłem” Klavres to typowy czarodziej, który dochrapał się własnej wieży, otworzył dość dobrze prosperujący handel czarodziejskimi itemami i trudni się identyfikacją magicznych przyrządów, map, mieczy, hełmów. Cieszy się z miłej i spokojnej stagnacji, ale skrycie tęskni za przygodami. Obserwator legendarnych bohaterów i podglądacz ich bohaterskich czynów, pozuje na osobnika zrównoważonego, odosobnionego i – gdzieniegdzie – cyniczno-sarkastycznego, ale w gruncie rzeczy, sam kryje w zanadrzu niejedną historię. Tak zaczyna się książka i pod postacią paru opowiadań przybliża czytelnikowi dzieje maga „zerknijmy-znów-na-jego-dziwneimię” Klavresa. Czarodziej nie raz i nie dwa rzuci w myślach żartem, tu wywoła uśmiech na twarzy czytelnika, a tam wzbudzi emocje – wszystko to podszyte prędką, wręcz galopującą opowieścią i zgrabnie budowanym napięciem. Szkoda mi tu się zagłębiać w szczegóły – wiedzcie jednak, że Tuchorski uraczy was każdym fantastycznym cliché, jakie możecie sobie wyobrazić. Mądry, dobry, gadający smok? A jakże. Przeklęty hełm, zwiększający siłę? No przecież. Drużyna złożona z krasnoluda, maga, wojownika oraz nadobnej-niewiasty-która-zapragnęła-przygódi-uciekła-od-groźnego-ojca? Zwarta i przygotowana do boju. Na oklepane jak zad niepokornego konia dialogi, płaskie jak Keira Knightley charaktery i przewidywalne jak obietnice Tuska wydarzenia? Ahoj przygodo!

Tuchorskiego czyta się przyjemnie. Autor bawi przemyśleniami bohatera, nie nudzi i w rezultacie gwarantuje dość dobrą rozrywkę. Wracając do początku tejże zacnej recenzji – autor raczy nas magią fikcji w bardzo ciekawy sposób: tworzy nieistotnych, średnio skonstruowanych bohaterów, daje interesującą, choć wyraźnie grubo ciosaną główną postać maga, wrzuca to wszystko w zupę kotłujących, przeżartych motywów, a potem podgrzewa humorem i ripostami. Nie sili się na wydumane idee, przesłania i literackie wygibasy – ma świadomość, że to, co gotuje, to potrawa znana i lubiana przez większość ludzi. Mnie smakowało! Jacek Orlicz

115


Kate Morton „Milczący zamek”

Data wydania: sierpień 2011 Wydawnictwo: Albatros Tłumaczenie: Izabela Matuszewska Tytuł oryginału: The Distant Hours ISBN: 978-83-7659-389-0 Liczba stron: 560 Na okładce „Milczącego zamku” możemy przeczytać, że książka stanowi połączenie powieści gotyckiej z thrillerem. Pomyślałam, że stwierdzenie to, choć przecież uzasadnione, jest nieco dziwne. Do tej pory wydawało mi się, że powieść gotycka zmarła śmiercią naturalną już dawno temu, a takie elementy jak stary zamek (względnie pradawne ruiny), jego szalony mieszkaniec, burze, błyskawice, grzmoty, odludzie, ciemna noc, ożywiona przyroda, tajemnica do rozwiązania i wścibska, acz cnotliwa panna pragnąca ją odkryć odeszły do lamusa, by tam pokryć się kurzem. Bo i po cóż odrestaurowywać rekwizyty doszczętnie wyeksploatowane przez pisarzy XVIII i XIX wieku? Myśli te dręczyły mnie, gdy sięgałam po najnowszą powieść australijskiej pisarki Kate

