Qfant #06

Page 1

ISSN 2080-2633

numer 6/10

lipiec 2010 bezpłatny kwartalnik fantastyczno-kryminalny

Mogę Cię zbudować

wywiad z Katarzyną Konieczką

Galeria Konstantego Wolnego

Ponadto:

Katarzyna Szelenbaum, Marcin Szerenos, Piotr Pochuro, Marcin Rusnak, Wojciech A. Rapier


POLECANKI WSTĘPNIAK

Wstępniak Sześć kwartałów z Qfantem zleciało błyskawicznie, ale ja wiedziałem, że tak będzie, bo znam siebie i qfantowy zespół. Przez ten czas poznaliśmy nieco rynek i nauczyliśmy się wielu nowych prawd, w tym tej, że aby się rozwijać, trzeba umieć bez sentymentu traktować swoje pomysły, te gorsze – porzucać, a te znośne – modyfikować. W związku z tym, Qfant nieustannie się zmienia. Przeszliśmy już trzy zmiany designu strony, po wakacjach czeka nas czwarta odsłona. W tym numerze znajdziecie kilka tekstów o pisarstwie, felietonów, poradników, które, mam nadzieję, przydadzą się Wam w doskonaleniu warsztatu, oraz – jak zawsze – ciekawe opowiadania, świetne grafiki, a także recenzje książek. Na zakończenie przypominam o trwającej drugiej edycji konkursu literackiego „Horyzonty Wyobraźni”. Na Wasze opowiadania czekamy do 31 lipca. Pula nagród w dalszym ciągu rośnie i do finałowej gali, która tym razem odbędzie się w Lublinie, na konwencie Falkon 2010, urośnie do bardzo przyzwoitych rozmiarów. Będą pieniądze, książki i trofea do postawienia na półkę. Życzę więc miłej lektury numeru i wysokich nagród. PS Z przyjemnością informujemy, że znaleźliśmy wydawcę pokłosia „Horyzontów Wyobraźni 2009”, czyli tomiku z opowiadaniami laureatów. Z qfantowym pozdrowieniem Piotr Michalik

2

PUBLICYSTYKA Natalia Bieniaszewska - To, o czym wolimy nie pamiętać......................4 Wojciech Pancerny - Wenus ciągle milczy...................8 Lucyna Markowska - Uwieść pierwszym słowem.................................. 12 Anna Thol - Homo ex machina...................................... 16 Marcin Szerenos - logika kontra sentyment....................................... 18 Lucyna Markowska - Redagować strzelająco......... 24 Anna Thol - Mogę Cię zbudować................................. 28 Łukasz Szatkowski - Uwarunkowania odbioru...... 36 Łukasz Szatkowski - O propagandzie w beletrystyce......................... 38

GALERIA Konstanty Kostek Wolny............................................................... 40 Galeria czytelników........................................................................ 44

LITERATURA Marcin Szerenos - możemy cię sklonować............... 46 Piotr Pochuro - Przeznaczenie....................................... 54 Marcin Rusnak - Ostatni mag......................................... 62 Katarzyna Szelenbaum - Gałązka................................. 76 Wojciech A. Rapier - Za Emilię........................................ 86

POLECANKI Metro 2033...........................................................................102 Boska trucizna.....................................................................103 Statek śmierci......................................................................105 W godzinach pracy............................................................106 Pieśniarz Wiatru..................................................................108 Darth Bane. Droga zagłady, Darth Bane. Zasada dwóch, Darth Bane. Dynastia zła...........................................109 Łowca ciemności. Dni Mroku, Księga 2..............................111

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


o co chodzi?

zobacz www.adesign.8p.pl


Natalia Bieniaszewska Natalia Bieniaszewska

POLECANKI PUBLICYSTYKA

To, o czym wolimy nie pamiętać – o prozie Stefana Dardy trochę inaczej Recenzenci „Domu na Wyrębach” i „Słonecznej Doliny” opisali już wiele zalet prozy Stefana Dardy. Wspomniano o świetnej rozrywce, grozie w klimacie Stephena Kinga, o dynamicznie prowadzonej akcji i wykorzystaniu motywów rodem z klechd ludowych. Zapomniano tylko o jednym: że ta proza kryje w sobie coś więcej. Dobra książka to taka, którą można czytać na wiele sposobów, która dostarczy czytelnikowi nie tylko rozrywki. Sama pasjonująca opowieść nie wystarczy – taka historia jest jednorazowa, tajemnice się wyjaśnią, zagadki zostaną rozwiązane, poznamy zakończenie i więcej do takiej powieści nie wrócimy. Dobra książka musi mieć w sobie coś niepokojącego, co sprawi, że będziemy ją czytać wciąż na nowo. A tym, co nas niepokoi najczęściej i najbardziej, jest prawda. Uniwersalna prawda, która wykracza poza ramy powieści i bezczelnie wpycha się w nasze życie. Dobra książka zawsze mówi prawdę, a powieści Stefana Dardy są dobre. „Dom na Wyrębach”, czyli między carpe diem a memento mori Bohatera „Domu...” poznajemy w zwrotnym punkcie jego życia. Dawna egzystencja Marka właśnie się kończy. Teraz wszystko będzie nowe: miejsce, w którym przyjdzie mu żyć, praca, ludzie i, przede wszystkim, tytułowy dom. Co zostawia za sobą? „Gdyby nie Iwona, która jakiś czas temu zapomniała kluczy i wracając zastała mnie w niedwuznacznej sytuacji z piersiastą studentką, pewnie oglądałbym teraz grzecznie telewizję lub popijałbym nudną herbatkę z żoną. Jutro poszedłbym do pracy drżąc, żeby nie strzelić jakiejś gafki (zięciowi rektora nie wypada strzelać nawet gafek), nie mówiąc już o poważniejszych wpadkach. Potem wróciłbym, zjadłbym niesmaczny obiad i schował się za monitorem komputera udając, że mam masę roboty. (...) Jednym słowem, czekałoby mnie życie jak w Ma-

4

drycie. I tak aż do usranej śmierci”. Marek dobrze wie, że życie takie, jakie prowadził do tej pory, było sztuczne, fałszywe. Sprowadzało się do spełniania cudzych oczekiwań, podczas gdy jego prawdziwe pasje i marzenia leżały schowane w tekturowym pudełku z napisem: „Studia”. Problem w tym, że razem z atlasem ptaków Leśniewski ukrył tam również prawdziwego siebie. Jadąc do Wyrębów nie zdaje sobie sprawy, że wyrusza na spotkanie z prawdą. Wymyśla nowego siebie według gotowego wzorca: „Moja męska intuicja mówiła mi, że teraz to wszystko się odmieni, że właśnie zaczynam żyć naprawdę – dorosły facet bez zobowiązań, ze sporą ilością gotówki na koncie, w małym drewnianym domu na końcu świata”. Wszystko, co przydarzy mu się w Wyrębach, sprawi, że odkryje własne „ja” i przypomni sobie, co jest naprawdę ważne. W liście do Huberta, tworzonym pośpiesznie, przy ostatniej, dogasającej świecy, napisze: „Miał to być pamiętnik szczęśliwego człowieka. W dużej mierze takim jest, choć żałuję, że pozostanie już na zawsze tak krótki. (...) Jestem też spokojny dlatego, że mimo wszystko cieszę się, że kupiłem dom w Wyrębach. Różnie bywało, ale pierwszego tygodnia września nie zamieniłbym na dwadzieścia lat spędzonych w mieście”. Scena pisania listu robi piorunujące wrażenie. Przypomina nam bowiem o czymś, o czym nie chcemy pamiętać: całe nasze życie to nic innego, jak pisanie listu przy ostatniej, nieuchronnie dopalającej się świecy. Śmierć już czeka w sąsiednim pomieszczeniu. Czy mamy do kogo napisać ten list? Czy przeżyliśmy cokolwiek, co warto opisać? Czy poznaliśmy jakąkolwiek tajemnicę, wartą ujawnienia? Jeśli spędzimy życie na kanapie, robiąc to, czego oczekują od nas inni, zostawimy pustą kartkę, bo nie będziemy mieli nic do napisania. Liczy się tylko to, co zrobimy, idąc za głosem serca, za podszeptem swojego prawdziwego, wewnętrznego „ja”: dom, który zbudujemy albo odnowimy własnymi siłami (nawet jeśli to nie my w nim zamieszkamy), chwile szczęścia, które dajemy innym (jak zwyczajna rozmowa z drugim człowiekiem, przy wódce, albo i bez), wyprawa na bagna o świcie i kilka zdjęć żurawi... Chwytajmy chwile, ale te naprawdę ważne, bo śmierć czai się tuż za rogiem, szkoda czasu na głupoty.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


To, o czym wolimy nie pamiętać „Słoneczna Dolina”, czyli odpowiedzialność za słowo Wiara w sprawczą moc słowa jest tak stara, jak sam wynalazek mowy. Język kreuje rzeczywistość, w której żyjemy i umożliwia nam myślenie abstrakcyjne. Nienazwane nie istnieje. A to, co ma nazwę, już jedną nogą wkroczyło w nasz świat. Nawet gdy wydaje nam się, że jesteśmy racjonalni, i tak, od czasu do czasu, powtarzamy półżartem: „wypluj te słowa”, „żebyś tego w złą godzinę nie powiedział”, „nawet tak nie mów”. Intuicyjnie wiemy, że od słowa do czynu droga niedaleka. W głębi duszy wszyscy boimy się, że słowo może stać się ciałem, boimy się klątwy. Bohater „Słonecznej Doliny” to specjalista w dziedzinie słowa, doświadczony dziennikarz. I właśnie z klątwą przyjdzie mu walczyć. Mieszkańcy przeklętej wioski, w której zatrzymał się czas, popełnili straszliwy grzech. Nie wiemy jaki, bo nie został nigdy wyznany i odpokutowany. Wszyscy, którzy znaleźli się w Starzyźnie, dźwigają brzemię winy. Czy to przypadek, że trafia tam także Rafał Gielmunda – sprawca wypadku, w którym zginęła żona Nawrota? On również nie poniósł kary za swój czyn... Wygląda na to, że drogę do wsi w Słonecznej Dolinie mogą znaleźć tylko ci, którzy czymś zawinili. Ale czy naprawdę to Rafał spowodował śmierć Magdy? Wbrew pozorom, to wcale nie jest takie pewne! Adam Nawrot spotkał zmarłą żonę we śnie: „Wstała, zrobiła krok w stronę wyjścia, lecz zatrzymała się i błyskawicznie pochyliła się nade mną, patrząc na mnie ślepymi, szeroko rozwartymi białkami oczu, w których nie było tęczówek ani źrenic”. Tak samo wyglądają demony z Czarnego Wygonu. Wszyscy są samobójcami. Skoro Magda także tak wygląda, to może umarła nie w wyniku wypadku, lecz... własnej decyzji? Niewiele wiemy o małżeństwie Nawrotów, a sen Adama (i to, co w nim robi) jest naprawdę zastanawiający. Czy przyjaciel powiedział Witoldowi całą prawdę? A jeśli i tu kryje się nieujawniona tajemnica? A może po prostu któryś z demonów podszył się pod Magdę (wiemy przecież, że bywalcy Czarnego Wygonu potrafią to robić)? Gdy przeczytamy, razem z Witoldem, całość zapisków Gielmundy, cała sprawa wydaje się prosta: coś zatajono. Wystarczy odkryć, co to było i wyznać ten grzech publicznie, a wtedy problem zostanie rozwiązany. Ale Uchmann się waha. Dlaczego?

Dlatego, że sam jest ofiarą pewnej upublicznionej prawdy, która złamała mu życie. On wie, że nie można chlapać jęzorem bezkarnie, bo nieopatrznie rzuconym słowem możemy kogoś zniszczyć (albo ocalić). Słowem trzeba szafować rozważnie: czasem lepiej zamilknąć, a kiedy indziej przeciwnie – mieć odwagę, by się odezwać wtedy, gdy inni milczą. Jeśli prawdą jest, że do Starzyzny trafiają tylko winni, to czy Uchmannowi uda się tam dostać? Tytuł drugiej części „Czarnego Wygonu” sugeruje, że tak. Czyżby zatem i on miał coś na sumieniu? A może zarówno Witold, jak i Gielmunda nie byli winni, a trafili do zaklętej wioski tylko po to, by pomóc ujawnić tajemnicę i uwolnić jej mieszkańców? W Starzyźnie nie ma zwierząt. „Może dlatego, że one... – mówi stary Trześniowski – one nie były niczemu winne...” Nie ma też dzieci, które wtedy, gdy wioska zapadła się pod ziemię i zatrzymała w czasie, były właśnie w szkole. Wszystkie, z wyjątkiem jednego: „To chyba był czysty przypadek, że tamtego dnia znalazła się w wiosce. Wszystkie dzieci chodziły do szkoły oddalonej o kilka kilometrów od Starzyzny. Tamtego dnia Anielka sama zawróciła w pół drogi i znalazła się po prostu w nieodpowiednim miejscu o feralnej porze. Była jedynym dzieckiem, które zostało...” Klątwa nie zna przypadków. Ta dziewczynka też ma swoją tajemnicę. Miłość czy nienawiść? Anielka Komisarczuk to, w pewnym sensie, młodsza siostra Basi z „Domu na Wyrębach”. Prześladuje Rafała swoją miłością, tak jak dawna narzeczona prześladuje Antoniego. Tylko czy to jest aby na pewno miłość? Wróćmy raz jeszcze do snu Adama Nawrota: „Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Zacząłem ją z całej siły dusić, wrzeszcząc przy tym, że jej nienawidzę. Z satysfakcją czułem, jak jej ciało wiotczeje, a później wstrząsają nim gwałtowne konwulsje. Przestała się ruszać, a ja wciąż z całej siły zaciskałem palce na jej szyi”. Adam całymi latami modlił się o to, by żona choć raz mu się przyśniła. Jednak gdy to marzenie się spełniło, we śnie zapragnął ją... zabić. Dlaczego? Czy dlatego, że ją kochał, a ona, umierając, go opuściła, czy może dlatego, że chciał ją mieć na własność, tak jak Basia pragnęła mieć Antoniego tylko dla siebie? Żywej istoty nie można w pełni posiadać. Jeśli przyciśniemy ją do siebie zbyt mocno, straci od-

QFANT.PL - numer 6/10

5


Natalia Bieniaszewska

POLECANKI PUBLICYSTYKA

dech i umrze. Na własność możemy mieć tylko to, co martwe. Żeby posiadać ukochaną osobę tylko dla siebie, musielibyśmy ją zabić. Miłość musi uwzględniać wolność. Inaczej nie będzie miłością, lecz nienawiścią. Taka właśnie, pełna nienawiści, jest prawdziwa twarz Basi. W „Domu na Wyrębach” lodowaty gniew i śmierć są tym samym. Nienawiść zadaje śmiertelne rany, na które nie ma lekarstwa. Można ją pokonać, ale do tego potrzeba całego łańcucha ludzi połączonych przyjaźnią, bezinteresowną życzliwością i zaufaniem. Antoni – Marek – Czesław – Hubert. Gdyby któregokolwiek z nich zabrakło, zło szerzyłoby się dalej. W ludowych opowieściach i balladach rolę sędziego, który wymierza karę zbrodniarzowi, przejmuje często przyroda. Mordercę trafia piorun, topi się lub spada na niego skała. Antoni ginie taką samą śmiercią, przygnieciony podczas burzy przez upadające drzewo. Ale Jaszczuk nie zrobił nic złego! On jest ofiarą toksycznej miłości, która w istocie była nienawiścią, lecz broni Basi, bierze na siebie jej winę i przyjmuje karę. Robi to dlatego, że z nich dwojga to on kochał naprawdę, nie ona. A jak potoczy się historia miłości Anielki? Czy to jeszcze jest miłość, skoro posuwa się do zakładania ukochanemu pętli na szyję? Czy Rafał, nie mogąc uwolnić się od ciężaru poczucia winy, pójdzie za dziewczynką – demonem? Pamiętajmy, że ma jeszcze córkę, której los spoczywa teraz w rękach Uchmanna. Starszy brat, bohater tragiczny Główni bohaterowie „Domu na Wyrębach” i „Słonecznej Doliny” wyruszają w podróż. Nie tylko fizycznie, ale także duchowo. W podróży zazwyczaj przydaje się ktoś, kto dobrze zna okolicę, i rzeczywiście – w obu powieściach pojawiają się tacy przewodnicy po krainie duchów. Są jak starsi bracia bohaterów, choć tylko Antoni faktycznie góruje wiekiem nad Markiem. Rafał jest młodszy od Witolda, a jednak przewyższa go doświadczeniem. Antoni wyprowadzi Marka z lasu, gdy ten się zgubi i ostrzeże przed zjedzeniem trującego grzyba. Przygoda Witka nigdy by się nie zaczęła, gdyby nie wiadomość od Rafała – to on wskaże mu właściwe miejsce, czas i drogę do Starzyzny. Zarówno Jaszczuk, jak i Gielmunda to postaci tragiczne. Obaj znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. An-

6

toni przyjmuje swój los i znosi go cierpliwie. Próbuje chronić Marka, chociaż wie, że szanse są niewielkie. W końcu decyduje się poświęcić własne życie w nadziei, że w ten sposób zapewni bezpieczeństwo przyjacielowi. Rafał jest inny – nieustannie walczy. Wciąż szuka sposobu, aby zmienić nieodwracalne. Cokolwiek jednak robi, obraca się w czyjąś krzywdę. Wywozi Trześniowskiego i Helenkę ze Starzyzny, ale jak się okazuje, po to tylko, żeby oboje niebawem zmarli. Zabiera także Anielkę, wbrew jej woli, ponieważ nie potrafi jej zostawić. Ona także nie będzie szczęśliwa. Wreszcie postanawia wrócić do przeklętej wioski, aby spróbować ocalić córkę. Tę podróż bierze jednak na siebie Witek. Znów powraca problem winy. Jeśli Uchmann podejmuje wyzwanie z serca, w imię współczucia, to czy w ogóle znajdzie drogę do Starzyzny? Czy czysta intencja wystarczy, by wyzwolić mieszkańców wsi? Przekonamy się, gdy poznamy ciąg dalszy losów bohaterów „Czarnego Wygonu”. Jedno jest pewne: u kresu tej podróży Witek, podobnie jak wcześniej Marek Leśniewski, pozna swoje prawdziwe „ja”, stanie twarzą w twarz z własnymi grzechami i własnym człowieczeństwem. Czy wyjdzie z tej konfrontacji żywy? Dobrą książkę możemy czytać na wielu różnych poziomach. Powieści Dardy są dobre. Możemy przeczytać je szybko, dać się oczarować niewiarygodną historią, trochę się uśmiechnąć, trochę przestraszyć, a potem odłożyć je na półkę. Możemy też do nich wrócić, przeczytać jeszcze raz, powoli, uważnie śledząc losy bohaterów. Wtedy otworzą się przed nami opowieści o rzeczach najważniejszych: o uczciwości i kłamstwie, miłości i nienawiści, poświęceniu i odwadze, o sensie życia i lęku przed śmiercią. To opowieści o nas samych, bo i my, jak bohaterowie Dardy, wciąż walczymy z demonami, choć na co dzień nie chcemy o tym pamiętać. Bibliografia: 1.Stefan Darda, „Dom na Wyrębach”, Videograf II, październik 2009. 2.Stefan Darda, „Czarny Wygon. Słoneczna Dolina”, Videograf II, luty 2010.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Wojciech Pancerny Wojciech Pancerny

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Wenus ciągle milczy W 1960 roku Elvis Presley kończy służbę wojskową w randze sierżanta, The Beatles grają pierwszy koncert w jednym z klubów Hamburga, zaś John F. Kennedy zwycięża w wyborach prezydenckich. Ludowa Polska zmierza ku świetlanej przyszłości pod kierownictwem miłościwie nam panującego I sekretarza Władysława Gomułki, depcząc po drodze wszelkiej maści wichrzycieli. Czerwono-Czarni wkraczają na krajową scenę muzyczną. Na gruncie fantastycznym dzieje się naprawdę wiele. Nagrodę Hugo otrzymują: Robert A. Heinlein za „Żołnierzy kosmosu” („Starship Troopers”) oraz Daniel Keyes za „Kwiaty dla Algernona”. W blokach startowych staje Nowa Fala (New Wave), a umysły rozpala literatura postapokaliptyczna za sprawą sztandarowych utworów Millera („Kantyczka dla Leibowitza” Hugo 1961 ) i Franka („Alas, Babylon”). Za żelazną kurtyną widzowie mają okazję podziwiać „Wehikuł czasu” – filmową adaptację powieści Wellsa, a tymczasem w Polsce, w ramach obchodów 550. rocznicy bitwy pod Grunwaldem, filmowcy stawiają raczej na fantastykę historyczną w postaci „Krzyżaków”. W tym kalendarium należy jednak obowiązkowo odnotować jeszcze jedno wydarzenie: oto na ekrany wchodzi film „Milcząca gwiazda”, zrealizowany w ramach bratniej przyjaźni narodów polskiego i niemieckiego. Obraz powstał na kanwie utworu Stanisława Lema „Astronauci”. Wydana w 1951 roku powieść okazała się niebywałym, a jednocześnie niespodziewanym sukcesem. Jak pisze Jerzy Jarzębski, „Astronauci” to odpowiedź na propozycję, jaką złożył Lemowi prezes Czytelnika. Pisarz, wprost rzecz ujmując, podjął się zadania „dla chleba”, borykał się bowiem wówczas z problemami natury finansowej. Sukces powieści zachęcił autora do pracy nad kolejnymi utworami w konwencji fantastyki naukowej. Film opowiada historię międzynarodowej wyprawy śmiałków – naukowców na Wenus. Na pustyni Gobi odkryto fragment skały, zawierający pojemnik z tajemniczą szpulą niebędącą dziełem rąk

8

ludzkich. Szpula, jak się okazało, kryła tajemniczy zapis, dokonany przez obcą cywilizację. Uczeni powiązali fragment z tak zwanym meteorytem tunguskim, uznając, że doszło do katastrofy obcego statku kosmicznego, nie zaś uderzenia meteorytu. Badania trajektorii lotu wskazują Wenus. Próby nawiązania kontaktu z nieznaną cywilizacją kończą się niepowodzeniem. Dlaczego Wenus milczy? By rozwiązać zagadkę, trzeba zorganizować pierwszą w historii ludzkości wyprawę międzyplanetarną. Prace nad filmem rozpoczęto w lutym 1959 roku, kiedy Lem miał już na koncie „Dzienniki Gwiazdowe” i „Obłok Magellana”. Wykorzystano plenery okolic Zakopanego oraz atelier DEFY w Babelsbergu pod Berlinem. Premiera odbyła się dokładnie rok później, czyli w lutym (w Polsce w marcu) 1960 r. Minęło zatem przeszło pięćdziesiąt lat od chwili, gdy pierwsi widzowie wraz z ekipą astronautów odwiedzali mroczne zakątki Wenus. Wyobraźnię pobudzały zapewne zarówno sceny rozgrywające się na obcej planecie, jak i wewnątrz Kosmokratora, statku kosmicznego. Scenografia autorstwa Anatola Radzinowicza, uhonorowanego w 2003 gwiazdą w Alei Gwiazd w Łodzi, stanowiła jeden z atutów filmu. Pod tym względem „Milcząca gwiazda” nie odbiegała od produkcji zza żelaznej kurtyny. Wystarczy porównać ją chociażby z wspomnianym wcześniej „Wehikułem czasu”. Film zawiera charakterystyczny dla owych czasów ładunek propagandowy. To obraz socjalistycznej poprawności politycznej. Kraje bloku wschodniego walczą o pokój i budują porozumienie międzynarodowe, w odróżnieniu od kapitalistycznych ciemiężców myślących wyłącznie o własnych portfelach. Nauka socjalistyczna góruje. Niezwykle drętwo i sztucznie brzmią sentencje wypowiadane przez bohaterów, a chwalące dorobek i światłą myśl bloku wschodniego. Co więcej, uczonym amerykańskim bliższe są uniwersalne zasady wprowadzane w życie po właściwej stronie mocy, aniżeli egoistyczna walka w pogoni za pomnażaniem zysków. Oczywiście z perspektywy czasu dialogi śmieszą, niemniej śmiertelna powaga aktorów uzmysławia, jak wyglądała indoktrynacja w praktyce. Wydźwięk propagandowy nie przeszkadzał jednak zachodnim dystrybutorom we wprowadzeniu filmu na ekrany kin. W Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej obraz wyświetlano w 1962 roku pod tytułem „First Spaceship on Venus”. Myliłby się jednak ten, kto by przypuszczał , że widzo-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wenus ciągle milczy wie za oceanem mogli oglądać wersję oryginalną. Nic z tego. Czym była cenzura w PRL, wiedzą zapewne wszyscy, jednak warto zwrócić uwagę również na mistrzów poprawności ideologicznej po drugiej stronie oceanu. “First Spaceship on Venus” to modelowy wręcz przejaw troski o światopogląd obywatela w wydaniu amerykańskim. Wystarczy pierwszych kilkanaście minut, by zorientować się jak mocno nożyce pocięły taśmę filmową. Usunięto sceny sugerujące wyższość nauki krajów demokracji ludowej nad wykwitami imperialistycznych umysłów. W sumie nic dziwnego, tyle, że z filmu wyłączono uczonych socjalistycznych bądź pozmieniano nazwiska. Naczelny inżynier ekspedycji – Polak, Sołtyk okazuje się być Francuzem o nazwisku Durand. To jednak małe piwo. Z filmu znika profesor Arseniew, radziecki badacz, przemianowany na amerykańskiego uczonego. Widz zza wielkiej wody, nie dowiedział się zatem, że lądowanie na Wenus nie może być sprawą wyłącznie jednego narodu, lecz przedsięwzięciem internacjonalistycznym, zaś rakieta o napędzie jonowym powstała wysiłkiem uczonych radzieckich. Szczere zdziwienie wzbudza przemiana amerykańskiego profesora Hawlinga w Orloffa. Może dlatego, że w wyciętych scenach Hawlingowi bliższe są ideały socjalistycznych uczonych, aniżeli interesy imperialistycznych korporacji. Brakuje zatem kapitalistów z cygarami w ustach. Oczywiście pojawiają się pomniejsze kwiatki, jak przemianowanie ekspedycji radzieckiej na międzynarodową i temu podobne. O ile można zrozumieć, przynajmniej do pewnego stopnia, wyeliminowanie przejawów propagandy komunistycznej, to wycięcie kwestii odnoszących się do unicestwienia Hiroszimy jasno wskazuje, że tematy niewygodne w bastionie wolnej myśli i demokracji bezlitośnie usuwano. W amerykańskiej wersji zdecydowanie lepiej wypada dubbing, niemniej profesjonalnie wypowiadane kwestie pozbawione są niezaprzeczalnego uroku wersji polskiej. Rozczula, na przykład, chiński uczestnik ekspedycji. Wracają wspomnienia seriali dla młodzieży produkowanych w NRD, emitowanych w niedzielne poranki po „Teleranku”, ewentualnie akademie pierwszomajowe, kiedy przedstawiciel ZSMP z przejęciem deklamował drętwe frazy. Kolejnym polem ingerencji była ścieżka dźwiękowa. Muzykę autorstwa Andrzeja Markowskiego

zastąpiono sztampowym podkładem charakteryzującym produkty filmowe lat pięćdziesiątych spod znaku fantastyki naukowej. Zdecydowanie preferuję polską wersję, nawet z ideologicznymi wstawkami, a właściwe właśnie dlatego, że tam są. Oczywiście chylę czoła przed zręcznością montażystów pod kierownictwem Hugo Gimaldiego, stworzyli bowiem zupełnie nowy obraz, bez względu na to, jak absurdalnego dzieła dokonali. Trudno oczekiwać, by film po pięćdziesięciu latach wywoływał zamierzone przez twórców emocje. Można odnaleźć na siłę uniwersalny przekaz, niemniej „Milczącą gwiazdę” trudno rozpatrywać dziś w kategoriach innych, aniżeli ciekawostki. Z pewnością warto poświęcić kilka chwil, by przekonać się, jak futurystyczne wizje przekładano na język dużego ekranu. Film gościł w kinowych salach niemal całego świata (USA, RFN, Włochy, Finlandia, Francja, Szwecja, Japonia). Fakt, w różnych wersjach, niemniej ujęcia dla obrazu charakterystyczne pozostawiono w formie niezmienionej. Musiało zatem być to widowisko nietuzinkowe, co podkreśla fakt, że w 1964 roku film otrzymał Złoty Asteroid na Festiwalu Filmów Fantastycznych w Trieście. Oczywiście, siedząc przed telewizorem z piwem w ręku („płynne pożywienie smakuje wybornie”), łatwo o szyderczy rechot w miejscach pomyślanych przez autorów jako sceny poważne. Zastanawiam się tylko, jakie reakcje za pięćdziesiąt lat wywoływać będą dzisiejsze superprodukcje. W każdym razie film zapamiętam, ot chociażby za sprawą pojedynku szachowego z udziałem robota, nieodparcie przywodzącego na myśl podobną scenę w kultowym widowisku, zrealizowanym siedemnaście lat później. Warto jeszcze wspomnieć o plakacie promującym „Milczącą gwiazdę” w Polsce. Doskonała praca Wojciecha Zamecznika zdecydowanie wytrzymuje próbę czasu. Paradoksalnie: plakat deklasuje film. Na koniec wypada oddać głos autorowi „Astronautów”. Stanisław Lem w wywiadzie udzielonym Łukaszowi Maciejewskiemu (Lem.pl) mówi w sposób następujący: „Dzięki Bogu nikt już o tym filmie nie pamięta. »Milcząca gwiazda« była okropną chałą, bełkotliwym socrealistycznym pasztetem. Dla mnie to bardzo smutne doświadczenie”. ...i to by było na tyle.

QFANT.PL - numer 6/10

9


POLECANKI PUBLICYSTYKA

Wojciech Pancerny Produkcja: DEFA, Roter Kreis - NRD, Zespół Filmowy "Iluzjon" - Polska, 1960. Rok produkcji: 1959. Czas: 89 minut (Polska); 73 minuty (USA). Reżyseria: Kurt Maetzig. Scenariusz:Jan Fethke, Kurt Maetzig. Zdjęcia: Joachim Hasler. Scenografia: Anatol Radzinowicz, Alfred Hirschmeier. Muzyka: Andrzej Markowski. Efekty specjalne- Ernst Kunstmann, Jan Olejniczak. Obsada: Yoko Tani (doktor Sumiko), Oldrich Lukes (Hawling, amerykański fizyk atomowy), Ignacy Machowski (Sołtyk, naczelny inżynier lotu), Julius Ongewe (Tulus), Michaił Postnikow (Arseniew), Kurt Rackelmann (Sikarno, matematyk hinduski), Gunther Simon (Rajmund Brinkmann, pilot pokładowy), Tang Hua-Ta (Tschen-Yu), Lucyna Winnicka (reporterka Interwizji).

10

Wojciech Pancerny Syn marnotrawny powracający na fantastyczne łono po blisko dziesięcioletniej przerwie. W nałogu od 1982 roku, epoki kiosków i sandałów na kartki. Zaliczył niemal wszystkie stadia uzależnienia, od literatury, przez RPG, po systemy bitewne. Obecnie wolny czas dzieli pomiędzy lekturę i wkurzanie sąsiadów. W czasach studenckich związany z LKF Syriusz. Osobnik trudny w obsłudze.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Lucyna Markowska

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Lucyna Markowska

Uwieść pierwszym słowem… Ciii! Nie podnoście głosu, by nie spłoszyć zwierzyny. Jeśli czytaliście mój wcześniejszy artykuł, wiecie już, że redagowanie wymaga niekiedy strzeleckiego zacięcia. Czas wkroczyć na bardziej niebezpieczne tereny i tak z Dzikiego Zachodu przenosimy się w sam środek amazońskiej dżungli. Nóż w zęby, farba na twarz i przywdziejcie coś w kolorze khaki: tym razem wybieramy się na polowanie. Nie wszyscy przeżyją, nie obejdzie się bez rannych, ale naszym zadaniem jest dorwać bestię… i ją oczarować! Ach tak: miłośnicy makabry proszeni są o nieopuszczanie helikoptera, bowiem tym razem nie o zabijanie, ale o uwodzenie będzie nam chodzić. Chcemy zdobyć nie mięso – a serca i będziemy je zniewalać – zamiast pożerać. (No dobrze, czasami bezlitośnie łamać). Oddział gotowy? Spadochrony w dłoń! Misja rozpoczęta! Starzy komandosi mawiają, że początek przy pisaniu tekstu jest najtrudniejszy. Prawda, ale wstęp to także bilet do sukcesu. Czytelnicy z natury są niecierpliwi, rozkojarzeni i zapracowani. Sięgają po lekturę, gdyż szukają rozrywki, tematu do przemyśleń, lecz mało ich obchodzą czyjeś artystyczne wizje. Prawdopodobnie znudzą się, nim dotrą do kluczowej sceny, o rewelacyjnym punkcie kulminacyjnym nie wspominając. Mamy więc tylko jedną szansę na atak, jedyną sposobność, by wygrać, inaczej rzucą się do ucieczki – uwieść ich pierwszym zdaniem. Zastawić sidła, pułapkę. Dać początek, który sprawi, że zerkną też na akapit, potem stronę, a później już nie będzie im się opłacało rzucić tekstu w kąt (ze względów ekonomicznych/ czasowych/ z powodu zwykłego zainteresowania). Tak, kadeci. Jeśli się powiedzie, są nasi. Jeśli nie, lepiej przerzucić się na inne hobby, albowiem łowiectwo to zajęcie dla dużych chłopców (i dziewczynek). Technika, którą tu zaprezentuję,

12

nie jest jedyną, ale stanowi cenny element literackiego survivalu. Poradnik łowcy: 1. Przynęta Każdy wie, jak ważne w strategii jest rozpoznanie. Na dobry początek warto więc się zastanowić, dla kogo piszecie. Fachowo, w teorii literatury, takiego osobnika nazywa się „odbiorcą wirtualnym”. Ale dość tego bełkotu jajogłowych: dla naszych potrzeb będzie dalej zwany „celem”. Ilu ludzi na świecie, tyle opinii (choć niektórzy żyją w przeświadczeniu, że istnieją dwa gusty: zły i mój). Jeśli piszecie dla wszystkich, to znaczy, że dla nikogo. Czas wyobrazić sobie człowieka, którego weźmiecie na muszkę i wnet sami zrozumiecie zasady. Miłośnika fantasy przestraszą szczegóły techniczne, fani grozy są za to oswojeni z opisami, gdyż przyzwyczajeni do konwencji horroru oczekują zbudowania atmosfery. Zastanówcie się zatem dobrze, do kogo kierujecie tekst i nie martwcie się przedwcześnie, że zawężacie grono swoich odbiorców. Nie ma na świecie człowieka, który czytałby tylko jeden gatunek literacki, dlatego powieść skierowana do szesnastoletnich chłopców może spodobać się i sędziwej matronie po przejściach. Jednak decyzja, jaką podejmiecie, jest formą wstępnego uporządkowania pracy. Zaowocuje spójnością w doborze środków stylistycznych i nie stracicie kontroli nad artystyczną stroną dzieła. Poradnik łowcy: 2. Skradanie Najgorszym sposobem na rozpoczęcie tekstu, a zarazem najczęściej spotykanym (bowiem uczą go w szkołach), jest staroświecki opis czasu i miejsca akcji. Pamiętajcie, kadeci, iż założeniem naszej techniki jest zaintrygowanie przy pomocy jednego zdania. Zobaczmy, jak by to wyglądało: Księżyc ukrył się za chmurami, a ciemność delikatnie opadła na miasto. Nieźle, co? Jest miejsce, znamy godzinę, dałoby się nawet coś wcisnąć o warunkach atmosferycznych. Zdanie składniowo poprawne, polszczyzna jak się patrzy, więc? Więc pewnie przysypiacie, szeregowy. Co zrobiłby czytelnik? Na wszelki wypa-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Uwieść pierwszym słowem… dek doczytał może jeszcze z akapit, by zaraz potem popaść w znudzenie. Żadnej zagadki, tajemnicy czy choćby pytań. Słowem: nic nie skłoniło mózgu do aktywności. My się staramy, prawda, czołgamy po ziemi, ale wystarczy, że zdradziecka trawa się zakołysze i cel szykuje się do ucieczki… Wolicie przykłady z literatury? Poniżej kolejna próbka: Mawiają w Imardinie, że wiatr ma duszę i jęczy w ciasnych zaułkach miasta, ponieważ smuci go ich widok (Trudi Canavan, Gildia Magów). Dalej nic. A gdyby tak dodać trochę tajemnicy? W końcu o uwodzenie chodzi. Osobie, która wpadła nam w oko, nie mówimy przecież wszystkiego na pierwszej randce, coś musi zostać na drugą. To nie przygodna znajoma z baru, ale być może miłość naszego życia! Spróbujmy inaczej: Nie widział nic. Powiecie, że dziwny sposób na rozpoczęcie tekstu? Racja, ale skromność jest tutaj zaletą. Każde słowo jest istotne. Ktoś pewnie zaraz krzyknie: bo są tylko trzy! Jasne, ale to nie znaczy, że niosą ze sobą mniej informacji niż wcześniejsze, rozbudowane opisy. (Sceptykom polecam zerknąć na przykład 10., na końcu artykułu. Autor stworzył minihistorię, korzystając tylko z podmiotu i orzeczenia). Zastanówmy się więc przez chwilę, dlaczego takie rozpoczęcia są bardziej intrygujące. Po pierwsze w czytelniku od razu zrodziły się pytania. Kto nie widział? Dlaczego nie widział? I przede wszystkim: co chciał zobaczyć? Chwila, chwila! We wcześniejszym przykładzie też ktoś mógłby się uprzeć i zapytać: ciekawe, co to za miasto, nad którym ta noc tak zapadła/ wiatr tak wieje? – ale, powiedzmy sobie szczerze, ile osób to zainteresowało? Po drugie oczywista jest wyższość zdania prostego nad złożonym jako sposobu na kontrolowanie dynamiki utworu. Krótkie zdania kojarzą się przyjemnie. Zero wysiłku, zmęczenia przy próbie zrozumienia. A skoro nie odstraszają, to można przeczytać jeszcze jedno czy dwa. Przejrzysty, ład-

ny akapit zostanie pochłonięty, jeśli tylko wpadnie celowi w oko. Mamy za to pewność, że zniechęci się na widok rozbudowanego opisu okolicy. Naturalnie, żadnego środka nie można nadużywać, więc i my korzystajmy z potęgi zdania prostego rozważnie. W miłości jak na wojnie trzeba poznać kilka strategii, by wiedzieć, kiedy wybrać właściwą. Czasami należy się wycofać, przegrupować lub zastosować dywersję. Pisząc, też mamy do dyspozycji różnorakie rodzaje broni: porównania, metafory i resztę literackiego arsenału. Zastosowanie właściwych doprowadzi nas do zwycięstwa. Jeśli zbyt długo pozostaniemy przy jednej taktyce – wróg przejrzy nas dla wylot. (Dla tych, którzy wolą romansowe porównania: to jak stawianie komuś w barze kilku drinków pod rząd. Świadczy o złych intencjach. Może najpierw żarcik? Pogawędka o pracy?). Nie znaczy to, że zdanie złożone, stworzone w oparciu o tę koncepcję, nie sprawdziłoby się równie dobrze, ale wymaga większych umiejętności: Zjawił się u nas, zgubiwszy drogę, i boję się, że tymi srebrnymi łyżkami, które nam ukradł, nie zdołał się wykupić, gdy uciekł i zapuścił się w wysokie góry (Ursula K. Le Guin, Dary). Podsumowując: w trzecim i czwartym przykładzie zakradła się zagadka. Czytelnik brnie dalej – bo chce wiedzieć. My zaś skradamy się, zjednoczeni z otoczeniem, wciąż bliżej i bliżej, gdy nieświadoma ofiara czeka na spotkanie z końcem… Misja prawie wykonana. Zobaczmy, co jeszcze możemy zrobić, by zwiększyć nasze szanse. Poradnik łowcy: 3. Metody kamuflażu Zdarza się, iż doświadczeni łowcy chcą ułatwić sobie polowanie i decydują się na dodatkowy zabieg mylący: zaczynają od dialogu. Dlaczego? Znów przede wszystkim chodzi o siłę skojarzeń. Tak samo jak zdania krótkie, dialogi strukturalnie wpływają na dynamikę utworu, pozwalają przemycać informacje o miejscu i czasie, a ich przystępna forma zachęca do czytania. Są jak reflektory nocą na autostradzie, na którą wbiegły króliki: cel nie ucieknie, póki widzi światełko. Dialog działa właśnie w ten sposób – hipnotyzuje, w przeciwieństwie do opisu, więc ma u nas większy kredyt zaufania. Dobrniemy