116

Morton. Po lekturze muszę przyznać, że nie miałam racji, jest co odkurzać! Historia zaczyna się dość nietypowo. Matka głównej bohaterki (w XXI-wiecznym odpowiedniku powieści gotyckiej cnotliwą pannę zastąpiła singielka, która być może już cnotliwa nie jest, acz rozumu jej nie zbywa) otrzymuje list. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, nawet w dobie maili, gdyby nie to, że list w skutek pewnych komplikacji został dostarczony dopiero pięćdziesiąt lat po wysłaniu. Matka Edith reaguje na niego bardzo żywiołowo. Kiedy jednak młoda kobieta pyta o treść wiadomości, ta wykręca się od odpowiedzi. Edith postanawia odkryć tajemnicę korespondencji. Prowadząc swoje małe, prywatne śledztwo, dowiaduje się, że matka była podczas II wojny światowej ewakuowana z Londynu i trafiła pod opiekę trzech sióstr zamieszkujących stare zamczysko. Ojcem kobiet okazał się być sławny anielski pisarz, autor powieści gotyckiej dla młodzieży „Prawdziwa historia Człowieka z Błota”. Gotycko niewątpliwie jest. Podupadający zamek, mury pamiętające dawną świetność to zaledwie początek. Są też burze – ciemne, porywcze, gwałtowne. Mrocznie jest tym bardziej, że z powodu szalejącej wojny nakazano zaciemnienie. Nie brakuje również nieokiełznanej przyrody – wiatr targa konarami starych drzew, a mury zamczyska toną w deszczu i błocie. Błocie, które odegra w tej historii główną rolę. To z niego wyłania się przecież bohater powieści Raymonda Blythe’a. Jest i sekret. Nawet niejeden. W powieści tajemnica goni tajemnicę, a akcja toczy się tak wartko, że nie sposób się oderwać. To nie jest lektura do pociągu, no chyba że chce się wysiąść na końcowej stacji. Bardzo gotyckie są też trzy siostry, ekscentryczne córki wielkiego pisarza, z których jedna od dziecka słyszy głosy i miewa zaniki pamięci. Morton w swej książce świetnie gra konwencjami. Puszcza do czytelnika oko, żonglując schematami i scenami znanymi z „Dziwnych losów Jane Eyre”, „Mnicha”, „Zamczyska Otranto” czy „Wichrowych wzgórz”. W powieści zostają przytoczone liczne listy bohaterów, fragmenty ich pamiętników czy, stworzonych przez autorkę

Polecanki


na potrzeby akcji, książek. Fabuła „Prawdziwej historii Człowieka z Błota” Raymonda Blythe’a zostaje przywołana tak dokładnie, jakbyśmy mieli do czynienia z autentyczną, istniejącą na rynku pozycją. Zabiegi te sprawiają, że „Milczący zamek” staje się tak naprawdę książką o… książkach. Ich pisaniu, fabułach, inspiracjach. Na akcję powieści Kate Morton składają się dwa nurty wydarzeń. Jedne mają miejsce w latach 1939-1941. To właśnie wówczas dochodzi do ewakuacji, a wśród opuszczających Londyn dzieci znajduje się Meredith Beaker, która niebawem zamieszka w zamku Milderhurst. W tym czasie także Percy i Saffy oczekują na przyjazd Juniper i jej narzeczonego. Drugi nurt to wydarzenia rozgrywające się w 1992 roku, kiedy Meredith otrzymuje spóźniony list, a jej córka postanawia odkryć jego tajemnicę. Zdarzenia nie zostały opisane chronologicznie. Przeplatają się L. J. Smith, K. Williamson, J. Plec „Początek” (Pamiętniki Wampirów: Pamiętnik Stefano, tom 1)

ze sobą, mieszają. Autorka przedstawiła je z kilku punktów widzenia – oglądamy je oczami Edith, jej matki, sióstr Blythe, a także Thomasa Cavilla, narzeczonego Juniper. Dopiero gdy poznamy je wszystkie, fragmenty barwnej mozaiki ułożą się i dopasują, odsłaniając niesamowitą historię. O czym jest ta książka? To napisana przepięknym, plastycznym językiem opowieść o różnych rodzajach miłości. O tym, że czasem najtrudniej porozumieć się właśnie tym, którzy się kochają. Ale to też powieść o twórcach, wydawcach i czytelnikach. O geniuszu i o tym, jak straszliwą cenę płaci się za możliwość spisania niektórych historii. Jeśli sięgniecie po tę pozycję, opowieść o Człowieku z Błota z całą pewnością pochłonie Was bez reszty. Jagoda Wochlik

Data wydania: 2011 Wydawnictwo: Amber Przekład: Edyta Jaczewska ISBN: 978-83-241-4006-0 Jeśli jest coś bardziej przerażającego od kiepskiej literatury, to jest to kiepska literatura nie znająca końca w rozmnażaniu się. Sytuacja robi się poważna, gdy do długiej listy tomów dołącza równie długa lista spin-offów. Dlatego zanim zaczęłam czytać nową książkę L. J. Smith, najpierw zapobiegawczo dźgnęłam ją kijaszkiem, stojąc w bezpiecznej odległości. Dopiero, kiedy przekonałam się, że nie żywi wrogich zamiarów, zdecydowałam się otworzyć okładki. Pierwszy tom nowej serii zatytułowanej „Pamiętnik Stefano” przenosi nas w czasy wojny secesyjnej. Starszy z braci Salvatore, Damon zaciąga się do wojska konfederatów, podczas gdy młodszy Stefano zostaje na farmie swojego ojca. To on jest pierwszą osobą, która powita Katherine, osieroconą dopiero co, piękną krewniaczkę w jej nowym domu. Z „Pamiętników Wampirów” wiemy, jak zakończyła się historia tego niezwykłego romansu. Co jednak przywiodło młodych kochanków do katastrofy?

Polecanki

117


Po przeczytaniu pierwszego rozdziału nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Sprawdziłam na okładce. Nazwisko się zgadza. Zawartość jakby mniej. „Pamiętnik...” nadal nie jest dziełem wiekopomnym, ale... no cóż... jest zdecydowanie lepszy. Narracja trzyma się kupy, wydarzenia następują po sobie, w logicznej kolejności, stanowią ciąg przyczynowo–skutkowy. Ponieważ po lekturze poprzednich czterech monstrów, trudno mi uwierzyć w nagłe nawrócenie pani Smith, chciałam gorąco podziękować Kevinowi Williamsonowi i Julii Plec za interwencję w „Pamiętnik Stefano”. Autorzy scenariusza, wymienieni obok nazwiska autorki z pewnością mieli niemały wpływ na jej najnowsze dzieło. Można mniemać, że to oni zadbali o podniesienie przyswajalności produktu. Najnowsza powieść Smith nie trafi na moją półkę z napisem ”Ulubione”, ale przynajmniej nie będę musiała po niej egzorcyzmować biblioteczki. Poza, zdecydowanie lepszą jakością narracji i fabuły, w „Pamiętniku...” nie zaszły większe zmiany. Wpisy w tytułowym notesie nadal są nieco porażające (szczególnie te o treści „moje serce należy do niej i to jest moją przewodnią Gwiazdą Polarną”), ale na szczęście stanowią łatwą do zi-

gnorowania mniejszość. Stefano nadal jest lekko nierozgarniętym młodzieńcem, rozdzieranym przez wewnętrzne demony, który jedynie on sam rozumie. Damon zaś prezentuje postawę typowej czarnej owcy w rodzinie, która od wieków wiodła praworządne życie. Jednak czytelnicy odnajdą w „Pamiętniku...” zamierzchłą historię rodziny Salvatore oraz odpowiedzi na pytania: jak poznali Katherine? Jak wyglądało ich życie przed jej pojawieniem się? Kim byli, zanim stali się wampirami? Niestety, nie wszystkie szczegóły pokrywają się z tym, co wiadomo z poprzednich części autorstwa Smith. Powstaje pytanie: czy jest to próba poprawienia życiorysu bohatera, czy tez autorka sama zamotała się w niuanse swojego wampirycznego świata? To naprawdę pocieszające, że pomimo swojego statusu spin-offa „Pamiętnik Stefano” prezentuje lepszy poziom niż poprzedzające go arcydzieła autorstwa L. J. Smith. I chociaż nadciągające tomy nieco mnie przerażają, jest szansa, że Ziemi nie czeka w najbliższym czasie zagłada z rąk twórców fatalnej literatury.

Karen Chance „Dotyk ciemności”

uwikłana w światek przestępczy krwiopijców, poświęca swoje zdolności dla korzyści finansowych szefa. Przewiduje przyszłość – wszystko, co da Tony’emu niezliczone możliwości zarobku, jest w cenie. Jego jednak szczególnie interesują notowania giełdowe i katastrofy, a co za tym idzie – ludzka (i nie tylko) śmierć. Kiedy Cassie w końcu odkrywa, jakie konsekwencje mają jej działania , ucieka. Nie udałoby jej się to jednak, gdyby nie rzadka umiejętność kontaktu ze światem duchowym i pomoc jednego z zaprzyjaźnionych bytów… i federalnych, oczywiście, w końcu to wielkie USA, gdzie służbom specjalnym nie są obce nawet działania nadprzyrodzone. Mimo wszystkich przeszkód bohaterka, przy swojej zwykłej, ludzkiej słabości (samo bycie człowiekiem stawia ją na straconej pozycji w tym świecie), a nawet niezdarności, nieproporcjona-

Data wydania: lipiec 2011 Wydawnictwo: Papierowy Księżyc Liczba stron: 381 Tytuł oryginału: Touch the Dark Seria: Cassandra Palmer, tom 1 Format:143x205mm Oprawa: miękka Tłumaczenie: Marta Kędra ISBN: 978-83-61386-08-7 Cena: 34,90 zł Cassandra Palmer ze światem magii związana jest od dziecka, a dokładniej od czasu, kiedy wampirzy mafioso, Tony, wysadził w powietrze jej rodziców, by przywłaszczyć sobie dziewczynę oraz jej dar jasnowidzenia. Odtąd Cassie,