QFANT.PL - numer 6/10

13


Lucyna Markowska

POLECANKI PUBLICYSTYKA

do końca choćby tylko po to, żeby przekonać się, o czym będzie rozmowa. – Nic nie widzę! – Stul pysk. Pojawiają się pytania takie jak w przypadku wersji czysto opisowej. Kto? Dlaczego? I kim jest ten drugi głos? Coraz ciekawiej i ciekawiej… I tutaj, kadeci, słowa przestrogi: możemy wpaść we własną pułapkę. A to naprawdę żałosny koniec dla łowcy. Jeśli zaatakujemy zbyt długim dialogiem, cel znudzą kolejne niewiadome. W końcu chce historii, a nie gadających głów. Odpowiedzi – zamiast bełkotu, gdzie wszyscy, poza nim, wiedzą, o co chodzi (autor/ bohaterowie). Nikt nie lubi wdzierać się na przyjęcie, na które nie został zaproszony. Bawimy się wspólnie albo wcale. Nie podoba się? To kupcie sobie tarczę strzelniczą, gdyż czytelnik ma już polowania powyżej uszu. Dżungla jest cała twoja, autorze, ale przyznasz, że zrobiło się trochę nudno? Podobny błąd można popełnić, korzystając również z tradycyjnego opisu. Co się stanie, gdy autor zbyt długo będzie snuł narrację dla samego siebie? Na początku była ciemność i zimne płomienie, i huk przeciągły, a w długich sznurach iskier czarno osmalone haki wieloczłonkowe, które podawały mnie dalej i pełzające metalowe węże, co dotykały mię ryjkowato spłaszczonymi łbami, a każde takie dotknięcie budziło dreszcz błyskawiczny, ostry i rozkoszny prawie (Stanisław Lem, Maska). Hermetycznie, niejasno, ale akurat ten pisarz może sobie na to pozwolić. Ma już grono oddanych fanów, to część jego stylu. Wy, kadeci, nie jesteście w równie komfortowej sytuacji. Zerknijcie na swój tekst jeszcze raz i znów odpowiedzcie na pytanie: dla kogo jest ta historia? Jeśli tylko dla was, przykra sprawa. Może i spełnicie misję, ale o ile byłoby przyjemniej, gdyby wspierała was drużyna? Poradnik łowcy: 4. Zredukować hałas Bardzo dawno temu, gdy tylko czas rozpoczął swój bieg, na długo przedtem niezdarni, odziani w skóry i uzbrojeni w maczugi przodkowie Styrików wyszli z gór i lasów Zemochu na równiny centralnej Eosii, w głębo-

14

kiej grocie ukrytej pod wiecznymi śniegami północnej Thalesii mieszkał karłowaty pokraczny troll o imieniu Ghwerig. (David Eddings, Diamentowy Tron). Co? Ach tak, przepraszam. Że niby zasnęłam? Nic z tych rzeczy, kadeci, to medytacja. Modlitwa do bogini łowów o pomyślność i… a zresztą, kogo chcę oszukiwać? Z pewnością wasze odczucia były podobne. Grzechem tego wstępu nie jest bynajmniej jego długość, lecz namnożenie nazw własnych. Czytnikowi nic jeszcze nie mówią, a na domiar złego nie zostały wprowadzone subtelnie. To jak polować w dżungli, wyrzucając napalm z samolotu – coś na pewno dorwiecie, pytanie: ile z tego zostanie? Dlatego nie wątpię, że komuś taki pomysł na rozpoczęcie się spodoba, ale dla wielu będzie to pierwszy sygnał do ucieczki. Łowca nie tylko depcze po liściach. On krzyczy! Uważacie, że warto testować cierpliwość odbiorcy? Nagromadzenie nazw własnych to nie jedyne źródło hałasu. Tylko spójrzcie na to: Czyż istnieje na świecie piękniejszy widok niż zachód słońca na pustyni, gdy, jakby wstydząc się swej jaskrawej południowej mocy, zaczyna pieścić człowieka garściami barw o niewyobrażalnej czystości i delikatności! (K. J. Yeskov, Ostatni Władca Pierścienia). Spokój, kadeci! Słusznie się wzburzacie, że chodziło tutaj o celowy zabieg. Yeskov parodiuje, ale ilu z waszych kolegów i koleżanek pisze tak na poważnie? Zbyt wielu, niestety. Zbyt wielu. Wydaje się im, że malują słowem. Sycą oczy każdą literką, jakby była kolorem. I dlatego zapominają, że odświętne łachy zakłada się na specjalne okazje. W sytuacjach codziennych dominuje praktyczność! Co pomyślicie o cwaniaku, który pojedzie w stroju galowym do dżungli? Nie chcielibyście, by ktoś taki pilnował waszych pleców. Prawdopodobnie ślicznie opisze naturę, ale w starciu z trudami rzeczywistości rzuci broń i ucieknie z wrzaskiem. A hałas, kadeci, oznacza koniec polowania. Dlatego musicie nań szczególnie uważać. Poradnik łowcy: 5. Odprawa To już prawie pożegnanie, kadeci. Gdyby coś poszło nie tak, pamiętajcie, by podpisać papiery, że byliście świadomi podjętego ryzyka. Nikt nie twierdzi, że istnieje złoty środek na dobre rozpoczęcie. Prze-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Uwieść pierwszym słowem… ważnie tekst bazuje na konkretnej technice zagadce, którą uda wam się zaobserwować w wielu popularnych powieściach. Nie jest to jednakże prawda absolutna. Nie życzę też nikomu czytelnika, któremu do oceny tekstu wystarczy jedno zdanie. Życie jednak bywa okrutne, a recenzenci chcą być zauroczeni od razu. Tak samo odbiorcy. Możecie spróbować uwieść ich jednym zdaniem lub liczyć, że wam zaufają i pomęczą się chociaż trochę. Wybór nie jest łatwy, ale jeśli wierzycie w miłość od pierwszego spojrzenia (i skuteczność obozów szkoleniowych), podejmijcie wyzwanie, a los może was zaskoczyć. To zarazem doskonałe ćwiczenie końcowe: zerknijcie na wasze ulubione książki, a potem sięgnijcie po te jeszcze nieprzeczytane. Czy początkowe zdanie wystarczyło? Czy dalibyście utworowi szansę? Są powieści, których pierwsze słowa na zawsze zapisały się w historii literatury. Brzmi nieprawdopodobnie, ale o miłości nie bez powodu mówi się, że jest w niej odrobina magii. Oto kilka przykładów wstępów z popularnych powieści fantastycznych (i pokrewnych). W niektórych dostrzeżecie omówioną metodę, inne skrywają oryginalne techniki. Spójrzcie, porównajcie, zastanówcie się. Ja wracam do domu. Na dziś już dość tej cholernej dżungli, rozejść się! 1.Jest zupełnie możliwe, że już wówczas niejasno przeczuwałem swoją przyszłość. (Gene Wolfe, Cień Kata) 2.W samym środku długiego i mokrego lata siedemdziesiątego siódmego roku Sendovego, zdesperowany Złodziejmistrz z Camorry złożył nagłą i niezapowiedzianą wizytę Bezokiemu Kapłanowi świątyni Perelandra, mając nadzieję, że uda mu się sprzedać małego Lamorę. (Scott Lynch, Kłamstwa Locke’a Lamory) 3.To było jakieś dziwaczne pnącze. (Terry Goodkind, Pierwsze prawo magii) 4.Przybył pod koniec deszczowej wiosny i wniósł wielki świat w moje progi. (Robin Hobb, Misja Błazna) 5.Po wiosennych deszczach ziemia rozmiękła i Dunk nie miał kłopotu z wykopaniem grobu.

(George R. R. Martin, Wędrowny rycerz) 6.Imo wybrał się pewnego dnia na ryby, ale nie było morza. (Terry Pratchett, Nacja) 7.Bach! Bach! Bach! Brzmiało to, jakby ktoś walił w drzwi młotkiem kowalskim. (Glen Cook, Słodki srebrny blues) 8.– Jestem Serina Death. – Serina trwała przy swym imieniu, trzymała się go kurczowo, gdyż była to jedyna rzecz, której wciąż była pewna, i nawet słońce nie mogło go z niej wypalić. (Andre Norton, Mercedes Lackey, Zguba Elfów) 9.Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim. (Stephen King, Roland) 10.Miasto płonęło. (Andrzej Sapkowski, Krew elfów) UWAGA: Żadnej z cytowanych powieści nie oceniałam pod kątem walorów artystycznych. Analizowałam fragmenty w oparciu o hipotetyczne założenie, iż musimy wydać opinię, mając do dyspozycji tylko pierwsze zdanie. Miłośników wspomnianych w tekście autorów uprasza się o zachowanie zimnej krwi. Nikt nie odmawia waszym ulubieńcom talentu. Odłożyć broń!

Lucyna Markowska Lucyna ‘Isuel’ Markowska, Urodzona w 1985 roku w Gdańsku, tam też studiowała filologię polską (specjalność dziennikarsko-publicystyczna i edytorska). Zakochana w fantastyce i wszystkim, co z nią związane. W wolnych chwilach pisze, gra w rpg i próbuje opanować akcenty na bodhranie. Wierzy, że człowiek zaczyna życie z pustą kartą postaci –dlatego musi wciąż szukać wyzwań i nabywać noweych umiejętności.

QFANT.PL - numer 6/10

15


Anna Thol

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Anna Thol

Homo ex machina... czyli związek fantastyki ze sceną baletową Od dłuższego czasu, z rosnącym entuzjazmem śledzę transmisje francuskich widowisk tanecznych, szczególnie tych, w których dyscyplina klasycznego baletu łączy się z inwencją modern jazz'u. Konflikt między niektórymi elementami tych stylistyk, wprowadza na scenie elektryzującą i niepokojącą atmosferę, odsłaniającą zarazem nieograniczoną płaszczyznę ekspresji. Podobne spectrum możliwości otwiera przed twórcą dialog kultury wysokiej i popularnej. Doskonale wykorzystuje oba te mechanizmy francuska choreograf hiszpańskiego pochodzenia, Blanca Li, w swojej hipnotyzującej, cyberpunkowej kompozycji „Alarme”. Premiera ośmioczęściowej wariacji tanecznej, miała miejsce w roku 2004, na Biennale de la danse de Lyon, w Operze de Massy. W dniu pokazu ukazało się na łamach francuskiego dziennika Le Figaro, oświadczenie znanego krytyka baletowego, Rene Si-

16

rvina, w którym przyznał, że nie odnajduje słów, mogących choćby nieznacznie przybliżyć oryginalność tej kreacji. Było to wyrażenie bezsilności, wizualnego szoku i niezatartego intelektualnego doświadczenia, które odczuwano wobec wszystkich dzieł Blanki Li. Obejrzawszy przesycone oniryzmem, nostalgiczne wspomnienie tradycji hiszpańskiej i mauretańskiej w „Nana et Lila”, Frederic Aim napisał we Flash Infos, że poczuł się, jak gdyby uczestniczył w dzikim rytuale, w którym artysta wyrywa z widza bijące serce. Niedługo potem, w komentarzu do zgłębiającej naturę normalności i obłędu, thrillerowej „Borderline”, Thomas Hahn z Ballet Tanz Internetional okrzyknął Li Almodovarem tańca. W końcu, po obnażającym pseudointelektualne trendy epoki i iluzje, którymi karmią społeczeństwo media - „Zap! Zap! Zap!” powtarzano już zgodnie za Jeanem-Markiem Strickerem: „Jeśli nie wierzysz w transmigrację duszy, idź i zobacz to show!” Dziś Blanca Li faktycznie cieszy się opinią twórcy par excellence – o niewyczerpanej inwencji i niemożliwym do sklasyfikowania stylu. Początki jej buntowniczej kariery wypełniał jednak lament krytyki, reakcje salonowej śmietanki, wciśniętej w ciasne ramy scenicznej poprawności, bywały

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Homo ex machina...

histeryczne. Wytwory nieskrępowanej wyobraźni zachwycały, ale też budziły niesmak i szokowały, głównie wtedy, kiedy Blanca zaczęła wspierać neoklasyczne formy, wzorami zaczerpniętymi z tańca ulicznego. Dla profesjonalnej części publiki było to zbyt wiele, ale dla Li i rozbawionych widzów był to dopiero początek. Język ciała w brawurowych prezentacjach, miał umożliwiać dialog nieaspirującego kiczu i misternej elegancji, co w „Alarme”przywodzi na myśl świat z obrazów art deco. Musical angażuje ośmiu tancerzy i jest skomponowany na zasadzie kolażu. Kilkunastominutowe, dynamiczne występy to, jak pisze sama autorka choreografii, migawkowe ujęcia tych niespodzianek codzienności, które skłoniły ją do refleksji. Choć wszystkie fragmenty zapierają dech w piersiach, skupię się na tych najbardziej reprezentatywnych. Patchwork otwiera mroczna wizja niewolniczej przyszłości. Na lustrzanym tle, skąpe oświetlenie wyznacza kontury ludzkich sylwetek. Widzimy dłonie zaciśnięte na krawędziach małych kartonowych

przestrzeni, ramiona naprężone w leniwym wysiłku przebudzonego ciała. Minimalistyczna dekoracja, ułożone ciasno, jedno obok drugiego, pudła symbolizują sztucznie wygenerowany świat, w którym ludzkie namiętności zastępuje algorytm; technologia i funkcjonalność negują życie, sprowadzając je do trwania. Bohaterowie Li, z początku poruszają się niczym drewniane kukiełki, dopóki nie zerwą wszystkich niewidzialnych sznurków. Odzyskana kontrola wyzwala w nich nieznaną dotąd energię, precyzyjnymi ruchami obracają elementy dekoracji, budując nowy świat. Ale światła gasną, a muzyka ambient przechodzi już tylko w dudniący pogłos. Jasnozielone, elektroniczne impulsy przecinają ciała manifestujące odzyskaną wolność. Łatwo byłoby mi uznać taniec za pewien, jeszcze bardziej ulotny rodzaj poezji, ale nie tutaj. Blanca Li nie gra na emocjach, jej sztuka ma wartości poznawcze. Nie posiadam niezbędnej wiedzy, by analizować występy pod kątem techniki kluczowych figur i nie takiej przyjemności poszukuję. Profesjonalną płynność ruchów i harmonię odbieram na poziomie czysto estetycznym, a moja krytyka

QFANT.PL - numer 6/10

17


POLECANKI PUBLICYSTYKA

Anna Thol

18

dotyczy przedstawienia motywu przewodniego, nadrzędnej idei unoszącej się nad tematem, który tancerz odgrywa własnym ciałem. Oglądając balet, zmuszam więc pamięć do rejestrowania popisowych fraz w stop-motion, następnie odtwarzam je w wyobraźni i staram się jak najcelniej zinterpretować ich wymowę. Lubię myśleć o opowieściach, zamkniętych w charyzmatycznym cabriole, gniewnym fouette czy miękkim pas de chat. Choć balet posługuje się zupełnie odmiennymi środkami ekspresji, wyrażone w dziełach Li kreacje psychologiczne okazują się – za sprawą multimedialnego tła - równie autentyczne, co te utrwalone na kartach powieści. Rozdział trzeci „Alarme”, zatytułowany „Electron” ujawnia cudowną relację tańca, w której treść i forma przenikają się nawzajem. Mięśnie zastygają w abstrakcji, każde ich naprężenie i rozluźnienie, każdy ruch i gest są jej podporządkowane. Scenę z każdej strony zalewa tym razem intensywny odcień błękitu, próżnia, w której pulsuje jednak jakiś rodzaj energii. Trzej mężczyźni leżą na platformie, nieruchomi, jak odłączone od zewnętrznego systemu zasilania homunkulusy. Po chwili rytmiczne uderzenia techno przenikają do tkanek, sprawiając, że ich ciała drżą, unoszą się i opadają, raz spokojnie, innym razem gwałtownie. „Electron” powstał

jako hymn do obrazu nocnej metropolii, jego klimat jest eteryczny. Kontrastuje z kiczowatym „Pochette surprise”, w którym przenosimy się do sklepu z zabawkami, a wśród lalek Barbie, maszerujących żołnierzyków i wygrywających melodie blaszanych małpek, znajdujemy udające mechaniczne zabawki tancerki w pastelowych drapowanych tutu. Z fabrycznie spreparowanymi uśmiechami, jedna drugą uderza w twarz. Przez zacięte ruchy trudno stwierdzić, czy to kobiety, czy lalki z wystaw Beate Ushe. Z tym tandetnym sztafażem i absurdalnym humorem, w przedziwny sposób kierującym myśli na zagadnienia o charakterze socjologicznym, Blanca Li wydaje się Philipem Dickiem sceny baletowej - wyzwoloną z mentalnych ułomności wizjonerką, z powodzeniem adaptującą klasyczne formy do nowej symboliki. Szukając informacji do tego felietonu, trafiłam na przedruk Herald Tribune z 13 stycznia 1999 roku, w którym ukazał się artykuł dotyczący hiphopowego spektaklu Blanki Li - „Macadam, macadam”. Jeden z jej tancerzy, Tamaki Toriyabe, wypowiada się o rozwoju ulicznej, improwizowanej sztuki w ten sposób: To jest tak - kiedy w Nowym Jorku tancerze hip-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Homo ex machina... hopu utrzymują się z videoclipów, w Japonii zarabiają na życie, dając pokazy w klubach nocnych, a tymczasem w Paryżu...W Paryżu żyją z teatru. Zatem hermetyczna kultura, powstała w dzielnicach undergroundu, salonów tatuaży i zrujnowanych, lecz kolorowych od graffiti budynków, z biegiem czasu staje się ekstrawaganckim i odważnym nurtem sztuki wysokiej. Identyczną drogę przeszedł zaliczany dziś do muzycznego kanonu jazz, bo przecież jeszcze sto lat temu nowoorleańscy trębacze urządzali swoje uliczne bitwy każdego dnia. Cofnijmy się na chwilę jeszcze dalej w czasie, do Andaluzji, z którą związane jest dzieciństwo, a więc i pasja Blanki Li. To tam, przemierzywszy niezliczone szlaki, kultura romska dojrzała w sztuce flamenco. Taniec ten, będący częścią cygańskiej tożsamości, stanowił z początku intymny rytuał, tajemne zaklęcie, i tak jak język – według jednej z zasad romanipen – niezdradzany był gadziom, czyli obcym. Inspiracji, jaką wszechstronna choreograf czerpie z folkloru jaskrawych przeciwieństw, dała wyraz w melancholijnym „Al Andalus”. Magia i surrealizm znajdują też kolejne odsłony w choreografiach afirmującego życie „Le Songe du Minotaure” czy „Salome”, mimo że to opowieści osadzone głęboko w tradycji antyku. Powtarza się z uporem, że fantastyka eksploatuje motywy i rozwiązania kulturowego establishmentu. Warto jednak przyjąć inną perspektywę, porzucić konwencje, i uznać fantastykę za metodę, nie zaś zestaw utrwalonych schematów, powołanych do życia kreatur i zaludnionych galaktyk. Konflikt i starcie kultury wysokiej z kulturą popularną może wtedy bardzo szybko okazać się mitem. Anna Thol

'Alarme' Choreografia i kierunek artystyczny: Blanca Li Tło muzyczne: Francois Eudes Chafrault i Tao Gutierrez Efekty świetlne: Jacques Chatelet Kostiumografia: Laurent Mercier, Mr Pearl i Francoise Yapo

Anna Thol Obiektywistka. W życiu afirmująca niezależność, w sztuce romantyzm, którego główne założenia - jak twierdzi - odrodziły się w literaturze fantastycznej. Próbuje sił w publicystyce, ale po cichu pisze opowiadania pod animacje dla dzieci, z nadzieją wskrzeszenia stylistyki disneyowskiej. Scenarzystka qfantowych komiksów. Weekendowa tenisistka.

QFANT.PL - numer 6/10

19


Marcin Szerenos

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Marcin Szerenos

Logika kontra sentyment, czyli jeden Vader na Imperium to za mało. Skąd bierze się nasz zachwyt nad przeczytaną już wcześniej literaturą oraz obejrzanym filmem? Sentymentalnie sięgamy po lektury nam znane i po ich kolejnym czytaniu popadamy w zdziwienie – dlaczego się nimi zachwycaliśmy ? Gdy okrywamy, że w zasadzie nie ma nad czym. Analogicznie jest ze starymi filmami. Ale przecież znamy siebie na tyle, by wiedzieć, kiedy popadamy w zachwyt nad jakimś dziełem. Więc gdzie te dawne uczucia? Wydaje mi się, że ważną (jak nie najważniejszą) w naszym życiu rolę odgrywa logika. Dorastając uczymy się wielu nowych rzeczy. Analizujemy świat i staramy się go postrzegać logicznie. Precyzyjnie. Matematycznie. A, więc powiedziałoby się – dobrze i prawdziwie. Więc, gdy brak w książkach ów ważnej logiki albo jest ona naruszona na jakimś poziomie, włącza się nam system wczesnego ostrzegania, który krzyczy w naszej głowie: Uwaga! Uwaga szmira! Wtedy już wiemy, że górę nad logiką bierze sentyment. Rozczarowani iluzją Z sentymentu sięgamy po dawno przeczytaną lekturę, by czerpać z niej te same emocje i doznania, jakie odczuwaliśmy przed laty. Ale co się okazuje? Czyżby źródło tych subtelnych uczuć wygasło? Może z nami jest coś nie tak? Otóż nie. Uruchamia się zwykły proces, który każe postrzegać świat logicznie. Mechanizm, który raz odbezpieczony, nie pozwala się cofnąć. Pragniemy rozwoju duchowego i fizycznego. Nie stagnacji. Ani tym bardziej powrotów do błędów z młodości. Gdyby nie to, może nigdy nie sięgnęlibyśmy po nową lekturę. To jednak głównie w nich doszukujemy się prawd objawionych i tego, co pozwoliłoby nam się samodoskonalić i na nowo uwierzyć w magię słowa pisanego.

20

Magikami są zazwyczaj pisarze. Im lepszy pisarz, tym lepszy okaże się „występ artystyczny”. Cudowni magicy/twórcy są noszeni na rękach przez fanów i opływają w dostatek. Na marginesie wspomnę, że i oni dojrzewają wraz z mijającym czasem. Pragną by ich kolejne utwory były coraz lepsze, coraz bardziej doskonałe. Sentymentalizm nie jest im obcy. Nie są więc wolni od podobnych rozterek w jakie sami popadamy. Często próbowałem odnaleźć dawną magię w książkach, które od lat leżą na mojej półce. Ale nie zawsze się to udawało. Prawie wcale. Podobnie było z telewizyjną i pierwszą wersją Star Treka. Zastanawiałem się, oglądając serial, skąd ludzie brali czas i chęci, a może przede wszystkim chęci, by gapić się w ekran telewizora? Z dzisiejszej perspektywy pierwsza wersja Star Treka przypomina współczesne, pulpowe parodie; komedie, pełne gag i groteskowego, rubasznego humoru. Trzeba być naprawdę fanem, żeby przebrnąć przez wszystkie odcinki. Mimo to seria odniosła sukces. Może nie ze względów na zawartą w niej logikę. Na początku było z nią krucho. Trzeba jednak pamiętać, że były to pierwsze lata telewizji kolorowej. Wrażenie robiło przede wszystkim tło, obcowanie z gatunkiem science-fiction za pośrednictwem nowego medium. Możliwość oglądania świata wykreowanego tak, jak zdolne są do tego nasze oczy. W filmie pojawiają się też z rzadka, ale co bardzo istotne, efekty specjalne. Prawdopodobnie miały jeden cel - przykuć uwagę widza. Poza tym dzięki Star Trekowi narodziła się teleportacja. Według praw fizyki niemożliwa. Ale nie wszyscy wiedzą, że do jej powstania przyczynił się szczupły budżet. Za pomocą prostej sztuczki uratowano serial oraz wykluczono lądowanie co tydzień olbrzymiego statku kosmicznego na planecie, co wiązało się ze znacznymi kosztami. Magia kina od lat oddziałuje na nasze życie i wypacza naszą logikę. Brutalnie, z siłą rozpędzonej kingowsko-tolkienowskiej ciężarówki widmo, wypełnionej po brzegi chodzącymi szkieletami, wampirami, upiorami, gadającymi głowami, smokami, elfami oraz kosmitami i czego tylko dusza zapragnie. Najczęściej nie zdajemy sobie z tego sprawy siedząc w miękkim fotelu obok damy swojego serca, zajadając się pysznym popcornem i popijając wszystko zimnym napojem o smaku wiśniowej coli. Uwiedzeni iluzją. Czym doskonalszy warsztat posiada magik, tym doskonalsza jest iluzja. Może nawet połowa z nas

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Logika kontra sentyment uwierzy w to, co zobaczy, zanim zada sobie jakieś pytanie. Dorastając postrzegamy świat zupełnie inaczej, bo przede wszystkim wciąż się uczymy. Zdobywamy różne doświadczenia. To chyba bardzo naturalne. Wbrew logice ważniejsze są negatywne doświadczenia ponieważ nas budują jakby na nowo, dzięki nim stajemy się silniejsi. Uodporniamy się. Gdy, jako dzieci włożymy rękę do ognia, mocny, psycho-fizyczny wstrząs związany także z bólem spowoduje, że w przyszłości już tego nie będziemy raczej praktykować. Co podpowiada nam logika? Pokonując poszczególne szczeble edukacji , od przedszkola do szkoły średniej i ucząc się pierwszych podstawowych zasad fizyki, dostrzegamy nonsens w opowiadaniach twórców science-fiction, powstałych na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. I brak jakiegokolwiek sensu ich czytania. Gdy jest to istotne, zapamiętujemy tytuły. W zasadzie im dalej w przeszłość, tym tych nonsensów jest więcej. Do tego nie trzeba być ekspertem z fizyki. Wystarczy tylko pobieżnie liznąć podręcznik do szkoły średniej, by poznać najważniejsze jej zasady. Osoby studiujące fizykę na co dzień zapewne przy czytaniu powieści science-fiction na językowe lapsusy zwrócą uwagę najszybciej. Dawniej dla ludzi poważną barierę stanowiła prędkość dźwięku. Pokonaliśmy ją, wcześniej wymyślając napęd parowy i silnik spalinowy. Obecnie nową barierę stanowi dla nas rozległy Kosmos, czy prędkość światła. Zadajmy sobie pytanie, czy granicą naszej ekspansji okaże się Układ Słoneczny? Co podpowiada nam logika? Chyba to, że po opanowaniu Ziemi, przyszedł czas na inne planety. Jak sobie poradzimy z tym niebłahym wyzwaniem? Czy odpowiedzi należy szukać w wybitnych dziełach science-fiction? Czy to tylko szereg banalnych historyjek, na które nie powinniśmy nawet zwracać uwagi? Aco, gdy podobne pytania zadają sobie sami naukowcy? Osoby światłe i szanowane. Zacne i trzeźwo myślące. Książka Kontakt, Carla Sagana, znanego na całym świecie profesora astronomii, została napisana dosyć dawno temu, bo w roku 1985 i film na jej podstawie powstał stosunkowo późno, ale pomysł eksploracji Kosmosu za pomocą technologii już istniejącej wydaje się całkiem realny. Późno, bo po-

mysł Sagana spodobał się dopiero Robertowi Zemeckisowi, który zdecydował się w 1997 roku nakręcić film . Może to nawet dobrze się złożyło. Współczesne efekty ozdobiły film, nie szpecąc go tandetnymi rekwizytami, jak było w przypadku innych dzieł z gatunku fantastyki naukowej. Tu również przedstawiono spotkanie ludzi z obcą cywilizacją. Do samego „kontaktu” jednak nie dochodzi, ponieważ kosmici informują nas, że nie jesteśmy na niego jeszcze gotowi. Uprzedzają nas jednak o swoim istnieniu i ukazują możliwości podróży międzyplanetarnych. Ostatecznie jednak nie dowiadujemy się o nich wiele. Zamysł autora nie jest to końca zrozumiały, bo w takim razie po jakiego grzyba przysyłają nam droga radiową plany budowy kosmicznego „teleportera”? Tłumaczę sobie to w ten sposób, że autor sam nie był pewny, jak ma się potoczyć dalej akcja powieści. Jak mają wyglądać jego Obcy? Z drugiej strony to niełatwe wyzwanie. Decyduje się na niejasny do końca przekaz. Książka Sagana jest wyjątkowym dziełem. Obowiązkową pozycją każdego fana science-fiction. Sięga też po nią wielu naukowców. Pełno w niej specyficznego, specjalistycznego żargonu. Jak wiemy, Carl Sagan, przez wiele lat aktywnie wspierał organizacje poszukujące cywilizacji pozaziemskich i uczestniczył w kilku projektach badawczych. Polecam przeczytanie tej książki, bo zasadniczo różni się ona od adaptacji filmowej. Poruszone są w niej między innymi kwestie budowy sieci kosmicznych „teleporterów” przez obcą, tajemniczą rasę, która dawno temu opuściła naszą Galaktykę. Ich osiągnięcia zostały udostępnione innym rasom zamieszkującym Kosmos. Te inne rasy rozumnych istot pragną nawiązać przyjazne stosunki z ludźmi. Carl Sagan, podobnie jak Stanisław Lem w Solarisie oraz Arthur C. Clarke w Odsei Kosmicznej nie opisują dosłownie istot pozaziemskich, jak czynią to popularni autorzy science-fiction. Raczej unikają tego. Przez to stają się zauważalni w natłoku nazwisk. Ich wyobraźnia eksploruje zakamarki niezbadane przez człowieka i dochodzi do wniosku, że mogą istnieć w Kosmosie tak różne inteligentne stworzenia, że „kontakt” ten może nie przynieść nam materialnych korzyści, a jedynie duchowe. Wydaje mi się także, że pod koniec życia Carl Sagan był pesymistycznie nastawiony do projektów badawczych mających na celu skontaktowanie się z innymi, wysokorozwiniętymi cywilizacjami

QFANT.PL - numer 6/10

21


POLECANKI PUBLICYSTYKA

Marcin Szerenos

22

w Kosmosie. I chyba ostatecznie przestał wierzyć w ich istnienie. Po filmie pozostaje nam w pamięci jedynie chwila refleksji i zadumy nad Światem. W porównaniu z innymi rasami jesteśmy technicznie i mentalnie daleko z tyłu. Magik i jego kapelusz Jak będzie wyglądać nasza przyszłość? Jak zmieni się świat za sto lat? Logiczne wydaje się to, że człowiek wciąż się przemieszczając (już zamieszkujemy prawie wszystkie kontynenty świata) wkrótce wyruszy w Kosmos, szukając tam miejsca dla siebie. Układ Słoneczny w roku 3000-nym może być tętniącym życiem miejscem we wszechświecie. Zastanówmy się, czy autorzy książek science-fiction, piszący o wielkich kosmicznych mocarstwach, zastosowali się do praw logiki? Oni też, podobnie jak Gene Roddenberry, ojciec chrzestny Star Treka, próbują stosować pewne „sztuczki” aby ominąć wszelkie problemy, chociażby techniczne, występujące przy tworzeniu filmu, aby przybliżyć czytelnikowi wizję podbitego Kosmosu. Gwiezdne wojny wpierw zostały spisane na papierze i wydane w formie opowiadań, zanim ich twórca, George Lucas, zdecydował się na ekranizację. O Star Wars mówi się dużo pozytywnych, jak i negatywnych rzeczy. Krytycy nazwali ten rodzaj twórczości operą mydlaną science-fiction (space operą). W książce Macieja Parowskiego Czas fantastyki (1990), na stronie 50-tej, w rozmowie autora z Adamem Kaską, nieżyjącym już kierownikiem redakcji Wydawnictwa Ministerstwa Narodowego, możemy przeczytać: „Gdy (...) w powieści żołnierze przyszłości miotają laserowe granaty i walczą na laserowe miecze odbijając nawzajem ich ostrza według wszelkich zasad krzyżowej sztuki. Gdy dwaj kosmonauci toczą bój na swych statkach kosmicznych wedle reguł obowiązujących myśliwce podczas II wojny światowej, a kosmiczna próżnia rozbrzmiewa rykiem ich silników, gdy autor otacza przewody elektryczne diamentową izolacją – to tego typu literatury nie mogę traktować poważnie.” Uświadamiając sobie, że pan Kaska mówił i myślał przecież logicznie, na pewno niektórzy z Was zastanowią się nad sensem istnienia takich filmów, czy takiej literatury. Być może pryśnie magia dawnych lektur, niczym bańka mydlana. Ale nie koniec

na tym, bo jeżeli kochacie science-fiction, jak ja, to w końcu zapragniecie przeczytać coś, co byłoby prawdopodobne. Do reklamy filmu Aliens wykorzystano motto: „W próżni nikt nie usłyszy twojego krzyku!”. Jak wiadomo fale dźwiękowe nie rozchodzą się w próżni Kosmosu. Twórcy filmu Gwiezdne Wojny, jakby o tym zapomnieli. W filmie mamy spektakularne przeloty gwiezdnych myśliwców i głośne eksplozje. Niedawno ukazała się nowa wersja serii, w której eksplozje zastąpiono implozjami. W filmie przewija się korowód Obcych. Są ich całe dziesiątki. W tym kilkadziesiąt zamieszkałych planet i systemów gwiezdnych. Ciekawą rzeczą, a zarazem strzałem w dziesiątkę jest to, że w filmie mamy przedstawione Imperium… ludzi. Ludzie nie walczą z najeźdźcami z innych planet (Dzień Niepodległości). To oni są „najeźdźcami”. Zdobywcami. Nie występują tutaj postacie Obcych tak charakterystyczne i altruistyczne (Predator, Alien). Altriuzm to zachowanie, którego przejawem jest działanie na korzyść innych, więc ja jestem chińska cesarzowa, jak Predator był altruistą. Za to mamy przedstawioną postać flegmatycznego Jabby. Sami kosmici stanowią jakby tło dla akcji filmu i głównego wątku. Reżyser przedstawił konflikt Rebeliantów z Imperium, jako odwieczną walkę Dobra ze Złem. Ludzie wręcz wydają się przewodnią rasą w naszej Galaktyce. Czy tak będzie? Czy może tak właśnie jest? George Luckas zastosował „sztuczkę” aby obejść prawa fizyki (obecnie nam znane). Wymyślił pewien napęd, który pozwala postaciom poruszać się prawie dowolnie po całym wszechświecie i nazwał go „hipernapędem”. W Star Treku mamy napęd czasoprzestrzenny (jego twórcą był pewien naukowiec z Alfa Centaurii). Jest równie wymyślny i skomplikowany, jego działanie opiera się na istnieniu pewnych kryształów o niesłychanych właściwościach. Czy kluczem do opanowania, a co za tym idzie - kolonizacji i eksploatacji Kosmosu jest wynalezienie odpowiedniego napędu? Film Gwiezdne Wrota przedstawia nam ciekawą koncepcję podróży międzysystemowych. Zastąpiono kosmiczne statki wrotami czasoprzestrzennymi, za których pomocą można bez większego problemu poruszać się po Kosmosie. Koncepcję, którą posługuje się coraz więcej twórców filmów science- fiction, autorów książek, czy komiksów. Podobnymi urządzeniami dysponują bohaterowie serialu Star Trek w serii Gwiezdna Stacja oraz bohaterowie filmu

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Logika kontra sentyment Walka o planetę Ziemię , który powstał na kanwie opowiadania Philipa K. Dicka. Podobną technologią posługują się kosmici chociażby w Kontakcie Zemeckisa. Star Trek zasłynął głównie dzięki serialowi. Kilka „odcinków” pojawiło się na dużym ekranie. Tu również mamy nagromadzenie różnych ras Obcych, a nasza Galaktyka tętni życiem. Oglądamy przebieg działań Federacji, która kontroluje większość systemów gwiezdnych. Kolejny podbój naszej Galaktyki przez ludzi. Akcja filmu rozgrywa się w wieku XXX. Z seriali podobnych tematycznie należy wymienić chociażby: Battlestar Galactica, czy Gwiezdne wrota oraz Diunę. W filmie i całej serii mamy do czynienia z niesamowitymi wynalazkami ludzi. Czy to dzięki nim podróże kosmiczne staną się w końcu realne? Star Trek przypomina swoją formą Gwiezdne wojny, ale akcja jest tutaj nieco skostniała. Fani serii, najczęściej studenci fizyki i astrofizyki, chwalą ją sobie zwłaszcza za logiczne zagadki, które przewijają się przez kolejne odcinki. Mit Galaktycznego Imperium A teraz zadajmy sobie pytanie, które z przedstawionych powyżej hipotetycznych rozwiązań podboju Kosmosu jest bardziej realne, a tym samym bardziej logiczne i ma szansę zaistnienia w najbliższej przyszłości? Ale zanim to zrobimy, wczujmy się w rolę Imperatora, dowódcy kosmicznej floty. Jak dyrygować takim Galaktycznym Imperium? Czy możliwe jest władać całą Galaktyką? Na marginesie, czy to nie dziwne, że twórca Star Wars zaczął ekranizację swojej sagi od czwartej części, wrzucając nas niejako od razu w wir wydarzeń? Przypuśćmy, że posługujemy się napędem pozwalającym podróżować po całym Kosmosie bez większych przeszkód. Dysponujemy też statkami i ludźmi. Musimy również założyć, że w całej Galaktyce, istnieje wiele zamieszkałych planet, które należy podbijać dyplomatycznie, a tylko czasem używając siły. Najnowsze badania naukowe wskazują, że w naszej Galaktyce znajduje się 400 miliardów gwiazd. Załóżmy więc, że w naszej Galaktyce znajduje się tysiąc planet, podobnych do Ziemi, gdzie ewolucja życia rozwinęła się na różnych stopniach. A, więc gdyby Imperator, czyli my, chciał złożyć jednodniową wizytę wszystkim, zajęłoby mu to tysiąc dni. Niecałe trzy lata.

Tysiąc planet w Naszej Galaktyce to liczba bardzo zaniżona, o wiele bardziej prawdopodobne jest to, że jest ich kilka tysięcy, może nawet kilkadziesiąt tysięcy więcej. Jak Imperator, czy wybrany demokratycznie przedstawiciel hipotetycznego Imperium Ludzi, jest w stanie je wszystkie kontrolować? Zakładając, że istnieje w naszej Galaktyce 40 tysięcy zamieszkałych planet, na różnych stopniach rozwoju, „dyplomatycznym” wizytom Imperatora nie byłoby końca (posługując się technologią Gwiezdnych Wojen). I nawet jeden Vader na Imperium, to za mało. Gdyby Władca Galaktyki chciał zwiedzić je wszystkie, przynajmniej raz zobaczyć w swoim życiu, musiałby przeznaczyć na to około 40 tysięcy dni. A więc jakieś 110 lat. Ograniczając się jedynie do jednodniowych wizyt. Ze względów czysto medycznych jest to niemożliwe. Ale od czego są zaufani pomocnicy Imperatora? Istnienie Vadera powoduje zmniejszenie tego stanu o połowę. Ale i tak dalej jest to niebagatelna liczba. Obydwaj potrzebowaliby na rekonesans planet około 55 lat, nic poza tym nie robiąc. Ale dlaczego mieliby zaraz odwiedzać je wszystkie? Powiedzmy, że ograniczaliby wizyty do najważniejszych z nich. Wychodzi więc na to, że ich życie upłynęłoby na samych rozjazdach, podróżach i jednodniowych, góra kilkudniowych wizytach. Wniosek z tego taki, że Imperator musiałby oprzeć swoją władzę na barkach kilku zaufanych siepaczy. Nie tylko Vadera. Komu jednak zaufać? (Przypomnę tylko że sam Vader ostatecznie przyczynił się do śmierci Imperatora.) Jego flota musiałaby być znacznie rozbudowana. Mobilna. A niszczenie planet mogłoby okazać się ciekawym strategicznie rozwiązaniem, które zmusiłoby nieposłuszne, zbuntowane rasy do podporządkowania się woli Imperatora. Gwiazda Śmierci siałaby postrach wśród wrogów i paraliżowała ich działania, zniechęcając do oporu. Ale co podpowiada nam logika? Czy w ten sposób można kontrolować całą Galaktykę? Wraz z wzrostem prawdopodobieństwa liczby zamieszkałych planet w naszej Galaktyce, wzrasta prawdopodobieństwo, że Imperator (chociaż nie wiem jak bezgranicznie oddanych posiadałby ludzi) nigdy nie poradziłby sobie z ich kontrolą. Pobożne życzenie. Przy wzroście zamieszkałych planet w naszej Galaktyce tylko o kilka procent, wydaje się to już prawie niemożliwe, chociaż dane te są jedynie założeniem statystyczno-matematycznym, jednak

QFANT.PL - numer 6/10

23


POLECANKI PUBLICYSTYKA

Marcin Szerenos

24

mieszczącym się w granicach normy badań naukowych i przypuszczeń naukowców. Przy założeniu, że w naszej Galaktyce istnieje 400 tysięcy zamieszkałych planet i przyjmując, że występują one na różnych etapach rozwoju cywilizacyjnego oraz przyjmując, że dysponujemy supertechnologią, która przeczy prawom fizyki i pozwala nam podróżować po całym Kosmosie bez większych problemów i w krótkim czasie, kontrolowanie całej Galaktyki przez Imperium wydaje się wręcz niemożliwe. A, co z techniką? Władca dysponuje niezwykłą siecią łączności. Zawsze mogą zdarzyć się akty sabotażu. I analogicznie. W Star Treku do podróży kosmicznych posłużono się napędem czasoprzestrzennym. Statki Federacji mogą poruszać się po Kosmosie z prędkościami przekraczającymi kilkakrotnie prędkość światła! Ale pomimo tego, podróż do centrum Galaktyki, przy maksymalnie rozwiniętej prędkości zajmuje im około 15 lat. Drugie tyle powrót. Kto nie wierzy, temu polecam książkę amerykańskiego fizyka teoretyka Lawrence’a M. Krausa pod tytułem: Fizyka podróży międzygwiezdnych. Pytanie więc brzmi, czy jest jakiś większy sens takich podróży, poza badawczym? I kto by się na nie zdobył? Opłacalniej byłoby wysłać roboty. Statki bezzałogowe. Sondy. Czy Kosmos w XXX wieku zaroi się od statków wypchanych więźniami odbywającymi dożywotnie kary? W filmie Dzień Niepodległości mamy do czynienia z inwazją Obcych na naszą planetę. Cała akcja jest z góry zaplanowaną i przemyślaną decyzją. Jak zdobyć całą planetę od razu? Kosmici wydają się znać tajniki gwiezdnej szermierki – niszczą wszystkie ważniejsze miasta świata, stolice mocarstw. Działają jak szarańcza. Wykorzystują planety typu ziemskiego. Odbywają podróże pokoleniowe w ogromnych kosmicznych okrętach. W inwazji uczestniczą mniejsze statki, które odłączają się od Statku Matki. Podróże pokoleniowe wydają się mieć sens, jeśli uświadomimy sobie, jak wielki jest Kosmos. I jak wiele trzeba czasu, żeby z jednego krańca naszej Galaktyki dotrzeć na jej drugi kraniec. Latanie po Kosmosie byłoby znacznie ułatwione, gdyby nasza Galaktyka miała kształt sześcianu, a nie dysku. W dodatku, prawdopodobnie w samym jej środku znajduje się Czarna Dziura. Nie da się więc pokonywać odległości z jednego jej końca na drugi w linii prostej. Wydłuża więc to czas podróży. Obliczenia komputera przed wejściem w hiperprzestrzeń są bardzo ważne, o czym mówi sam

Han Solo. Inaczej taki „skok” mógłby się skończyć tragicznie dla załogi statku kosmicznego. A, co z podróżami międzygalaktycznymi? Czy Galaktyczny Władca zadowoli się 400 miliardami gwiazd w naszej Galaktyce? Czy po ich zdobyciu nie zamarzy o innych Galaktykach? Czy mogą istnieć Imperia Galaktyczne (Hyperion)i Władcy mający pod kontrolą tysiące z nich? Co o tym sądzi nasza logika? Czy czujecie, jak przegrzewają się Wam neurony?! Po zdobyciu oceanów, osiedleniu się na prawie wszystkich kontynentach Świata, czas przyszedł, aby łakomo spojrzeć w rozgwieżdżone niebo. Czy istnieje Imperium opisane przez George’a Luckasa? Czy gdzieś tam, w zakamarkach Kosmosu, flota Imperium pacyfikuje oddziały rebeliantów? Czy może kosmiczni ludzie zaprzestali wojen i zrzeszyli się w Kosmiczną Federację? Nie muszę być magikiem, ani jasnowidzem, by wiedzieć, że uwierzycie w to, co brzmi dla Was najbardziej sensownie. Marcin Szerenos

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


weryfikatorium

weryfikato Piszesz? atorium.pl

weryfikator Pokaż swoje teksty na naszym forum i zobacz, co powiedzą o nich nasi użytkownicy

katorium.pl

torium.pl weryfikato weryfikatorium.pl


Lucyna Markowska

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Lucyna Markowska

Redagować strzelająco: poradnik rewolwerowca Z płodami literackimi jest jak z tytułem pewnego znanego westernu: dzielą się na dobre, złe i brzydkie. O ile w przypadku dwóch pierwszych sprawa jest dość łatwa do rozstrzygnięcia (albo ktoś je doceni, albo odstrzeli… ekhem, odrzuci), o tyle trzeci typ dostarcza trudności. Ciekawa osobowość… ale z taką twarzą? Wygląd niekiedy potrafi przekreślić szansę nawet utalentowanego aktora. Teksty mają jednak więcej szczęścia od ludzi. Z potworności mogą się wyleczyć, przy odrobinie pracy i chęci. Co zrobić, by przemienić bandytę w szlachetnego szeryfa? I tu z pomocą przychodzą poradniki, amigos! W Internecie i na sklepowych półkach wiele jest książek skierowanych do pisarzy. Można przeczytać o wszystkim: budowaniu akcji, projektowaniu osobowości protagonisty, symbolice, tezie utworu… i tak dalej, i tak dalej. A przecież nawet najciekawszy pomysł, najwspanialszy bohater polegną w momencie, gdy ocenie zostanie poddana całość. Opowiadanie jest niechlujne? Dziękujemy, następny! Nikomu nie chce się brnąć do czwartej strony. Czasami wystarczy już pierwszy akapit – gdy masz pecha, pierwsze zdanie. Co w takim przypadku robić? Nic prostszego. Sprawdzamy w poradniku i… wszyscy jednakowo trąbią o potrzebie redakcji. Słusznie. Gdzie jednak się jej nauczyć? Nie każdy ma znajomego polonistę, który nudzi się w piątkowy wieczór, więc przejrzy powieść lub dwie. Wysyłać od razu do wydawnictwa? Pokazać mamie? A jest na świecie ktoś mniej obiektywny, no, poza samym autorem? (Przecież jej podobał się nawet ten paskudny rysunek z czwartej klasy i zapisała cię w efekcie na warsztaty plastyczne!).

26

Wygląda na to, że bandyci mają przewagę. Niezupełnie. Istnieje kilka prostych zasad, których każdy może się nauczyć, bez kończenia specjalistycznych kursów i nauki znaków korektorskich. Jeśli nie należysz do osób, które łudzą się, że pani/ pan redaktor zrobi wszystko za ciebie, oto kilka wskazówek – rewolwer w dłoń! Strzał pierwszy: weryfikacja logiczna Brzmi nieco strasznie, ale to najprzyjemniejsza część pracy. Zapomnij na razie o języku, składni czy interpunkcji. Usiądź nad utworem i przeczytaj go raz jeszcze, skupiając się tylko na wątkach przyczynowo-skutkowych. A prowadzi do B. Nic więcej. Czy tytuły zgadzają się z rozdziałami? Imiona nie zostały pomylone, a postać albo przedmiot nie znikły nagle ze sceny, sě? W profesjonalnej redakcji często pomocne jest wypisywanie na marginesie, kto znajduje się w pomieszczeniu. Dalej, czy nie ma niepotrzebnie powtarzanych informacji? Albo gorzej: rozbudowanych dygresji o naturze świata, moralności, kondycji społeczeństwa, rodem z powieści tendencyjnych? Pamiętaj, by weryfikując tekst pod kątem logicznym, skupić się na lukach myślowych i mało sensownych sformułowaniach. Z kolei do najczęstszych błędów należy zarzucanie postaci irracjonalnego zachowania. Bohater nie musi postępować logicznie! Ludzie nie zachowują się w sposób logiczny. Jeśli jest we właściwym miejscu i czasie, póki nie zakłada różowej sukienki w reakcji na pożar, wszystko jest w porządku. (Co tam! Zdolny autor napisze wiarygodnie o abstrakcji). Fakt, że ktoś postąpiłby inaczej, nie oznacza, że ty nie masz racji. Wszystko zależy od uzasadnienia. Strzał drugi: weryfikacja środków wyrazu W potocznym rozumieniu to jest właśnie redakcja właściwa, bowiem skupia się na aspekcie stylistyczno-językowym. Tym razem do kasacji pójdzie spora część tekstu. Dobry tekst charakteryzuje się dużym leksykalnym urozmaiceniem, dynamiką, obecnością związków frazeologicznych, obrazowych porównań – więcej o stylu literackim znajdziemy w typowych poradnikach dla pisarzy. Znamy już prawych obywateli, zobaczmy, co figuruje na listach gończych. Terminy specjalistyczne często bywają nieostre, więc stosujemy je z głową. Im mniej, tym lepiej. Od-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Redagować strzelająco: poradnik rewolwerowca biorca rzuci książkę w kąt, jeśli będzie musiał czytać ją ze słownikiem. Normy mówią o dopuszczaniu dwóch synonimów w celu urozmaicenia jakiegoś słowa, ale nie popadajmy w skrajność i nie bójmy się używać słów zamiennych. (Pan, mężczyzna, Tuco, przestępca, poszukiwany… – wybieraj mądrze). Poleca się także ograniczać inwencję słowotwórczą, która męczy czytelnika. Jeśli w języku istnieje termin adekwatny do tego, co masz na myśli, czemu by zeń nie skorzystać? Bo to nieoryginalne? Tylko dla autora. Redaktor wyrzuci nowe słowo bez mrugnięcia okiem. Czasami, owszem, nie masz wyjścia. W takim wypadku zwróć uwagę na stronę brzmieniową. Z czym kojarzy się wymyślony przez ciebie termin? Czy o to właśnie chodziło? Czy da się to w ogóle wymówić bez znajomości fonetyki francuskiej, której przecież nie każdy musiał się uczyć? Tym samym przechodzimy do najgorszego złoczyńcy. Nagroda wzrosła już do tysięcy pesos, a jego imię brzmi: zapożyczenia językowe. Angielski jest teraz tak popularny, że gdy posługujemy się obcą składnią, nawet tego nie zauważamy. I jeszcze te słowa! Wprost nie możemy im się oprzeć! Któż nie chce, by w jego utworach pojawiała się suspensowość, prawda? A zwroty uprzejmościowe typu: zechcielibyście spojrzeć, panie? – typowe rusycyzmy używane w celu archaizacji języka. Dlatego uważajmy na nadużywanie zapożyczeń językowych, które jeśli nie służą stylizacji, powinny wylądować za kratkami. Strzał trzeci: korekta Zazwyczaj ostatni z etapów: korektor sprawdza redaktora. W tym przypadku sam musisz po raz kolejny przeczytać tekst i być podwójnie czujnym. Tutaj warto skupić się na ortografii i interpunkcji. Tak, wiem. Jest okropna. Na pocieszenie dodam, że to bardzo przewrotna bestia. I nigdy jej nie poskromisz. Szczerze. To pierwsza zasada, której uczą każdego redaktora. Jest jednak nadzieja: w słownikach. Przykro mi, compadre, oto smutna rzeczywistość. Zasady interpunkcyjne są zmienne i pełne wyjątków, podlegają zatem ciągłej interpretacji. Dlatego głowa do góry! Przecinki straszą wszystkich. Nie jesteś osamotniony. Strzał czwarty: weryfikacja merytoryczna Jedyny rodzaj redakcji, o którym rozpisują się poradniki. Jeśli czytałeś jakikolwiek z nich, z pewnością wiesz, co oznacza – sprawdzanie tekstu pod

kątem zawartych w nim treści. Jak podróżowano w XVI wieku? Czy dobrze rozumiem na czym polega grawitacja? Ile pocisków jest w bębnie rewolweru? Nawet tworzenie opowiadań fantastycznych wymaga przygotowania materiału, studiów nad tematem, czasami konsultacji. Jeśli poważnie podchodzisz do pisania, masz już dawno redakcję merytoryczną za sobą, więc i ja pozwolę sobie tylko o niej nadmienić. Zwykle taką weryfikację robi się na końcu, bo wymaga zatrudnienia specjalistów (dotyczy głównie tekstów naukowych), ale nie zwalnia cię to z obowiązku znajomości tego, o czym piszesz i zbierania informacji na własną rękę. Kilka wskazówek końcowych przed galopem w stronę zachodzącego słońca Zawsze proś kogoś o pomoc. Nawet najlepszy rewolwerowiec ma pomocników, a znajomi są niezastąpieni przy weryfikacji logicznej – najpewniej szybciej od ciebie zauważą absurdy. I pamiętaj: nie wstydź się. Nawet osoby dobrze obeznane z językiem są ślepe na własne błędy. Chcesz dowiadywać się o zmianach w języku na bieżąco? Zapisz się do internetowej poradni językowej Wydawnictwa Naukowego PWN. Co kilka dni będziesz otrzymywał wiadomości z odpowiedziami na pytania, których udzielają specjaliści, tacy jak prof. Mirosław Bańko, prof. Jerzy Bralczyk czy dr Krystyna Długosz-Kurczabowa – posiadacze złotych gwiazd szeryfa za publikacje językoznawcze. Potrzebujesz szybkiej odpowiedzi? Nic prostszego. Wystarczy skorzystać z telefonicznych poradni prowadzonych przez wydziały filologiczne państwowych uczelni. Sprawdź terminy dyżurów i rozwiej wątpliwości. Jeśli wstydzisz się pójść do pani od polskiego, telefon zapewni ci anonimowość. By wspomóc warsztat, warto sięgnąć po poradniki skierowane do autorów, które pomogą ci dobrze pisać i oszczędzić sobie lwiej części pracy korektorskiej. Obecnie jest ich sporo na rynku, ale szczególnie polecam przyjrzeć się poniższym: 1.S. King, Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika, Warszawa 2008. 2.F. W. Kres, Galeria złamanych piór, Lublin 2005. 3.N. Watts, Jak napisać powieść, Kraków 1998.

QFANT.PL - numer 6/10

27


POLECANKI PUBLICYSTYKA

Lucyna Markowska

28

Na koniec: nie ma jak własne narzędzia pracy! Co to za kowboj bez rewolweru i konia? Poniżej kilka tytułów, które warto przeczytać, jeśli zainteresowałeś się tematem pracy redakcyjnej (lub po prostu polubiłeś strzelanie): 1.J. Billingham, Redagowanie tekstów, Warszawa 2007. 2.A. Lica, Słownik trudności językowych, Gdańsk 2001. 3.Piszemy poprawnie. Poradnik językowy PWN, oprac. A. Kubiak-Sokół, Warszawa 2008. 4.B. Osuchowska, Poradnik autora, tłumacza i redaktora, Warszawa 2005.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Anna Thol Anna Thol

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Mogę Cię zbudować... – Z Katarzyną Konieczką o fantastycznych inspiracjach wysokiego krawiectwa „Gorset wykonany z plastikowych korpusów do prezentacji bielizny oraz kątowników i knota do świec. Szlifowany, malowany. Rajstopy wykonane z malowanej maty antypoślizgowej.” - Jeśli sądzisz, że to zespolona z materialnym otoczeniem, utylitarna moda przyszłości, jaką już nieraz opisywali w swoich książkach Stephenson czy J.G.Ballard - jesteś w błędzie. Tak w ubiegłym roku ze sztucznym tworzywem eksperymentowała w swojej kolekcji „Ciało”, wschodząca gwiazda polskiego haute couture, Katarzyna Konieczka.

AT: To, co serwujesz widowni faktycznie nie jest lekkostrawne, wymaga refleksji i fantazji. Bywa, że jesteś przez to ignorowana? KK: Niektóre malownicze osobowości polskiego światka mody nie komentują moich poczynań, po-

foto Maciej Boryna

Anna Thol: Wszystko zaczęło się od domków dla lalek. Obawiam się odpowiedzi, ale czy były to gotyckie, kamienne potwory, a woskowe figurki dziewcząt charakteryzowałaś na modelki z fotografii Nobuyoshi Araki albo Ellen von Unwerth? Katarzyna Konieczka: Tworząc domki dla lalek w dzieciństwie, nie miałam jeszcze tak dojrzałych wizji. Praca nad budową malutkiego świata nauczyła mnie natomiast cierpliwości i precyzji, które to cechy dziś wykorzystuję w pracy nad tkaniną. Wtedy, jak każda mała dziewczynka, marzyłam jedynie by poduszeczki w groszki na kanapie dla lalek miały falbanki. Choć w pewnym sensie, tak, masz rację. Fascynacja mrocznym światem pojawiła się dość wcześnie, bo kiedy dostałam od mamy „Baśnie

Braci Grimm”. Nie wiem czy istnieją różne wersje tych historyjek, i czy mama wiedziała dokładnie, do jakiej lektury mnie zachęca, ale te przesiąknięte symbolami, okrutne i bogate w naturalistyczne opisy opowiadania, całkowicie zawładnęły moją wyobraźnią. AT: Jak bardzo inny byłby świat, w którym kreacje przez Ciebie projektowane przeniosłyby się z wybiegu na ulice? KK: O ile ludzie potrafiliby to zrozumieć, byłoby to pewnie intensywne przeżycie. Zawsze powtarzam, że to świat dla wybranych, dla tych, którzy potrafią go „odczytać”, tym samym dla innych byłby to po prostu jakiś cyrk na kółkach. Może wyglądałoby to tak, jak w filmie „The Cell” Tarsema Singha, który miał na mnie duży wpływ i którego fabuła w większej części toczy się w wyobraźni psychopatycznego mordercy, Carla. Pierwsza kolekcja była moją własną wersją kostiumów do tego filmu. W filmie zbrodniarz, którego ofiarami się wyłącznie kobiety, trzyma je w makabrycznych celach - witrynkach. Są torturowane, ale wiją się w ekstatycznych pozach. Często powracam do tej właśnie wizji i takiego spojrzenia na świat. Próbuję odtworzyć schizofreniczną rzeczywistość, to porywające. Moje kostiumy mają dużo wspólnego z zabiegami, którym Carl poddawał swoje ofiary: zanurzał ich ciała w wybielaczu - ja farbowałam kawałki materiału na biało. Krępował ich ciała i podłączał do dziwnych maszynerii - moje gorsety ściskają, przypominają niekiedy narzędzia tortur lub rozbebeszone korpusy...

30

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Mogę Cię zbudować... dejrzewam, że trudno im się odnieść. Do mediów trafia się w Polsce prawie wyłącznie „na skandalu” i byciu charakterystycznym. Żeby zostać okrzykniętym krytykiem mody często wystarcza znana twarz - która uprzednio narobiła może trochę szumu- i podstawowa wiedza na temat korekty sylwetki, oraz nowinek w dziedzinie trendów. Nie jest konieczne, żeby ów człowiek znał historię mody czy interesował się sztuką. To naturalne więc, że nie mam za złe, iż ktoś niekompetentny omija mnie „szerokim łukiem”. Wręcz przeciwnie, takiej osobie należy się szacunek - nie zna się na tym, więc nie porusza tematu. AT: Uprawiasz sztukę, ale przyznajesz, że inspirowały Cię sceny z niskobudżetowego horroru, i niemalże z nostalgią wspominasz tandetne dekoracje misteriów... KK: Dla mnie kostium to przede wszystkim treść. Jeśli fascynują mnie kiczowate dekoracje jakiegoś ołtarzyka, a spojrzę na nie okiem dziecka, to okiem dziecka poczuję, że jestem już prawie w „Królestwie Niebieskim”. Jeśli potrafię, używając obrazu pomóc dorosłemu człowiekowi również to odczuć, to jest to sztuka. Sztuka zawsze wiąże się z emocjami. Niskobudżetowy horror też potrafi dostarczyć inspiracji czy bardziej wyrafinowanych przeżyć, jak na przykład balansowanie między makabrą a żartem.

futuryzm, jak i baśń dają pole do popisu, choć zapewne wybrałabym mroczniejsze klimaty. AT: Na ile odbiór postaci – czy to aktora na deskach teatru, czy w filmie – zależy od przywdzianego stroju? KK: Ja uważam, że istnieje pewien kod, który przemawia do widza przy pomocy konkretnych kolorów, wzorów, lub zastosowanych części ubioru. Nikt nie ogląda filmu czy spektaklu, koncentrując się jednocześnie na wszystkich tych drobnych elementach, ale to właśnie one w jakiś sposób – mniej lub bardziej - nadają ton postaci. Jeśli mamy na przykład bohaterkę, której suknia ma lamówkę lub bramowanie w infantylne ludowe motywy, jest to znak, że będzie uczciwa, bogobojna i cicha. Kolory cięższe, ciemne zielenie, złote ornamenty nadają się dla statecznej matrony, ale gdy ta sama aktorka ubierze identyczny fason sukni w różu, może to być znak, że jest starą wariatką i na sam koniec filmu,

AT: Co powstaje najpierw: charakter czy kostium? KK: Z tym bywa bardzo różnie. Z jednej strony jest ciągłe dążenie do odtworzenia jakiegoś wewnętrznego bólu i przekazania go postaci, a z drugiej świadomy eksperyment z tkaniną i formą pozwalają docierać do zupełnie nowego, bardziej złożonego charakteru. To tak, jakby potwór wymykał się doktorowi Frankensteinowi z laboratorium. Buntuje się i zaczyna żyć własnym życiem. AT: Dostajesz propozycje zaprojektowania kreacji aktorów w filmach kostiumowych. Pierwszy z nich to klasyka baśni, drugi utrzymany jest w klimacie kosmicznego westernu, trzeci oddaje grozę cybernetycznego delirium. Którą ofertę przyjmiesz i dlaczego? KK: Mogę przyjąć każdą z tych propozycji, jeśli dane mi będzie opowiedzieć tę historię na swój sposób. Czuję się dość wszechstronnym twórcą, tak

QFANT.PL - numer 6/10

foto Katarzyna Widmańska

31


foto Magda Lipiejko

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Anna Thol

pomimo nadziei rodziny, przekaże cały swój majątek w spadku psu. AT: Czytasz fantastykę, kryminały, horrory? Masz ulubionych autorów? KK: Dawno nic nie czytałam. Może to by wzbogaciło wizje? Raczej dużo oglądam. Nie tylko filmy kryminalne, czy z gatunku fantasy, ale bardzo lubię programy dokumentalne poświęcone seryjnym mordercom – te naszpikowane są często autentyczną dokumentacją, zdjęciami z miejsca zbrodni. AT: W kostiumach Katarzyny Konieczki łatwo odnaleźć bezwzględność, i wulgarność. Twoi bohaterowie to drapieżcy. Nie interesują Cię aniołki, chyba że te pozbawione skrzydeł, prawda? KK: Fascynują mnie czarne charaktery, bo mili, ułożeni bohaterowie są dla mnie zbyt „hardkorowi”. Zawsze mi się wydaje, że ludzie, którzy mają np. ten sam kolor rękojeści sekatora do ścinania żywopłotu, co rękawic do pracy w ogrodzie, to są dopiero nienormalni! Jak bohaterka „American Beauty”, która z uśmiechem na twarzy przekonuje wszystkich, że jest szczęśliwa i spełniona, a gdy zostaje sama krzyczy do siebie, wyzywa i bije się po twarzy. Ładny, lekkostrawny obrazek to zwykłe kłamstwo lub banał. Podziwiam scenarzystów, pisarzy, którzy potrafią wczuć się w rolę i zacząć myśleć jak niestandardowy umysł mordercy. Bo morderca ma przecież priorytety i też czuje, że coś tworzy. Czasem nawet czuje, że jest bogiem, który odbiera komuś życie żeby go uratować lub uszlachetnić, pandemonium nabiera znaczenia, jako krucjata, misja. To powszechnie wykorzystywane w filmach grozy, zamordowana podła kobieta dostaje dar bycia ofiarą, przestaje być zwykłą dziwką, a staje się świętą, itp.

32

AT: Literatura popularna rozwija się w ramach konwencji, często jednak ta konwencja przemienia się w prawo do kopiowania cudzych rozwiązań. Podkreślałaś we wcześniejszych rozmowach, że brak treści i powielanie tego, co już było, dotyczy również świata mody... KK: Dla mnie hasło pret a porter nie znaczy „gotowe do noszenia”, a raczej zamknięte, ograniczone i przede wszystkim wygodne. Nudne, minimalistyczne ubrania robią wszyscy i naprawdę trudno jest znaleźć w tym natłoku szarych brył jakiś charakterystyczny styl, by przypisać go jednemu projektantowi. Na szczęście ja siebie nie traktuję jak projektanta mody, i nie muszę się tym zachwycać. Rozwiązania wciąż się powtarzają, górnolotne hasła, które w modzie już dawno padły, promowane są wciąż na nowo. Style wzbogacane o marketingowe zmyślne akcje, promowane są dodatkowo wizerunkiem samego projektanta...To wszystko mnie trochę śmieszy. Nie chciałabym, żeby ktoś mnie podziwiał, bo wyglądam „jak artystka, tak undergroundowo”, a więc to co robię na pewno musi być ambitne czy głębokie… AT: W wywiadzie dla Stylio porównywałaś swoje prace do rzeźb. Rzeźbiarz nawiązuje z dziełem kontakt zmysłowy, ten akt twórczy jest nacechowany szczególnym erotyzmem. Podejrzewam jednak, że kostiumy wymagają też ogromnego wkładu pracy czysto fizycznej... KK: Faktycznie mam dużo cierpliwości, wpadam w trans i nierzadko pracuję właśnie jak rzeźbiarz. „Podążam za swoimi demonami”, a wtedy jest to szczere i prawdziwe, i wysiłek fizyczny staje się znośny lub wręcz nieodczuwalny. Pęd ku zaspokojeniu jakiejś duchowej potrzeby, gasi inne doznania. To zarazem bardzo intymne, bo materiał staje się pismem, w którym człowiek się uzewnętrznia.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


foto Marcin Szpak

Mogę Cię zbudować...

Jest wtedy jak otwarta księga - każdy może przyjść i przeczytać. Zapytać, dlaczego odbieram fasonowi symetrię, dlaczego krzywdzę miłą, klasyczną kobiecą sylwetkę? Dlaczego sprawiam, że jest upośledzona, pokraczna i przypomina wnętrzności? Zabiegi, którym poddaję tkaniny są dość dziwne ...Farbowanie, malowanie pędzlami, sprejami...Gotowanie w garnku po bigosie. Podpalam, tłukę młotkiem a nawet bawię się w Edwarda Nożycorękiego...

foto Marcin Szpak

AT: Najwięcej uwagi poświęcasz tkaninom. Istnieją kryteria, według których je łączysz?

KK: Lubię, kiedy tkaniny zlewają się i „ruszają” niczym robactwo na kawałku padliny. Dużo faktur, zero gładkości, żadnej powtarzalności deseni. Powinno to przypominać wijące się w tańcu węże. Ważna jest gra na uczuciach, jak połączenie zmysłowej koronki z jakimś barbarzyńskim kołtunem, który nie przypomina już tworu tkackiego. Dlatego niszczenie materiału jest tak fascynujące. Ostateczny szlif tkaniny to z kolei farbowanie, które oddala nas, wścibskich widzów od identyfikacji. Cały czas podążam szlakiem do nieznanej cywilizacji i kultury, którą sobie wymyśliłam. Nazywam to egzotyką niezidentyfikowaną - udaje się, gdy tkaniny są bogato zdobione, noszą sznyty, są odpowiednio podniszczone i zafarbowane. AT: Istnieją dla Ciebie autorytety, czy raczej Katarzyna Konieczka zaczyna się dopiero tam, gdzie się kończy tradycja? KK: Trudno jest mówić o tradycji, kiedy dla mnie autorytetami są niszowi twórcy. Dzięki temu wciąż mogę się zachwycać ich twórczością. Mówię tu przede wszystkim o wszechstronnych kreatorach, o Ali Grucy i Robercie Florczaku, twórcach sopockiego klubu „Sfinks”. Mogłam poznać ich sztukę smakując legendarnych jednodniowych dekoracji

QFANT.PL - numer 6/10

33


foto Patrycja Trzepizur

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Anna Thol

i scenografii czy pokazów dziwacznych kostiumów. Przychodząc zupełnie anonimowo do tej świątyni skupiającej artystów i performerów, nauczyłam się więcej niż podczas całej serii wykładów z historii sztuki. Nie wiedzieli, że mnie uczą, nie zdawali sobie sprawy, że chłonę ten wysmakowany kicz, który podają i egzotykę łączoną z lokalną sztuka sakralną. Dziś moi mentorzy bywają moimi recenzentami. AT: Współcześni designerzy, którzy zachwycają Cię rozmachem wizji... KK: Poza Alą Grucą, która jest kostiumografem, nikt mnie nie zachwyca. Staram się nie rozglądać i nie szukać, bo to może być szkodliwe. Wszyscy, co „lepsiejsi” designerzy są silnymi osobowościami, nie chciałabym temu ulec. Uważam, że to, co należy wpuścić do swojego świata to ledwie impuls elektryczny i na tej bazie można zbudować całą cywilizację. Każdy człowiek jest inny, tak jak jego rysy, linie po wewnętrznej stronie dłoni są niepowtarzalne, tak świat wewnętrzny i przeżycia każdy ma inne. To jest właśnie niesamowite i tak rodzi się oryginalność. Patrząc i grzebiąc jedynie w swoim wnętrzu jesteśmy w stanie stworzyć coś wielkiego. Gdybym spędziła kawał życia na zamkniętej, odrapanej klatce schodowej to obserwowałabym jak pęka farba i budowałabym swoje postacie na podobieństwo tych spękań. Szukałabym „intencji” i „celu” w każdym kształcie. Gdyby jedynym przyjemnym doznaniem było obserwowanie piany spływającej po wewnętrznej stronie szklanki po wypitym, ciepłym mleku też byłoby to dla mnie wielkim bodźcem. AT: Masz niespotykany talent, niezbędne umiejętności i determinację. Nie myślałaś o pracy poza granicami kraju? KK: Nie chcę wyjeżdżać. Pewnie byłoby mi łatwiej, pewnie byłabym egzotyczna i już samo to by-

34

łoby kluczem do kariery...Tak jak w jednym filmie bohater mówi: „Jestem Francuzem w Nowym Jorku, czyli Supermanem”, we Francji jest zwykłym kolesiem, tak jak Superman na Kryptonicie nie jest nikim szczególnym, bo tam każdy ma taka moc. Wolę więc iść pod prąd i starać się być Supermanem na Kryptonicie. Chociaż niektóre aspekty pracy w Polsce są wyjątkowo niewdzięczne. Od kilku lat robię kostiumy, które wielu ludzi uważa za dziwaczne. Pierwsze moje twory miały charakter bardziej rewiowy i oczywiście były pełne przepychu i dawkowanego kiczu. W 2008 roku zafascynowała mnie destrukcja i farbowanie „na brudno” oraz postacie-karykatury. Aktualnie idę w kierunku kostiumów, które wyglądają jak narzędzia tortur. W zeszłym roku na horyzoncie pojawiła się amerykańska piosenkarka Lady Gaga i wprowadziła podobny wizerunek do popu. Zaraz wiele gwiazd odważyło się na nieszablonowy image. Na początku doceniono mnie komercyjnie, bo poszło coś w rodzaju sygnału, że to, co robię jest fajne. Ale w tej chwili obserwuję, że już próbuje mi sie przylepić łatkę „zrzyna z Lady Gagi”. Najpierw mnie pogłaskano, bo jakiś „autorytet” zza oceanu zaczął nosić niekiedy niemal identyczne rzeczy,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Mogę Cię zbudować... nie dostałam żadnej nagrody. Moja kolekcja była najbardziej, że tak powiem „udziwniona”. Może zbyt „udziwniona”, ale kategoria Premiere Vision oznacza nic innego jak eksperymenty w modzie, jest „odpowiedzialna” za wprowadzanie nowych koncepcji do mody, czerpie z innych dziedzin sztuki i życia. Odniosłam wrażenie, że Jury nie pamięta o tym, albo jest to efekt tego, że w gronie oceniających nie ma kostiumografów teatralnych czy filmowych, rzeźbiarzy czy malarzy, a jedynie projektanci pret a porter i ludzie związani z magazynami mody. Wolałabym żeby oceniał mnie wykładowca historii sztuki, a nie grono osób, dla których priorytetem jest czy dany model ubrania da się nosić czy nie. Dlaczego o tym mówię? Chciałabym żeby moda w Polsce się rozwijała, żeby dawano szansę ludziom, którzy przełamują bariery. Nie pasuje mi sytuacja, w której śledzi się to, co się dzieje w innych krajach niemalże z wywieszonym jęzorem, jednocześnie podcinając skrzydełka lokalnym artystom. AT: Czego możemy się spodziewać po nadchodzącej kolekcji o wymownym tytule „Nekromantik” i jak postępują prace?

foto Patrycja Trzepizur

a teraz doświadczam sytuacji, w której sugeruje się, że ocieram się o plagiat. Skąd mogłam wiedzieć dokładnie dwa lata temu (gdy robiłam sesję gotowego kostiumu), co Lady Gaga włoży teraz na koncert z Eltonem Johnem? Dodam, że wszystkie zdjęcia były publikowane na portalach internetowych, polskich i zagranicznych, i szeroko komentowane. Nie jest to jednak kwestia, która spędza mi sen z powiek, bo czuję się dość pewnie, robię rzeczy, których nie widziałam i nadal publikuję. Nikt nie zasugerował mi, że widział coś podobnego. AT: Na początku maja prezentowałaś kolekcję „Very Twisted Kingdom” na Sopot Fashion Days. Mieszkańcy Królestwa „Na Opak” pojawili się też w finale „Złotej Nitki” na tegorocznym Fashion Week Poland. Jakie są Twoje wrażenia z imprez? KK: Sopot Fashion Days to już bardzo prężnie działająca, cykliczna impreza, więc i organizacyjnie było bardzo pozytywnie. Jak zwykle moja kolekcja zagrała rolę „dziwoląga” wśród wielu kolekcji pret a porter, ale była też najczęściej komentowaną. Pokaz w Łodzi trochę mnie zaskoczył, bo wystawiałam się w ramach konkursu „Złota Nitka” i niestety

QFANT.PL - numer 6/10

35


POLECANKI PUBLICYSTYKA

Anna Thol

36

KK: Każda nowa kolekcja bazuje na eksperymencie z materiałem. Udało mi się znaleźć materiał, dobrać odpowiednią farbę i sposób szycia, by dawało to efekt ludzkiej skóry pozszywanej jakby naprędce w stylu „chirurgiczne partactwo”. Pierwsza sukienka jest już w fazie żmudnego zszywania. Przy szwach przebija naturalne zaczerwienienie materiału, co wygląda jak opuchnięta ludzka skóra, a spękania farby układają się we wzory, przypominające system żylny. Jestem pełna nadziei, że całość będzie na tyle efektowna, by móc odrzucić sposób prezentacji na wybiegu, który nie pokazuje kostiumu z bliska - a pokazać się inaczej - w galeriach sztuki.

Katarzyna Konieczka Kostiumograf, projektantka mody i stylistka. Uwielbia wyraziste i mocno zawoalowane, negatywne postaci. Miesza surowość z przepychem, a czasem odlatuje w stronę futuryzmu. Nagrodzona najbardziej prestiżowymi nagrodami w polskim świecie mody awangardowej, wyróżniana przez prasę zagraniczną absolwentka Międzynarodowej Szkoły Kostiumografii i Projektowania Ubioru.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Łukasz Szatkowski

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Łukasz Szatkowski

38

Uwarunkowania odbioru, czyli co kto lubi i dlaczego Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły, zdarzało mi się toczyć zacięte boje z paniami polonistkami uparcie uświadamiającymi nas, biednych uczniów, o ponadczasowości i jakże wysokiej wartości tego, co każdy Polak znać powinien, innymi słowy szkolnych lektur. I to ważnych wcale nie z powodu widzimisię ministerstwa, lecz dlatego, bo… ponieważ… ekhm… Słowacki wielkim poetą był! Uff, odpowiedni cytat znaleziony, można obetrzeć pot z czoła i wracać do lekcji z poczuciem spełnienia tej jakże niewdzięcznej misji niesienia kaganka oświaty w ciemne umysły nieświadomych swej ignorancji, ba! chełpiących się nią niekiedy, podopiecznych. Pomijając fakt, że wspomniany cytat, ze względu na ironię aż bijącą po oczach, jest co najmniej nieadekwatny do sytuacji, wielu z nas zadawało sobie pewnie nieraz pytanie: czy ta nauczycielka to taka wyśmienita aktorka, której samorodnego talentu nikt nie dostrzegł i nie uhonorował główną rolą w jakimś popularnym tasiemcu? Czy też może naprawdę „jara się” tymi wszystkimi ciężkimi dziełami, które śniły się po nocach (i bynajmniej nie były to sny miłe) pokoleniom nieszczęsnych niewolników obowiązku szkolnego? Zostawmy jednak (zasadną zresztą) krytykę kanonu lektur i spójrzmy na problem szerzej. Dlaczego jedna osoba rozpływa się nad zaletami Zbrodni i kary, podczas gdy inna stwierdzi bez wahania, że to zwyczajne nudziarstwo, a wszystko co stosunkowo ciekawe dzieje się tylko na samym początku? Z kolei z jakiego powodu zachwyty nad Sagą o Wiedźminie tak często kwitowane są jeno pogardliwym mruknięciem: phi, literatura popularna? Ktoś powie de gustibus non est disputandum. Zróbmy jednak wyjątek i zastanówmy się, skąd te tak jakże odmienne gusta się biorą i jak są warunkowane? Swego czasu czytałem artykuł, w którym to bibliotekarka z jakieś szkolnej biblioteki przedstawiała wyniki swoich badań czytelniczych przeprowadzo-

nych na gimnazjalistach. Dokonała bardzo łatwego, wyraźnego podziału – według płci. Chłopcy czytają książki fantastyczne oraz przygodowe, dziewczęta wolą trudne tematy o narkomanii, nieletniej prostytucji czy patologicznych rodzinach. Wynikać może z tego, że męska część badanych jest wyraźnie mało ambitna i szuka książek łatwych, za to płeć piękna składa się z samych sadomasochistek, z perwersyjnym przejęciem spijających z kart książek cudze nieszczęścia. Można dzielić i tak. Żeby nie uogólniać, wejdźmy w temat głębiej. Bez względu na płeć, ważną rolę odgrywa środowisko, w którym żyjemy. Starszy brat działający w fandomie może (czasem przypadkiem) nakłonić do czytania fantastyki, kolekcja kryminałów mamy stojąca na półce również nie jest bez znaczenia dla gustów czytelniczych jej pociech. Jak wiadomo, dzieci są do pewnego wieku kalką swoich rodziców, część z tego przebija się przez tzw. okres buntu i zostaje na stałe. Pójdźmy jeszcze krok naprzód i zobaczmy, co ma nam na ten temat do powiedzenia Carlos Ruiz Zafon. Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie. Wiąże się to trochę z uwarunkowaniem środowiskowym wspomnianym wyżej, lecz także z naszymi poglądami, przekonaniami, doświadczeniami i wieloma innymi czynnikami, które mają na nas wpływ na co dzień, jak się okazuje również podczas doboru lektur i samego czytania. Dla zobrazowania odejdźmy na chwilę od książek. Wyjątkowo ulegając owczemu pędowi wybrałem się do kina na film Avatar. Przedstawiać nie trzeba, jeśli ktoś nie był, to przynajmniej słyszał opinie. Moje skojarzenia po sensie krążyły wokół kultowego już Cyklu Endera autorstwa Orsona Scotta Carda: oho, wreszcie Ameryka dojrzała do tego, by przestać zasypywać nas apokaliptycznymi wizjami o tym, jak to wstrętni Obcy chcą za wszelką cenę zniszczyć biednych, niewinnych Ziemian. Tym razem to my zostaliśmy przedstawieni jako „varelse”, stworzenia, z którymi dogadać się nie można, gdyż są nastawione wyłącznie na niszczenie. Po powrocie do domu przekopałem się przez setki komentarzy na temat Avatara, ale nie znalazłem podobnych wniosków. Przeważało przekonanie o spowiedzi Stanów z wojny w Iraku tudzież porównania do Pocahontas. Cóż, wojnami się nie pasjonuję, a przygody wspomnianej Indianki oglądałem już na tyle dawno, że pamiętam jedynie soundtrack w wykonaniu Edyty Górniak. Możesz zdobyć świat, lecz to będzie tylko świat, [...] nie barwy które niesie wiatr. Też pasuje, ale nie po-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Uwarunkowania odbioru, czyli co kto lubi i dlaczego myślałem akurat o tym, lecz o czymś innym, widocznie mam w sobie więcej z Endera niż z Pocahontas. Aż strach bierze, kiedy pomyśleć w tym kontekście o popularności sztandarowego cyklu Andrzeja Pilipiuka o Jakubie Wędrowyczu. Gorzej, jeśli w tym lustrze jakim jest książka nie widzimy swojego odbicia, ani kawałeczka, nawet zarysu. Wtedy to właśnie, jak mniemam, pozycja takowa uzyskuje status nudnej oraz niewartej czasu i wysiłku włożonego w jej przeczytanie. Tak też można tłumaczyć sobie niechęć do lektur (pomijając jakże nielubiany element przymusu) – czasem ciężko może być odnaleźć siebie w przekazach z minionych wieków. Książki pożądać można jednak nie tylko ze względu na treść. Wielu czytelników myli pojęcia i określa się dumnym mianem bibliofila. Bibliofilstwo to miłośnictwo, znawstwo i zbieractwo książek, a sam bibliofil nie musi wcale czytać gromadzonych dzieł – nie treść jest dla niego najważniejsza, interesuje go raczej wartość historyczna, materialna i kolekcjonerska. Obiektem westchnień bibliofila są starodruki, a zwłaszcza inkunabuły oraz wszelkiej maści białe kruki tudzież specjalne wydania o małym nakładzie zwane bibliofilskimi, na które większość z nas nie spojrzałaby nawet pod kątem czytania. Nas, zwykłych szarych czytelników, porównuje się do robactwa, ot, mole książkowe. Widocznie ktoś dosłownie potraktował tekst o pożeraniu książek. Za to rzeczownik bibliofilstwo kojarzy mi się jednoznacznie z jakimś zboczeniem,

a wiedząc już co to takiego, rzeczywiście dojść można do wniosku, że kierują nimi jakieś perwersyjne upodobania. W końcu, jak pisze Ray Bradbury: [Książki] nie mają w sobie nic magicznego. Magia tkwi w tym, co mówią, jak zszywają ze sobą skrawki wszechświata w jedno ubranie dla nas. Zatem czytajmy, nieważne co. Każdy w końcu odnajdzie książkę, która po otwarciu okaże się lustrem. Łukasz „szati” Szatkowski szati.90@interia.pl

Łukasz Szatkowski Ateista, chórzysta, student bibliotekoznawstwa na UMK, organizator Toruńskich Dni Fantastyki, członek PTTK, abstynent. Najlepiej czuje się na górskim szlaku, z dala od ludzi. Amatorsko zajmuje się zbieractwem monet, zwanym szumnie numizmatyką. Zna Dragon Balla na wyrywki. Jedyny jego nałóg to czytanie książek, bez których nie rusza się z domu.