118

Maryla Kowalska

Polecanki


lnie długo utrzymuje się przy życiu. A to dzięki sprytowi, a to przy pomocy sojuszników, co rusz wymyka się śmierci spod ostrza. Dziwne, szczególnie, że dziewczyna zdaje się być zwyczajna, taka jak my, nie jest jakąś wydumaną superbohaterkaą – no, okej, lubi szpilki i seksowne minispódniczki, ale też spędza wieczory z książką w ręku, ma wahania nastrojów i bywa samotna pośród ludzi. Jednak los z nikim nie dyskutuje i w końcu upomina się o Cassie, ma bowiem wobec niej całkiem niezwyczajne plany. Niemal każdą z nas taki obrót spraw by załamał, jednak ona radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Jest oczywiście faza zaprzeczania, akceptacji, ponownego zaprzeczania (wszak kobieta zmienną jest), ale to nie sprawia, że dziewczyna gubi się w sytuacji.

początkiem cyklu i żywię cichą nadzieję, że zaowocuje on w kolejnych tomach wartką akcją i napięciem właściwym tego typu powieściom. Na koniec małe skojarzenie, które nasunęło mi się zaraz po rozpoczęciu lektury. Podobieństwo Cassie do Vicki Nelson z serialu „Więzy krwi” niemal mnie uderzyło. Impertynencja, pewność siebie, humor, a nawet sposób igrania z niebezpieczeństwem postacie mają niemal identyczny. Jest jednak jedna mała różnica – Cassie znacznie gorzej posługuje się bronią. Beata Tomaszewska

W „Dotyku ciemności” mamy do czynienia z bohaterką filozoficzno-refleksyjną, której każde działanie, akcja i następująca po niej reakcja, okraszone są przemyśleniami, wspomnieniami, dopowiedzeniami, a często nawet listami „za” i „przeciw” konkretnego zachowania. To niezmiernie spowalnia akcję, wytrąca nieco z rytmu czytania, ale stanowi bardzo kobiecy akcent. Kiedy „typowi mężczyźni” najpierw robią, potem myślą, Cassandra Palmer myśli przed, w trakcie i po robieniu czegokolwiek. Wprowadza to może nieco zamieszania, ale daje nam wgląd w świat przedstawiony i sytuacje, do których inną drogą nie mielibyśmy dostępu, a które stanowią w dużej mierze bazę do obecnych i zapewne przyszłych wydarzeń. Zdaję sobie jednak sprawę, że zastosowany zabieg masowego zaznajamiania czytelnika ze światem bohaterów, jest podyktowany

119


Dennis Lehane „Ciemności, weź mnie za rękę”

Data wydania: 11 sierpień 2011 Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Tytuł oryginalny: Darkness, take my hand Przekład: Andrzej Leszczyński ISBN: 978-83-7648-839-4 Liczba stron: 406 Cena: 36 zł Kiedy moja redakcyjna koleżanka spytała, kto podejmie się zrecenzowania kryminału Dennisa Lehane’a, wydanego przez Prószyńskiego i S-kę, zgłosiłam się jako pierwsza. „Potrzebuję trupów”, oznajmiłam grobowym głosem. I na nic było tłumaczenie, że to druga część, albo żeby może dla odmiany coś dla dzieci albo jakieś origami – miał być trup i już. I doczekałam się, od razu w pierwszym akapicie. Zaczęłam więc pochłaniać lekturę… tylko po to, by wkrótce się przekonać, że zupełnie nie tego się spodziewałam. Czy w takim razie mogę być zadowolona? Prywatni detektywi Patrick Kenzie i Angela Genarro otrzymują ryzykowne zlecenie:

120

mają zatroszczyć się o rodzinę, której zagroziła mafia. Diandra, ceniony psychiatra, przypadkowo posiadła pewne informacje na temat najgroźniejszych ludzi w bostońskim półświatku. W konsekwencji na celownik trafia jej syn, student college'u i lekkomyślny bawidamek. Patrick i Angela muszą stanąć twarzą w twarz z bossem, Grubym Freddym, i poprosić go o odwołanie nagonki na krewnych kobiety. Przy okazji na jaw wychodzą tajemnicze powiązania rodzinne jednego z detektywów, a trzeba pamiętać, że więzy krwi to w mafijnym świecie potężna rzecz: mogą uratować życie, ale także przysporzyć śmiertelnych kłopotów. W tej sytuacji niespodziewane spotkanie Patricka z koleżanką z dzieciństwa to tylko przypadek, podobnie jak jej nagły zgon, tłumaczony przez policję słowami: „była w złym czasie, w złym miejscu”. A przynajmniej my mamy w to uwierzyć. Bo przecież w kartotekach komisariatów znajdują się już zapisy podobnych morderstw. Jak wspominałam, zupełnie niezwiązanych ze sprawą przerażonej Diandry. Niech Wam to nawet nie chodzi po głowie. Wodzenie czytelnika po manowcach zaczyna się już na początku książki. Narrator, Patrick Kenzie, w wigilijną noc wspomina osoby, które go opuściły w ciągu minionych miesięcy. Angela wyjechała – jej biurko „pokrywa się tylko kurzem, a może nawet zarasta pierwszymi pajęczynami gdzieś w kątach”. Co się z nią stało? Dlaczego opuściła swojego przyjaciela? Wbrew swoim postanowieniom Kenzie myśli też o Grace i Mae, jej córce. Kim są dwie panie? Dlaczego odeszły? Chociaż biorąc pod uwagę gorycz, z jaką wypowiada się mężczyzna, i specyfikę jego pracy… może nie żyją. Do tego jego znajomy, Eddie Brewer, leży w szpitalu w śpiączce, która jest skutkiem strzelaniny w osiedlowym sklepie. Wydaje się więc, że wiemy, czego się spodziewać po takim prologu. Jednak z każdą stroną cicha groza wzbudzona w czytelniku owym przykrym bilansem zanika. Obserwujemy głównego bohatera rozmawiającego z Angelą, bawiącego się z Mae czy całującego Grace. Pamiętamy, że autor pierwszymi słowami książki zasiał w nas niepokój, a jednak dajemy się zwodzić aż do ostatniej

Polecanki


strony, tylko po to, by przekonać się, czy Lehane przypadkiem nie wpuści nas w maliny. Rzecz jasna robi to, ale w sposób, którego nikt się nie spodziewa i który budzi perwersyjną przyjemność bycia oszukanym przez prawdziwego cwaniaka. Oczywiście czołowym oszustwem Lehane’a jest prezentowanie podejrzanych w sprawie morderstwa. Podążając za poszlakami odkrywanymi przez parę detektywów, byłam skłonna wsadzić do więzienia połowę bohaterów powieści. Każdy człowiek może mieć zbrodnię na sumieniu: jeden jest pijakiem o skłonności do przemocy, drugi skrywa bliżej nieokreślony sekret, trzeci wyglądem odpowiada portretowi pamięciowemu sprawcy… Paradoksalnie najmniej winni wydają się prawdziwi mafiosi i gangsterzy, a najwięcej podejrzeń budzą praworządni obywatele. Autor „Ciemności…” bawi się z czytelnikiem w chowanego, nie popełniając jednak grzechów głównych literatury kryminalnej: nie wprowadza mordercy pod koniec książki, lecz pozwala mu towarzyszyć nam przez całą lekturę, oraz daje czytelnikowi szansę odkrycia prawdy. A czy mu się to uda, to już zupełnie inna sprawa. Jak wspomniałam, całkiem spora liczba podejrzeń pada na uczciwych mieszkańców i byłych policjantów. Dlaczego, spytacie? A no dlatego, że uczciwi są tylko na pierwszy rzut oka. Przy drugim czytelnik zaczyna cofać się z wahaniem. Bohaterowie u Lehane’a to nawet nie są już chandlerowscy detektywi działający na granicy prawa: oni tę granicę przekraczają wielokrotnie i brutalnie, często bez najmniejszego wahania. Śledczy i funkcjonariusze sami nadają Natalia Molenda „Anarion” Data wydania: marzec 2011 Wydawnictwo: Novae Res ISBN: 978-83-7722-143-3 Liczba stron: 240 Wymiary: 12,5x19,5 cm Oprawa: miękka Cena rynkowa: 28,9 PLN