QFANT.PL - numer 6/10

39


Łukasz Szatkowski

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Łukasz Szatkowski

40

O propagandzie w beletrystyce na przykładzie „Ja, inkwizytor. Wieże do nieba” Jacka Piekary Swoimi poglądami i ideami można szturmować głowy innych ludzi w najróżniejszy sposób. Poczynając od zwykłej rozmowy, poprzez zjadliwą publicystykę na łamach gazet czy też na własnych blogach, aż po anonimowe, sygnowane dziwnymi nickami, komentarze (których chyba nikt nie moderuje) pod internetowymi artykułami. Szczególnie te ostatnie bywają nadzwyczaj zabawne. Biorąc pod uwagę liczne błędy ortograficzne, dochodzę do wniosku, że piszą je głównie dzieci, które gdzieś tam usłyszały, jak ojciec, słuchając wieczornych wiadomości, wyżywa się na politykach którejś z partii. Internetowe komentarze to prawdziwa czarna msza przejaskrawionej nienawiści i bzdurnych, oderwanych od rzeczywistości poglądów, umiejętnie (czy może raczej: intuicyjnie) nakręcana przez plujących jadem, niedouczonych fanatyków ze wszystkich stron politycznego konfliktu. Można jednak pójść inną, bardziej oryginalną drogą i zwiększyć przez to siłę swojego przekazu – na przykład: idąc za wzorem Janusza Palikota, użyć wibratora w kształcie penisa czy innych, przyciągających uwagę gadżetów. Alternatywą jest napisanie książki beletrystycznej (w tym wypadku: fantastycznej), w której to, niby mimochodem, jeden czy drugi bohater coś tam napomknie, tudzież wykrzyczy voce magna, co akurat (oczywiście przypadkowo) jest zbieżne z, bardziej lub mniej kontrowersyjnymi, poglądami autora. Tym samym, mamy sporą szansę na „nawrócenie” nieuświadomionego lub po prostu bardziej podatnego na subtelne sugestie czytelnika, na swój własny światopogląd, poprzez, częste przecież, zjawisko utożsamiania się z bohaterami podczas lektury. Sztandarowym przykładem jest Rafał Ziemkiewicz, który z pisarza (trzykrotnego laureata nagrody Zajdla) przedzierzgnął się w prawicowego publicystę. Jak pisał Jacek Dukaj na łamach „Dziennika”, jest on „przede wszystkim autorem zaangażowanej politycznie science-fiction o bliskiej przyszłości

Polski i Europy”. Innym twórcą, któremu zarzuca się podobne praktyki, jest popularny Andrzej Pilipiuk. Pilipiuka czytałem dużo i jakoś nic mnie specjalnie nie uderzyło. Albo ma poglądy tak zbliżone do moich, że uważam je za oczywiste, albo tak przejaskrawione, iż biorę je za mało subtelną kpinę, a nie rzeczywisty światopogląd autora. Trudno mi, na przykład, uwierzyć, że majaki Marka w „Oku Jelenia” o jego powieszonych uczniach, są pilipiukową pochwałą kary śmierci i Janusza Korwina Mikke... ale być może tak właśnie jest – nie mam przyjemności znać pana Andrzeja osobiście. Kontrowersyjną postacią jest niewątpliwie także Jacek Piekara, który na swoim blogu obrzuca mięsem politycznych przeciwników popieranej przez siebie partii. W jednym z wywiadów wyraził się nawet dobitnie o „lewicowych szmatach”. Całkiem przypadkowo trafili się akurat sami prawicowcy. Cóż, widocznie lewaki nie mają takich prężnych agitatorów w świecie fantastyki. Przyjrzyjmy się bliżej wydanej w tym roku książce wspomnianego Piekary – „Ja, inkwizytor. Wieże do nieba”. Opublikowane nakładem Fabryki Słów dzieło składa się z dwóch minipowieści o tytułach: „Dziewczyny Rzeźnika” oraz „Wieże do nieba”. Jacek Piekara serwuje nam już szóstą część przygód inkwizytora Mordimera Madderdina choć, wzorem „Gwiezdnych Wojen”, w kolejności nie do końca chronologicznej – „Ja, inkwizytor. Wieże do nieba” to drugi (jak do tej pory) tom cyklu prequelowego. Co zatem słychać w znajomym świecie, w którym Chrystus zszedł z krzyża, by panować nad ludzkością? W „Dziewczynach Rzeźnika” Mordimer nie uzyskał jeszcze statusu mistrza Inkwizytorium i jedynie pomaga w śledztwie swojemu protektorowi, pijakowi i dziwkarzowi, mistrzowi Albertowi Knotte. Pracy mu nie brak – bestialskie morderstwa rzucają cień strachu na miasto, a mistrz nie robi zupełnie nic, poza wydawaniem zaliczki na dziewki i gorzałkę. Młody kandydat na inkwizytora bierze więc sprawy w swoje ręce i rusza tropem mordercy. Dzięki pierwszoosobowej narracji, czytelnik widzi świat oczami Mordimera, podąża bezproblemowo za jego tokiem myślenia, przeżywa wraz z nim niesprawiedliwe upokorzenia ze strony promotora, lecz wiąże się to także z zawężonym do samego Madderdina – jego uczuć i oceny sytuacji – horyzontem zdarzeń. Co okazuje się być kluczowym zabiegiem dla fabuły.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


O propagandzie w beletrystyce W „Wieżach do nieba” nasz świeżo mianowany mistrz Inkwizytorium dostaje samodzielną misję – ma zbadać zasadność oskarżeń rzucanych przez jednego sławnego architekta pod adresem drugiego. Oczywiście zarzuty dotyczą czarów, herezji, obcowania z siłą nieczystą i co tam jeszcze leży w zainteresowaniach inkwizytora. Mordimer skłania się ku bardziej przyziemnemu rozwiązaniu, które jest raczej zadaniem dla straży, niż Świętego Officjum, niemniej wszczyna śledztwo, którego zakończenie nie zbiega się wszak z końcem tej minipowieści, a staje się jedynie odskocznią od niedługiego, acz głównego jej wątku. Oba utwory opierają się na podobnym schemacie – ciągnący się leniwie wątek kryminalny zostaje przy końcu obrócony o 180 stopni, a w epilogu wzbogaca się jeszcze o trzeci wymiar, żeby nie było za nudno. W „Dziewczynach Rzeźnika”, na skutek tego zabiegu, zbyt pewny siebie, nieopierzony, młody kandydat na inkwizytora dostaje solidną nauczkę i poznaje banalne, lecz jakże potrzebne mu w życiu prawdy, iż „nikogo nie należy sądzić po pozorach” oraz, że „dobre intencje nie gwarantują pomyślnych skutków”. Nauki te kosztowały wprawdzie życie paru osób, ale czego się nie robi, żeby uzbroić w wiedzę i doświadczenie najlepsze Boże narzędzia. W „Wieżach do nieba” odrobinę bardziej rozsądnemu Mordimerowi udaje się osiągnąć sukces, niestety tylko połowiczny, gdyż wszystko okazuje się inne, niż z pozoru wygląda, a zamiast dostać, jak w poprzednim przypadku, dwa sążniste kopy na wzrost pokory, odkrywa (czy może zostaje przed nim odkryte) drugie, a nawet trzecie dno prowadzonej sprawy. Jednak nieporywająca przez większość czasu fabuła wydaje się być tylko tłem dla złotych myśli i przekonań autora, wkładanych bardzo zgrabnie i z wyczuciem w usta bohaterów. A takich perełek i zabawnych powiedzonek jest bez liku i to one głównie stanowią o wartości „Ja, inkwizytora”. Jak widać, element propagandy (choć to słowo z tytułu brzmi chyba nieco zbyt pejoratywnie) może również przyczynić się do atrakcyjności książki. Zwłaszcza, jeśli poglądy autora pokrywają się z poglądami czytelnika. Sam miałem sporą radochę, gdy czytałem mniej lub bardziej wulgarne bluzgi na „czarnych” (i bynajmniej, nie mam tu na myśli czarnoskórych, Murzynów, Afroamerykanów, czy jak to tam teraz zgodnie z polityczną poprawnością się ich nazywa), powątpiewające w inteligencję (mówiąc eufemistycznie) zakonników, dobrowolnie pozwalających się więzić

przez całe życie, czy homoseksualne przytyki pod adresem opata. Również gejom, jako takim, dostało się nielekko. Piekara, w jednym z dialogów, kpi sobie z nich w żywe oczy, kiedy starszy inkwizytor tłumaczy Mordimerowi, że „sodomitą to może być byle żak, mnich, żebrak, chłop czy inny łazęga. O książętach i dostojnikach Kościoła mówimy natomiast, że w sprawach miłości cielesnej wznoszą się ponad zwyczajowe standardy kultywowane przez większość społeczności”. Następnie autor serwuje nam ponurą przepowiednię, odnoszącą się do naszych współczesnych realiów: „nadejdą jeszcze czasy, w którym miłośnicy męskich kształtów nie tylko domagać się będą tolerancji dla swych poczynań, ale wręcz głośno i radośnie manifestowanej akceptacji. A tych, którzy akceptacji nie zechcą wyrażać lub wyrażać ją będą za cicho czy za mało wesoło, postawią pod pręgierzem”. Trudno odmówić tym słowom słuszności! Mnie zastanawia tylko jedno: po co ci ludzie wychodzą na ulicę? Naprawdę, nikogo normalnego to nie obchodzi, z kim oni, we własnym, domowym zaciszu, uprawiają seks, a chwalić się raczej nie ma czym. W mojej opinii, homoseksualizm to dewiacja, równa wszystkim innym i mam cichą nadzieję, że za te słowa nikt mnie pod pręgierzem nie postawi. Bowiem, jak peroruje dalej inkwizytor Maksymilian Toffler, „nie ma ludzi bardziej odrażających niż fanatycy tolerancji”. I niech to będzie puentą tego tekstu o propagandzie, w którym również pozwoliłem sobie trochę jej pouprawiać. Niemniej, hipokrytą mnie to nie czyni – nigdzie nie napisałem, że to zło i trzeba z tym walczyć. Jeśli czytelnik jest głupi i nie potrafi krytycznie spojrzeć na czytane przez siebie książki oraz poglądy w nich przemycane, oddzielić ziarna od plew... to już tylko jego problem.

QFANT.PL - numer 6/10

41


POLECANKI GALERIA

Konstanty Kostek Wolny


Galeria


POLECANKI GALERIA

Konstanty Kostek Wolny


Galeria

Konstanty Kostek Wolny Konstanty Wolny zwany przez wszystkich Kostkiem. Miłośnik horroru i fantastyki w wszelkich postaciach. Samouk i niedzielny grafik współpracował m.in. z wydawnictwem Portal, magazynem Czachopismo czy Lśnienie. Ostatnio udziela się jako rysownik koncepcyjny w projekcie Black Ice Tales. Freelancer do wynajęcia. Więcej prac można zobaczyć na www.kostekart.pl


POLECANKI GALERIA

Galeria czytelnik贸w

Ernest Dziedzic: "Drinking with mirror"

Ernest Dziedzic: "Sirens"


Galeria

Kamil Dolik: "Dilophosaurus Wetherelli"

„W tym numerze po raz pierwszy prezentujemy prace nadesłane przez naszych czytelników. Chcielibyśmy, by ta galeria weszła na stałe do składu Qfanta, zapraszamy więc i zachęcamy do nadsyłania prac!”

Zuzanna Roszkowska: "Tatuś"


Marcin Szerenos

POLECANKI opowiadanie

Marcin Szerenos

Możemy cię sklonować Zbudził go głośny hałas. Eric 141 otworzył oczy i rozejrzał się dookoła. W ciemności z trudem dostrzegał zarysy sylwetek towarzyszy niedoli, pogrążonych we śnie pod grubymi, zmechaconymi kocami. To krzyczał Mark 12, którego łóżko stało po drugiej stronie sali. Poznał ten dziki wrzask, ale nigdy do niego nie przywykł. Senne koszmary od dobrych kilku dni dręczyły Marka 12. Budynek numer 14/23. Pierwsze piętro. Siedemnaście sal – w większości sypialnie, chociaż pełniły także funkcję magazynów rzeczy osobistych. Każdy miał swoją szafkę, w której przechowywał bieliznę na zmianę, parę czystych skarpet, przybory toaletowe, jeden ręcznik do twarzy, jeden do ciała, kapcie, zeszyty, książki. Drobne przedmioty, których posiadanie regulowały przepisy sanitarne. Inspekcje przeprowadzano raz w tygodniu. Na każdym piętrze bliźniaczo do siebie podobnych bloków były, oprócz sypialni, dwie łazienki i ubikacje (na obu krańcach korytarza), sala rekreacyjna, pokój strażników oraz pomieszczenie gospodarcze. Budynki ciągnęły się po horyzont. I nikt w zasadzie nie wiedział, ile dokładnie ich jest. Miasto było ogromne. Mark 12 darł się w niebogłosy. Zwykle trwało to krótko, parę sekund. Własny krzyk wyrywał go ze snu. Po przebudzeniu rozglądał się, zdezorientowany. Gdy wracała świadomość, ponownie kładł głowę na poduszkę i zasypiał. Jak gdyby nigdy nic. Po pewnym czasie nawet strażnicy przestali reagować. Tylko Eric nie mógł zasnąć. Aż do śniadania wiercił się na swoim posłaniu i przeklinał w myślach. Podczas kolacji w stołówce, kilka budynków dalej, trzydziestoletni Bob 44 podszedł do Erica 141 i posłał mu zagadkowe spojrzenie. Potem przysiadł się, ze swoją pełną jedzenia tacką, do jego stolika i powiedział chłodno: – Zniknął. – Kto? – zapytał siedzący najbliżej Oskar 99. Kilka osób ciekawie spojrzało w ich stronę. Mało który

48

znał tak dobrze Marka 12, jak Eric. Większość siedzących przy stole dzieliła sypialnie na piętrze budynku 12/23. W sumie mieszkało tam i spało około setki młodych i zdrowych mężczyzn. Nie licząc strażników. Ale rzadko nawiązywano głębsze znajomości. Nikt nie dążył do przyjaźni, ponieważ wiadomo było, że każdy musi, wcześniej czy później, zniknąć. Jaki więc sens miałaby głębsza więź? – W zasadzie, nawet się cieszę – odpowiedział Eric. Mówił z pełnymi ustami, nie przerywając jedzenia. Wtedy, gdy chłopak budził go ze snu, nie było mu do śmiechu, ale w tej właśnie chwili miał ochotę śmiać się i krzyczeć. Kiedyś i on zniknie, tak jak Mark 12. To tylko kwestia czasu. Najbliżej tego był Bob 44. Miał trzydzieści lat. Eric – zaledwie osiemnaście. To dlatego kwestia zniknięcia Marka poruszyła Boba tak bardzo. – Cieszysz się? – zapytał nagle Bob 44. Oderwał ciężkie spojrzenie od widelca z nadzianym nań kawałkiem mięsa. Do tej pory przyglądał mu się sentymentalnie. Teraz jego spojrzenie przewiercało na wylot Erica 141, domagając się wyjaśnień. – Darł się. Prawie co noc. Nie mogłem spać. – Odpowiedział Eric 141 i udając zdziwienie, wzruszył ramionami. – Nie wiedzieliście? – Niby co? – Śniły mu się jakieś cholerne koszmary. Budził całe piętro. Dostawał ostrą reprymendę od strażników. Z czasem wszyscy przywykliśmy. A zresztą, co mnie to obchodzi. – Nic nie słyszałem – powiedział ktoś, ale Eric już zatopił się w myślach. Mało go obchodziło zdanie innych. Był zmęczony pracą na farmie. Każdy, kto przebywał w Mieście, musiał pracować. Coś robić. Jedni sprzątali, inni usługiwali, głównie w kuchni. Jeszcze inni ciężko pracowali przy zwierzętach. Każdy miał swoje obowiązki. Praca na farmie była wykańczająca. Wiązała się z kilkoma przywilejami, ale ostatecznie była monotonna i wyczerpująca fizycznie. Kiedy był młodszy, musiał usługiwać starszym. Najpierw jeździł całymi dniami na ścierce. Oddelegowano go do mycia łazienek w budynku 23A. Wszystkich łazienek. A było ich ze dwadzieścia. Trafił jednak nie najgorzej. Przebywało tam niewiele osób. Praca polegała na myciu podłóg w dużych łaźniach, gdzie brano prysznice. A że zwykle było

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Możemy cię sklonować tam parno i mokro, wystarczyło spłukać pokrytą kafelkami nawierzchnię wodą z gumowego węża. Przed północą był już w łóżku. Miał czas, by się wyspać. Innym wiodło się znacznie gorzej. Wiedział o tym, więc nie śpieszył się, wracając z dyżuru. Przychodził zwykle dopiero wtedy, gdy wszyscy już smacznie spali. Jego koledzy nie zarywali nocy, ale musieli sprzątać, na przykład w stołówce. Każdego dnia, w piątek i świątek. Przez główną jadalnię Miasta przewijały się setki osób. Mężczyźni zwykle brudzili stoły jak świnie. Nie wprowadzono koedukacyjnych stołówek. Kobiety jadły w innym budynku. Po każdej zmianie należało przetrzeć stoły mokrą szmatką. Ponadto, codziennie trzeba było umyć podłogę, lecz nie było szansy, żeby nie zapchała się kratka ściekowa. Zwykle działo się to wtedy, gdy wszyscy już chcieli wracać z dyżuru i sennie powłóczyli nogami. Wówczas ciągnięto losy, by wybrać nieszczęśnika, który odetka kratkę. Reszta mogła coś zjeść albo położyć się spać. Wybraniec musiał pozostać w stołówce do czasu, aż kałuża pomyj złożonych z wody i resztek jedzenia, zupełnie nie zniknęła. Do mycia naczyń wykorzystywano zmywarki. Nie było innej możliwości. Nikt nie umyłby takiej ilości naczyń, w tak krótkim czasie. Tacki, gdy ich brakło, trzeba było myć ręcznie. Musiały być gotowe na przyjęcie kolejnej grupy, która przychodziła na posiłki zgodnie z harmonogramem. Grafik obowiązywał wszystkich, z wyjątkiem dyżurnych. Strażnicy i wysokiej rangi urzędnicy mieli własną stołówkę – po drugiej stronie budynku. Całe życie w Mieście toczyło się według tego drobiazgowo opracowanego harmonogramu. Pisali go najwyżsi funkcjonariusze – urzędnicy. Można było poznać ich po tym, że ubierali się w marynarki i świeżo wyprasowane, białe koszule. Strażnicy nosili kombinezony, podobne do tych, które zakładali każdego ranka zwykli mieszkańcy Miasta, ale z tą różnicą, że miały inny kolor, czerwony. I były bardzo trwałe. Przy kombinezonach mieli zaczepy na broń paraliżującą. Tylko strażnicy mogli ją posiadać. Zwykli mieszkańcy Miasta nosili żółte uniformy. Ortalionowe bluzy i spodnie. Kobiety białożółte. Dzieci – czarne. Wszystkich obowiązywał taki sam krój. Jeden komplet ubrań powinien wystarczyć na kilka miesięcy. Ale nie było problemu z jego wymianą, gdy uległ zniszczeniu. W zasadzie nie noszono niczego więcej. Pogoda w Mieście była niemal taka sama każdego dnia. Zwykle panował

upał. Średnia temperatura wynosiła dwadzieścia sześć stopni Celsjusza w dzień. Czasem rosła, nawet do trzydziestu pięciu stopni. Nie było potrzeby, aby produkować inne ubrania. Przebierano się tylko wtedy, gdy tego oczekiwał pracodawca; wówczas zakładano kombinezony robocze. – Może Kwadraci wiedzą więcej? – zastanawiał się Oskar 99. Powiedział to głośno, nachylając się nieco nad stołem. Być może umyślnie. Wzrok Erica znów powędrował w jego stronę. Urzędnicy rzadko zapuszczali się do Miasta. Najczęściej można było ich spotkać w centrum, na terenie ogrodzonym drucianą siatką. Tylko w wyjątkowych okolicznościach opuszczali kompleks budynków wybudowanych na starannie wytyczonym planie kwadratu. Prawdopodobnie stąd pochodziła ich żargonowa nazwa. – Jako dyżurny sali, masz obowiązek to sprawdzić – zauważył Bob 44. – Myślałem, że już dawno to zrobiłeś? Eric nie odpowiedział. Bob odwzajemnił spojrzenie, po czym wstał od stołu i udał się do wyjścia. Eric miał rację. Bob 44 przeczuwał nadchodzące zniknięcie. I tak też się stało. Przepadł bez wieści, kilka dni później. – Miał trzydzieści lat. – Miał już trzydzieści lat – poprawił swojego sąsiada Eric. Leżeli obok siebie, na oddzielnych pryczach. Rozmawiali w kompletnej ciemności, nie widząc swoich twarzy. Jak co noc. Jego sąsiad, John 66, był młodszy od Erica o kilka lat. Miał przed sobą jeszcze sporo czasu do zniknięcia, ale już teraz interesował go ten problem. – Otóż to. To dziwne. Mark 12 był młodszy od Boba 44. Nie rozumiem, dlaczego zniknął. – Najlepiej się nad tym nie zastanawiać – odparł Eric. – To najlepsze rozwiązanie, bo można zwariować. Dobranoc. Obrócił się na bok. Zazgrzytały sprężyny. Przerabiał ten temat wielokrotnie – z Johnem i z innymi. A nawet sam ze sobą. Jedyny logiczny wniosek, jaki mu się nasuwał, brzmiał właśnie tak, jak powiedział: najlepiej się nad tym nie zastanawiać, bo można od tego zwariować. – W porządku, nie musimy rozmawiać na ten temat. Skoro cię to denerwuje... – John 66 sięgnął

QFANT.PL - numer 6/10

49


POLECANKI opowiadanie

Marcin Szerenos

50

do stojącej przy pryczy szafki, wyjął butelkę wina i podał ją mężczyźnie. – Poczęstuj się. Zwędziłem z kuchni. Miałem tam dzisiaj dyżur. Dyżur nie oznaczał już dla Johna tego samego, co kiedyś. Gdy dorósł, awansowano go. Na dyżurach zwykle pilnuje się młodych, usługujących starszym. Dyżurny nadzoruje ich pracę i poucza. Gdy zjawia się nieopierzony żółtodziób, tłumaczy i wyjaśnia wszelkie wątpliwości. To niewdzięczna praca, ponieważ młodzi zwykle nie chcą słuchać i rzadko wykonują polecenia. Ale trzeba przywyknąć i nabrać wprawy. Wtedy jakoś idzie. John 66 miał właśnie za sobą pierwszy, dziewiczy dyżur. – Dobra. Pogadajmy – powiedział Eric. Przejął butelkę z rąk mężczyzny i wyjął korek. – Twoje zdrowie. Pociągnął łyk. – Świetnie. Zwykle nie masz nastroju do rozmów – zauważył John. – Po pracy jestem zmęczony i senny. – Nie musimy oszaleć, Eric. Wystarczy, że stwierdzimy, że świat już oszalał. Wtedy będzie o wiele prościej. – O czym ty mówisz? – Mówię o spojrzeniu na problem z nowej perspektywy. Przyjmijmy, że psychiatrzy nie są nam potrzebni, ponieważ cały świat już oszalał. Czy to nie głupie, że żyjemy, a pewnego dnia nagle znikamy? – Może masz rację, ale nic na to nie poradzimy. Mieliśmy już więcej o tym nie rozmawiać. I tak nie jesteśmy w stanie temu zapobiec. – Więc jaki jest sens naszego życia? Po co żyjemy, a potem znikamy? – Nie odzywam się zbyt często, ale to nie znaczy, że coś przed wami ukrywam. Po prostu rozmowa na ten temat nie ma sensu. – Może strażnicy coś wiedzą. Niektórzy z nich dożywają pięćdziesiątki. A potem znikają. – Daj mi spokój, John. – Tak, zamknij się, John – warknął ktoś z końca sali. – Dajcie spać innym – mruknął ktoś inny. – Dobranoc, moczymordy. Zasypiając, Eric wciąż myślał o tym, co powiedział John. Nurtowały szczeniaka stare jak świat problemy. Strażnicy dożywają pięćdziesiątki. Ale jakim cudem? I co dziwniejsze, zwykle zjawiali się w Mieście, mając już ukończone dwadzieścia lat. Nie miał pojęcia, dlaczego wcześniej ich nie wi-

dziano? Johna znał od kilku lat. Od kiedy skończył czternasty rok życia i umieszczono go w sali bloku 14/23, na pierwszym piętrze. W jego sali. Po tym, jak zwolniło się miejsce. A z tego, co chłopak mu mówił, wynikało, że wcześniej przebywał w strefie G8, gdzie mieściły się szkoły i przedszkola, do których i on uczęszczał. Dopiero gdy dorósł i zdał wszystkie ważne egzaminy, przeniesiono go tutaj. Przestał usługiwać innym i podjął pracę. Najpierw przy sprzątaniu, potem – w warsztacie. Jakieś dwa lata temu. Tak samo, jak John. Te dwa lata zmieniły go nie do poznania. Zaczął zadawać trudne pytania, na które Eric nie znał odpowiedzi. Lecz, kto je znał? Uczono go, by nie ulegał emocjom; wyrzekł się nadmiernej ciekawości dla dobra ogółu i skoncentrował się na pracy. Srodzy nauczyciele wpoili mu najważniejsze zasady życia w społeczności Miasta i życia w grupie mężczyzn. Lojalność w stosunku do przełożonych i strażników. Uczciwość wobec pracodawców. Szczerość w rozmowach z urzędnikami. Koleżeństwo w grupie. Szczęśliwie przebrnął przez wszystkie kursy, aż do egzaminu końcowego w wieku trzynastu lat. Nauczył się czytać i pisać. Był wyróżniającym się uczniem. Uczono go, aby nie zadawał zbędnych pytań, ponieważ nigdy nie uzyska odpowiedzi. Odpowiedzi nie istniały. Strażnicy nie mieli obowiązku rozmawiać z nimi. Urzędnicy wręcz zakazywali im tego. Często wydawali tylko polecenia. Uczono go, aby ich słuchać. Więc to robił. Każda niesubordynacja wiązała się z dotkliwą karą. Czasami któryś z nich prowokował znienawidzonego strażnika, by ten zadał cios. Posiniaczony i obity Mark czy Erl mijał, niby przypadkiem, urzędnika śpieszącego się do biurowca lub na niego wpadał podczas spaceru. Ten natychmiast reagował. Nielubiany strażnik znikał z Miasta następnego dnia. Stworzono oddzielne sektory dla mężczyzn i kobiet. W sektorach żeńskich straż pełniły zazwyczaj kobiety. Nie wszyscy strażnicy używali przemocy wobec mieszkańców Miasta. Nie wszyscy korzystali z paralizatorów, które nosili z dumą. Ale wszyscy traktowali ich z góry. Zwykle kończyło się na groźbach. Całymi dniami przesiadywali w swoich pokojach – twierdzach, gdzie można się było dostać tylko przy użyciu perforowanej karty. Temat zniknięć był jednym z najpoważniejszych wśród poruszanych podczas rozmów w stołówce.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Możemy cię sklonować A pora posiłku była doskonałą okazją do spotkania się z kolegami, którzy pracowali rozrzuceni po różnych, często najodleglejszych częściach Miasta. Lecz tak długo wpajano im do głów, że nie istniała logiczna odpowiedź na to pytanie, iż rozmowy na ten temat szybko się urywały. Najwięcej mówili jednak młodzi. Wszyscy byli do siebie podobni, ale z czasem zapał mijał i przychodziła nostalgia. John 66 plótł bez końca, trzy po trzy, a wszyscy stłoczeni przy stole go słuchali. Miał piętnaście lat i głowę pełną pomysłów. Był młody i zdrowy. Lubiany. I najwidoczniej nowa forma pracy przypadła mu do gustu. Nie musiał już teraz nikogo słuchać. Oczywiście, z wyjątkiem strażników. Zazwyczaj jego dzień pracy wyglądał następująco: wstawał wcześnie rano i szedł się umyć. Następnie, przed wyjściem z bloku, sprawdzał grafik dyżurów. Potem wszyscy szli do stołówki na śniadanie. Każdy blok miał wyznaczoną porę posiłków. Gdy się spóźniłeś, zazwyczaj marne były szanse, aby coś zjeść. Należało uważnie przestrzegać harmonogramu. Nieuwaga kosztowała cię ból brzucha aż do obiadu. Oczywiście nie wszyscy musieli jeść śniadanie. Zwykle nie wstawali na nie ci, którzy mieli nocną zmianę albo wracali bardzo późno w nocy. Koledzy robili im kanapki. John po śniadaniu przemieniał się w pełnego troski dyżurnego. Jego nowa funkcja pozwoliła mu na odwiedzanie miejsc, których nigdy wcześniej nie widział. Stref, których istnienia nawet się nie domyślał. Poznał nowe zapachy i nowych ludzi. Pracodawców. Była to kolejna grupa społeczna Miasta, którą, jak dotąd, spowijała mgła tajemnicy. Był wielce zdziwiony, gdy okazało się, że są nimi niektórzy nauczyciele. Okazali się zwyczajnymi ludźmi, przychylnie do nich nastawionymi. Gdy wykonywało się sumienie obowiązki, zazwyczaj nie podnosili głosu. Jednak i oni popadali czasem w zdenerwowanie, ale na szczęście rzadko. To nie był przypadek, że John objął funkcję dyżurnego. Tak postanowili urzędnicy. Ich siedziba znajdowała się w centrum Miasta. W wysokim wieżowcu z betonu i stali, który przypominał twierdzę w twierdzy. Pracę przydzielił Johnowi 66 przygarbiony kwadrat o ciężkim spojrzeniu, do którego musiał pofatygować się specjalnie na dwunaste piętro. Stało się to kilka miesięcy po tym, jak przeniesiono go do nowej strefy. Strażnicy wpuścili go do środka pilnie strzeżonego obiektu, gdy pokazał im wezwanie. Przyszło, jak zwykle, pocztą. „Rutynowa kontrola”,

myślał. „Zwykła inspekcja”. I niewiele się pomylił. W zaśmieconym gabinecie przyjął go szpakowaty mężczyzna. Miał łysą czaszkę i wory pod oczami. Jakby dręczyła go bezsenność. Odebrał jego wezwanie i szybko przeczytał. Następnie odnalazł właściwie formularze i wręczył mu skierowanie do kuchni. Praca w kuchni zawsze wiązała się z przywilejami i była dosyć lekka. Nigdy nie gotował. Nie pozwalano mu wchodzić dalej, niż było to konieczne. Zajmował się kontrolowaniem młodych. Dbał o porządek na zapleczu i w stołówce. Na każdym dyżurze było ich kilku, więc dzielił się pracą z pozostałymi dyżurnymi. Jako że był najmłodszy, przypadła mu stołówka. Najstarszy dyżurny zajmował się inwentaryzacją. Nie mogło niczego zabraknąć. Posiłki musiały być wydawane w stałym i nieprzerwanym rytmie. Gdy kończyło się pieczywo, natychmiast zawiadamiał o tym magazyniera. Kontrolował przychód i rozchód produktów spożywczych. W magazynach zawsze były rezerwy mąki czy cukru, ale pieczywo każdego dnia musiało być świeże. Gdy podopieczni Johna 66, a było ich dzisiaj dwunastu, już uporali się z brudnymi naczyniami i stołami, ten rozpuścił ich do domów. Nikt nie musiał zostać dłużej. Kratka ściekowa tym razem bez zbędnych sprzeciwów przyjęła wieczorną porcję nieczystości. To był udany dzień – myślał wracając do siebie. Było już późno. Na niebie pojawiły się gwiazdy. Szedł pustą ulicą. Całe Miasto o tej godzinie obejmował najstarszy przepis – cisza nocna. Zakaz opuszczania bloków po capstrzyku. Zwykle około jedenastej wieczorem nie spotykało się już nikogo na ulicy. Przepis był skrupulatnie przestrzegany i obowiązywał wszystkich, z wyjątkiem dyżurnych. Gdzieniegdzie świeciły nieliczne latarnie. W wyobraźni już widział swoją pryczę i poduszkę, na której złoży głowę. Teraz tylko o tym marzył. Po długim dniu pracy nie ma niczego piękniejszego, niż spokojnie ułożyć się do snu. Eric zapewne już spał. John, jak zwykle, rozbierze się bezszelestnie i ułoży pod ciepłym kocem. Tak, aby nikogo nie zbudzić. Praca w kuchni była lekka, ale absorbująca. Miał dla siebie czas tylko we śnie. I chwilę przed śniadaniem. Padał z nóg, więc nie brał nawet prysznica. Niektórzy mieli mu to za złe. Pracując w kuchni, mógł zawsze najeść się do syta. Bez pośpiechu. Ponieważ i tak nie miał tam za dużo roboty, przeciągał posiłki do całej godziny,

QFANT.PL - numer 6/10

51


POLECANKI opowiadanie

Marcin Szerenos

52

za co kochali go młodzi. To były ich jedyne przerwy na odpoczynek. Ale jedli zazwyczaj na końcu, po wszystkich. Pałaszowali niewydajne porcje, objadając się do bólu brzucha. Nagle przed Johnem 66 zatrzymał się czarny samochód straży. Rozkojarzony, nawet nie zauważył, kiedy nadjechali. Silne światła reflektorów objęły jego znieruchomiałą sylwetkę. Pojazd zatrzymał się z piskiem opon i ze środka, od strony pasażera, wyskoczył uzbrojony strażnik. – John 66? – zapytał tonem nieznoszącym sprzeciwu. Kiwnął głową, zupełnie oszołomiony. – Identyfikacja! Podwinął mankiet koszuli. Błysk laserowego czytnika prześlizgnął się po ramieniu, jak czerwony język jaszczurki. Strażnik sprawdził dane Johna 66 na wyświetlaczu. Jeszcze raz przyjrzał się jego twarzy, przyświecając sobie latarką. Ponownie opuścił wzrok na ciekłokrystaliczny ekran. – To on – powiedział. Z ciemności wynurzyły się dwie pary silnych rąk i wciągnęły chłopaka do samochodu. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że musieli jechać za nim już dosyć długo. Ale uczono go, by nigdy nie sprzeciwiał się straży Miasta, więc nie zastanawiał się nad tym. Bez słowa skargi usiadł na tylnym siedzeniu auta. Przez jakiś czas przysłuchiwał się rozmowie mężczyzn. Potem nastąpiła cisza. Trzasnęły drzwi i pojazd ruszył przed siebie. Wewnątrz panowały egipskie ciemności. Nie było szyb. Zastępowała je lita blacha. Podobna konstrukcja oddzielała go od kierowcy. Mógł tylko przysłuchiwać się odgłosom z zewnątrz. Nie wiedział, dokąd jedzie. Był zupełnie zdezorientowany. Po kilkunastu minutach drzwi się otworzyły, a nieznany mu strażnik polecił, by wysiadł. Z dłonią przy czole, chroniąc oczy przed oślepiającym światłem, stanął na betonowym podjeździe, prowadzącym do wind. Rozejrzał się. Ale prawie w tej samej chwili otrzymał silny cios w tył głowy. Stracił równowagę i przewrócił się na ziemię. Ktoś pomógł mu wstać, a potem siłą wepchnięto go do windy. Gdy drzwi ponownie się rozsunęły, przejęły go inne dłonie. Te były znacznie delikatniejsze. Ujęły go pod pachy i uniosły do góry. Niewiele widział. Wciąż mrużył oczy przed silnym blaskiem sufitowych lamp.

W pewnym momencie światło trochę się rozproszyło. Zrozumiał, ze znalazł się w innym pomieszczeniu. Znacznie większym od korytarza, przez który go poprowadzono, a właściwie przeniesiono. Ze strachu przed kolejnym ciosem i bólem, nie poruszył głową, ale jego oczy gorączkowo badały otoczenie. Po prawej stronie, pod ścianą, stały jakieś urządzenia, których nie znał. Paliły się lampki zasilające, co znaczyło, że były podłączone do prądu. Po lewej stronie dostrzegł krzątających się ludzi w białych kitlach. Podobne fartuchy, plus białe nakrycia głowy, nosili wszyscy dyżurni na stołówce,. Tuż przed nim stały dwa szklane cylindry. Dokładnie widział, że jeden z nich był pusty. Postawiono go na ziemi. Delikatne ręce odsunęły się. Poczuł chłód pomieszczenia. Słyszał stukot obcasów. Szelest automatycznych drzwi. – Rozbieraj się – wydano polecenie. Głos pochodził z głośnika. Zadrżał. Usłyszał hałas mechanicznych wsporników. Otworzyły się kolejne drzwi i zza szklanego parawanu do sali weszło kilka osób, tych, które widział wcześniej. – Na co czekasz? – zapytał jeden z nich. – Rozbieraj się. Nie dyskutował. Zdjął buty i kombinezon. Poprowadzono go nagiego w stronę pustego cylindra. Z tej odległości mógł wyraźniej przyjrzeć się twarzy człowieka z kapsuły. Nie mógł uwierzyć. Otworzył szeroko oczy. To był on. John 66. Idealny. Ale niezupełnie, bo miał na twarzy lekki zarost, co by wskazywało, że jest nieco starszy. Jego klatkę piersiową owijały elastyczne bandaże. Cylinder ustawiono pod kątem prostym do podłoża. Szklaną tubę uniesiono do góry. Mężczyzna w białym uniformie ostrym tonem nakazał mu wejść do środka i odwrócić się do niego twarzą. Zrobił, co mu kazano. Wszedł do środka cylindra i stanął na metalowej podłodze. Z braku miejsca obrócił się na pięcie. – Opuść ręce wzdłuż tułowia! – usłyszał polecenie z głośnika, które odbiło się po ścianach szarego pomieszczenia stłumionym echem. Chwilę później szklany cylinder znalazł się na swoim starym miejscu. Ruszył mechanizm. John 66 poczuł ucisk w klatce piersiowej. Zrobiło mu się nagle słabo. Nie wiedział, dlaczego. Siły nagle go opuściły. Przymknął powieki i oparł się

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Możemy cię sklonować o zimne szkło. Miał nadzieję, że pęknie. Ale nic takiego się nie stało. To nie było zwyczajne szkło, ale szkło akrylowe. Bardzo odporne. Zapadł w płytki sen. Godzinę później, w sali przedoperacyjnej pojawił się lekarz. Przeszedł wzdłuż urządzeń diagnostycznych i przyjrzał się najnowszym wynikom. – Chyba możemy zaczynać – powiedział do anestezjologa kriogenicznego. – Sytuacja stabilna – odpowiedział tamten. Dopiero wtedy chirurg zauważył wysokiego mężczyznę w nienagannie skrojonym garniturze, przyglądającego się cylindrom. – Kto to? – zapytał. – Ojciec poszkodowanego – poinformował go anestezjolog. – Zaczynajcie – rzucił i poklepał mężczyznę po ramieniu. Podszedł i stanął obok niego. Przez chwilę obaj w milczeniu przyglądali się cylindrom. – Za chwilę przystąpimy do operacji pańskiego syna. Nim jednak to nastąpi, muszę zapoznać się z historią choroby syna. To zajmie mi kilka minut. – Niech pan go ratuje, doktorze. – Może mi pan powiedzieć, co się właściwie stało? – Wypadek lokomocyjny. Zmiażdżone żebra oraz organy wewnętrzne. Konieczny będzie przeszczep. – Syn miał wypadek samochodowy? – Motocyklowy. Gdy się dowiedziałem, kazałem natychmiast przewieźć go do państwa. Lekarz zauważył sylwetkę helikoptera na końcu długiego tunelu, za szklaną, podnoszoną do góry bramą. Stał na platformie parkingowej, przeznaczonej do tego właśnie celu. – Pański syn jest znieczulony i gotowy do operacji. Wkrótce odzyska świadomość. – Pieniądze nie grają roli. Proszę zrobić wszystko, co w państwa mocy – powiedział mężczyzna, nie odwracając wzroku. Jak w transie. – Rozumiem. Tylko jeszcze jedna sprawa. Po pobraniu organów od klona pańskiego syna, zostanie on zamrożony. Na wszelki wypadek. Rutyna nakazuje mi, abym w takim przypadku zapytał właściciela o zgodę. – Wyrażam zgodę. – Doskonale. Płuca i serce mogą się jeszcze przydać. Nie lubię, jak się coś marnuje. Chciałem mieć pewność. W kwestii organizacyjnej, czy mamy przystąpić do stworzenia nowej kopii pańskiego syna?

– Naturalnie – odpowiedział mężczyzna po dłuższej chwili milczenia. – Pieniądze nadejdą, jak zwykle, przelewem na konto Instytutu. – Najczęściej usypiamy klony i zamrażamy, gdy te osiągają dorosły wiek. Ale wypadek pańskiego syna to szczególna okoliczność. Stąd te wszystkie moje pytania. Proszę mnie źle nie zrozumieć. – Chirurg skinął głową i odszedł do swoich zajęć. Następnego dnia po zniknięciu Johna 66, Eric udał się do kuchni, gdzie widziano go po raz ostatni. Nie mógł uwierzyć, że chłopak tak po prostu zniknął. Wszyscy twierdzili, że przytrafiło mu się to samo, co Markowi 12. Ale on musiał się upewnić. John był przecież bardzo młody. Koniecznie musiał wyjaśnić tę sprawę. Co, jeśli strażnicy będą zadawać pytania? Należało działać. Zanim opuścił blok, uważnie sprawdził plan zajęć na szklanym ekranie. John miał za sobą dyżur w kuchni, jak w każdy wtorek. Kilka osób przyzna-

QFANT.PL - numer 6/10

53


POLECANKI opowiadanie

Marcin Szerenos ło, że właśnie w jadalni widziano go po raz ostatni. Było, już ciemno, gdy wszedł do kuchni od strony stołówki i zbliżył się do mężczyzny stojącego w drzwiach. To był pracodawca Johna 66. Właśnie przyglądał się pracy sprzątaczy. – Nazywam się Eric 141, jestem dyżurnym sali bloku 14/23. Szukam Johna 66. Wczoraj miał tutaj dyżur i właśnie wczoraj widziano go tutaj po raz… – Zniknął – odburknął otyły mężczyzna i przeżuł w ustach zapałkę. Eric miał wrażenie, że kąciki jego ust lekko się uniosły w drwiącym uśmiechu. Zacisnął pięści. – Zniknął? – dopytywał się, co nie spodobało się kierownikowi kuchni. Otyły zrobił krok w przód. – Niewyraźnie mówię? Zniknął! Nie musisz go już szukać. John już nigdy nie będzie miał dyżuru w stołówce. Przestań myśleć! – Potężny mężczyzna wbił w niego tępy wzrok. Eric nie dyskutował. Przełknął głośno ślinę. Odwrócił się na pięcie, jak żołnierz i odszedł energicznym krokiem. Zawsze był posłuszny. Wolał nie denerwować byłego pracodawcy Johna 66. Za rogiem głęboko odetchnął. Ciężko oparł się o ogrodzenie z betonowej płyty, zwieńczone budką strażnika. „Cholera, John naprawdę zniknął” – myślał, połykając napływające łzy. Panowała całkowita cisza. Wciąż jednak myślał. Tego nie mogli mu odebrać. Szklane oko kamery objęło postać młodego człowieka klęczącego pod betonowym murem Instytutu Kriogenicznego. Strażnik zrobił zbliżenie. Dostrzegł tatuaż na ramieniu. Nacisnął guzik na klawiaturze komputera i w lewym, górnym rogu wyświetliły się dane klona. – Eric 141, dyżurny sali numer siedem. Zamieszkały w bloku 14/23, na pierwszym piętrze. – Przeczytał na głos. – Co on robi? – spytał jego sąsiad. – Chyba płacze. – Płacze? To one mają uczucia? – Cholera wie. – Dlaczego płacze? – A skąd mogę wiedzieć? Czy wyglądam na jasnowidza? – Głupi jesteś. Sprawdź to.

54

Strażnik znieruchomiał. – Nie rozumiesz? Wystarczy, że zrobisz to… – jego kolega wstał z miejsca i wyminął go. Podszedł do klawiatury komputera i wklepał polecenie. – Mamy tutaj wszystko. Wystarczy sprawdzić. Wpisałem numer jego bloku i sali. Tak jak się spodziewałem. Zobacz – wskazał palcem tabelę. – Ostatni wpis pochodzi z rana. Z listy lokatorów bloku, w którym mieszka, wykreślono kilka nazwisk. Najnowsze to John 66. Oprócz tego mamy tu Marka 12 i Boba 44. Obaj mieszkali na jego piętrze. I tak się składa, że dwóch z nich nawet w jego sali. Musimy to zgłosić. – Co? – Ale ty głupi jesteś. Idealnie nadajesz się do tej roboty. Musimy to zgłosić do biura. Eric jest dyżurnym sali. W takim stanie nie nadaje się do pełnienia funkcji. – Faktycznie, masz rację – odpowiedział strażnik i parsknął śmiechem. – Idziesz w sobotę na mecz? Będzie niezła zabawa. Powiedział to wesoło i przyjacielsko klepnął w plecy kolegę, sadowiącego się z powrotem na fotelu obok. – Nie mogę. Wziąłem dodatkowe zmiany. Idź rozprostować nogi. Zajmę się wszystkim. Wykonam krótki telefon. Mężczyzna posłusznie wstał z miejsca. – A czy to legalne? – W zasadzie nie. Na drugiej zmianie człowiekowi pęka łeb od tych monitorów. Ale wiesz, jak jest. Helen zażądała wyższych alimentów i sąd przychylił się do jej prośby. Nie mam wyjścia. Suka chce mnie chyba wykończyć. Jak nie zapłacę, pójdę siedzieć. Chyba, że zeskoczę z tego muru i połamię sobie obie nogi. Wtedy może zwolnią mnie z płacenia alimentów. Spojrzał na kolegę. Ten tylko pociągnął głośno nosem, na znak, że dobrze rozumie sytuację współpracownika i mu współczuje. Wyjął z szafki paralizator i przypiął sobie do spodni. Chciał już wyjść z budki strażniczej, gdy nagle cofnął się i zwrócił w stronę siedzącego: – Hej, Mike. Jak te probówki mówią na to, gdy któryś z nich trafia pod nóż albo do komory kriogenicznej? – „Zniknięcie”. – Czy to nie śmieszne? – Dzięki, że chcesz poprawić mi humor. Ale nie mam dzisiaj ochoty na żarty.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Możemy cię sklonować – No to idę na patrol. – Na razie. Za godzinę cię zastąpię. – „Zniknięcia” – powtórzył strażnik o imieniu Mike, gdy został sam. „Cholerne czubki” – pomyślał. Z drugiej strony, to było naprawdę śmieszne. Nawet nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Gdyby tak i oni znikali. Czysto i bez śladu. Zamiast umierania. Często podczas ciężkiej choroby. W śmierdzących szpitalach. Albo na jakieś okropne starcze dolegliwości. A, tak… „Coś w tym jest.” Po chwili namysłu sięgnął po słuchawkę telefonu i nacisnął guzik automatycznej sekretarki, która połączyła go bezpośrednio z biurem Instytutu. Warszawa, 7 sierpnia 2009 r.

QFANT.PL - numer 6/10

55


Piotr Pochuro

POLECANKI opowiadanie

Piotr Pochuro

Przeznaczenie Losy zabójcy młodej dziewczyny i tropiącego go zawzięcie policjanta splotły się w nierozerwalny węzeł. Sprawcą jest wpływowy polityk, nie cofnie się przed niczym, aby uniknąć odpowiedzialności. Młody detektyw za wszelką cenę dąży do ukarania sprawcy. Nie zrażają go szykany ani upływ czasu. Determinacji „Dżozefa” opowiadanie to poświęcam. Gliniarskiej determinacji. Bez względu na wszystko i wszystkich. Odpalony ładunek spowodował, że z drzwi zostały tylko wspomnienia. Wszystko trwało tyle, co mgnienie oka. Grupa szturmowa szybko opanowała mieszkanie, obezwładniając niczego niespodziewających się bandziorów. Nie zdążyli pomyśleć o sięgnięciu po broń, a już czarne cienie siedziały im na plecach, sprawnie wykręcając ręce i zapinając kajdanki. Pół roku przygotowań, spotkań z informatorami, ślęczenia nad stenogramami z podsłuchów, żmudnych obserwacji. I trach, po robocie. Tak jak przewidywał, znaleźli broń i prochy. W dużych ilościach. Już niedługo, a skończy rozmontowywanie tej grupy. Będzie następna. To już pomału stawało się nudne. Minęło piętnaście lat służby i coraz częściej łapał się na myślach o wcześniejszej emeryturze. Niedawno dopadł w końcu Wyszomirowicza. Myślał, że będzie wtedy czuł coś szczególnego. W końcu tyle lat bydlak się wymykał. Okazało się, że nie doznał silniejszych emocji. Ot, kolejna odfajkowana sprawa. Gdy zapinał mu kajdanki, promień światła wpadł przez okno, odbił się od metalu i zamigotał przez krótką chwilę na ścianie. Przypomniał sobie wtedy tę dziewczynę i jej przepowiednię. Czeka go teraz świetlana przyszłość. *** Czas wolno płynął. Jak zwykle na zasadzkach. Wskazówki uparcie trwały na tych samych pozycjach na tarczy cyferblatu, jedynie sekundnik pomału sunął po okrągłej trasie. Wpieniał, tym bardziej że tak wolno mu to szło. Wreszcie nadszedł ten moment. Maciek niecierpliwie czekał, aż dowódca

56

grupy szturmowej da w końcu znak. Wcześniejsze rozpoznanie adresu pozwoliło na ustalenie, że drzwi są lichą, tekturowo-wiórową przesłoną. Praktycznie nie stanowiły żadnego problemu. Szkoda, bo można by wypróbować nową piłę tarczową, którą od wczoraj grupa szturmowa miała na stanie. Ich dowódca bardzo na to liczył. Przed akcją sarkał, że znów tak tradycyjnie, bez niuansów, wybuchów, odstrzeliwania zamków. Takie zwykłe wypierdolenie drzwi. Na sygnał jedna osoba wykonała dwa niedbałe, szybkie ruchy wielkim młotem, reszta to była kwestia kilku solidnych kopów i już cała drużyna razem z drzwiami była w środku. Kilka błysków, huki granatów ogłuszających i krzyki : Policja! Na ziemię, na ziemię! – z jednej strony i O Jezu, ratunku! – z drugiej. Zatrzymanie przebiegło standardowo, jak w podręczniku. Aż nudno. Maciek wszedł do środka i jednym spojrzeniem ogarnął całe mieszkanie, będące celem ich dzisiejszej akcji. Resztki czegoś, co kiedyś było drzwiami, zawalały przedpokój, szczątki smętnie zwisały na zawiasach. Było ich czworo. Trzy karki wypasione na sterydach leżały grzecznie twarzami do podłogi, nadzy, nie licząc slipek i kajdanek spiętych elegancko na rękach zaplecionych z tyłu. Nad nimi stali policjanci, obojętnie patrzący na zatrzymanych przez szpary w kominiarkach, niedbale mierząc do leżących z broni. Dziewczyna była dziwna. Było coś niepokojącego w jej spojrzeniu, nerwowych ruchach. Śmiało patrzyła w oczy policjantowi, który bez przekonania mierzył do niej z pistoletu. Dziwne, bo w tym zespole nie było żółtodziobów. Dziewczyna, nie dziewczyna, dziadek, babcia czy wujek Edek, paralityk – wszyscy powinni leżeć skuci na ziemi. Taka jest procedura. Zanotował sobie w pamięci, że musi opierdzielić policjanta odpowiedzialnego za to zaniedbanie. Swoim zachowaniem narażał na niebezpieczeństwo całą drużynę. Wyciągnął rękę w kierunku dziewczyny, chcąc nadrobić błąd kolegi i położyć ją na ziemi. – Na pana miejscu nie robiłbym tego – nieoczekiwanie odezwał się osiłek leżący na ziemi. Jego imponujące bicepsy, muskularne plecy i przedramiona pokryte były wzorzystymi tatuażami. Błękitne bokserki z deseniem w pingwinki nie pasowały do image`u właściciela. – Ktoś cię o coś pytał ? – Zirytowany głos Maćka zawisł w powietrzu. – Dobra, dobra, wiem, jak jest, nie pierwszy raz

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Przeznaczenie mnie zwijacie. Taka nasza dola. Moja być zwijanym, wasza mnie zwijać. Tak po znajomości radzę, lepiej jej nie dotykać. Maciej przyjrzał się dziewczynie. Na pewno nie był to typ lalki Barbie, jaką uwielbiają gangsterzy. Nie miała wyzywającego makijażu, nie była ufarbowana ani wystylizowana. Była zwyczajna, ale jednocześnie wyjątkowa. Biła od niej dziwna siła, moc. Cały czas siedziała nieruchomo, przypatrując się całemu zamieszaniu, jakby jej to w ogóle nie dotyczyło, jakby oglądała telewizję. – Na pana miejscu bym jej nie ruszał, zabierz pan mnie i kolegów na komendę, wsadź nas pan do paki. Ja z nią nie chcę mieć nic do czynienia! – Pingwinkowy łysol albo naprawdę obawiał się dziewczyny, albo stanowczo domagał się solidnego wpierdolu. – Ty, ty się jej boisz! Jak pragnę zdrowia, wiele w życiu widziałem, ale bojącego się dziewczyny zakapiora widzę po raz pierwszy. – Ironia, z jaką odezwał się Maciek, aż zawisła w powietrzu. – Tak, boję się. Mówię panu, zostaw pan ją w spokoju. Przyszła kiedyś, weszła jak do siebie i usiadła tam, gdzie teraz siedzi. Chciałem ją wywalić, no bo co, przychodzi jak do swojej obory, nie słucha, co się do niej mówi, tylko się gapi. Chwyciłem za kudły i chciałem wywalić za drzwi. Więcej tego nie zrobię, za nic jej nie dotknę! I panu radzę to samo. To wiedźma! Wiedźma! Patrzył na trzęsącego się ze strachu na samo wspomnienie dotyku dziewczyny golasa w bokserkach, patrzył na dziewczynę i przez chwilę czuł się absurdalnie. Dość tego! Chwycił dziewczynę za ramię. Przeszył go dziwny prąd. Kobieta naprężyła się pod wpływem dotyku, jej oczy wywróciły się białkami do góry, z ust wyrwał się niesamowity, wibrujący pisk. Upadła na ziemię, przez moment wiła się w konwulsjach. Po chwili jej ciało wygięło się w niesamowity łuk. Patrzył i już sobie w duchu gratulował radości oczekiwania na karetkę z wariatkowa. Po kilku sekundach się uspokoiła. Miała tylko nienaturalnie rozszerzone źrenice i dygotała, jakby było jej zimno. – Nic ci nie jest ? – spytał z obawą. Nie lubił, gdy mu się na robocie trafiał świr. To zawsze wszystko niepotrzebnie komplikowało. – Widzę, widzę! Wokół ciebie czai się śmierć. Ciągle śmierć i wciąż śmierć! – wychrypiała. – Ale się boję – mruknął z sarkazmem. – Wokół ciebie jest mnóstwo śmierci. Bardziej przejmujesz się zmarłymi niż żywymi. Jasne włosy,

błękitne oczy, ładna twarz. Wciąż o niej myślisz – mówiła wolno, w zapamiętaniu. – Nie wiedziałem, że z ciebie taki kogut. Blondyna, hm... bracie, a co na to żona? – pokpiwał jeden z antyterrorystów. Leżący na podłodze skuty osiłek patrzył z triumfującą miną, jakby miał na niej wypisane: „A nie mówiłem?”. Maciej machnął ręką, aby nie przerywali. Coś zaintrygowało go w słowach dziewczyny. A ta na nic nie zważając, kontynuowała swoją wypowiedź, jak w transie. – Ma sine usta, cierpi. Szyję też ma siną, sine ślady w miejscu, gdzie trzymał, gdzie dusił. Cierpiała... och, jak cierpiała... O Boże, nie mogę... jak boli – kobieta zaczęła machać bezładnie rękami, jakby chciała oderwać dłonie niewidzialnego napastnika od gardła. – Kto? – krzyknął, nie zważając na kpiące spojrzenia kolegów. – Kto ją udusił? – Wiesz... ty wiesz kto... Ale ci się wymyka... od lat ci się wymyka. Nie masz dowodów... Musisz go ścigać i tropić, bo ona cię o to prosi... by nie minęła go sprawiedliwa kara... Jesteś jej jedyną nadzie-

QFANT.PL - numer 6/10

57


POLECANKI opowiadanie

Piotr Pochuro

58

ją... inaczej nie zazna spokoju... będzie cierpieć... nie będzie mogła odejść ... – wciąż mówiła, a Maciej poczuł, jakby ścisnęły go obcęgi, na czoło wystąpił zimny pot, a włosy stanęły mu dęba. Skąd ona to wie? Skąd wie? Czas stanął w miejscu. Czarne, groźne sylwetki gliniarzy z grupy szturmowej, leżące skute karki, dziwna dziewczyna w wieszczym transie. I ten chłód, i ta kobieca, zwiewna, półprzeźroczysta postać. Patrzyła na niego bolesnym wzrokiem. To była ona. Nie wiedział, czy zaczął właśnie świrować, czy też naprawdę zobaczył kogoś, kogo nie miał prawa widzieć. Może to po prostu przemęczenie? Po raz ostatni widział ją pięć lat temu. Dobrze zapamiętał ten widok. Była młoda, jasne włosy rozsypały się na poduszce, tworząc świetlistą aureolę. Oczy pusto wpatrywały się w sufit. Nie żyła. Została uduszona. Prowadził jej sprawę. Nie zdołał zebrać dowodów winy. Nie mógł zapomnieć jej twarzy, bólu zastygłego w martwych oczach. Takie przekleństwo gliniarzy zajmujących się zabójstwami. Prześladują ich zmarli, których spraw nie udało się rozwiązać. Wspomnienia, niczym film przesuwały się przed oczami. Zobaczył siebie, jak zaczynał dopiero robotę jako kryminalny. Przedtem w mundurze szlifował bruki na patrolach. Były szaleńcze pościgi ulicami miasta, naparzanie się z łobuzami w gąszczu kamiennej dżungli blokowisk, gdzie strach i zło pokazują swoje kły. Jakoś w pierwszym tygodniu po przeniesieniu do kryminalnego naczelnik wezwał go do gabinetu. Wskazał miejsce za biurkiem. – W nocy zostały ujawnione zwłoki młodej kobiety, miała... – naczelnik zerknął w akta leżące na biurku – dwadzieścia cztery lata. Podobno niezła dupa. – Stary błysnął w uśmiechu krzywymi kłami. – Mieszkała sama w wynajętej kawalerce. Na miejscu trwają jeszcze oględziny, większość chłopaków ściągnąłem w nocy, pomogli przy czynnościach. Masz tu wszystko, uporządkuj akta i zajmij się tą sprawą. – Naczelnik przesunął teczkę po biurku w jego kierunku. – Ale, naczelniku, ja przecież... – próbował zaprotestować, nie czuł się na siłach, by samodzielnie poprowadzić sprawę o zabójstwo. Co innego jeździć radiowozem, a co innego ścigać zabójców. – Jakie ale, chłopie. Jesteś w sekcji zajmującej się zabójstwami, a tu jest twoje zadanie. I do roboty. Nie mam komu dać tej sprawy. Wydaje się w miarę prosta. Wszystko masz w aktach, uporządkuj je,

przeczytaj, przeanalizuj. Już cię nie ma! Znikaj! – Naczelniku, ja przecież dopiero co z radiowozu wysiadłem – próbował się jakoś wytłumaczyć, zbyt przytłoczony odpowiedzialnością, jaka nagle na niego spadła. Nie czuł się na siłach, żeby ją udźwignąć. Ale kogo to obchodziło? – Słuchaj, dla mnie temat jest prosty: chciałeś pracować w sekcji zajmującej się zabójstwami? No to pracujesz. Masz swoją pierwszą sprawę. Tak, wiem, że zostałeś właśnie rzucony na głęboką wodę. Albo sobie poradzisz, albo utoniesz. A teraz zjeżdżaj, bo mam ważniejsze sprawy na głowie. Godzinę później był już na miejscu. Wtedy zobaczył ją po raz pierwszy. Leżała na łóżku. Zmięta pościel, poszarpana koszula nocna, połamane meble, rozrzucona garderoba i sine ślady, jakie zabójca pozostawił na jej szyi. Wszystko bardzo wyraźnie mówiło o tragedii, jaka się tu wydarzyła. Technicy kończyli pracę, pieczołowicie zabezpieczywszy ślady, pstrykali ostatnie fotki. W głębi pokoju dostrzegł starszego policjanta, swojego kierownika, jak systematycznie przeglądał zawartość szuflad. Trudy nieprzespanej nocy odcisnęły się zauważalnie na jego twarzy. – Dzień dobry, kierowniku. – A, witaj w jakże piękny dzionek. Stary cię tu przysłał? – Tak. Przydzielił mi tę sprawę do prowadzenia – na chwilę zapadła niezręczna cisza. Wydawało mu się, że kierownik patrzy na niego z powątpiewaniem. – Ja się wcale nie prosiłem o tę sprawę, stary mi ją dał i już. Powiedział, że albo sobie poradzę... – Dobra, dobra. Masz prowadzić, to poprowadzisz. Powiem ci, co na razie mamy... Nie mieli dużo. Zwłoki zostały znalezione w nocy. Jeden z sąsiadów wracał ze spaceru z psem. Czy to jego pies lubił siusiać o trzeciej nad ranem, czy też jego pan cierpiał na bezsenność, pozostało nierozwikłaną zagadką. Faktem jest, że sąsiada zaintrygowały uchylone drzwi do mieszkania denatki. Zapukał, bo widział, że przez szparę sączy się światło. Zajrzał, zobaczył to, co zobaczył i zadzwonił na komendę. Dziewczyna mieszkała tu od pół roku. Czasem na korytarzu mówili sobie „dzień dobry”. Spokojna, miła, uczynna. Nie wie, co robiła, czy pracowała, czy studiowała. Inni sąsiedzi też niewiele wnieśli do sprawy. Nikt nie słyszał szamotaniny ani wzywania pomocy, nikt właściwie jej nie znał. Szybko ustalił, że dziewczyna przyjechała na stu-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Przeznaczenie dia. Utrzymywała się z tego, co jej dali rodzice oraz z drobnych prac na zlecenie. Koledzy z uczelni niewiele mieli do powiedzenia na jej temat. Mijały tygodnie, a sprawa grzęzła. Jednak ktoś do niej przyszedł, ktoś ją zabił. Kto? Po raz kolejny przeglądał akta, siedząc za biurkiem. Czytał je strona po stronie, znał je prawie na pamięć. Wciąż na nowo wertował w nadziei, że coś go olśni, że dostrzeże coś, co pozwoli się zahaczyć. Wciąż widział jej oczy, wydawało mu się, że patrzą na niego z coraz większym wyrzutem... że nie po trafi, zawiódł. Z rozmyślań wyrwało go skrzypnięcie drzwi, gdy wszedł kierownik. – Wciąż ślęczysz nad tą sprawą? Zrobiłeś, co można. Zakończ ją. – Nie mogę. Przecież zabójca nie rozpłynął się w powietrzu. Kim jest ten tajemniczy Kazio? Pisze o nim w swoim pamiętniku. Pisze, że go kocha, jest też coś o problemach. Często się spotykali, ktoś go musiał widzieć! Dziewczyna pisze też, że będzie musiał się w końcu zdecydować. Na co? Kto to był? Gdzie on jest? Wykopałem wszystkich Kaziów z jej otoczenia. I nic. Możliwe, jak sugeruje dzielnicowy, że próbowali ją zwerbować do roboty w burdelu? Był tutaj taki gang, werbowali kobiety do pracy w Reichu. Niedawno zwinęła ich Komenda Główna. Usiłuję dotrzeć do akt. – Sprawdzałeś ten wątek? – Kierownik w zamyśleniu podrapał się w głowę. – Byłem w większości burdeli w naszej dzielnicy, przepytałem dziwki, przycisnąłem alfonsów. Nikt jej nie zna, nikt nie widział. – Za bardzo się przejmujesz. Skoro chcesz tę sprawę ciągnąć, ciągnij. Ale coś ci poradzę. Sprawca był jej znajomym. Drzwi nie były wyłamane, tylko otwarte od wewnątrz. Sama wpuściła zabójcę. Szukaj blisko. I znalazł. Przypomniał sobie sąsiada z psem. Jeszcze raz do niego pojechał. Facet nie był zadowolony z wizyty. Nic dziwnego, zaliczył nockę na koszt państwa na dołku w komendzie. Odbył kilka mało przyjemnych rozmów z policjantami. Ostatecznie trzeba go było wypuścić, bo nie było żadnych śladów jego obecności w mieszkaniu denatki. No i nie miał na imię Kazio, tylko Tomasz. – Panie Tomaszu, pamięta pan noc, gdy znalazł pan zwłoki? – Pamiętam. Co mam nie pamiętać. – Zapytany wzdrygnął się. – Czy stało się wtedy coś dziwnego, nietypowe-

go? – Maciek zbytnio nie wierzył w efekt tej rozmowy. Facet został przemaglowany i rozwałkowany na miazgę przez jego kolegów. Wyciśnięty jak cytryna nie zachował z tego kontaktu z funkcjonariuszami miłych wspomnień. Dlatego wszyscy odradzali Maćkowi tę rozmowę. Jednak coś kazało mu tu przyjechać i zadać to pytanie. Teraz, kiedy to zrobił, poczuł się jak kretyn. – Pamiętam, że jak wchodziłem na klatkę schodową, potrącił mnie jakiś facet. – Tomasz w zamyśleniu, mechanicznie głaskał psa, który leżąc na wznak, wywalił wszystkie cztery łapy do góry i rozkoszował się nieoczekiwaną pieszczotą. – Czemu nie powiedział pan wcześniej? – Mówiłem, tylko nikt mnie nie słuchał. Uważaliście, że kręcę, chcąc się wybielić. Chcieliście mnie na siłę wrobić w zabójstwo. Tak jest łatwiej: znalazł trupa dziewczyny, znaczy zabił. Tak jest łatwiej, niż szukać prawdziwego zbrodniarza. Wie pan, jak się wtedy czułem, na komendzie? Jak śmieć. Pana koledzy to prawdziwi fachmani. Niewiele brakowało, a przyznałbym się do wszystkiego, nawet do zabójstwa Kennedy’ego, byle tylko już na mnie nie krzyczeli – słowa Tomasza chłostały, niczym bicz. Jednak trzeba było skupić się na złapaniu sprawcy. Jeśli to jest ślad, którego szukał? Co szkodziło sprawdzić? Trud się opłacił. Kilka dni później przyglądał się ostrym rysom mężczyzny w średnim wieku odwzorowanym na portrecie pamięciowym. Czy to zabójca, czy znów droga prowadząca donikąd ? Później przekopał się przez billingi z jej telefonu komórkowego. Sukcesywnie sprawdzał ustalonych abonentów. Jeden szczególnie przykuł jego uwagę: Kazimierz Wyszomirowicz. Nienotowany, żonaty, dwójka dzieci. Do niedawna właściciel kancelarii prawnej Wyszomirowicz & wspólnicy. Ze zdjęcia metryczki dowodu osobistego spoglądała twarz łudząco podobna do tej z portretu pamięciowego. Znalazł Kazia. Wtedy zaczęły się kłopoty. Kazio po zawieszeniu działalności prawniczej został bliskim doradcą premiera. Naczelnik, gdy otrzymał notatkę z ustaleniami, skrzywił się, jakby wypił sok z cytryny. – Grzebałeś, grzebałeś i wygrzebałeś. – Przełożony cisnął ze złością kwitami na biurko. – A mówiłem, zostaw to! – Naczelniku, trzeba to sprawdzić do końca. Wszyscy są równi wobec prawa – Maciej powiedział to buńczucznie. – Synku, czy ty wiesz, na jakim świecie żyjesz?

QFANT.PL - numer 6/10

59


POLECANKI opowiadanie

Piotr Pochuro

60

Masz jakieś dowody? Po pierwsze to prawnik, rozszarpie cię w sądzie, zanim się zorientujesz. Po drugie to bliski współpracownik premiera. Nikt nie pozwoli, aby ta sprawa dotarła do sądu! Czy już czujesz gorący oddech służb specjalnych na plecach? Wyobrażasz sobie skandal, jaki może wybuchnąć? Ktoś z otoczenia najważniejszej osoby w kraju zamieszany w romans i zabójstwo. To może zachwiać koalicją i spowodować upadek rządu! – W pamiętniku zabita dziewczyna bardzo dokładnie opisała spotkania z Kazimierzem. Z ostatniego wpisu wynika, że czekała na niego. Pisała, że będzie musiał się zdecydować. Może chciała, aby rozszedł się z żoną? Teraz ujawnienie romansu byłoby mu bardzo nie na rękę! Świadek, który odkrył zwłoki, spotyka na klatce faceta bardzo podobnego do naszego Kazimierza. To nie jest przypadek – argumentował Maciek. – Chcesz szarżować na nasz rząd bez cienia dowodów? Skąd się niby znali? – Nie wiem, skąd się znali. W pamiętniku denatka pisze o jakimś problemie i że musi zgłosić się do prawnika. Może tak się poznali? – Ale o jakim problemie? Nic nie wiesz na temat tej sprawy! – Naczelnik siedział za biurkiem i nerwowo bawił się długopisem. – Dowiem się, jak zajrzę w akta spraw prowadzonych przez kancelarię Wyszomirowicza. – Zwariowałeś? – Chcę zatrzymać zabójcę. – Nie wiem, czy wiesz, z czym zaczynasz igrać. – Sam pan mówił, że praca w tym wydziale to nie to samo, co zjedzenie pączuszka. Wystarczy, że porównamy odciski palców Wyszomirowicza ze znalezionymi na miejscu zbrodni. – A jak porównanie niczego nie wykaże? – Mało mamy materiałów? – Jeśli chodzi o współpracownika premiera, to nawet gdyby przyznał się do winy, byłoby za mało. Później zaczął się koszmar. Maciej czuł, że wszystkie jego poczynania są torpedowane. Naczelnik czepiał się szczegółów, odmawiał zgody na zatrzymanie Wyszomirowicza. Postanowił porozmawiać z nim tak czy siak. Ze zgodą naczelnika czy bez. Przyszedł do niego późnym wieczorem. Kazimierz przyjął go w przedpokoju. Przybrał pełną wyższości pozę i uśmiechał się dystyngowanie. – Przepraszam, że nachodzę o tak późnej porze, ale chciałbym z panem pomówić, a sprawa jest delikatna. Proszę, żeby przyszedł pan do mnie jutro

do komendy. – Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – Wyszomirowicz zaczął lekko ironicznym tonem, demonstrując swoją wyższość nad młodym policjantem z komendy rejonowej – ale nie widzę w pana dłoniach wezwania? Dlaczego nachodzi mnie pan tuż przed snem? Całe powietrze z niego uszło, gdy Maciej wymienił nazwisko zamordowanej dziewczyny. Wyszomirowicz wyraźnie zbladł. Następnego dnia punktualnie o wyznaczonej godzinie zjawił się w komendzie. Wtedy zbladł naczelnik. Siedzieli naprzeciw siebie w obskurnym pokoju. Elegancki garnitur Wyszomirowicza nie pasował do tego miejsca. Tak jak jego maniery i sposób wysławiania. To była trudna runda. Obaj chcieli się wzajemnie wysondować. Maciej zdawał sobie sprawę, że właśnie zyskał śmiertelnego wroga. Tym bardziej niebezpiecznego, bo bardzo, bardzo wpływowego. Jednak nie było już odwrotu. – Co pana łączyło ze zmarłą, mecenasie? – Nie muszę odpowiadać na pańskie pytania. Pan zdaje sobie sprawę, kim jestem? – Przyszedł pan do mnie dobrowolnie, za co panu bardzo dziękuję. Po prostu chciałbym wyjaśnić kilka kwestii. Znał pan ją? Po tej rozmowie Maciej wiedział już, że Wyszomirowicz kłamie. Stwierdził, że znał denatkę, ale łączyły ich tylko stosunki służbowe. Była jego klientką. W jakiej sprawie, nie chciał powiedzieć. Oczywiście udostępni wszelkie materiały, jeśli prokuratura wystąpi z takim wnioskiem. Wszystkie inne pytania zbywał. Maciej nie zdobył żadnych konkretów ani dowodów. Zyskał pewność, że trafił na człowieka, którego szukał. Musi zaprowadzić go za kratki. Nie docenił Wyszomirowicza. Było, jak przewidywał naczelnik. Kilka miesięcy później Maciej sam trafił za kratki. Za współpracę ze zorganizowaną grupą przestępczą. Prokuratura wszczęła śledztwo na podstawie anonimowego donosu. Donos został spreparowany w wydziale wewnętrznym i przesłany do prokuratury. Później okazało się, że Maciej był obserwowany, miał założone podsłuchy w telefonie, w mieszkaniu. Pomimo tego wewnętrzny nie zdobył przeciwko niemu żadnych dowodów. Dopiero zeznania funkcjonariusza tego biura spowodowały „przełom” w jego sprawie i stanął przed sądem jako oskarżony. Ponoć głos Maćka został zidentyfikowany w rozmowie z telefonicznej z jednym z bandziorów.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Przeznaczenie Miał szczęście, że trafił na normalnego sędziego, który zażądał stenogramu rozmów. Wynikało z nich, że głównie gadał bandzior. Opowiadał o swoich wyczynach z jedną panienką w agencji. Padło jedno zdanie rzekomo wypowiedziane przez Maćka. Było to właściwie pełne niedowierzania pytanie: „No co ty, kurwa?”. Całe oskarżenie opierało się na tezie, że skoro rozmawiał z bandziorem przez telefon, znaczy, że jest w grupie przestępczej. Dlatego anonimowa informacja biura spraw wewnętrznych jest wiarygodna. Nic więcej. Przy czym znany bandzior gadał ze swojego telefonu z nieznanym mężczyzną. Nie było badań fonoskopijnych, które jednoznacznie rozstrzygnęłyby kwestię identyfikacji głosu. Na pewno nie był to telefon Maćka. Sędzia oddalił oskarżenie. Prokuratura nie wnosiła apelacji. Może uznała swój błąd, a może znaczenie miał fakt, że po wyborach zmieniła się partia rządząca, a z nią premier. Wyszomirowicz przestał być doradcą, wrócił do adwokatury. Maciek wrócił do służby. Zyskał pewność, że nie odpuści. Wyszomirowiczowi ani nikomu innemu. Przestał się już bać. Minęło kilka lat. Wykrył wiele zabójstw. Rozbił kilka grup przestępczych. Sprawa tej dziewczyny dawno została zamknięta. Postarał się o to naczelnik, gdy on siedział w areszcie. To nie znaczyło, że o niej zapomniał. Dlatego słowa nawiedzonej tak go poruszyły. Skąd u diabła ona to wszystko wie? Maciej mrugnął oczami. Film dobiegł końca. – Zapniesz mu niedługo kajdanki na rękach. Takie jest twoje przeznaczenie. Jeśli się pośpieszysz, jeśli będziesz szybki... – pomału słowa cichły, przechodziły w bezgłośny, niezrozumiały szept. – A co potem, wieszczko? Co mnie czeka później, gdy wypełnię przeznaczenie? – spytał. Koledzy z grupy szturmowej przyglądali się dziewczynie z zaciekawieniem. A ta zamrugała oczami jak człowiek nagle zbudzony lub oślepiony silnym światłem. – Naprawdę chcesz wiedzieć? – spytała. – Jestem ciekaw, jaka przyszłość mnie czeka. – To jest dla mnie wyczerpujące. Powiedziałam dość. Nie rozumiesz, że czuję to, co ktoś inny czuł lub będzie czuł? Twoja przeszłość pełna jest śmierci. Nie chcę, nie chcę więcej na to patrzeć! – Jednak mi powiedziałaś. Skoro widzisz przyszłość, też powiedz, nie bądź taka. – Sam nie wiedział, skąd ten kpiący ton w jego głosie. Może chciał zagłuszyć swój irracjonalny strach? – Daj dłoń – powiedziała i wyciągnęła w jego

kierunku rękę. Znów poczuł ten dziwny prąd, gdy ich dłonie się zetknęły. Ona szybko cofnęła swoją i zakryła oczy, jakby chciała je zasłonić przed wstrętnym widokiem. Miała ściągnięte rysy twarzy, jakby trawił ją potworny ból. Po chwili spojrzała na niego. – Widzę słońce, wszędzie skrzy się słońce. Skończą się twoje troski. Tylko musisz się pośpieszyć. Od tego momentu już więcej się nie odezwała. Wyglądała, jakby ktoś spuścił z niej powietrze. – Wróżysz mi świetlaną przyszłość – uśmiechnął się z przymusem. *** Słońce zalało jasnością podwórze, ptaki świergotały wiosenną radością. Szedł do pracy uśmiechnięty, choć nieco smutny. Ostatni dzień służby, od jutra rozpocznie nowe życie jako szczęśliwy cywil. Czy się odnajdzie w tym innym życiu? Wstąpił do policji jako młody chłopak. Miał za sobą patrole, piesze i w radiowozach, kiedy godził zwaśnionych małżonków albo ganiał za złodziejami. Wysiedział swoje na zasadzkach, gdy służył w kryminalnym. Zabójcy, bandyci, handlarze narkotyków i dziwki, to był jego świat. Wielu z nich posłał tam, gdzie ich miejsce, do więzienia. Wyszomirowicz, jego przekleństwo i przeznaczenie, w końcu trafił za kraty. Duchy mogły w spokoju odejść. Stanął na przystanku tramwajowym, kątem oka patrząc na dwóch podpitych wyrostków. Pracowicie, z mozołem pisali flamastrem na szklanej ścianie jakieś litery. Spacerował wzdłuż torów, ignorując irytujących szczeniaków. Przyjrzał się, co tam tak bazgrzą. Dostrzegł koślawe litery „HWDP”. – Co się gapisz, dziadku? – jeden z młodzieńców zwrócił się do niego z agresją. Żachnął się w myślach, miał dopiero czterdziestkę na karku. Chciał ominąć gnojka, ale ten chwycił go za klapy. Wdali się w krótką szarpaninę. Nagle drugi z małolatów oderwał się od kaligrafowania na ścianie przystanku i doskoczył do Maćka, łapiąc go od tyłu za szyję i ręce. – Wal go, Grzesiek, wal go! – wrzeszczał. Maciek nie spodziewał się tego ataku i dlatego dał się zaskoczyć. Tymczasem Grzesiek, ten co zaatakował pierwszy, szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni nóż. Promienie słoneczne odbiły się od klingi, oślepiając na moment Maćka. – Świetlana przyszłość – zdążył jeszcze pomyśleć

QFANT.PL - numer 6/10

61


Piotr Pochuro

POLECANKI opowiadanie

z przekąsem.

62

Piotr Pochuro Kim jestem? Bywałem gliniarzem, kurierem, logistykiem... i diabli wiedzą, kim jeszcze. Mężem, ojcem, czasem nicponiem. Po prostu człowiekiem. Popełniałem i nadal popełniam karygodne czyny, między innymi nagminnie opowiadania. Książkę też popełniłem; ma tytuł „"Dziewięć milimetrów do nieba”". Nie poczuwam się z tego powodu do skruchy. Na pewno popadnę jeszcze w recydywę. Dlatego ukrywam się pod pseudonimem Piotr Pochuro.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


kultowa seria

jednego z najlepszych pisarzy science fiction!

w w w. p r o s z y n s k i . p l

mroczne czytanie świat wampirów

Kompedium wiedzy dla wszystkich miłośników nieumarłych. Szukajcie między wierszami, w legendach, we krwi, ukrytej pod pieczęcią w i e c z n e j t a j e m n i c y. P r a w d a czy tylko fantazja?

zmierzch i historia K a ż d y f a n s a g i „ Z m i e r z c h” powinien mieć tę świetnie napisaną książkę, która stanowi tło historyczne dla bohaterów i wątków stworzonych przez Stephenie M e y e r. . .

rogi

Nowa powieść genialnego syna Stephena Kinga!

w w w. p r o s z y n s k i . p l


Marcin Rusnak

POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak

Ostatni mag I. Chłodny wiatr wywiewał spomiędzy drzew resztki dnia. Dziewczyna otrząsnęła się z zadumy i wyciągnęła z plecaka stary, wygnieciony brulion. Litery wypisane na okładce różowym flamastrem informowały wszystkich zainteresowanych, że zeszyt był w istocie “Pamiętnikiem Gosi Turek”. Wewnątrz pozostało bardzo niewiele kartek. Dziewczyna otworzyła zeszyt na ostatniej zapisanej stronie. Pod ciemniejącym niebem, wytężając wzrok, śledziła kolejne litery. 10 sierpnia To mój ostatni wpis. Nie mogę dłużej pisać mojego pamiętnika, bo pamiętniki są dla dzieci, a wczoraj moje dzieciństwo się skończyło. Wszystko zaczęło się w chwili, kiedy pojawił się ON. Przyszedł od strony stacji. Widziałam go z okna i dziwiłam się, bo nikt z tamtej strony nigdy do nas nie szedł. Przymknęła na moment powieki i ten obraz stanął jej przed oczyma, jakby miał miejsce ledwie wczoraj. Wspomnienie było idealnie wyraźne: kurz unoszący się nad dróżką kluczącą między domami, jego zielona, wojskowa kurtka, jasne dżinsy i włosy barwy popiołu. Wciąż czuła zapach konwalii wpadający do jej pokoiku przez otwarte okno. Miał na imię Adam. Matka tak do niego mówiła, kiedy myślała, że nie słyszę. Wydawało się, że znają się od dawna, choć trudno było powiedzieć, co to za znajomość. Pamiętała, jak stanęła za uchylonymi drzwiami do głównej sali restauracji prowadzonej przez matkę. – Po co przyszedłeś? Czego od nas chcesz? – pytała matka głosem, którego dziewczyna wtedy nie znała. Teraz, po latach wiedziała już, czym jest narastający, przyspieszający bicie serca strach. – Muszę się ukryć. Na dzień lub dwa – odrzekł nieznajomy. Milczenie. Pamiętała to milczenie i dochodzące z bufetu niewyraźne dźwięki jakiegoś radiowego przeboju.