Polecanki

się do wsadzenia za kratki, jedyna różnica polega na tym, że oni przestępstwa popełniają „dla dobra ogółu”, a ich przeciwnicy – dla własnego zysku. Mimo to Patricka, Angeli czy Bubby nie sposób nie lubić… nawet w tych mrożących krew w żyłach momentach, gdy trzymają pistolet wymierzony prosto w twarz bezbronnego, łkającego o litość oprycha. I chociaż (muszę to przyznać) po kilku dniach powoli zapominam misterną intrygę opisaną przez autora, to sylwetki bohaterów, zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych, wciąż nawiedzają moje myśli. Szczególnie zaś tyczy się to Aleca Hardimana, psychopatycznego mordercy, którego dziecięcym idolem równie dobrze mógł być Hannibal Lecter. Alec wydaje się mieć nie wszystkie klepki po kolei, jednak co chwila łapiemy się na podejrzeniach, że to jedynie gra, która ma przedstawić go jako niegroźnego wariata – i która będzie trwała aż do chwili, gdy będzie za późno, by uciec. Wracając do pytania postawionego na samym początku: tak, jestem bardzo zadowolona z lektury. „Ciemności, weź mnie za rękę” zapewniło mi nie tylko tak pożądanego trupa i intrygę kryminalną, ale także wiele niosących dreszcze momentów, sceny konfrontacji z szaleńcem rodem z „Milczenia owiec” oraz grę, ulubionym przez autorów horrorów, miejskim mitem. Jakim? Tego już naprawdę nie zdradzę, żeby nie psuć Wam dobrej zabawy. Bo że przy książce Lehane’a będziecie się dobrze bawić, nie mam wątpliwości. Gorąco polecam! Maryla Kowalska Jak napisał kiedyś Konrad Bańkowski z „Fahrenheita”: „Czasem konieczność zrecenzowania książki okazuje się niezwykle przykrym obowiązkiem”. Tak niestety jest w tym przypadku. Na początek pokrótce napiszę o czym jest powieść, w dalszej części recenzji chciałabym nieco odbiec od tematu, a zdaję sobie sprawę, że nie wszystkich takie rozważania interesują. Przedstawiona w „Anarion” historia opowiada o złotowłosej, błękitnookiej elfce, która poszukuje swojej tożsamości. W nieznanych nikomu

121


wypadkach Anarion straciła pamięć, a jej jedynym towarzyszem jest szlachetny, siwy rumak Tauros. Już od pierwszych stron kobieta znajduje się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, gdyż podczas snu jest prześladowana przez tajemnicze koszmary, zaś na jawie musi uciekać przed nienawidzącymi elfów ludźmi (to na początek). Pomimo okazywanej jej wrogości bohaterka szybko znajduje przyjaciół na dobre i na złe – elfkę Czarną i człowieka Samaela. Razem z nimi udaje się na tereny pobratymców, gdzie przyjdzie jej zmierzyć się z przeszłością i nienawiścią bliźnich. Jak to wszystko się skończy? Na pewno nie tak, jak się spodziewacie! Nie chcę spojlerować, wspomnę jednak, bardzo ogólnie, iż cała historia zdecydowanie nie zmierza do cukierkowego finału. Mimo wszystko marne to pocieszenie, biorąc pod uwagę fakt, że nie mogę o tej książce powiedzieć nic pozytywnego poza tym, że jest ładnie wydana i zachęca do czytania estetycznymi, baśniowymi ilustracjami oraz okładką. Drżyjcie narody, autorka pisze kontynuację! „Anarion”… Idealny w mej absolutnie subiektywnej opinii przykład na to, jak NIE powinna wyglądać książka. Dawno już nie czytałam tak źle napisanej powieści. Właściwie, jakby się zastanowić nad ostatnimi okazjami, muszę sięgnąć pamięcią do takich tytułów jak „Trzeci naiwny człowiek” Magdy Michałowskiej czy „Podziemny świat” Izy Zych. Co przede wszystkim łączy te wszystkie książki, prócz beznadziejnego wykonania, a co może mieć na nie wpływ? Odpowiedź brzmi: młody wiek autorek. Tak, choć wydaje się to banalne, bo nie powinno się osądzać dzieł po wieku pisarzy (wystarczy spojrzeć na Leonarda da Vinci, nie ma się co śmiać!), to jednak w praktyce okazuje się to całkiem uzasadnione. Pokrótce przedstawię mechanizm zjawiska pędu do publikacji, i choć na pozór nie ma to żadnego związku z oceną tej książki, to jednak paradoksalnie chciałabym, żeby z tej recenzji wynikło pewne konkretne przesłanie, a mianowicie to, że pośpiech bywa zgubny! Jak więc wydać powieść na siłę? Generalizując, młody człowiek (w powyższych przypadkach dziewczyny) zaczyna pisać, i choć ma naście lat