64

– To cię będzie kosztowało, Adamie. – Wiem – westchnął. Wyszli z domu we dwójkę, chwilę po zmroku. Mama by mnie zlała, gdyby się dowiedziała, że poszłam za nimi. Adam cały czas rozglądał się na boki, kiedy szli wzdłuż szosy. W końcu weszli do domu Lubeckich. Przestała czytać i wyrwała kartkę z zeszytu. Zmięła ją w kulkę i wsunęła do środka ułożonego z maleńkich patyczków ogniska. Większe gałęzie czekały z boku. Zapalniczka podpaliła kartkę, od niej zajęły się nieduże płaty brzozowej kory i suche liście. Moment później ogień coraz śmielej lizał drobne kawałki drewna. Dziewczyna przysunęła się bliżej ognia i stopniowo dorzucała coraz większe gałęzie. Dopiero, gdy dobrze już się paliło i dawało sporo ciepła, wsunęła do środka najgrubszy kloc i ułożyła się na wystrzępionej karimacie. Z pustym żołądkiem i chłodem pełzającym po plecach jakimś cudem zaczęła zapadać w sen. II. Sen, który przyszedł, miała już wielokrotnie, choć nie w ciągu ostatniego roku lub dwóch. Śniła go jako dziecko, przez wiele miesięcy po tej szalonej sierpniowej nocy, a później często budziła się roztrzęsiona, zlana potem, świadoma własnych jęków i łez na policzkach. Znowu była na piętrze domu Lubeckich, otoczona zapachem stęchlizny i popękaną, lepką od brudu boazerią. Przyłożyła ucho do cienkiej jak tektura ściany dzielącej klitkę, w której się ukryła, oraz pokój Franciszka Lubeckiego. Pan Lubecki nie wyszedł ze swojego pokoju od trzech lat i wszyscy mówili, że postradał zmysły. Po drugiej stronie panowała cisza. Dobiegał stamtąd tylko dziwny cichy warkot, jakby psa, któremu śni się zły sen. A przecież byli tam wszyscy: mama, Adam i państwo Lubeccy. Gosia przymknęła oczy i nadstawiła uszu, mając nadzieję, że może rozróżni czyjś szept na tle tego jednostajnego powarkiwania. Pisnęła cicho – na szczęście zdążyła zasłonić dłonią usta – kiedy z donośnym skrzypnięciem otworzyły się drzwi, a na korytarzu rozległy się kroki i przytłumione głosy. Mama i pani Lubecka, pomyślała Gosia.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ostatni mag Warkot przycichł nieco i dziewczynka nasłuchiwała uważnie, starając się uspokoić oddech i sprawić, żeby serce przestało jej walić, jakby chciało się wyrwać z klatki piersiowej. Biło jednak coraz mocniej. Gosia czuła, że robi jej się słabo. W komórce było duszno i czoło miała mokre od potu. Wtedy usłyszała jego szept. Głos Adama szeleścił – jak wysoka trawa zarastająca stary cmentarz braci polskich ukryty przy lesie, zaraz za wsią. Mężczyzna mówił w języku, którego nigdy nie słyszała. Słowa Adama zagłuszył niespodziewanie gwałtowny ryk, tak potworny, że Gosia instynktownie odskoczyła od ściany, pojękując cicho i żałując, że tu przyszła. W pokoju Lubeckiego zaskrzypiały deski uginające się pod ciężarem stóp; zaskrzypiały nierytmicznie, z dziwnymi przerwami, jakby przechadzał się tam nie człowiek, ale gigantyczny pies usiłujący utrzymać równowagę na dwóch łapach. Warkot przybrał na sile, podobnie jak słowa wylewające się coraz szybciej z ust Adama. Kolejne frazy – na co nagle zwróciła uwagę – nabrały jakiejś szalonej, pokręconej melodyki; ich intonacja była pozornie ta sama, ale rozciągała się i skracała ciągle, jakby dopasowywana do różnej liczby sylab. Warkot ustąpił dwa razy miejsca czemuś na kształt szczekania. Gosia nie mogła nic poradzić na wyobraźnię, która podsuwała jej obraz piany gromadzącej się wokół wyszczerzonych zębów i skapującej na podłogę. – Abak kahesz ka kaz rehet! – wykrzyczał Adam. Ile razy ten krzyk prześladował ją później we śnie i na jawie, nie była w stanie zliczyć. Zatupały stopy, rozległ się trzask pękającego drewna i coś uderzyło ciężko w ścianę. Gosia nie dbała już o to, czy ktoś ją znajdzie, czy nie – otworzyła drzwi i wybiegła z komórki, w dół po schodach i prosto do wyjścia. Wyleciała na zewnątrz w chwili, gdy zaczynały spadać pierwsze krople deszczu. Silny wiatr w ułamku sekundy zamknął jej usta i osuszył policzki. Odwróciła wzrok przed błyskawicą, która przecięła powietrze wydawać by się mogło zaledwie kilkaset metrów dalej, i spojrzała ku domowi Lubeckich. W oknie na piętrze ujrzała wykrzywioną bólem i przerażeniem twarz (a jednak – ludzką twarz) Franciszka Lubeckiego. Nad nią dojrzała promieniejącą bladym, jakby grafitowym blaskiem twarz mężczyzny zwanego Adamem. Obudziła się z wrzaskiem, kiedy ich oczy się spotkały i dziewczyna zrozumiała, że patrzy w otchłań.

III. Otworzyła oczy na chwilę przed świtem i odetchnęła z ulgą. Ognisko zgasło już jakiś czas wcześniej i wokół snuła się mgła; trawa była mokra od zbierającej się rosy. Gośka wstała powoli, trzęsąc się z zimna i poruszając niepewnie skostniałymi kończynami. Po chwili udało jej się zwinąć karimatę i przywiązać ją sznurkiem do plecaka. Wstała z ziemi i przerzuciła pakunek przez ramię, natychmiast jednak padła na kolana, wspierając się na dłoniach drżących od wysiłku. Kolejne torsje targały nią, żołądek skręcał się na wszystkie strony, a z ust leciała tylko strużka śliny cienka jak pajęcza sieć. Nie miała czym wymiotować. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz zjadła coś porządnego. Atak przeszedł po kilku minutach i Gośka wstała powoli. Koszulę miała mokrą od potu, spodnie od rosy. Czuła, że śmierdzi, a skóra zaczynała ją swędzieć. Ruszyła przed siebie, gdy słońce wychyliło się nieśmiało zza horyzontu, barwiąc niebo różem i wanilią. Pół godziny później znalazła się na dworcu kolejowym, który w rzeczywistości ledwo zasługiwał na miano stacji. Jeden peron, dwie kasy, wspólna toaleta, mnóstwo śmieci, odpadające tynki i brak działającego oświetlenia. Znała dziesiątki takich miejsc – od kilku dobrych lat stanowiły nieodłączną część jej życia. W dworcowej toalecie śmierdziało moczem, alkoholem i wymiotami. Dało się jednak zamknąć drzwi na haczyk, a z kranu leciała woda. Gośka piła zachłannie, później zaś ochlapała twarz i przeczesała mokrą ręką włosy. Nie miała ani ochoty, ani sił na nic więcej. W lustrze popatrzyła na swoją twarz, wystającą znad przepoconej bawełnianej koszuli w szarozieloną kratę. Wiedziała, że nie wygląda dobrze: wąskie wargi miała popękane, a wokół lewego oka wciąż widoczne było zarobione tydzień wcześniej limo. Myszowate włosy, które nigdy nie były piękne, teraz przypominały strąki i sterczały każdy w swoją stronę. W kącikach oczu widziała zmarszczki, a jej spojrzenie przerażało obojętnością. Miała osiemnaście lat, ale wyglądała na trzydzieści. Zdjęła haczyk z drzwi i znalazła się w holu w samą porę, by usłyszeć stukot nadjeżdżającego pociągu. Wyszła na peron, choć nie wiedziała po co. Zostać tu, czy przejechać kilka kilometrów i wylądować w identycznej dziurze – wyboru równie dobrze mogłoby nie być.

QFANT.PL - numer 6/10

65


POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak Stary, rozsypujący się skład wtoczył się na stację i zatrzymał z piskiem, szumem i zgrzytem. Wyglądał tak, jakby każde hamowanie mogło być jego ostatnim. Wysiadło tylko kilka osób i Gośka przeskoczyła po nich wzrokiem, szukając kogoś, kogo mogłaby naciągnąć na parę groszy. Na próżno. Wszyscy sprawiali wrażenie, jakby wiodło im się niewiele lepiej niż jej. Wszyscy poza... Gosia znieruchomiała, wpatrując się w mężczyznę w jasnych dżinsach i wojskowej kurtce. Poznała go, zanim spojrzał w jej stronę i, marszcząc brwi, uniósł dłoń w geście powitania. Poczuła, że zaczyna jej brakować powietrza, kiedy mężczyzna, którego jej matka nazywała Adamem, poprawił na ramieniu worek podróżny i ruszył w jej kierunku. IV. Do przydworcowego baru wpadało niewiele światła – większość zatrzymywała się na pokrytych grubą warstwą brudu oknach. Wiatraki pod sufitem zataczały powolne kręgi, a pomiędzy stolikami wisiał zapach przypalonego tłuszczu i ludzkiego potu. Gośka nie patrzyła na Adama; całą jej uwagę pochłaniał talerz pierogów z mikrofalówki, za które mężczyzna zapłacił. Jak się okazało, nie znał jej imienia. Pamiętał za to jej matkę. Szybko nasyciła głód. Po latach niedojadania nie potrzebowała wiele. Jadła dalej, jakby na zapas, wolniej jednak i coraz częściej zerkając na mężczyznę. Nie zmienił się od czasu, gdy widziała go te dziesięć lat wcześniej. Twarz miał opaloną i gładką, choć ze zmarszczkami wokół oczu i ust. Włosy, lśniące mieszanką srebra i popiołu, nosił nieco za długie jak na jej gust. Duże szare oczy zdawały się ją badać, przynajmniej w chwilach, gdy mężczyzna nie wyglądał przez okno na biegnącą przed dworcem ulicę. Uśmiechnął się, kiedy skończyła jeść. Pociągnął łyk oranżady i posłał kolejne spojrzenie w kierunku ulicy. – Masz ochotę na coś jeszcze? – spytał. – Nie – odparła. Duszkiem wypiła pół piwa i otwarła usta rękawem, mimo że na stole leżały serwetki. Od pewnych przyzwyczajeń trudno się uwolnić, pomyślała. – Zapalisz? – wyciągnął z kieszeni kurtki paczkę cameli. Skinęła głową. Palili w milczeniu, kiedy znudzona właścicielka lokalu zabrała puste naczynia. Adam wyciągnął

66

z portfela dwudziestkę i podziękował za resztę. Zrobił to tak, że dziewczyna nie mogła przegapić całego pliku wysokich nominałów. Pochwycił jej spojrzenie. – Skoro masz tyle forsy, mogłeś mnie zabrać do jakiejś wystawnej knajpy – mruknęła, starając się obrócić wszystko w żart. – Mogłem. A jest tu taka? – Nie. Naprawdę masz na imię Adam? – Mhm – potwierdził, zaciągając się dymem. Mówił doskonale poprawną polszczyzną, ale bez akcentu. W dodatku nie miał aparycji Polaka. Było w jego wyglądzie coś... orientalnego. Nie mogła tego inaczej nazwać. – Skąd jesteś? – Z daleka. Z kraju, który już nie istnieje. Parsknęła śmiechem, ale mężczyzna wcale nie wyglądał, jakby żartował. Gdzieś niedaleko rozległ się pomruk włączanego silnika. Adam pomknął wzrokiem za okno i dziewczyna zauważyła, że napięły się u niego wszystkie mięśnie. Przez ułamek sekundy przypominał kota rozdartego pomiędzy walką a ucieczką. Dopiero gdy odgłos zginął w oddali mężczyzna wrócił do niej spojrzeniem. Pobladł, a dłoń, którą sięgnął po papierosa, drżała. – Jesteś stąd – rzekł. – Dobrze znasz okolicę? – Jak własną kieszeń. Milczał znowu przez chwilę, zaciągając się dymem i patrząc jej w twarz. – Chcę cię o coś prosić – powiedział. – Mianowicie? – Potrzebuję, żebyś mnie zaprowadziła do lasu. W miejsce, gdzie nie ma dróżek. Gdzie nie można dojechać samochodem. W... – przez moment szukał właściwego słowa – ... dzicz. Musiał wyczytać z jej twarzy, jak to zabrzmiało. Tylko samobójca przystałby na taką prośbę. – Zapłacę ci – kontynuował. – Jak dobremu przewodnikowi. Jesteś stąd, znasz te tereny. Ja nie. Niech będzie... tysiąc złotych za dzień. Albo półtora. Półtora tysiąca. Za trzy dni zarobisz prawie pięć tysięcy. Gośka wiedziała, że nie powinna się zgodzić. Słyszała przecież te wszystkie historie, w których dziewczyny znajdywano na pustkowiu zgwałcone, pobite, poćwiartowane i w Bóg jeden wie jakim jeszcze stanie. Słyszała o tych wszystkich, których nigdy nie znaleziono. Wiedziała jednak, że się zgodzi. Przede wszystkim dlatego, że w porównaniu do życia, które przypominało wiaderko pomyj, gwałt i bolesna śmierci wcale nie były najgorszym, co mogło ją spotkać.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ostatni mag – Pokaż te pięć tysięcy – powiedziała – i umowa stoi. V. Zanim poprowadziła go w stronę lasu, zahaczyli o niewielki sklepik spożywczy stojący przy dworcu. Gośka wiedziała, że znaleźliby coś większego i lepiej zaopatrzonego w centrum miasteczka, ale Adam tylko pokręcił głową. Cholerny dziwak, pomyślała. Cholerny dziwak z cholerną forsą. Wyszli ze sklepiku z zapasem wody mineralnej, razowego chleba, kilkoma konserwami, reklamówką pełną warzyw oraz długim pętem kiełbas. – Mam nadzieję, że nie jesteś wegetarianką – powiedział Adam, kiedy dzielili zapasy pomiędzy siebie. – Tylko wtedy, kiedy nie stać mnie na kawałek mięsa. – Bywało tak źle? – A co cię to niby obchodzi? Kiwnął głową, zarzucił worek na ramię i ruszył w stronę drzew majaczących za budynkiem dworca i linią torów. Gośka dogoniła go szybko i zaczęła prowadzić. Bądź co bądź, to ona miała być przewodnikiem. Minęli tory, po czym weszli na łąkę, gdzie trawa sięgała kolan. Niebo zasnuły chmury, do przedpołudniowego gorąca dołączyła przedburzowa duchota. Nie dotarli jeszcze do pierwszych drzew, gdy cała twarz Gośki zrosiła się potem. Dziewczyna czuła, że koszulę pod plecakiem będzie miała lada moment mokrą. Obejrzała się na mężczyznę, a ten odpowiedział łagodnym uśmiechem. Pocił się tak samo jak ona. Nie wykluczało go to jednak z grona potencjalnych psychopatycznych morderców. – Będzie burza – powiedziała. – Jeszcze nie teraz. Dopiero po południu. Może pod wieczór. – Tak czy owak zmokniemy. Chyba, że masz w tym swoim magicznym worku namiot. – Przeżyłem porę deszczową w Bangladeszu. Myślę, że sobie poradzę. Zaśmiała się i spojrzała na niego. Umilkła. Po raz kolejny sądziła, że żartował, ale jego szare oczy mówiły co innego. – Byłeś w Bangladeszu? – upewniła się. – Nie robisz sobie jaj? Tym razem to on parsknął śmiechem. – Nie, nie robię sobie jaj – powtórzył dziwacznie, jakby nigdy wcześniej nie korzystał z tego zwrotu.

– Jak wtedy było? – zapytała. – Lepiej niż podczas deszczu żab w Baltimore. – Dobra, mam to w dupie – Gośka machnęła dłonią i zwiększyła tempo. Pomylony skurwiel, pomyślała. Jeśli zamierza sobie ze mnie kpić, proszę bardzo. Dużo gorsze rzeczy przełykałam za dużo mniejszą kasę. Weszli między drzewa. Powitał ich zapach wysuszonego runa, żywicy, igieł kruszących się pod stopami. Gdzieś w oddali rozległo się stukanie dzięcioła. Na ściółce mignął im ogon zaskrońca chowającego się w krzaczku poziomek. – Nie wierzysz w cuda, prawda? – zapytał, zrównując się z nią. – Sto złotych znalezione na ulicy – odparła – to mój cud. W takie wierzę. Zdarzają się. Tylko jakoś nie mnie. – Moja oferta nie jest takim cudem? Pięć tysięcy za trzy dni? – To znaczy, pod warunkiem, że mnie wcześniej nie zabijesz? – nawet nie wiedziała, kiedy te słowa opuściły jej usta. Cały czas powtarzała sobie w myślach, by z czymś takim nie wystrzelić. Adam przystanął. Uniósł brwi i przyjrzał się jej. Stanęła w miejscu, mimo iż wymagało to od niej sporo silnej woli. – Boisz się mnie? – zapytał. Czekał na odpowiedź przez blisko minutę, w czasie której spoglądali na siebie, otoczeni zapachem żywicy i ledwie słyszalnym stukaniem dzięcioła. Gośka w końcu odwróciła wzrok i ruszyła przed siebie. – Skoro się mnie boisz – zaczął, kiedy udało mu się ją dogonić – to czemu się zgodziłaś? Dlaczego ze mną idziesz? Miękkie poszycie szeleściło pod ich stopami. Raz

QFANT.PL - numer 6/10

67


POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak

68

po raz pękały drobne, suche jak pieprz gałązki. – Nie zrozumiesz – odparła. Przyspieszyłaby jeszcze, ale brakowało jej tchu. Mówiła sobie jednak, że po latach palenia, o okazjonalnym piciu i wciąganiu najprzeróżniejszych świństw nie wspominając, i tak nie ma czego się wstydzić. – Ale ty to oczywiście rozumiesz, prawda? – nie ustępował mężczyzna. Te parę słów podziałało jak niepozorny korzeń, o który można skręcić kostkę. Gośka zachwiała się, zatrzymała w miejscu, obróciła w stronę mężczyzny. Była zbyt zasapana, by natychmiast odpowiedzieć, by wykrzyczeć złość, która pojawiła się znikąd. Uprzedził ją. – To doskonale – rzekł. W przeciwieństwie do niej, wcale nie wyglądał na zmęczonego. – Bo już się bałem, że sama nie wiesz, co tu robisz. Pchając się w las z facetem, który może przecież być maniakalnym mordercą. Który może z sobą mieć absolutnie wszystko, poczynając od pokrytego rdzą tasaka, na łyżeczce do jedzenia mózgów kończąc. – Nie jesteś mordercą – odparła. Głos nie drżał jej tylko dlatego, że wciąż z trudem łapała oddech. – Znałeś moją matkę. Nie jesteś mordercą. I nagle w to uwierzyła. Zupełnie jakby jej własny głos miał moc sprawczą, mógł zmieniać rzeczywistość. Poczuła, że nic jej nie grozi, przynajmniej nie z jego strony. – No – rzekł, nagle się uśmiechając. – Trochę to trwało, ale cieszę się, że już to ustaliliśmy. Idziemy? Poszli. Wolniej, swobodniej. Gdzieś niedaleko zaświergotał rudzik. Lis przeciął ich szlak i czmychnął w gęstwinę, nim zdążyli mu się przyjrzeć. – Nie jesteś stąd – odezwała się po chwili – ale

doskonale mówisz po polsku. – To pytanie? – Tak. – Mam... – zawahał się – ...dar do języków. – Dużo ich znasz? – Dwadzieścia dwa. – Kłamiesz. – odparła. – Nikt tylu nie zna. To niemożliwe. – Das stimmt, wirklich kenne ich mehr als fünfzig.* – Eee, niemiecki. Niemiecki wszyscy znają. Zaskocz mnie. – Tu peux ętre sűr que je veux te surprendre. Quand le temps viendra.** – To francuski? Brzmiało jakbyś miał na mnie ochotę. – Niet alleen een psychopaat, maar ook een kindermishandelaar?*** – Uważaj, bo ci uwierzę. Nikt tak nie mówi. Pokonywali kolejne kilometry lasu, który na przemian gęstniał i rzedł. Zatrzymali się koło południa, kiedy trafili na niewielką polanę. Gośka siadła po turecku na ziemi, przyjęła od Adama kiełbaskę i kromkę chleba. Jadła zapatrzona w mrowisko usytuowane w przeciwległym końcu polanki. – Co się stało z twoją mamą? – zapytał. – To co ze wszystkimi przed nią. Nie żyje. – Przykro mi. – Wcale nie. Ale nie mam o to żalu. Mnie samej już nawet nie jest przykro. Przynajmniej nie ze względu na nią – powiedziała Gośka. Zamrugała parę razy, próbując odegnać łzy. Bezskutecznie. – Zostałaś bez niczego – domyślił się. Kiwnęła głową, ale to nie wystarczyło. Słowa ją wypełniały; słowa, których nigdy nie wypowiedziała i które długo szukały ujścia. – Nic nie było nasze. Nie tak naprawdę. Knajpa, dom, wszystko było wydzierżawione. Oszczędności pochłonęła jej choroba, a rodzina... Nie mieliśmy rodziny. Nie takiej, która mogłaby pomóc. Płakała i mówiła, nie mogąc zapanować nad emocjami. Opowiadała o najgorszym roku jej życia – o tym, jak wylądowała w sierocińcu. Nic później nie mogło się z tym równać, nawet narkotykowy głód. Mówiła o ucieczce i tułaczce od miasta do miasta, od wioski do wioski. O wizycie w stolicy i nagłym objawieniu, że ludzie w wielkim mieście są takimi samymi sukinsynami co ci na prowincji, tyle że mogą się pochwalić dyplomem i wyższą pensją. Kiedy skończyła, poczuła zarówno ulgę, jak

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ostatni mag i wściekłość – to drugie, ponieważ Adam musiał widzieć jej łzy i ujrzał ją taką, jaką była naprawdę, a nie jaką chciała być. Ujrzał ją słabą. Zerknęła na niego i dopiero teraz zauważyła, że mężczyzna leży z zamkniętymi oczyma i rękoma założonymi za głowę. Nie spał – mogła to poznać po oddechu – ale jeśli nawet zauważył krople ściekające jej po policzkach, to miał dość przyzwoitości, by udawać, że było inaczej. Otarła oczy rękawem koszuli i ostatni raz pociągnęła nosem. – Jesteś odważniejsza, niż sądziłem – odezwał się. Milczała przez chwilę, korzystając z czasu, by dojść do siebie. – Ty też jesteś odważny – powiedziała, wstając i otrzepując spodnie. – Ja? – A kto z portfelem pełnym forsy daje się prowadzić w nieznane? W końcu mogę mieć w moim plecaku absolutnie wszystko, poczynając od kolekcji noży kuchennych, na trutce na szczury kończąc. Wstaniesz w końcu czy zamierzasz tu leżeć do wieczora? VI. Droga mijała im szybko, na przemian w ciszy i na żywych rozmowach. Adam przez większość czasu opowiadał jej o swoich podróżach i tarapatach, w które nierzadko wpadał. Dziewczyna ze zdziwieniem odkryła, że mają sporo wspólnych doświadczeń – sen pod gołym niebem w trakcie deszczu, nieplanowane kąpiele błotne, ucieczki przed psami. Część przygód była zupełnie niezwykła i w tych momentach Gośka uśmiechała się do siebie, uznając, że mężczyzna musi po prostu popuścić od czasu do czasu wodze fantazji. A że okazał się niezłym gawędziarzem, nie zamierzała się tym przejmować. Ludzie kłamali z gorszych pobudek, niż by dostarczyć rozrywki. W pewnym momencie jednak – musiało być koło czwartej – nie wytrzymała i postanowiła przyłapać go na łgarstwie. Wyszli akurat na małe wzniesienie pokryte skąpo rozsianymi krzakami i drzewami, które można było zliczyć na palcach jednej ręki. Bardzo, bardzo daleko przetoczył się grzmot. – To piękne – powiedziała, opanowując chichot towarzyszący kolejnej opowieści. Jakaś część jej samej pytała się, kiedy ostatni raz miała okazję słyszeć własny śmiech. – Ale trochę przesadziłeś. Nie mogłeś pić wina w Paryżu w sześćdziesiątym trzecim. – A to niby czemu? Popatrzyła na niego z politowaniem, jak na po-

cieszne, ale niezbyt bystre dziecko. – Ile masz lat? – spytała. – Trzydzieści pięć? Czterdzieści? W sześćdziesiątym trzecim musiałeś mieć parę latek. Nie trzeba Pitagorasa, żeby do tego dojść. Zatrzymał się, z wyrazem twarzy, jakby mu właśnie z całym przekonaniem oświadczyła, że Ziemia przypomina kształtem naleśnik. Gośka przystanęła parę metrów dalej. Nie takiej reakcji się spodziewała. – Ty nie wiesz – wyszeptał. – Czego nie wiem? – Nie wiesz. Nie powiedziała ci... ani słowa... – O czym? Czego, do cholery, nie wiem? Zerknął jej w oczy, po czym klepnął się z całej siły dłonią w czoło. – Jaki jestem głupi! – krzyknął. No to się doigrałam, pomyślała Gośka. A można było trzymać jęzor za zębami i kiwać głową. Jeśli do tej pory towarzyszył mi niegroźny wariat, to czas przywitać się z Panem Pieprzonym Psycholem. – Ty nic nie wiesz – jęknął, wracając do niej wzrokiem. Postąpił o krok w jej stronę. Później o kolejny. – Myślałem, że... sądziłem... Cofnęła się przed nim. Zatrzymał się. Wciągnął głęboko powietrze, oparł dłonie o kolana i popatrzył jej w twarz. – Myślałem, że mamy tę część już za sobą. Twoja matka najwyraźniej zdecydowała inaczej. Może to i lepiej. W końcu nic nie wskazywało – wtedy, te parę lat temu – że jeszcze się spotkamy. Zwariował, jęknęła w duchu dziewczyna. Zaraz mi pewnie powie, że jest moim ojcem. – Gosiu – powiedział Adam. – Jestem magiem. Milczała przez moment, przygryzając dolną wargę. Później odparła: – Co? – Jestem magiem – powtórzył. Brzmiał, jakby odbył już wiele identycznych rozmów i kolejna wcale nie sprawiała mu przyjemności. – Czarodziejem, czarnoksiężnikiem, jak zwał, tak zwał. – Mhm. Czekał, żeby powiedziała coś więcej. Kolejny cichy grzmot przypomniał o burzy szalejącej gdzieś tam, w oddali. – To wszystko? – spytał. – Mhm? – Wybacz – odpowiedziała. – Jesteś pierwszym, jakiego spotkałam. Nie licząc, rzecz jasna, jednego faceta, którego poznałam w Malborku. Drapał się stopą za uchem i zagryzał wódkę korą drzewną. – Nie wierzysz mi, prawda?

QFANT.PL - numer 6/10

69


POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak

70

– Niestety. Ani odrobinę. Ale, właściwie, skoro jesteś tym magiem, to czemu czegoś nie wyczarujesz? Gdy to powiedziała, rozejrzał się wokół szybkim, spłoszonym wzrokiem. – Nie mogę. Nie teraz – głos nagle miał suchy, bez śladu wcześniejszej swady i wesołości. – Chodźmy lepiej. Daleko jeszcze do tego miejsca, o którym mówiłaś? Pierwszy zaczął schodzić ze wzniesienia – śledziła go przez chwilę wzrokiem, po czym podążyła za nim. Podczas swojej włóczęgi spotkała wielu ludzi, którym alkohol, samotność lub rozpacz pomieszały zmysły. Ale chociaż przez połowę czasu wydawał się gadać bzdury, Adam wcale nie przypominał człowieka psychicznie chorego. – Boisz się czegoś, prawda? Uciekasz przed czymś? – zapytała, doganiając go. Narzucił takie tempo, że szybko się zadyszała. – Przed tym samym, co wtedy, gdy trafiłeś do naszej wsi? – Tak – mruknął. Zeszli z pagórka i ponownie wkroczyli między drzewa. Adam nie przestawał rzucać oczyma na wszystkie strony; od czasu do czasu przystawał na moment, nasłuchiwał i wypatrywał czegoś między drzewami. Pobladł, mimo szybkiego marszu i sam wyraz jego twarzy wystarczył, żeby Gośce serce zaczęło mocniej walić. On nie jest szalony, dotarło do niej nagle. On jest przerażony. – Co to jest? – zapytała. Głos jej drżał, choć przecież nie miała się czego bać. – Przed czym uciekasz? – Chodźmy – poprosił, kręcąc głową. Nie pytaj, mówił ten gest. Błagalny ton podziałał na nią jeszcze bardziej niż widok jego twarzy. Cała się trzęsła, mimo że nie było jej zimno. Na jej odsłoniętych ramionach zagościła gęsia skórka. Na zachodzie, na tle ołowianego nieba błysnęło, a gałęziami drzew poruszył pierwszy słaby powiew wiatru. – Chodźmy – zgodziła się. Poprowadziła go dalej, pośród coraz niższych sosen i nielicznych olch. Intensywny marsz wcale im jednak nie pomógł. Adam stanął jak wryty, gdy jego oczom ukazał się blisko kilometr łąki pokrytej wysoką trawą, przeciętej prawie dokładnie w połowie piaszczystą drogą. – Nie – wydusił z siebie. – Nie pójdę tędy. Nie ma innej drogi? – Ta jest najkrótsza – odparła dziewczyna. – To tylko łąka. Zwykła, zarośnięta zielskiem łąka. Nie ma w niej nic strasznego.

To tobie się tak wydaje, powiedział jakiś głos. Rozpoznała go, mimo że dawno już go nie słyszała. Tak brzmiał głos jej rozsądku, kiedy jeszcze go miała. Kiedy jeszcze chciała żyć. Uciszyła ten głos i położyła dłoń na ramieniu mężczyzny. – Uda nam się – powiedziała. – To niedaleko. Wystarczy przejść ten fragment i prawie jesteśmy. Pójdę przodem. Zobaczysz, to nic trudnego. Miała nieprzyjemne wrażenie, że próbuje dodać otuchy tak jemu, jak i sobie samej. Wcale nie pomogło, gdy kiwnął głową. Wolałaby, żeby skwitował wszystko śmiechem i ruszył dziarsko przed siebie. Przeszła parę kroków i obejrzała się na niego. Szedł za nią, ale widziała, jak jego wargi poruszają się, formując niewypowiedziane słowa. Oczy miał skupione na wąskim skrawku ziemi przed swoimi stopami, a jego twarz przypominała barwą przybrudzone wapno. – Dobrze nam idzie – powiedziała Gośka. Czuła się idiotycznie, zwracając się do mężczyzny, który mógłby być jej ojcem, jak do dziecka. – Jeszcze trochę. Już niedaleko. Rozpoznawała już pojedyncze sylwetki olch, sosen i akacji rosnących na drugim końcu łąki. Gdyby wiatr wiał w naszą stronę, pomyślała, czulibyśmy już zapach tataraku. Sądziła, że najgorsze czeka ich przy przekroczeniu drogi; piaszczysta wstęga opadała ku miejscu, gdzie się znajdowali, by zaraz zacząć się ponownie wznosić, tak że stali w swoistej niecce. Myliła się jednak, bowiem Adam rozejrzał się wokół, jak przy przekraczaniu ruchliwej szosy, po czym przeszedł na drugą stronę. Kiedy wszedł w sięgającą ponad kolana trawę, uśmiechnął się do Gośki. – Chyba faktycznie niepotrzebnie się... – zaczął, po czym urwał i szarpnął głową w prawo. Sekundę później dziewczyna usłyszała to, co przykuło jego uwagę. Silnik samochodu, na wysokich obrotach. Moment później nie miała wątpliwości – zmierzał w ich kierunku. – Uciekaj! – krzyknął Adam i popędził ku drzewom. Gośka, ogłupiała i zaskoczona, spoglądała jeszcze przez moment ku wzniesieniu, zza którego dobiegał ryk pędzącego auta. Widziała już tumany wzbijanego w powietrze kurzu. Nikt tutaj nigdy tak nie pędzi, zdążyła pomyśleć, zanim dobiegł ją kolejny krzyk mężczyzny: – Uciekaj, do diabła! Tym razem go posłuchała i rzuciła się do ucieczki. Trawa spowalniała ich ruchy, kradnąc cenne siły

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ostatni mag – przypominała bieg po kolana w morzu. Adam przewrócił się i nie mógł wstać. Dopadła do niego, chwyciła pod ramiona i dźwignęła do pionu. Szarpnął nogą i przez ułamek sekundy dziewczyna widziała pędy owinięte wokół jego kostki. Silnik za ich plecami wył jakby samochód znajdował się kilkadziesiąt metrów za nimi. Gośka popatrzyła przez ramię i ujrzała zarys czarnego dachu wychylający się zza wzniesienia. – Kabesh! – ryknął Adam. Gdy dziewczyna ponownie na niego spojrzała, po pędach wokół kostki nie został bodaj ślad. Mężczyzna popędził dalej w stronę drzew, a ona za nim. Do ryku silnika dołączył chrzęst piasku pod kołami, ale Gośka nie zamierzała się obracać. Do drzew zostało im mniej niż sto pięćdziesiąt metrów i dziewczyna zaczynała wierzyć, że mają szansę. Niespodziewanie grzmotnęła w coś nogą i padła na twarz, wrzeszcząc z bólu. Przez łzy ujrzała głaz wielkości piłki do koszykówki do tej pory ukryty w gęstej trawie. – To koniec – jęknęła. – Kurewski koniec! Zaczęła się czołgać, a po kilku sekundach odkryła, że nogą – choć bolącą jak mało co wcześniej – wciąż mogła poruszać. Podniosła się i pokuśtykała dalej, połykając łzy. Sto metrów, może tylko dziewięćdziesiąt. Oprócz stopy, w której wydawało jej się, że pogruchotane ma absolutnie wszystkie kości, czuła ogień w płucach nienawykłych do wysiłku. – Dalej! Dalej! – ryczała sama na siebie. Pomogło, gdy zza pleców dobiegł ją odgłos, który skojarzył jej się z pracującym kombajnem. To cholerne auto wjechało w pieprzoną łąkę, pomyślała. Naprawdę ich goniło! Nie odwracała się. Do drzew zostało pięćdziesiąt metrów, ale Adam ledwo posuwał się do przodu. Gośka wiedziała, że wzrok może jej ze zmęczenia i przerażenia płatać figle, ale mogłaby przysiąc, że trawa oplata się wokół nóg mężczyzny, sięga do jego rąk i staje mu na drodze jak żywy, zielony mur. Adam przebijał się do przodu, ale zbyt wolno, zataczając się przy niemal każdym kroku. Dopadła do niego i chwyciła pod ramię. – Damy radę! – powiedziała. – No dalej! Przyspieszyli, chwiejąc się na boki i kuśtykając, z trudem przebijając się przez kolejne metry łąki. Ostatni fragment wznosił się nieco, ale widok pierwszych mijanych krzaków dodał im sił. Zasapani i wyczerpani, dopadli pierwszych drzew. Nagle mogli przyspieszyć. Trawa sięgała tu ko-

stek, a i ból stał się jakby mniej dokuczliwy. W samą porę, ponieważ ryk za ich plecami wcale nie ucichł. Gośka odważyła się zerknąć za plecy i z przerażeniem odkryła, że widzi bryłę samochodu uformowaną z tysięcy much. – Nie oglądaj się! Biegnij! – ponaglił ją Adam. Ledwo łapali oddech, ale mknęli przed siebie. Gośka zapomniała o bolącej stopie. Wiedziała, że samochód nie mógł być w całości pokryty muchami. To musiała być grafika. Po prostu genialna, przerażająca grafika. Mimo to, jakaś jej część powtarzała w duchu: „Boże, nie pozwól im mnie dopaść. Nie pozwól, żeby mnie dopadły”. Wpadli pomiędzy drzewa rosnące tak gęsto, że ich korony przypominały jeden wielki różnokolorowy twór. Kluczyli między wąskimi konarami napędzani czystym przerażeniem. Niewyraźne wspomnienie podpowiedziało Gośce, że powinni zwolnić, jeśli nie chcą... Tylko trzy kroki dzieliły ścianę drzew od skarpy. Wypadli na nią w pędzie, na nogach trzęsących się ze zmęczenia i z załzawionymi oczyma. Dziewczyna spostrzegła jak nagle ziemia osuwa się Adamowi spod stóp, zaś ułamek sekundy później przydarzyło jej się to samo. Poczuła pod pośladkami przesypującą się ziemię i jak szura plecakiem po stromym zboczu, ujrzała przed sobą taflę wody i wpadła do jeziora, nie zdążywszy nawet zaczerpnąć powietrza. Sądziła, że wybije się na powierzchnię jednym ruchem stóp, ale nic z tego nie wyszło. Jej ubranie i plecak namokły w mgnieniu oka i ciągnęły ją w dół jak żelazna kotwica. Brak tlenu nie pozwalał jej myśleć trzeźwo i to, co zrobiła, zawdzięczała chyba tylko instynktowi. Chwyciła ramiączka plecaka i pozwoliła mu się zsunąć z barków. Tym razem wspólny ruch rąk i nóg obrócił ją ku powierzchni. Wiedziała, że jeśli zaraz nie odetchnie, zostanie pod wodą na zawsze. Wypuściła z ust parę ostatnich bąbelków powietrza, płuca sprawiały wrażenie, jakby ktoś wyssał z nich całą zawartość odkurzaczem. Jeszcze jeden ruch i jeszcze jeden... szare niebo widoczne przez pomarszczoną wodę i wreszcie... Wypłynęła na powierzchnię, młócąc wokół rękoma, krztusząc się i łapiąc, nareszcie łapiąc oddech. VII. Adam na brzegu był innym człowiekiem. Nie pozostał ślad po jego przerażeniu – mężczyzna z zachwytem obserwował gładką taflę jeziora otoczoną od północy półokręgiem tataraku. Polanka, na któ-

QFANT.PL - numer 6/10

71


POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak

72

rej się znajdowali, mogłaby w najlepszym razie pomieścić ognisko i dwa namioty. Wszędzie wokół niej, podobnie jak wokół całego jeziora, drzewa rosły jedno przy drugim, tak gęsto, jak tylko się dało. – No to jesteśmy – powiedziała. Przysiadła na ziemi, wycieńczona, przemoczona i niespokojna. – Piękne – wyszeptał. – Doskonałe miejsce. Kucnął obok worka, który jakimś cudem udało mu się doholować do brzegu. Przesunął dłonią po sznurze ściskającym grube płótno, wymamrotał pod nosem parę słów, których nie dosłyszała, po czym rozwiązał węzeł i wyciągnął ze środka ortalionową torbę z jednoosobowym namiotem. Torba, podobnie jak inne przedmioty, które wydobył na zewnątrz, nie nosiła żadnych śladów odbytej kąpieli. – Jak fart, to fart – mruknęła Gośka. Przeszedł ją dreszcz, potem drugi. – Rozgrzejesz się, jeśli pójdziesz poszukać chrustu – zasugerował Adam, przystępując do rozłożenia namiotu. W pierwszej chwili chciała mu powiedzieć, gdzie może sobie wsadzić swój chrust. Podniosła się jednak i zrobiła, o co prosił, ponieważ myśl o ognisku była całkiem krzepiąca. Poza tym wszystko było lepsze niż wspomnienie tych... much na samochodzie. Czymkolwiek były. Nie musiała oddalać się specjalnie od polanki, by znaleźć drewno – ściółka między drzewami pełna była suchych gałęzi. Gdy wróciła z trzecim ładunkiem, namiot był już rozstawiony, a nad stożkiem z sosnowego drewna wiła się wstążka dymu. – W namiocie zostawiłem moje ubranie na zmianę – oznajmił, przerywając na moment rozdmuchiwanie ognia. – Na wypadek gdybyś chciała zrzucić mokre ciuchy. Weszła do namiotu i z ulgą zdjęła wszystko, co miała na sobie. Dżinsy, które założyła na gołe ciało, musiała ścisnąć paskiem, żeby nie zsunęły jej się z bioder. Czarna bluza z logo White Sox sięgała jej kolan, a z rękawów wystawały tylko czubki palców. Niemniej jednak, było jej ciepło i sucho. Gdy wyszła z namiotu, dotarł do niej cudowny zapach pieczonej ryby – zamrugała z niedowierzaniem, widząc nad ogniskiem dwa liny nabite na długie proste gałęzie. Nagle zdała sobie sprawę z tego, jaka jest głodna. – Jak... – zaczęła. Nie była w stanie skończyć, ani spojrzeć na mężczyznę. Nie mogła oderwać wzroku od nabierającej smakowitego brązowego koloru skóry ryb.

– Czary – odparł mężczyzna. – Takie czary to ja rozumiem. Ryby były doskonałe. Gośka pochłonęła połowę swojej przy okazji parząc sobie palce, język, usta i przełyk i połykając co najmniej z tuzin mniejszych ości. Drugą połową się delektowała; tak samo razowym chlebem i świeżo zaparzoną herbatą. W miarę jak napełniała żołądek, a wspomnienie chłodu odeszło w niepamięć, szalona ucieczka i przerażenie sprzed niecałych dwóch godzin stały się mniej wyraźne. Zapomniała o nich, kiedy Adam wyciągnął z worka butelkę półsłodkiego tokaja. – Worek pełen cudów – zachichotała. – Żebyś wiedziała – odparł. Pyknął wyciągnięty korek i moment później pierwszy słodko-wytrawny łyk chłodnego trunku powędrował w dół gardła dziewczyny. Pili na zmianę, z butelki, ciesząc się winem, zapadającym zmierzchem, łagodnym szumem trzciny i setką różnych głosów składających się na szept lasu. Gdzieś w dali ponownie rozległ się grzmot. Burza wciąż kręciła się w okolicy. – Czy teraz powiesz mi, przed czym uciekaliśmy? – zapytała. – A czy wierzysz w to, co ci powiedziałem? W to, że jestem magiem? Jej mina odpowiedziała mu lepiej niż słowa. Adam westchnął, wstał i ukłonił się przed nią. – Nigdy przed nikim nie występowałem – rzekł i tylko jego poważny ton powstrzymał parsknięcie z jej strony. – Choć prosił mnie o to swego czasu sam Ludwik XVI. Magia nie jest czymś na pokaz, tak samo jak nie jest na pokaz powódź, huragan czy trzęsienie ziemi. Tym razem jednak zrobię wyjątek. Uważaj. Jego twarz przybrała wyraz skupienia, oczy spoczęły na ziemi pod stopami, a wargi poruszyły się, formując słowa układające się w ledwie słyszalny szept. Trwał tak przez kilkanaście sekund, w czasie których Gośka bardzo się starała, żeby nie zacząć się śmiać. Wtedy mężczyzna uniósł się w powietrze i zawisł kilkanaście centymetrów nad ziemią. Dziewczyna poderwała się z miejsca i cofnęła o krok lub dwa. Zniknął niedawny spokój. Powróciło wrażenie (to samo wrażenie, co w snach z tamtej niesamowitej nocy z dzieciństwa), że wokół niej dzieje się coś, czego nigdy nie zrozumie. Adam przeniósł wzrok na nią i wypowiedział parę słów, które z całą pewnością nie pochodziły z żadnego znanego jej języka. Poczuła, że też traci oparcie pod stopami i że jakaś siła zadaje kłam

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ostatni mag grawitacji. Zachwiała się, ale zdołała utrzymać pion, odnajdując balans za pomocą ramion. Z zachowaniem zimnej krwi nie poszło jej już tak dobrze. – Postaw mnie na ziemi! – krzyknęła. – Natychmiast, do cholery! Uczynił, jak prosiła, choć coś podcięło jej nogi. Dziewczyna zawyła, przekonana, że w przeciągu sekundy uderzy kością ogonową w skromnej grubości ściółkę. Wylądowała jednak na miękkich puchowych poduszkach obleczonych w satynę. Gdyby mościła się na nich przez kwadrans, nie byłoby jej równie wygodnie, co w tej chwili. – To nie dzieje się naprawdę – wykrztusiła. – Dodałeś jakiegoś narkotyku do wina... albo do ryb. To się nie dzieje naprawdę. Wydawał się nie zwracać na nią uwagi. Przeniósł spojrzenie na ognisko i wyciągnął nad nim dłonie. – Jakie kwiaty najbardziej lubisz? – zapytał. – Ja... – zawahała się. Z jednej strony czuła się dziwnie albo nawet śmiesznie, uczestnicząc w tym wszystkim. Miała wrażenie jakby w każdej chwili mogły zapalić się światła i ktoś wyjaśniłby poszczególne triki. Miała niemalże nadzieję, że tak się stanie. Jednak z drugiej strony przyjemnie było tak pół-leżeć, pół-siedzieć na satynowych poduszkach, szczególnie, gdy niewiadomym sposobem w jej dłoni pojawił się tokaj. Pociągnęła z niego i odparła: – Stokrotki. Zwykłe głupie stokrotki. Skinął głową i poruszył dłońmi nad ogniem, jakby w każdej ściskał niewidzialną łyżkę czy łopatkę. Gośka zamrugała oczyma, gdy płomienie zaczęły się rozdzielać i formować jak lepka, rozciągliwa masa. Nie minęła minuta, a Adam ulepił z połyskującego pomarańczą, czerwienią i żółcią, trzeszczącego jak ogień ciasta okrągły kształt na długiej łodydze, z którego poczęły wyrastać kolejne płatki. – To... – wyszeptała, zapatrzona w ogień, który przestał być ogniem. Szukała odpowiedniego słowa, ale niemożliwe, niesamowite, czy niezwykłe wcale nie wydawały się właściwe. – To piękne – rzekła w końcu. Mężczyzna rozłożył ramiona nieco na boki, zupełnie jakby ujmował płomień po bokach długimi prętami. Stokrotka straciła swój kształt, zmieniła się w kulę ognia. Adam zamachnął się i kula poszybowała ponad poszyciem i wylądowała z pluskiem w jeziorze. Płomień nie zgasł. Rozlał się pod powierzchnią, budząc do życia niezwykłe światło rozszczepiane przez pomarszczoną taflę. Pomarańczowożółty

kształt przesunął się pod wodą, zakręcił i ruszył w stronę brzegu, nabierając prędkości i ciągnąc za sobą migoczącą jasność niczym ogon komety. Nagle to, co wcześniej było kulą ognia wyskoczyło ponad powierzchnię wody i Gośka jęknęła z zachwytu. Delfin stworzony z płomienistej masy zawisł na ułamek sekundy nad powierzchnią jeziora, a ogień buzujący w jego wnętrzu odbijał się w setkach kropel wody wzbitych w powietrze. Następnie kształt rozpadł się na kilka mniejszych i dziewczyna wpatrywała się wybałuszonymi oczyma w powstałe z płomienia ptaki. Cztery ogniste kukułki obleciały jezioro dookoła, przefrunęły nad głowy Gośki i Adama, po czym zakończyły swój lot gwałtownym pikowaniem. Lądując uderzyły prosto w sczerniałe drewno w ognisku. Płomień rozkwitł na nowo, liżąc drewno i z każdą chwilą odzyskując wcześniejsze ciepło i blask. Nie zauważyła, kiedy spod jej pleców zniknęły satynowe poduszki. Cudowny pokaz zaabsorbował ją do reszty i dziewczyna pochyliła się nad ogniskiem z rezerwą, z jaką zwykle traktuje się rzeczy nieznane. – To było... piękne – powiedziała, zwracając twarz ku Adamowi. – Niezwykłe. Cudowne. – To były sztuczki – przytaknął mężczyzna. – Iluzje. Taką magię można było czasem podziwiać na najwspanialszych średniowiecznych dworach. To jednak nie wszystko. Magia ma wiele twarzy. Może mamić zmysły lub ich pozbawiać. Może leczyć lub ranić. Może pomóc, by kogoś oczarować, zdominować, obłaskawić, przerazić lub upokorzyć. – Wtedy w naszej wiosce. W domu Lubeckich... to była magia? – Nie pamiętam. Co tam się wydarzyło? – Znajomy mojej mamy, pan Lubecki, był... bardzo chory. Nie wychodził z pokoju i wydawał z siebie różne... odgłosy. Adam zmrużył oczy i zapatrzył się w ognisko. Pokręcił głową. – Nie przypominam sobie. Z wieloma takimi ludźmi miałem do czynienia. Trudno wszystkich spamiętać. Ale tak, jeśli o to pytasz, to z pewnością była magia. Gośka nie wiedziała co powiedzieć ani co o tym wszystkim myśleć. Wydarzenie, które odcisnęło w jej pamięci tak potworne piętno, dla niego było bez znaczenia. Było jednym z wielu podobnych. – Co się z nim stało? – jego pytanie wyrwało ją z zadumy. Minęła chwila zanim dziewczyna była

QFANT.PL - numer 6/10

73


POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak

74

w stanie odpowiedzieć. – Żył. Jak człowiek. – odparła. Nagle zrozumiała, że te trzy słowa w zupełności wystarczą. Nie musiała wspominać o uśmiechu ulgi na twarzy Franciszka Lubeckiego, gdy w tydzień po tej pamiętnej nocy wyszedł z domu i poczuł na skórze promienie popołudniowego słońca. Nie chciała też mówić, że żył dalej, gdy jej matka umierała. Poczuła, że lepiej zmienić temat. – Czy takich jak ty... magów... jest wielu? Ognisko nagle przygasło, zrobiło się chłodniej. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale wystarczyło, by na rękach Gośki pojawiła się gęsia skórka. Mężczyzna westchnął, a ogień zaczął wzrastać w siłę. Wróciło bijące od niego ciepło. – Kiedyś było – odparł. – Dziesiątki, może nawet setki. Teraz... teraz zostałem tylko ja. Popatrzyła mu w twarz. Odwzajemnił jej spojrzenie. Uśmiechnął się, a w jego oczach zatańczyły wesoło refleksy płomieni, ale dziewczyna czuła, że wcale nie jest mu do śmiechu. – Co się stało? – spytała. – Magowie są niemalże nieśmiertelni – odrzekł po chwili. – Słyszałaś, jak czasami mówi się o kimś, że zmarł, ponieważ stracił radość życia? Bo nie miał po co żyć? Nas to nie dotyczy. Czerpiemy siły z natury, ze świata, który nas otacza. Musimy jeść i pić, musimy spać i odpoczywać, ale nas zawsze wypełnia chęć życia. Chyba pod tym względem bardziej przypominamy zwierzęta niż ludzi – zaśmiał się, ale w jego głosie nie było za grosz wesołości. – Nie musimy bać się chorób. Większość z nas posiadła zdolność uzdrawiania na poziomie, który czyni najgorsze wirusy niewiele groźniejszymi od kataru. Wiem – uprzedził jej słowa gestem dłoni – co chcesz powiedzieć. Czemu w takim razie nie poświęcamy życia lecząc ludzi? Z dwóch powodów. Po pierwsze ludzie boją się tego, czego nie rozumieją. Boją się do tego stopnia, że mogą nawet zabić. A, w przeciwieństwie do choroby, nóż w plecy, sznur na szyi lub zatrute jedzenie jak najbardziej mogą nam zaszkodzić. – Czy Jezus był magiem? – zapytała Gośka. Pytanie zbiło mężczyznę z tropu, ale po chwili odparł: – Nie wiem. Urodziłem się już po jego śmierci. Sam się nad tym zastanawiałem. Mógł nim być. – Czy Bóg istnieje? Mężczyzna zaśmiał się serdecznie. – Nie mam pojęcia – odrzekł. – Widziałem w swoim życiu równie wiele dowodów na Jego ist-

nienie, co na nieistnienie. Wiem natomiast, że są na świecie rzeczy cudowne, które dzieją się cały czas. Tyle że ludzie odwracają wzrok w najważniejszym momencie. Zamilkli, wsłuchani w trzask ognia i grzmoty przetaczające się raz po raz z różnych kierunków. Burza wciąż była niedaleko. Raz na wschodzie, raz na północy. Zbliżała się i oddalała. Zupełnie jakby czekała na właściwy moment. Gośka tego nie zauważała. Jej myśli krążyły wokół tego, co Adam powiedział na temat leczenia chorób. – Nie mogłem jej pomóc – rzekł, zanim zdążyła sformułować pytanie. – Byłem daleko, daleko stąd. Skinęła głową. – Jaki jest drugi powód? – spytała. – Gdyby któryś z magów zaczął uzdrawiać ludzi, przybywałyby do niego tłumy. Spędzałby dzień za dniem w jednym miejscu, pomagając ludziom. Równocześnie jednak czekałby na swój koniec. Czekałby na swoją Zgubę. – Zgubę? – Niełatwo to wytłumaczyć. W chwili, gdy budzi się w tobie talent do czarów, spływa na ciebie wizja. Zapowiedź twojej śmierci. Najczęściej przychodzi we śnie. To może być cokolwiek: obraz, dźwięk, zapach, dotyk. Coś, co będzie towarzyszyć ci w twojej ostatniej chwili. – Co to było dla ciebie? – zapytała. – Przez długi czas nie miałem pojęcia. W swojej wizji słyszałem warkot nie przypominający żadnego znanego mi zwierzęcia. Całe stulecia trzymałem się z dala od bardziej odległych zakątków globu w poczuciu, że tam mogę spotkać istotę wydającą tego typu odgłosy. Objawienie przyszło na początku tego wieku, kiedy byłem w Stanach Zjednoczonych. – Samochód. Słyszałeś silnik samochodu – domyśliła się. – To dlatego tak się przeraziłeś wtedy na polu... – Zgadza się. Ale nie tylko dlatego. W tej samej chwili, kiedy masz wizję, gdzieś na świecie rodzi się twoja Zguba. Zaczyna cię szukać i zawsze, prędzej lub później, trafia na twój trop. Moja była blisko. Czułem to tak wyraźnie jak dotyk słońca na skórze. Wciąż kręci się w okolicy, ale tu jestem bezpieczny – rozejrzał się wokół, po drzewach rosnących jedno przy drugim. – Nie ma mowy, żeby samochód się tutaj prześliznął. Nawet motocykl miałby problemy. – Czy ta Zguba... mnie też zagraża? – Nie, nie musisz się bać. Musiałabyś mieć talent

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ostatni mag magiczny, by się tobą zainteresowała. A i nawet wtedy prędzej zostawiłaby cię twojej własnej Zgubie. Musiałabyś mieć talent magiczny, powiedział. Gośka powstrzymała jęk zawodu. Przez ostatnie parę minut liczyła na to, że pozna cel, dla którego się tu znalazła. Zaczęła wierzyć, że może zabrał ją ze sobą nie bez powodu. Że może ona też zostanie magiem i... i będzie miała po co żyć. – Po co tutaj przyszliśmy? – spytała. – Potrzebuję czegoś, co znajduje się niedaleko. Gdy tylko odzyskam moją własność, pożegnam cię i spróbuję uciec. Już bywałem w podobnych tarapatach i wychodziłem z nich cało. Zguba jest bezlitosna i uparta, ale można ją przechytrzyć. Na północnym wschodzie błyskawica rozdarła niebo. Grzmot zamarudził sekundę bądź dwie i wstrząsnął całym światem. Gośka poczuła na twarzy pierwsze mocniejsze smagnięcie wiatru, a płomienie ogniska zaczęły przechylać się na jedną stronę. – Zbliża się burza – rzekł Adam. – Lepiej schowajmy się w środku. Nie minęła minuta, gdy wiatr zaczął miotać gałęziami drzew, a pierwsze grube krople zabębniły o płótno namiotu. VIII. Gośka zasnęła niemal natychmiast. Położyła się obok Adama, pozwalając, by objął ją ramieniem i otulił ich śpiworem. Dopiero gdy jego ciepło rozlało się po całym jej ciele, zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest zmęczona. Obudziła się po czasie, który wydawał jej się krótką chwilą – jakby ledwie zdążyła zmrużyć oczy. W namiocie panował jednak chłód, na zewnątrz szeleściły drzewa, zawodził wiatr, a deszcz tłukł o liście, taflę jeziora i tropik namiotu. Adam półleżał, podparty na łokciach. Wzrok zawiesił na wejściu do namiotu; tkwił w bezruchu. – Co... – zaczęła dziewczyna sennym głosem. Zerknął na nią i przyłożył palec do ust. Umilkła i zaczęła nasłuchiwać. Przez parę kolejnych sekund nie słyszała niczego poza szalejącą burzą. Nagle dotarł do niej odgłos ziemi chrzęszczącej pod butem, niebo rozświetlił piorun, a na ścianie namiotu pojawił się cień ludzkiej sylwetki. Niskiej, krępej, w jakiś sposób pokracznej. Gośka w ostatniej chwili zasłoniła usta dłonią i stłumiła krzyk. – Poczekaj tutaj – powiedział Adam. – Nie wychodź – poprosiła, chwytając go za ra-

mię. – Spokojnie. Nie bój się. Nic mi nie będzie. Pogładził ją po dłoni. Puściła go, ale nie mogła opanować drżenia. Przysunęła się do wyjścia, gdy wyszedł na zewnątrz, na deszcz i wiatr. Nie było go przez chwilę. Słyszała strzępy rozmowy dochodzącej z zewnątrz. Nie mogła zrozumieć słów, język w którym mówili przypominał trochę niemiecki, trochę angielski, a trochę kojarzył jej się z węgierskim. Przypomniała sobie plotki, które słyszała nieraz o mieszkającym niedaleko stąd karle, który przyjechał do Polski z któregoś z krajów Beneluksu – z Holandii, może z Belgii. Czego on mógł chcieć od Adama? Rozmowa urwała się i mężczyzna pojawił się z powrotem w namiocie. Rzucił jakiś przedmiot w kąt, po czym skrył się w nagrzanym śpiworze. Pachniał letnim deszczem i lasem. – Co to było? – spytała. – Nic takiego. Śpij. – To był ten karzeł, prawda? Ten, który mieszka niedaleko. Czego chciał? – On... – wydawało się, że szuka właściwych słów. – Niczego. Kiedyś się znaliśmy. Śpij. Pocałował ją w czoło i to właśnie delikatny dotyk jego warg, jego ciepło i zapach deszczu ukołysały ją ponownie do snu. Nie słyszała więc, jak chwilę później mruknął do siebie: – Przyszedł się pożegnać. IX. Gośka budziła się długo, leniwie. Wiedziała, że już nie śpi, a jednak nie otwierała oczu. Cieszyła się ciepłem Adama, w którego była wtulona oraz strumieniem rześkiego powietrza wpadającym przez rozszczelnione wejście do namiotu. Podobał jej się szelest liści i miarowy oddech mężczyzny. Obok namiotu nagle rozległ się dźwięk, który sprawił, że w mgnieniu oka oboje poderwali się z ziemi. Adam patrzył na nią pytającym wzrokiem, jego dolna warga drżała, a krew odpłynęła z twarzy. Spoza namiotu dobiegał słaby, dziwnie płaski ryk samochodowego silnika. – Co... jak to możliwe? – jęknęła Gośka. Adam chwycił ją za dłoń i ścisnął. Mechanizm za ścianką namiotu wszedł na wyższe obroty. – Posłuchaj mnie uważnie – mężczyzna syknął jej do ucha. – Zajmę jej uwagę. Ty musisz uciekać. Jak najszybciej potrafisz. Jak najdalej możesz.

QFANT.PL - numer 6/10

75


POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak

76

– Przecież mówiłeś, że ja jestem bezp... – Nieważne! Nie możemy ryzykować. Masz uciekać, zrozumiałaś? Uciekać, do cholery! Chwycił leżący w kącie worek i wcisnął go jej do rąk. Patrzyła na niego z niedowierzaniem, a po jej policzkach spływały łzy. – To koniec? – spytała. – To już koniec? – Dla mnie. Nie dla ciebie. Chodź – szarpnął ją za ramię i wyciągnął z namiotu. Wyszli na słońce, pod błękitne niebo i kołyszące się korony drzew. Gdy tylko wydostali się spod poliestrowego płótna, ich wzrok spoczął na miejscu, skąd dobiegał ryk silnika. Przy czarnopopielatej plamie ogniska siedział chłopiec. Mógł mieć nie więcej niż dziesięć lat. Jasne włosy opadały mu na czoło równo przystrzyżoną grzywką; ubrany był w jasne bawełniane spodnie, niebieską koszulkę polo i beżową marynarkę z wełny. Oczy barwy bursztynu utkwione miał w ściskanym w dłoniach plastykowym Game Boyu. To właśnie z maleńkiego głośniczka konsoli dobiegał sztuczny terkot, naśladujący rzeczywisty pomruk dziesiątek pędzących koni mechanicznych. – Uciekaj – wyszeptał Adam, wpatrzony w postać chłopca. – Nie odejdę bez ciebie. Nie mogę. – Odejdź stąd, do diabła! Z konsolki dobiegł równie sztuczny odgłos trzasku, pękającego metalu i szkła sypiącego się w drobny mak. Chłopiec westchnął, wyłączył Game Boya i schował go do kieszeni spodni. Wstał z pieńka na którym siedział i zwrócił się twarzą do nich. Przez moment wodził wzrokiem od mężczyzny do dziewczyny i z powrotem. Zupełnie jakby... Nie wie, o które z nas chodzi!, pomyślała dziewczyna. Nie ma pojęcia! Jeśli zwrócę jego uwagę, Adam będzie mógł uciec... Mężczyzna musiał zdać sobie sprawę z tego samego, ponieważ postąpił o krok do przodu i z niezwykłą szybkością i precyzją wyrysował w piasku wokół siebie okrąg. Wyszeptał parę słów i uczynił szybki gest dłonią. – Nie dostaniesz mnie, Zgubo – oznajmił z uśmiechem tryumfu. Chłopiec obdarzył go beznamiętnym spojrzeniem, po czym przymknął oczy i złożył razem ręce. Wyglądał, jakby się modlił. – Odejdź. Teraz – na wpół gestem, na wpół ruchem warg rozkazał dziewczynie Adam. Nie poruszyła się jednak. Coś kazało jej wierzyć, że mężczy-

zna nie może bać się dziecka. Że może on będzie pierwszym, który pokona swoją Zgubę. W tym właśnie momencie chłopiec eksplodował, rozpadając się na tysiące olbrzymich brzęczących much o skrzydłach opalizujących w słońcu. – Biegnij! – wrzasnął Adam i dziewczyna tym razem posłuchała. Rzuciła się w bok, zahaczyła nogą o linkę namiotu, przeturlała po ziemi i podniosła z powrotem. Pomknęła między drzewa, żegnana upiornym bzyczeniem owadów i głosem Adama. – Uciekaj! Uciekaj! Uciekaj! – krzyczał, by zaraz umilknąć. Już spomiędzy pierwszych drzew Gośka rzuciła wzrokiem przez ramię. Mężczyzna nie mógł dłużej wrzeszczeć – muchy obsiadły go ze wszystkich stron i wpełzały do gardła, nosa i uszu. Brzęcząca masa, która kiedyś była Adamem, padła na ziemię i zaczęła się wić, trząść i telepać. Gośka popędziła dalej przed siebie. Połykała w biegu łzy, ocierała się o drzewa, potykała o korzenie, których nie zdążyła dostrzec. Biegła wciąż dalej i dalej, byle tylko zmęczenie i żar w płucach pozwoliły jej na moment zapomnieć widoku umierającego Adama i jego nagle stłumionego krzyku. Gdy nie miała już siły biec, po prostu szła. Zataczała się ze zmęczenia, parę razy osuwała się na kolana i parła dalej przed siebie na czworaka. W końcu osunęła się na ziemię, twarzą prosto w trawę mokrą od rosy i zapadła w stan półsnu. Odzyskała przytomność i jako taką trzeźwość umysłu dopiero godzinę lub dwie po południu. Ruszyła dalej w drogę. Nie wiedziała, dokąd idzie i nie dbała o to. Chciała znaleźć się jak najdalej brzegu jeziora i tego, co tam zostawiła. Przystanęła pod wieczór, gdy zmęczenie uniemożliwiło dalszy marsz. Umościła się w leżącym na polu stogu siana i zajrzała do worka w poszukiwaniu jedzenia i picia. Znalazła foliową torbę, w środku zaś litrową butelkę wody mineralnej, dwa jabłka, kostkę żółtego sera, dwie konserwy i kartkę papieru. Na kartce widniały wykaligrafowane słowa: Na początek musi Ci wystarczyć. A. Poczuła, że znowu ma mokre policzki. Otarła je raz i drugi, ale nic nie pomagało. Płakała długo, przez cały czas, kiedy się posilała. Później sięgnęła głębiej i natrafiła na jakiś przedmiot zawinięty w kilka warstw naoliwionej szma-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ostatni mag ty. Znała ten ciężki zapach – czuła go w nocy, gdy Adam wniósł do namiotu przedmiot przyniesiony przez karła. Kiedy rozwinęła tobołek, w środku znalazła oprawiony w skórę notes. Strona za stroną, natrafiała na równe rzędy tych samych eleganckich liter, raz spisanych wiecznym piórem, kiedy indziej długopisem lub ołówkiem. Niektóre karty były pożółkłe ze starości, o nadkruszonych rogach; na innych pismo wyblakło i było ledwo czytelne. Gośka wróciła do początku i ujrzała kawałek zwykłej kartki w kratkę przyklejony taśmą klejącą do wewnętrznej strony okładki. Znajdowała się na niej, o ile mogła stwierdzić, jedna linijka w jedenastu różnych językach. Była w stanie przeczytać tylko tę po polsku: Teraz, kiedy mój czas się skończył, zostałeś/aś tylko Ty. Pamiętaj, że magia jest w każdym z nas. Wystarczy nie odwracać głowy, gdy przed naszymi oczyma dzieją się cuda. Tego wieczora czytała oprawiony w skórę notes tak długo, jak pozwoliło na to światło kończącego się dnia. Do północy siedziała w mroku, wypróbowując pierwsze poznane gesty, słowa, inkantacje.

Gdy po wielu próbach na opuszce jej wskazującego palca na ułamek sekundy wykwitł maleńki języczek ognia, poczuła w sobie ciepło i spokój, których nie zaznała od wielu, wielu lat. Tej nocy wyśniła zapowiedź swojej śmierci. Rano ruszyła w drogę, z łagodnym uśmiechem na ustach, świadoma, że nigdy nie przestanie uciekać.

Marcin Rusnak Wr o c ł a w i a n i n , rocznik 1984. Z wykształcenia anglista, z zamiłowania pisarz. Fan Neila Gaimana, ostrego rocka i czeskiego piwa. Publikował w Esensji, Qfancie, Creatio Fantastica. Zdobywca I miejsca w konkursie „Horyzonty Wyobraźni 2009”. Więcej na: www.rusnak.unreal-fantasy.pl.

QFANT.PL - numer 6/10

77


Katarzyna Szelenbaum

POLECANKI opowiadanie

Katarzyna Szelenbaum

78

Gałązka

Czasem porucznik trzaskał biczem w próżnię, patrząc jak udręczone, rozpięte między sufitem a podłogą ciało mężczyzny pręży się i wzdryga resztkami sił. Kiedy przestawał bić, można było niemal usłyszeć pojedyncze kropelki krwi skapujące na kamienną posadzkę. Ciało jeńca przypominało jedną wielką, poszarpaną ranę. Porucznik upewnił się, że mężczyzna stracił przytomność i odrzucił wilgotny bicz. Miał już podejść do innego więźnia przywiązanego do stołu tortur, ale naraz zorientował się, że trzeci z pojmanych, ten, który dotąd wisiał u sufitu wyciągnięty za ręce, odzyskał zmysły. Żołnierz uśmiechnął się i zbliżył doń nieśpiesznym krokiem. Delikatnie musnął twarz jeńca własnym oddechem. Oblicze mężczyzny starało się pozostać doskona-

le nieruchome, ale ciało nie potrafiło pohamować drżenia. – Jesteś przytomny? – spytał porucznik. Mężczyzna nie poruszał się, trwając z zamkniętymi oczami, ale ciało go zdradzało. Całe dygotało pod dotknięciami oddechu kata. – Już ci powiedziałem – zamruczał żołnierz – że kto mnie okłamuje, musi ponieść karę. Brzydzę się kłamcami. – Nie! Nie! – pisnął mężczyzna, a jego lękliwie wytrzeszczone oczy zdawały się wyciągać w stronę dręczyciela jak żebrzące, szponiaste dłonie. – Jestem przytomny! Przepraszam! Przepraszam! Przepraszam! Rozpłakał się, z trudem wykrztuszając z siebie pojedyncze, urywane słowa. – Pułkowniku... generale... wodzu... – skamlał przez zaciśnięte gardło. – Jestem tylko nędznym porucznikiem – odparł skromnie Kruk, wpatrując się w twarz więźnia z rozbawieniem. – Jesteś Bogiem... Jesteś wszystkim... – powtarzał obłąkańczo jeniec. – Zrobię, co zechcesz... Co każesz... – Zaśpiewaj – rzekł porucznik. Rozedrgane, matowiejące źrenice pochłaniały postać oprawcy, obnażając całą rozpacz i bezsilność struchlałego pod gorejącą czaszką mózgu. – Zaśpiewaj Wrzosy eskaflońskie. Jeniec wpatrywał się ze zgrozą w straszną, umorusaną krwią sylwetkę rosłego mężczyzny o czarnych, demonicznych oczach, mając wrażenie, że jego umysł i ciało skapują powoli z kroplami krwi do stóp tego czarnookiego diabła i brudzą mu buty. Odczuł wielką, straszliwą potrzebę, by i za to go przeprosić. Dopiero kiedy porucznik zdał się sięgać po żyły wołowe, którymi tak długo go bił, nim zajął się inną ofiarą, ostatnie polecenie przedarło się z krzykiem do pulsującej żarem świadomości. Jeniec zawył jak konające zwierzę, ale udręczone ciało nie miało w sobie więcej siły na płacz. – Szkoda, że tego nie znasz – powiedział porucznik, uśmiechając się kordialnie, niemal z matczyną serdecznością. – Bo właśnie postanowiłem, że nie dam ci odetchnąć, dopóki tego nie zaśpiewasz. Z twarzy mężczyzny odpłynęła marna resztka barw, pozostawiając po sobie tylko czarno-białe przerażenie. A kiedy dłoń porucznika leciutko dotknęła pozbawionego czucia policzka, napięte do granic wytrzymałości ciało natychmiast zwiot-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Gałązka czało, a głowa mężczyzny nieprzytomnie opadła na rozkrwawioną pierś. Porucznik odgarnął kosmyk włosów, który przykleił mu się do twarzy i spokojnie podszedł do stołu, na którym bezradnie próbował szamotać się przywiązany doń człowiek. Ciasne pasy nie pozwalały mu jednak wykonywać żadnych ruchów – jeden z nich ściśle obwiązywał mu twarz, uniemożliwiając mówienie. Porucznik usiadł na stołku i leniwie oparłszy brodę na dłoni, drugą rękę ostrożnie zanurzył w stojącym nieopodal wiadrze. Sól przykleiła się do wilgotnych opuszków. Więzień próbował wierzgać i szarpać, ale jego ciało sztywno przylegało do stołu. Palec wskazujący porucznika przysiadł niczym zbłąkany motyl na kwitnącym krwią torsie i począł, jakby od niechcenia, tańczyć po poharatanej skórze, nieśpiesznie kreśląc kółka żywego bólu. Skórzany pas na ustach skutecznie tłumił potępieńczy wrzask przebijający się zza zaciśniętych warg. Porucznik rysował palcami wzory na okaleczonej, szerokiej piersi, pieszczotliwie wręcz wcierając sól w liczne i drobne nacięcia. Robił to wszystko z wielce znużoną miną, jak dziecko rysujące z nudów palcem na piasku. Kiedy dłoń wreszcie oderwała się od rozkrwawionej, nabrzmiałej bólem piersi, by nabrać nową porcję soli, więzień zaczął jęczeć rozpaczliwą przeróżnością wszelakich możliwych tonów, próbując bezradnie zwrócić na siebie uwagę porucznika i nakłonić go do zdjęcia pasa z ust. Załzawione oczy błagały o litość, źrenice wykrzykiwały wręcz imię Kruka, a jęki splatały właśnie zupełnie nową gramatykę języka, jak gdyby usiłowały odnaleźć tę jedną, jedyną barwę dźwięku, która zaspokoi czarnego boga. – Chcesz mi coś powiedzieć? – spytał apatycznie porucznik. – „Tak! Boże! Tak!” – krzyczały oczy, wpatrujące się w niego całą swą istotą. – Chcesz, bym uwolnił ci usta... – „Tak! Boże-Wielki-Czarny-Boże! Tak! Proszę! Proszę!” Porucznik nieśpiesznie przysunął dłoń, jakby zamierzał odpiąć pas. Oczy wejrzały weń z nieprzemożoną, daremną miłością kochanka, który żebrze o najmniejszą nawet odpowiedź - o najbledszy gest i najlichszy znak nieczułej, wyniosłej faworyty. Gdy Dziki Kruk doprowadzał ofiary do takiego stanu, w ich ciałach i umysłach nie było już miejsca

na nienawiść i gniew. Nawet ci, którzy na początku tortur mieli na tyle siły i odwagi, by mu lżyć i go znieważać, grozić i przeklinać, w końcu stawali się tylko i wyłącznie jednym, rozkrwawionym jękiem jednoczesnej adoracji i bezustannego błagania – stawali się wyznawcami Kruka. Czy okazywał czułość, czy też skąpił litości i wyzwalał całkiem nową falę obezwładniającego bólu, po pewnym czasie jaźń mogła już tylko się do niego modlić. Nic poza tym. Wytrzeszczające się, oszalałe ze strachu i bólu oczy pożerały go, jakby był samym aniołem, który zstąpił z najwyższych niebios. Oczy nie potrafiły znieść jego blasku, ale nie potrafiły też odwrócić się od niego. Ślepły spalane jego spojrzeniem, samym jego istnieniem. Stawał się wszystkim i wszystko stawało się nim. Nawet w myślach – w najintymniejszych zakamarkach mózgu – nie potrafili już go obrażać i przeklinać. Ich jaźń stawała się kołowrotkiem klekoczącym w jednym, nieustannym rytmie nieskończone litanie do wszechpotężnego Kruka. – „Wielki Kruku... Wielki Nieśmiertelny... Wielki Święty i Nieomylny...” Istniał tylko Kruk. I ból. A poza nimi nie było już świata. Ani powietrza. Ani oddechu. Niczego. – „Wielki Kruku, wyzwól nas od bólu... Wielki Kruku, ulituj się nad nami... Wielki Kruku... Wielki Kruku... Wielki Kruku...” – „O Panie, Boże mój, Panie! – krzyczały z ekstazą oczy więźnia, gdy dłoń dotknęła pasa na ustach. – Będę cię wielbił! Panie mój, Kruku!” Dłoń jednak nie wyzwoliła ściśniętych warg, a pogładziła tylko policzek, sprawiając, że cała wijąca się w uwielbieniu jaźń zmroziła się i poczęła pękać z chrzęstem. – Jeszcze nie rozumiesz, że powiesz mi nie tylko to, co będę chciał, ale także kiedy będę chciał – rzekł miękko porucznik, głaszcząc chwilę skroń jeńca, jakby pieścił jakieś usłużne zwierzę. Zza pasa dobiegały urywane jęki, o wiele słabsze i cichsze niż do tej pory – miłosne psalmy pełne poddaństwa i przymilania. Nie trzeba było słyszeć słów, by wiedzieć, że ciało i umysł obiecują wszystko, przyrzekają wszystko i odrzucają wszystko, co nie jest Krukiem i jego wolą. Lecz ta niemilknąca, ślepa, obłąkana adoracja nie

QFANT.PL - numer 6/10

79


POLECANKI opowiadanie

Katarzyna Szelenbaum

80

pomogła. Kruk na powrót skierował dłoń w stronę soli. Więzień zawył cicho, nie mogąc już więcej płakać. Ale nawet wtedy całą jego istotę wypełniało tylko przymilne, najczulsze, najserdeczniejsze błaganie, tkane z tkliwością, z jaką się żebrze o względy tej jedynej, umiłowanej. A po kilku kolejnych kółkach narysowanych na poszarpanym ciele, w jaźni nie starczyło już nawet miejsca na strach. Dokonało się. Mężczyzna, jak wielu przed nim, doszedł do tego punktu bez powrotu i przekroczył granicę ludzkiego świata – świata, który znał rozróżnienie, mnogość bytów, a także święte prawo przyczyn i skutków – rzecz zupełnie bez znaczenia w kosmosie Kruka; w czarnym, dusznym kosmosie, w którym można było jedynie trwać i biernie przyjmować ból. Nie potrafił już nienawidzić. Ani przeklinać. Ani lżyć. Ostatnią cząstką swej ściśniętej w jednym punkcie istoty, zwiniętej w zbyt ciasną spiralę świadomości i zgniatanego bólem ciała, które straciło rozróżnienie między sobą a stołem, więzień toczył modlitwę, tak jak ciało toczy ropę – bezustannie wzywając ku sobie Kruka i w każdym oddechu oddając mu siebie samego na rozdziobanie. Torturę przerwało nagłe otwarcie drzwi. – Pan wybaczy, poruczniku, ale kapitan bardzo nalegał – powiedział Rin, wprowadzając do środka dwóch żołnierzy. Ich mundury różniły się od mundurów żołnierzy z Greviera; brunatna barwa zdradzała, że pochodzą oni z południowych prowincji Eskaflonu. Mieli pociemniałe, wyraziście męskie, ogorzałe wiatrem twarze i włosy o barwie pszenicy. – Kapitan Mikka i porucznik Kadaard z Burzanowego Morza – Rin przedstawił przybyszy. – Mój Leslun, porucznik Danaen... – Wolny Kruk – kapitan wszedł mu w słowo, przeszywając porucznika wzrokiem. – Niektórzy tak mnie nazywają – rzekł porucznik, podnosząc się nieśpiesznie. Żołnierze wpatrywali się w niego dłuższą chwilę swymi gniewnymi, zimnymi jak ostrza mieczy spojrzeniami. Stał przed nimi z obnażonym torsem, cały mokry od potu i krwi, patrząc na nich nieprzytomnym wzrokiem. – Czy pan jest pijany?! – spytał z niedowierzaniem kapitan. – Nie... – odparł porucznik. – Nawdychałem się odoru krwi. Rin wiedział, że to prawda. Gdy porucznik prze-

bywał przez jakiś czas z więźniami w zamkniętych, dusznych piwnicach, to gdy wychodził, często miał taki wyraz twarzy, jakby wypił kilka głębszych. Nie alkohol go jednak upijał, a krew i ból, i krzyki ofiar. – A to są bukłaki, z których pan pociągał – Kadaard rozejrzał się z oburzeniem po trójce rozkrwawionych więźniów. – Heh... – porucznik uśmiechnął się krzywo. – Dobre... Dowcipne... – Poruczniku! – warknął nań kapitan. Surowy głos mężczyzny zadziałał na Kruka jak otrzeźwiający policzek. – Znamy wasze przywileje, ale nadal to ja jestem kapitanem, a wy TYLKO porucznikiem!... Rin patrzył na zmianę na twarzy swego pana. Chore upojenie zaczęło z niej spływać, jakby zmyte słowami mężczyzny. Porucznik przycisnął na moment dłonie do twarzy i wziął głęboki wdech. – To prawda – powiedział, prostując się. – Nie oddałem honorów, nie przywitałem pana, jak należy... Proszę... proszę mi wybaczyć i pozwolić doprowadzić się do ładu. – Wiadro wody wystarczy – powiedział zimno kapitan. – Rin... – mruknął tylko porucznik. Mikadejo posłusznie wyszedł za drzwi i nakazał strażnikowi przynieść wiadro świeżej wody. Mężczyźni przeszli do drugiej, pustej o tej porze sali, porośniętej bujnymi pnączami łańcuchów. Porucznik wziął w dłonie wiadro z wodą i wylał sobie na głowę całą jego zawartość. Następnie odgarnął włosy z twarzy i stanął w pozycji „spocznij”. Rin przyglądał się dyskretnie swemu panu, stojąc w pobliżu przybyszy. To prawda, że formalnie Kruk był tylko porucznikiem, ale chłopca zawsze zastanawiało, dlaczego jednoosobowa armia, potężny Wolny Kruk obdarzony tyloma przywilejami, owiany tyloma legendami i porażający innych mężczyzn samą tylko postawą i siłą spojrzenia, pokornie poddaje się niemal każdemu, kto posiada wyższy niż on stopień, niejednokrotnie pozwalając się poniżać i przeganiać z kąta w kąt jak byle szeregowiec. On, który z łatwością powaliłby na ziemię nawet tak rosłego i zaprawionego w walce żołnierza jak kapitan Mikka! Widział, że przybyłych też konfundowała ta jego poddańcza postawa, co tylko wzmagało ich gniew i niechęć. – Jeszcze raz proszę o wybaczenie, kapitanie – powiedział Kruk zimnym, spokojnym głosem. – Proszę mi również darować ten strój.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Gałązka – To na pewno on, kapitanie – stwierdził Kadaard, marszcząc groźnie brwi. Kruk utkwił spojrzenie w jasnowłosym mężczyźnie, przyglądając mu się z uwagą. – Nie zostaliśmy sobie wtedy przedstawieni, więc mnie pan nie skojarzy – przemówił Kadaard, nie kryjąc awersji. – Ale ja doskonale pamiętam pana... przesłuchania. – Kadaard z Rozlewiska, syn Kadriana – rzekł porucznik, wprawiając żołnierza w zmieszanie. – Pan był wtedy sierżantem, zdaje mi się. – Cóż za pamięć – mruknął niechętnie Kadaard. – Pamiętam wszystkich moich podwładnych – wyjaśnił porucznik. – Czym mogę panom służyć? – Zanim do tego przejdziemy – zaczął kapitan mocnym, władczym głosem, nieustannie taksując Kruka wzrokiem. – Chcę wiedzieć, za co tak pan katował tamtych trzech jeńców. Oblicze porucznika znów na moment oblało się krwawym upojeniem, źrenice rozmyły się mgłą, a wzrok spłynął tępo ku ziemi. – Nie pamiętam... dokładnie – wyznał porucznik. – Co takiego?! – Kadaard aż odruchowo zacisnął dłoń na wiszącym u jego boku mieczu. – Proszę wybaczyć – głowa porucznika, z której wciąż spływała woda, uniosła się z wolna; mgła w jego oczach przerzedziła się. – Nie pamiętam... – Pamięta pan imię ojca jakiegoś sierżanta z prowincji, a nie pamięta pan, co zrobił ten, którego rozszarpuje pan właśnie palcami?! – To oczywiste – odparł chłodno porucznik, patrząc Kadaardowi prosto w oczy. – Pan jest żołnierzem. Oni są tylko robakami. – Co to za wyjaśnienie?! – ryknął znów oficer. Kruk nic sobie nie robił z jego rozdrażnienia. Jego plecy pozostawały proste i nieugięte, a głos mocny i rozbrajająco spokojny. – Skupiam się na tym, co ważne. – Imię ojca podwładnego jest ważniejsze niż powód, z jakiego dopuszcza się pan stosowania takich tortur?! – Owszem. – Niech pan to wyjaśni! – Za podwładnego oddam życie, za robaka nie – odparł porucznik, jakby recytował jakiś fragment żołnierskiego regulaminu; jego nieobecne źrenice były niby zmrożona tafla nad głębiami. – Oddałem ciało i umysł armii, nie robakom. Oddam życie za Kadaarda, syna Kadriana, nigdy za robaka, który nie zasługuje na żadne imię.