122

(najczęściej jedenaście albo dwanaście), szybko uzmysławia sobie, że pisarstwo jest jego powołaniem i musi, po prostu musi coś wydać, bo to podstawa sukcesu i dalszej kariery. Wali więc drzwiami i oknami do wszystkich wydawnictw, jakie pomoże mu znaleźć wujek Google, czasem też wspiera się na kimś dorosłym – rodzicu, pisarzu, dziennikarzu… wariantów jest wiele. Cała akcja pt. „Wydać za wszelką cenę!” nakręca się coraz bardziej i, nie mam pojęcia dlaczego, wydawnictwo pomimo świadomości (mam nadzieję!), delikatnie mówiąc, niedoskonałości oddanego w ich ręce tekstu, postanawia go wydać, a młody wiek autora/ki (np. Magdy M. – piętnaście lat) wykorzystuje jako reklamę (uogólniam, wydawnictwo Novae Res na szczęście powstrzymało się od tego typu zabiegów). Natalia Molenda, autorka „Anarion”, jest siedemnastolatką, która już niebawem pójdzie do drugiej klasy liceum. Na stronie internetowej szkoły, do której uczęszcza, w tak zwanej „Strefie Lansu” zamieszczono dwa wywiady z młodą pisarką, które przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Co ciekawe, z jej słów wynika, że dążenie do publikacji zapoczątkował ojciec – „tata mi ją [książkę] zabrał, bo stwierdził, że trzeba coś z tym zrobić, a potem tak znajomy znajomego, znajomy znajomego… I w końcu trafiło to do Pana Srokowskiego [dolnośląski pisarz]. Zaczęło się poprawianie wszystkich błędów, wyrzucanie tego, co niepotrzebne, dodawanie czegoś innego”. W tym momencie pragnę zauważyć, że czasem przysłowiowy maszynopis, choćby nie wiem ile poprawiany, nigdy nie osiągnie poziomu drukowalności, bo po prostu od początku jest do niczego. Czego zresztą można się spodziewać po fabule obmyślonej na przełomie szkoły podstawowej i gimnazjum? Naprawdę nie chcę nikogo oceniać przez pryzmat wieku, ale w tym wypadku Natalii po prostu zabrakło doświadczenia. Zabrakło warsztatu i czasu. Uważam, że wydanie tej książki było błędem, szczególnie biorąc pod uwagę ogrom pracy, jaki został włożony w jej przerabianie. Ogólny poziom tekstu najprościej można określić jako szkolny czy amatorski, a cytując ponownie Bańkowskiego: „nikczemny jakościowo”. I choć Natalia niewątpliwie

Polecanki


ma potencjał, czy mówiąc innymi słowy – talent, czy raczej jego zalążek, to jednak wymaga on oszlifowania, wyćwiczenia. Nie ma sensu publikować ćwiczeń, szczególnie jeśli inni mają za to płacić. Czasem warto poczekać, spojrzeć na coś z szerszej perspektywy, przez pryzmat miesięcy, może nawet lat. Tymczasem tutaj był pośpiech, jakieś niesamowite parcie w kierunku papierowego sukcesu kosztem tego rzeczywistego. Bo czy autorka będzie zadowolona z „Anarion” za pięć, dziesięć lat? Szczerze wątpię. Jak bowiem zauważyłam, głównym odbiorcą książki są słodkie nastolatki zakochane w „Zmierzchu”, tudzież w kiczu, a z tego, czego się dowiedziałam zarówno po przeczytaniu książki, jak i zapoznaniu się z wywiadami, Natalia nie należy do tego grona. Autor rozmija się z adresatem, przesłanie (o ile jakieś jest, niestety go nie wychwyciłam) trafia w próżnię (dosłownie i w przenośni). Katastrofa. Sam pomysł oraz wykonanie wołają o pomstę do… recenzenta, a więc do mnie. Koncept kuleje, fabuła jest tak pokręcona, że miejscami odnoszę wrażenie, że wręcz bezsensowna, o zakończeniu nie będę nawet wspominać. Za dużo rzeczy zostaje niewyjaśnionych, właściwie nic z tej historii nie wynika. Na dodatek jest nużąca i po prostu nudna. Elfy, jeśli nie z Tolkiena, i tak są zapożyczone, a od twórcy „Władcy Pierścieni” autorka przywłaszczyła sobie imiona bohaterów: Anarion (Anárion), Tinuvel (Lúthien Tinúviel), Glorfindel i Mablung (identycznie!). Nie mam pojęcia, czym zostało to spowodowane, mogę mieć tylko nadzieję, że przyczyną nie było zwyczajne lenistwo. Bohaterowie są mdli i płytcy, choć Natalia robiła wszystko, by stworzyć w nich jakąś głębię. Nie udało się. W ogóle mnie nie przekonują, a motywy ich postępowania pozostają aż do chwili obecnej nieodgadnione. Opisy walki zwyczajnie męczą, ale to i tak nic przy nieustannym charakteryzowaniu postaci. Naprawdę nikt (mam nadzieję) nie ma ochoty czytać po raz setny o tym, że Anarion była jasno- czy też złotowłosa. Pięknie dziękuję, dowiedziałam się już o tym na początku, tymczasem na stronie 179 (na 240 stron) czytam po raz nie wiem już który, że „Umyła swoje długie, proste, jasne włosy”.

Polecanki

Litości! Pomimo korekty nadal są błędy, np. źle sformułowane zdania („Czarna dosiadła Destiny i odwróciła się w stronę huku”), ale największy ból (literalnie, to było naprawdę nieprzyjemne uczucie) sprawiały mi opisy na siłę stylizowane w taki sposób, by wszystko wydawało się nie-wiemjak-piękne (szczególnie krajobrazy, elfki, ich konie oraz krajobrazy). To było po prostu straszne i ciarki mnie przechodzą na samo wspomnienie. Nigdy więcej! Kończąc tą przykrą recenzję, chcę powiedzieć, że po prostu jest mi smutno, szczególnie na myśl o tym, że prawdopodobnie pewnego dnia do Natalii Molendy dotrze, że za bardzo się z tym wydawaniem pośpieszyła. Chciałam w tym miejscu napisać „oby nie” lub „oby nastąpiło to jak najpóźniej”, ale właściwie – im wcześniej, tym lepiej dla wszystkich. Książkę polecam odważnym. Katarzyna Zalecka

123


DWIE MAGICZNE PREMIERY DLA FANÓW FANTASY I NIE TYLKO PANI SHALADORU kolejna odsłona bestsellerowej serii Czarne Kamienie

Po oczyszczeniu Terreille ze skazy Dorothei SaDiablo władzę w Dena Nehele obejmuje Cassidy – Królowa nosząca Różowy Kamień. Stawiając czoła wielu przeciwnościom, stara się odbudować terytorium i udowodnić, że potrafi godnie władać zarówno nim, jak i jego ludem. Choć wie, jak trudne to wyzwanie, nie zdaje sobie sprawy, że będzie zmuszona wezwać moce, które omal nie pozbawią jej życia. Oddany Cassidy Gray pomoże jej wyjść z tej próby obronną ręką, jednak już niebawem będą na nią czyhać kolejne niebezpieczeństwa. Czarne Wdowy dostrzegają w splątanych sieciach niepokojącą wizję – nadchodzi coś, co na zawsze zmieni i Dena Nehele, i jego Królową.

Księga Tris – drugi tom wielokrotnie nagradzanej serii Tamory Pierce

Krag Magii

W KSIĘGARNIACH JUŻ WE WRZEŚNIU

Polecają

Szkody powstałe po trzęsieniu ziemi wystawiają Wietrzny Krąg na ataki piratów. Dlatego wszyscy – łącznie z Tris, Briarem, Dają i Sandry, młodymi adeptami sztuk magicznych – z całych sił starają się wzmocnić instalacje obronne świątynnej wspólnoty. Przebywający z wizytą w Wietrznym Kręgu Aymery, kuzyn Tris, sugeruje młodej pogodowej wiedźmie, aby powróciła do rodziny, która się jej wyrzekła. Dziewczynka nie chce jednak opuszczać przyjaciół i pragnie wraz z nimi stawić czoła nadciągającemu zagrożeniu. W obliczu niebezpieczeństwa okazuje się, że piraci mają nową, potężną broń, a także sprzymierzeńca wewnątrz Wietrznego Kręgu. Jednak agresorzy popełniają poważny błąd - nie doceniają gniewu młodej czarodziejki. Czarodziejki, która nie tylko została zdradzona o jeden raz za dużo, ale też ma u swego boku upartych i bardzo oddanych przyjaciół…

Więcej na: www.initium.pl


QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Piotr Dresler / piotrdresler@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński / jacek.skowronski7@gmail.com / Z-ca redaktora naczelnego: Jarosław Makowiecki / faux@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Michał Stonawski / mstonawski@gmail.com / Sekretarz redakcji: Jarosław Makowiecki / faux@qfant.pl / Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Kierownik działu: Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Kierownik działu: Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Kierownik działu: Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / Kierownik działu recenzji: Katarzyna Tatomir / tatomir.katarzyna@gmail.com /; Maryla Kowalska / kowalska.maryla@gmail.com / DZIAŁ WSPÓŁPRACY Z WYDAWNICTWAMI Kierownik działu: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / DZIAŁ MARKETINGOWY Kierownik działu: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl /; Michał Stonawski / mstonawski@gmail.com / Skład wersji PDF: Agata Sienkiewicz Skład wersji WWW: Jarosław Makowiecki Projekt okładki: Konstanty Wolny & Agata Sienkiewicz Ilustracja na okładce: Konstanty Wolny Ilustracje: Kamil Dolik, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska Korekta: Agnieszka Łobik-Przejsz, Agnieszka Hałas, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Bożena Pierga, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

Stopka redakcyjna

125


126


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.