Kapitan zbliżył się do Kruka i wymierzył mu potężny policzek. Rin przypatrywał się temu bez cienia emocji. Wiedział, że jeśli cudza ręka uderza w porucznika, tylko dlatego nie odpada ona jeszcze od ciała i łudzi się, iż może go bić, ponieważ porucznik jej na to pozwala. – Kpi pan sobie z nas – mruknął kapitan. – Nigdy – odparł niewzruszony porucznik. – Ale jeśli nieświadomie pana uraziłem, proszę wybaczyć. – Ja pana nie znam – rzekł Mikka – ale mój dobry przyjaciel widział raz, jak na pana widok jego zaufany i oddany informator dostał napadu paniki. Zaczął wrzeszczeć: „Jestem użyteczny! Użyteczny!”, a potem rzucił się do rzeki i omal nie utonął. Porucznik milczał, wpatrując się w gniewne oblicze kapitana. – No i?!... – warknął ten. – Przepraszam... – zaczął niepewnie porucznik – czy oczekuje pan, żebym jakoś to skomentował? – Pamięta pan w ogóle to zdarzenie? – Szczerze mówiąc... nie za bardzo... Jeżeli jednak tak powiedział przyjaciel pana kapitana, musiało tak być w istocie. – A pamięta pan tego żebraka, którego katował pan tak, jakby był samym Dżasko? – spytał gniewnie Kadaard. – Nie pozwoliłem całej masie żebraków przeistoczyć się w Dżasko – odrzekł porucznik. – On był młodszy od tego tu!... – Kadaard wskazał ze złością na nieruchomego jak posąg i niewzruszonego jak kamień Mikadejo. – Możliwe, że tak było – przyznał porucznik. – Nie pamiętam, co dokładnie robiłem tam w owym czasie. – Nie pamięta pan krzyków i lamentów tego chłopca? – Kadaard nie mógł uwierzyć własnym uszom, jego głos osłabł. – Wszyscy ludzie krzyczą tak samo – stwierdził krótko Kruk. – Ty draniu!... Kadaard rzuciłby się na porucznika, gdyby nie dłoń kapitana, która jednym kategorycznym gestem nakazała mu się zatrzymać. – Ja pamiętam, co pan mówił, bijąc go! – zagrzmiał Kadaard. – Mówił pan o tresurze psów. „Co jest najważniejsze w tresurze psów? Wytrwałość, stanowczość i nieokazywanie litości. Jeśli uderzysz psa zbyt lekko, jeśli choć przez chwilę okażesz wahanie, zdezorientujesz go tylko. Pies winien czuć

QFANT.PL - numer 6/10

81


POLECANKI opowiadanie

Katarzyna Szelenbaum

82

twoją potęgę i obawiać się twego niezadowolenia jak niczego innego na świecie”. – Tak, to moje słowa – przyznał porucznik. – Tak pisałem w paru szkicach o teorii wojska. – Mnie się te słowa wyryły w mózgu rytmem uderzeń pańskiego bicza – warknął Kadaard. Mężczyzna klasnął mocno w dłonie. – „Pies musi zrozumieć, że jest całkowicie na twojej łasce”. Klaśnięcie. – „Musi zrozumieć, że tylko całkowite posłuszeństwo jest w stanie go ocalić”. Klaśnięcie. – „Jego głowa może nie rozumieć. Ale ciało zrozumie. Ciało się nauczy”. Klaśnięcie. Klaśnięcie. Klaśnięcie. – Brakuje tylko wrzasków tego chłopca – powiedział Kadaard, otarłszy wargi wierzchem dłoni. – Więc taka jest prawda? – spytał Mikka. – Wolny Kruk torturuje dzieci... Czarne, lodowate źrenice spojrzały prosto w iskrzące się gniewem oczy kapitana. – Owszem – odparł porucznik bez najmniejszego zająknięcia. – Jedno z nich znane jest jako Tekelili Pożeracz. Kapitan i jego podwładny spojrzeli niepewnie po sobie. Spokojne, beznamiętne słowa porucznika sprawiły, że nieco stracili rezon. – Dzieci niczym nie ustępują dorosłym w okrucieństwie, a w zabijaniu są nawet lepsze od nich, bo brak im hamulców, które pojawiają się z wiekiem. Im dłużej człowiek żyje, tym bardziej lęka się o przyszłość, tym bardziej nie chce umierać, jego okrucieństwo stępia się – powiedział porucznik. Kadaard próbował zaprotestować, ale porucznik nie dał mu dojść do głosu. – Czy nie napisano w Kronikach Północnych Ziem: „Nienawiść jest dostępna wszystkim ludziom bez wyjątku. Widziałem niemowlęta przesycone gniewem na swoich mlecznych braci”? A w Zapiskach Wojownika czytamy: „Lepiej jest wpaść w sidła łotrów dorosłych ciałem, byle nie w ręce dzieci, których dłonie przywykły do broni”, zaś w Podróży Księcia: „Kaci powinni uczyć się od dzieci i od nikogo więcej”. Mężczyźni zamilkli. – Czy panowie nie znają dzieci, które zabiły lub usiłowały zabić? Czy nie widzieliście nigdy, co dzieci potrafią zrobić z więźniami zakutymi w dyby i jak wymyślne tortury mogą im zadawać?

Rin rozpoznał po pobladłych obliczach mężczyzn, że w myślach przemknęły im sceny z ich własnej przeszłości. I on dobrze wiedział, że skazani na pręgierz i dyby na prowincji często padają ofiarą dzieci ulicy, które potrafią dręczyć więźniów nie gorzej niż wytrawni kaci. – Czy nie widzieliście nigdy oczu dziecka lasu? Czy uważacie, że Tekelili nie jest cieniem Dżasko? – Ale... – zaczął z wahaniem kapitan – napisano też: „Po to mężczyźni muszą być przy chłopcach, aby wszelka ciemność została poskromiona i wszelkie zwierzę w niej przyczajone zabite. To jest obowiązkiem mężczyzny, zabijać w chłopcach zwierzęta”. – To jest prawda – przyznał porucznik. – Ale wielki Anterianis, który napisał te słowa, napisał też: „Nie bierz do siebie wszystkich, lecz przesiej zboże. Odtrąć to, co zepsute i kalekie. Nie starczy, że zwierzę jest koniem, by nadawało się na bojowego wierzchowca. Nie starczy, że istota jest człowiekiem, by mogła chodzić dumna i wyprostowana”. Zresztą, czego panowie ode mnie oczekiwali? Że przygarnę robaka do piersi tylko dlatego, że jest dzieckiem? – Ten żebrak... – mruknął Kadaard, ale znów nie dano mu skończyć. – Wziąłby go pan pod stałą, nieustającą opiekę, tak, jak winno się brać chłopca, by zabić w nim bestię? – spytał porucznik. – Ukoiłby pan całą jego ciemność? Uleczył wszystkie jego problemy? Oddał mu się tak, jak wychowawca musi oddać się tym zwierzętom, których zęby i kły ma poprzetrącać, by wyłuskać z nich coś na kształt człowieka? Przygarnąłby go pan? Wychował? Mężczyźni zamilkli bezradnie, nie mogąc nic na to odpowiedzieć. – Dzięki mnie robak pozostanie tylko robakiem, nie przekształci się w bestię godną imienia Dżasko – rzekł porucznik. – Nie będzie miał siły na nic. Ledwo na przeżycie. Na pewno nie na stanie się takim jak choćby Tekelili. Kapitan zacisnął wargi, odwracając gniewne spojrzenie. – Wojsko nie każdego przyjmuje na żołnierza, wychowawca nie każdego bierze na ucznia, nie każdego chłopca da się adoptować i wychować. Ale każdy może zabijać i niszczyć, absolutnie każdy... jeśli tylko będzie miał na to siłę. Ja tej siły pozbawiam. Wpajam ich ciałom, gdzie jest ich miejsce i nie pozwalam stać się czymś ponad to... czymś dość silnym, by mogło podnieść na kogoś rękę... – Ale... – jęknął bezradnie Kadaard – przecież...

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Gałązka – Jeżeli ktoś przeżyje... coś takiego... – wykrztusił kapitan. – Będzie co najwyżej zdolny żebrać w bramie i prosić ludzi o zlitowanie – odparł porucznik. – Będzie zbyt słaby, by zabijać, zbyt słaby, by hodować w sobie ciemność Dżasko. – Kto chciałby jeszcze żyć po czymś takim? – spytał Kadaard, któremu aż zwilgotniały oczy . – To prawda – zgodził się porucznik. – Dlatego właśnie jestem za rozciągnięciem kary śmierci na większą listę przestępstw. Kapitan i jego podwładny aż się wyprostowali, jakby ich kto biczem smagnął, ale żaden nie rzekł ni słowa. Rin przyglądał im się bez cienia emocji. Przybyli tu gniewni i butni, teraz zaś zgaśli jak zdmuchnięte płomienie. Ich twarze poszarzały, plecy zgarbiły się, źrenice drżały. – Jeżeli można, kapitanie, dlaczego panowie wypytujecie mnie o takie rzeczy? Kapitan spojrzał na swego podkomendnego, co było dlań wymownym rozkazem milczenia, który nawet Rin zauważył. – Chcieliśmy tylko zrozumieć... Wolnego Kruka... – powiedział. – Ach, tak... – mruknął porucznik. – Co to?! Nie wierzy pan w słowa przełożonego?! – Mikka znów się uniósł. – Skądże znowu – odparł porucznik. – Nie śmiałbym... Przybyli tu panowie... tylko po to? – Jesteśmy przejazdem. To źle, że interesujemy się wojskiem? – Kapitanie – szepnął Kadaard. – Nie musi się pan z niczego tłumaczyć. Zresztą – spojrzał prosto w zimne oczy porucznika – nie powinno pana dziwić, że po tym, co pan wyrabia, tacy ludzie jak kapitan, którzy troszczą się o dobre imię armii, chcą sprawdzić, ile prawdy jest w plotkach. – Czas na nas – rzucił kapitan i obaj z podkomendnym wyszli z pomieszczenia marszowym krokiem. Porucznik i Rin wpatrywali się chwilę w drzwi, za którymi zniknęli dwaj nagli i niespodziewani przybysze. – Twoim zdaniem mówili prawdę? – spytał porucznik. – Nie, Leslun – odparł Rin. – Czy mam się czegoś wywiedzieć?... – Nie... – mężczyzna przeciągnął się sennie. – Chciałem tylko sprawdzić, jak się sprawuje twój

osąd. A teraz... przygotuj mi świeżą koszulę... Na pewno cuchnę krwią. – „Nie bardziej niż zwykle, poruczniku” – pomyślał Rin, opuszczając podziemia wilgotne od krwi i łez. *** Mikka i Kadaard jechali przez długi czas w milczeniu, wsłuchani w miarowy tętent kopyt. Wiatr czesał ich gęste włosy, czule głaskał twarze, ale nie potrafił ukoić ich roztrzęsionych serc. Ta historia była jedną z najdziwniejszych, jakie przeżyli i byli świadomi, że pamięć o niej, pamięć o tym wewnętrznym drżeniu paraliżującym trzewia, nigdy ich już nie opuści. A wszystko zaczęło się od okrutnie połamanego kaleki, który przyczołgał się kiedyś do budynku straży w Burzanowym Morzu, próbując dostać się do kapitana Mikki. Przez długi czas lekceważono go, przepędzano i wynoszono na kopach, ale gdy nie ustawał w uporze, zamknięto go w celi i tak wreszcie doczekał się widzenia z kapitanem, kiedy ten w końcu powrócił do miasta. Kaleka nazywał się Rosomak i – co wydawało się niewiarygodne – był głęboko wtajemniczony w działania Wężowców, wrogiej armii bandy, która nie tylko dopuszczała się śmiałych rozbojów, ale też okrutnie rozprawiała się z każdym żołnierzem, którego udało jej się pochwycić. Rosomak zdradził kapitanowi tak wiele cennych informacji, że w krótkim czasie żelazny trzon szajki został pojmany i publicznie stracony, a Wężowcy przestali istnieć. Nędzarz chciał tylko jednej nagrody za swą nieocenioną pomoc – spotkania z osławionym Dzikim Krukiem. Inny prowincjonalny żołnierz z pewnością wyśmiałby żebraka i wtrąciłby go lochów, ale kapitan Mikka miał swój honor i zgodził się wysłuchać historii tego, któremu tak wiele zawdzięczali – nawet jeżeli w przeszłości był on nie gorszym od samych Wężowców łotrem. Rosomak grabił, okradał i okaleczał swe ofiary. Nigdy jednak nie udało się dowieść, że kogoś zabił. Pewnego dnia wpadł jednak w szpony Wolnego Kruka, który zadręczył na śmierć jego brata krwi, a jemu samemu wyniszczył ciało i umysł. Rosomak był jednak jednym z tych nielicznych ludzi na świecie, którym udaje się przetrwać tortury bez przyznawania się do wmawianych im zbrodni. Nie wypierał

QFANT.PL - numer 6/10

83


POLECANKI opowiadanie

Katarzyna Szelenbaum

84

się grabieży i rozbojów, ale nie mordował – tego nie dał sobie weprzeć. Gdy nic innego mu już nie pozostało, gdy Kruk pozbawił go jedynego krewnego i przyjaciela, zdrowego ciała i wolnej od koszmarów i lęku jaźni, Rosomak zaparł się, że ocali chociaż to jedno – prawdę. Miał to szczęście, że Kruk pozostawał wówczas pod rozkazami kapitana Reana z Czarnej Smugi, który dozwalał tylko na czasowe stosowanie tortur – gdy limit czasu się wyczerpał, nie wolno już było kontynuować mąk i można było ukarać jeńców jedynie za to, do czego zdążyli się przyznać lub co im niezbicie udowodniono. Po jakimś czasie Rosomak zbiegł z więzienia razem z dwoma innymi łotrami i dzięki nim znalazł schronienie u Wężowców. Brat Rosomaka cieszył się u nich wielkim szacunkiem, a on sam, jako ofiara znienawidzonego przezeń wojska, zyskał poważanie i stał się znany wśród członków bandy. I chociaż był kaleką, który mógł jedynie żebrać w bramie, by uśmierzyć głód, okazywano mu rewerencję i z wolna wtajemniczano w działania grupy, wy-

korzystując jego okaleczoną postać do podsycania nienawiści wśród jej członków i rozpalania w nich żądzy odwetu. Rosomak cierpliwie żebrał i dyskretnie wywiadywał się wszystkiego, co mogłoby być użyteczne dla wojska. A kiedy stwierdził, że więcej nie potrzebuje, zebrał w sobie siły i tak potajemnie, jak to tylko było możliwe, zakradł się do budynku straży miejskiej, domagając się widzenia z kapitanem. Mikka dobrze pamiętał jego zniszczone, pobliźnione ciało i poharataną wyczerpaniem twarz, która kiedyś musiała należeć do rosłego, silnego w ramionach mężczyzny, z którego teraz pozostał jedynie otulony w szmaty ludzki szkielet. Rosomak mówił bardzo wolno, starannie sącząc słowa. I chociaż ciało miał zupełnie wynędzniałe, w jego oczach lśniła nieposkromiona siła – dzika, obłąkańcza nienawiść. Mężczyzna wyznał, że jeszcze będąc w więzieniu, spotkał inną ofiarę Kruka, na krótko przed jej egzekucją. Kirrin, bo tak nazywał się skazaniec, był zupełnie oszalały ze strachu – prawie wcale nie sypiał, a jego oczy ociekały najczystszym obłędem. Szaleństwo Kirrina pogorszyło się, gdy pewnego dnia zobaczył na placu swego oprawcę i zaczął do niego wołać. Ale Kruk go nie poznał. Nie pamiętał. – On nas nie pamięta, on nas nie rozróżnia – wycedził z wściekłością Rosomak, wpatrując się prosto w oczy kapitana. Kiedy tylko to zrozumiał, kiedy pojął, że dla Wolnego Kruka nie ma rozróżnienia między ofiarą jego tortur a gałązką, którą się przypadkowo przydeptuje na drodze, poczuł też, że aż do tej pory byłby w stanie wybaczyć Krukowi wszystko. Nawet to, że zabił jego brata. Nawet to, co zrobił jemu samemu. Poczuł, że mógłby to wszystko jakoś zrozumieć i żyć dalej, porzuciwszy wszelką myśl o zemście, wszelką nienawiść i gniew. Ale nie potrafił wybaczyć tego, że Kruk nie pamięta – że z pewnością nie odróżnia Rosomaka od jego brata, a tego z kolei od dziesiątek innych zdeptanych robaków i gałązek. – Zrobił Kirrinowi takie rzeczy... i nie pamiętał go! – wrzasnął Rosomak, a w jego obłąkanych oczach zaszkliły się łzy. – Nie pamięta! Nie pamięta! Mnie też nie pamięta! Nie pamięta, co mi robił! Co mi mówił! Mikka patrzył na ten wybuch gniewu z przerażeniem, nie pojmując, jak tak zniszczone ciało może udźwignąć aż taki ciężar nienawiści! – Ale ja poznałem Kruka – ciągnął z wysiłkiem Rosomak. – Wywiadywałem się długo i starannie,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Gałązka i poznałem, co kocha: armię, mundur i wasze zawszone regulaminy. Więc niech się dowie... Niech się dowie, że ja, robak i glista, których się brzydzi tak bardzo, pomogłem armii. Niech się dowie, ile mi zawdzięczacie, ile żołnierskich czerepów ocaliłem, ile krwi nie zbrudziło mundurów! Chcę mu spojrzeć prosto w oczy! Chcę, żeby mnie zapamiętał! Chcę być wyryty w jego pamięci! Wypalony w mózgu! Glista, która ocaliła żołnierzy! Ha! Tego nie zapomni! Nie zapomni mnie, czarnobóg jeden, bydlę piekielne, dziwka szatańska! Mikka długo trawił słowa więźnia, nim ostatecznie zdecydował się wyruszyć na poszukiwanie Wolnego Kruka. Znalazł wreszcie pretekst, by opuścić Burzanowe Morze, podzieliwszy się zawczasu tajemnicą o prawdziwym celu podróży jedynie z porucznikiem Kadaardem, w którym również rozpoznał kiedyś nieznośny ciężar uciskającego honoru. Obaj długo rozmyślali o Rosomaku, owładniętym myślą o przyszłym spotkaniu z Krukiem – kaleka zawsze, gdy to sobie wyobrażał, wybuchał opętańczym śmiechem. To, że był szalony, nie ulegało wątpliwości. Nie musiał im nawet mówić, że Dziki Kruk przychodzi do niego w snach, że przesyca sobą jego myśli i napełnia jego wątłe ciało drżeniem; że powraca doń z każdym niepokojącym szmerem, z każdym wieczorem, gdy umysł wypełnia się ciemnością równie mroczną jak czarne oczy demona. Patrzyli w jego oszalałe, nienaturalnie skupione źrenice i wiedzieli to. Ukryli nędzarza w odosobnieniu, nie mogąc się nikomu przyznać, że gniotący ich honor każe im przychylić się do prośby szaleńca. – Niech zrobi, co zechce, niech mnie nawet zabije – powtarzał bez końca Rosomak. – Ale wpierw mnie zapamięta. Zapamięta moje imię i moją twarz! Już na zawsze! Na zawsze! Na zawsze! Ha, ha, ha, ha! – jego chory, nienormalny śmiech wciąż brzmiał im w uszach. Zbyt cenna była jego pomoc, zbyt wiele litości mieli dla jego ledwo żywego ciała, by mogli tak po prostu odmówić i zapomnieć. Poza tym Kadaard aż nazbyt dobrze pamiętał przesłuchanie, które przeżył pod opieką Kruka. A zwłaszcza swą trwożliwą bierność i milczenie, które do dziś paliły go wstydem. – Zapamiętał mnie... – szepnął bezradnie Kadaard, nie potrafiąc ułożyć sobie tego wszystkiego w głowie. Cały trząsł się wewnątrz z wielkiego wzburzenia.

Kapitan zatrzymał nagle konia i tępo wpatrzył się w ziemię. Porucznik potulnie stanął przy nim, nie wiedząc, co powiedzieć. – Musimy go zabić... – rzekł sucho Mikka. – Kapitanie... – jęknął tylko jego podwładny. – Mówię o Rosomaku – kapitan spojrzał mu prosto w oczy. – T-tak, wiem... – wycedził niepewnie Kadaard. – Ale... – Nie wróci już na ulicę. Zabiją go w najokrutniejszy sposób, jaki jesteś w stanie sobie wyobrazić. Musimy mu chociaż tego oszczędzić. I usunąć go szybko, zanim się wyda, że to dzięki niemu wszystko przebiegło tak pomyślnie. Kadaard zacisnął wargi. – Tak zresztą głosiły raporty: wszystko się udało dzięki naszemu wywiadowi, jego postać nie jest wspomniana nawet w najtajniejszych notatkach. – To prawda, ale... – Kruk nie może się o tym dowiedzieć, rozumiesz? Za żadne skarby nie może się dowiedzieć. Tak jak nikt nie może się dowiedzieć, że zgodziliśmy się wysłuchać dawnego przestępcę, zbiega z więzienia... Rosomak nie może nikomu głosić, że składaliśmy mu jakieś obietnice. – Tylko nasze obietnice zdołały go uspokoić... – zauważył Kadaard. – Będziemy skończeni, jeśli to się rozniesie. – Ale... kapitanie... – Czy wy nie rozumiecie, poruczniku Kadaard?! – kapitan zawsze zwracał się do niego tym tonem, gdy musiał przywołać go do porządku. Kadaard aż zesztywniał, patrząc bezradnie na gniewne oblicze dowódcy. – Chcecie tego?! Chcecie, żeby Dziki Kruk dowiedział się, że jego metody przynoszą rezultaty?! Że tylko dzięki niemu pewien bandzior wydał nam swoich pobratymców?! Porucznik z trudem przełknął większą grudkę śliny. – Nie... Boże... Nie... – wyrwało mu się. – On jest jak Tekelili Pożeracz... Tekelili w mundurze... Kapitan spiął konia i obaj na powrót podjęli pełną zgnębionego milczenia podróż. Dopiero po jakimś czasie porucznik ośmielił się znów odezwać: – Widział pan jego ordynansa?... Tego Mikadejo? – spytał. – Widział pan jego oczy? Na samo wspomnienie kapitan wzdrygnął się, jakby dotknął plecami tafli lodu. – Bardzo pasuje do Kruka – przyznał niechęt-

QFANT.PL - numer 6/10

85


POLECANKI opowiadanie

Katarzyna Szelenbaum

86

nie Mikka. – Dobrali się jak w korcu maku, nie ma co... – Kapitanie... – Kadaard zniżył głos – zabijmy go łagodnie. Oszczędźmy mu więcej bólu... – Oczywiście, że tak zrobimy – uspokoił go kapitan. – Nie jesteśmy tacy jak Kruk! – Nie... – westchnął Kadaard. – Nie jesteśmy... Ogromne stado kawek zakryło niebo, kierując się w głąb lasu. Ich głośne okrzyki brzmiały jak bezwstydny śmiech toczący się nad ziemią. kszelenbaum@gmail.com

Katarzyna Szelenbaum Absolwentka liceum Nazaretanek w Warszawie, studiowała japonistykę. Opowiadanie „Gałązka” jest w rzeczywistości trzydziestym trzecim rozdziałem ukończonej w 2005 r. dwutomowej powieści zatytułowanej „Wielki Północny Ocean”, opowiadającej historię Rina –- wychowanka sadystycznego żołnierza zwanego Krukiem Bólczyńcą, którego postacią przez całe lata straszyło się eskaflońskie dzieci.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Wojciech A. Rapier

POLECANKI opowiadanie

Wojciech A. Rapier

Za Emilię Pewien posłaniec bywał tutaj raz na jakiś czas Przynosił tylko smutne wiadomości Dotykał palcem swoich ust, bo Eliasz przysłał go Bob Dylan – „Posłaniec przynoszący złe wieści” Poprzez ciepły sznur opieki Twoja miłość została do mnie wysłana Nie jestem pewna co z tym zrobić Albo gdzie to położyć Björk – „Hidden place” Kap! Kap-kap! Dorota odkręciła kurek w kranie, trzy krople wpadły do umywalki. Zmarszczyła czoło, patrząc na otwór odpływowy; zupełnie, jakby gdzieś tam, krył się ktoś zdolny wytłumaczyć, dlaczego już czwarty raz w tym tygodniu nie ma wody. Kogo to jednak obchodzi? Pociągnęła nosem, spojrzała w okno. Dotknęła blatu raz, drugi, trzeci. Przesunęła palcem. Wszystko wyćwiczone, wszystko mechaniczne. Zawsze robiła to samo, gdy była zamyślona i nie mogła odnaleźć spokoju. Przez dłuższą chwilę stała w bezruchu ze wzrokiem wlepionym w okno. Przeszła do salonu, jej spojrzenie omiotło rząd czarno-białych zdjęć ustawionych na kredensie. Wszystkie zrobiła aparatem, którego nigdy nie zamieniłaby na cyfrówkę. Jak twierdziła, te urządzenia nie mają duszy. Kiedyś nawet sama wywoływała zdjęcia. Mała, zdolna dziewczynka uczyniła z piwnicy ciemnię. Kiedyś. Im człowiek starszy, tym bardziej kwaśne i zgniłe jest to słowo. Gdy je wypowiadała, czuła się, jakby gryzła pomarszczone jabłko, pozbawione soku. Teraz twarze na zdjęciach wydawały jej się zbyt napuchnięte, zbyt pełne i prześwietlone. Jakby natarte popiołem. Gdy przeszło jej przez myśl, że z ludzi na fotografiach nie zostało nic, nawet suche kości, poczuła nieprzyjemny dreszcz na plecach. Baloniki upchnięte w ubrania… Emilia… tata i mama. Groteskowe clowny, które skończyły karierę. Aktorzy dawno zapomnianego filmu. Potrząsnę-

88

ła głową i zaklęła pod nosem, zdążyła przyzwyczaić się do tego, że z wiekiem człowiek po prostu dziwaczeje. Doszła nawet do wniosku, że w ten sposób żegna się z otaczającym go światem – skoro nigdy już nie ma ujrzeć tych fabryk, sklepów, chłopców na rowerkach i pań sprzedających gazety w kioskach, to zaczyna traktować je jak coś odrażającego, wykrzywionego, jakby dryfowało w rdzawym oleju. Umieraj, okropna Julio, nie będę całował wrzodów na twych ustach. Na drugim zdjęciu była tylko ona. Jej suknia na fotografii zdawała się być szara, ale pamiętała jej błękitną barwę. Przyjrzała się sobie dokładniej - wysoka, szczupła, długie, ciemne włosy. Nieco rozwiane. W tle wielka karuzela z baśniowymi kucykami. Martwi, zapomniani ludzie zanoszący się śmiechem, który wyskakuje z odmętów pamięci jak krakanie wygłodniałych wron. Tańczą wokół niej jak na weselu w zaświatach. Orgia zapomnianych i pogrzebanych mar. - To był piękny dzień – szepnęła, próbując odkopać go na cmentarzysku swych wspomnień. Przypominanie sobie było jak rozłupywanie nagrobków niezwykle ciężkim kilofem. Rozchylanie trzeszczących trumien, a potem… Dzieci machające rękami, orbitujące już setny raz. Nieco tandetna, ale wesoła muzyka, odgłosy pękających balonów. Piskliwy śmiech małych dziewczynek. Podejdźcie tu, podejdźcie do mnie! – krzyczy łysy facet, a potem objaśnia zasady gry o misie. Proste, to bardzo proste! – zapewnia. – Po prostu bierzesz łuk i strzelasz! Pokażcie, co potraficie! Nagrody czekają! - Lubiłam tę karuzelę. Emilka też. Kolory w jej pamięci… coraz ich mniej. Wspomnienia były wyblakłe jak te zdjęcia. Wszystko przeminęło, melodia z karuzeli coraz cichsza, coraz bardziej zniekształcona, jakby ktoś docisnął szpulę do obracającej się płyty winylowej. Stała na takiej płycie, na czarnym, idealnie gładkim dysku i obracała się wokół przeszłości. Kra, kra, kra, kra, kra, kra, kraaaaaa! Na trzecim zdjęciu jej siostra. Ona jedna jedyna nic się nie zmieniła, jest taka jak zawsze. Nieco niższa, ale bardziej kobieca od Doroty. Większe piersi, smukła szyja. Piękne, gładkie nogi. Stopy zagubione w wilgotnej trawie. Przesunęła palcem wskazującym po jej twarzy. Zawsze miała gorące policzki. Porośnięte delikatnym meszkiem, nieco krągłe, jak u małego dziecka.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Za Emilię Oczy, zielone oczy, tutaj szare, ale to bez znaczenia. Widać, że są zielone, muszą być takie… zawsze takie będą. Włosy pachnące szałwią, puszyste, idealne do tego, by zakopywać w nich pocałunki. Może to dobrze, że została taka już na zawsze? Dorota zdjęła zdjęcie z kredensu i stała chwilę, wpatrując się w nie, jakby siłowała się z Emilią na spojrzenia. No dalej, zobaczymy, kto lepszy. Kto zaśmieje się pierwszy. Po krótkiej chwili odwróciła wzrok. Jak zwykle przegrała ze zdjęciem. Odstawiła je na miejsce, pozostałe jedynie omiotła spojrzeniem. Jacyś przyjaciele, znajomi. Nie pamiętała już ich imion. Zegar ścienny wskazywał za kwadrans piętnastą. Niedługo „Koronka do Miłosierdzia Bożego”, pomyślała. Wróciła do kuchni i jeszcze raz odkręciła kran, choć doskonale wiedziała, że to bez sensu. Wody nie będzie przynajmniej do wieczora. Znów stanęła przed oknem. Obserwowała pojedynczych ludzi idących bez celu wąską uliczką. Pierwsze, co przyszło jej do głowy, to myśl, że wszyscy kiedyś umrą. Ostatnio coraz częściej myślała o śmierci. Potem klęczała przed łóżkiem, przesuwając palce na koralikach różańca i mamrotała kolejne dziesiątki pod nosem. - Za duszę mamy… - Za duszę ojca… - Za Pawła, aby pokonał nowotwór… - Za mnie, za moje zdrowie… - Za… Zerwała się, gdy usłyszała krótkie skrobanie, a potem – ŁUP! - głuchy trzask. Drgnęła gwałtownie i obejrzała się do tyłu. Zdjęcie w ramce jakimś cudem zleciało z kredensu, widocznie postawiła je zbyt blisko krawędzi. Kolejna zmiana, kolejna strata. Przesunęła spojrzenie w górę, szereg fotografii wyglądał dziwnie z luką po środku. Jak szczęka z wybitym zębem. Albo rząd ludzi stojących nad urwiskiem. Jednego porwał wiatr.Albo po prostu skoczył w przepaść. Przyklęknęła, obróciła fotografię i spojrzała na uśmiech siostry. Odepchnęła myśl, że ta spogląda ze zdjęcia na coś tak odległego, że pewnie taki dystans nawet nie istnieje. Pozbierała szkło. ***

W okna łomotał deszcz. Dorota modliła się za siostrę codziennie. Obawiała się czasem, że to z poczucia obowiązku. Mówiła sobie: tak być nie może, modlitwa ma płynąć z serca, a nie z obowiązku, inaczej człowiek wpada w rutynę. A ojciec i matka? Dlaczego za nich się modliła? Bo ich kochała. Bała się o to, co się z nimi dzieje. Odjechali w nieokreślone miejsce, z którego nie da się wrócić. Nie da się do niego dodzwonić, wysłać listu. Nie da się podejść do bramy i krzyknąć z całych sił, aby chociaż ujrzeć bezuczuciowe twarze w oknach, pomachać do nich ręką. Uklęknęła, krzywiąc twarz przez ból w krzyżu. - Dobry Boże, dziękuję ci za ten dzień – powiedziała z pochyloną głową, klęcząc przed łóżkiem. Dziękuję ci za jedzenie, które pozwoliłeś mi spożyć. Dziękuję ci za siłę na to, aby położyć się do łóżka i oczekiwać kolejnego świtu. Zacisnęła mocniej splecione dłonie. - Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego Jezus… Deszcz spływał grubymi kroplami po szybach, co chwilę kradnąc łuski świateł tlących się za oknami. W kuchni włączyła się lodówka. Zaskoczyła z charakterystycznym odgłosem i zaczęła buczeć. Dorota nie słyszała jednak tego wszystkiego, była niezwykle skupiona. Docierało do niej jedynie ciepło dwóch świec, które miała tuż przed twarzą. Czuła ich żar, przez zamknięte powieki widziała kojący blask. Płomienie chybotały się lekko, rzucały jej cień na przeciwległą ścianę. - Za duszę Emilii. Zaczęła odmawiać dziesięć razy „Zdrowaś Mario”, raz po raz, głosem pozbawionym emocji, nieco zachrypniętym. Do sypialni wpadł błysk pioruna. Deszcz bił o szyby coraz mocniej. - …módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej… Przerwała nagle, gdy usłyszała trzask. To chyba drzwi w przedpokoju. Pewnie przeciąg… – pomyślała Dorota, i obrócona, z szerzej otwartymi oczami dokończyła rozkojarzonym, cichszym głosem: - Amen… Zdziwiona, podreptała tam, skąd dobiegł ją hałas. Kolejny błysk pioruna wpadł do mieszkania, ukazując jej przedpokój. Zapalił na krótką chwilę

QFANT.PL - numer 6/10

89


POLECANKI opowiadanie

Wojciech A. Rapier

90

wszystkie obrazy wiszące po bokach. Srebrny krzyż zawieszony nad drzwiami zapłonął światłem jak krucyfiks, w którego pobliżu pojawiły się wampiry. Zatrzymała się. Zauważyła, że drzwi do pokoju Emilii są uchylone, choć pozamykała wszystkie kilkanaście minut temu. Zrobiła kilka kroków i znów stanęła, łapiąc oddech, gdy zauważyła ich wahadłowy ruch: do przodu… Do tyłu. Do przodu. Do tyłu… ŁUP! Zamknęły się. Zawahała się i chwyciła za klamkę. W twarz uderzył ją podmuch zimnego i wilgotnego powietrza. Zmrużyła oczy i z rękami wyciągniętymi przed siebie doszła do okna i zatrzasnęła je. Musiało być długo otwarte, deszcz zdążył napadać do środka. Dałaby głowę, że zostawiła je zamknięte. Kolejny błysk, akurat w tym momencie, gdy spojrzała w lewo, na łóżko zmarłej siostry. Zawsze idealnie pościelone, jakby Emilia mogła jeszcze kiedyś tutaj wrócić… - Co to? Chyba źle zamknęła okno, wciąż słyszała świstanie wiatru. Chwyciła klamkę, sprawdziła, jak jest ustawiona. Zatrzaśnięte do oporu. Złapała i pociągnęła do siebie, ale nie ustąpiło. Więc którędy wiatr dostaje się do środka? Piorun rozświetlił jej twarz wykrzywioną grymasem zdziwienia. Powiodła wzrokiem wzdłuż ram okna. Wsunęła palce pod dolną, poczuła wilgoć, lecz żadnych podmuchów powietrza. Gdzieś musiała być dziura. Dorota sunęła palcami dalej, aż dotarła do prawej, bocznej ramy. Tylko wilgoć, zebrała jej tyle na palce, że musiała wytrzeć je o koszulę nocną. Przyłożyła z powrotem i teraz sunęła w górę. Nic. Żadnego podmuchu. Świst coś jej przypominał, znała bardzo dobrze ten dźwięk. Serce podeszło jej do gardła. Pociąganie nosem. Wyobraziła sobie dziurki w wilgotnym, zasmarkanym nosie. Wiatr zafurkotał, jakby ktoś szybko wciągał powietrze do płuc wąsko otwartymi ustami. Spękane, sine usta, drżące gardło – ujrzała je bardzo wyraźnie oczami wyobraźni, jednocześnie sprawdzając lewą ramę. Przestąpiła z jednej nogi na drugą, zarazem pytając siebie, czy to stęknęła cyklinowana deska, czy też w jej głowie rozległ się

odgłos przełykania śliny. Pogrążona w zamyśleniu, sprawdzała resztę okna tak powolnymi ruchami, że skostniały jej dłonie. Burza brzmiała w tym pokoju, jakby ktoś zrozpaczony powstrzymywał się od dławiącego szlochu. I krzyczał za pomocą wyładowań atmosferycznych. Dorota obróciła się plecami do okna. Ujrzała swój cień na drzwiach, błyskawica przypomniała jej, że jest tutaj sama. Zupełnie sama. Nie wiedziała, czy to pociecha, czy też ostrzeżenie. - Bóg jest ze mną. – Ledwo usłyszała własne słowa przez odgłosy dobiegające zza okna. Spojrzała jeszcze raz na łóżko i serce zabiło jej mocniej. - Co się tutaj dzieje? – Zakryła usta drżącymi dłońmi. Poduszka była zrzucona na podłogę, a pościel zwinięta i poszarpana, jakby ktoś, kto pod nią leżał, energicznie zwinął się w embrionalną pozycję. Wiatr (szloch…) zawiał mocniej, wręcz stęknął: - Och! Był wszędzie. - Och! Och… och…- Jakby okno miało zaraz wystrzelić z framug. Zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, łóżko znów było zasłane tak, jak wcześniej. - Przewidziało mi się – szepnęła Dorota. – Głupieję na starość, ot co. I ślepnę. Przewidziało mi się! Zatrzasnęła za sobą drzwi, kilka razy sprawdzając nerwowymi ruchami, czy są dobrze domknięte. Wróciła do swojej sypialni. Wsunęła się pod pościel i długo patrzyła na sufit, nie mogąc zasnąć. *** Jej dom był stary, może nawet najstarszy w okolicy. Z zewnątrz wyglądał zdecydowanie gorzej niż w środku. W niektórych miejscach farba odchodziła z framug i ze ścian podłużnymi płatami, jak skóra z gigantycznej, poparzonej twarzy. Dorota starała się zadbać o wszystko, ale na każdym kroku można było zauważyć jedną prostą rzecz: brakowało tu męskiej ręki, i to od wielu lat. Skrzypiące drzwi i okiennice, deski na werandzie przesuwające się po jakby nie wbitych do końca gwoździach. Poddasze przeciekało w kilku miejscach. Szyby w oknach na piętrze umyte tylko od wewnątrz, z jasnymi, wypranymi firanami, wyglądały jak szeroko otwarte ślepia Murzyna zaatakowane kataraktą.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Za Emilię Dorota starała się doglądać ogrodu, ale brakowało jej sił do tego, aby móc wszystko ogarnąć. Krzewy owocowe rosnące wzdłuż płotu nie miały już tak silnych łodyg i grubych, soczystych liści jak kiedyś – jagoda kanadyjska, agrest, porzeczki straciły smak. Najlepiej miały się jabłonie i jedna wiśnia, posadzona w rogu posiadłości. Wyglądały zdrowo, ale nie dawały tylu owoców, co kiedyś. Niektóre z nich bywały niezwykle robaczywe. Pewnego dnia przyniosła kosz jabłek do kuchni. Po chwil zauważyła szczypawkę pełznącą po blacie. Potem drugą. Trzecią. Zabiła wszystkie i zaraz pojawiały się kolejne. Gdy rozkroiła jedno z jabłek, dotarło do niej, że robaki wychodzą z owoców – żywiły się pestkami, całe gromady, zwinięte w kłębki jak groteskowe pukle czarnych włosów. Trawa z czasem zmatowiała, robiła się jakby siwa, prawie jak zarost starca. Wszystko zrobiło się stare, nie tylko dom i rośliny, ale nawet ziemia, która je żywiła. Jedyna troska, na którą Dorota sobie pozwalała, to tęsknota za najbliższymi. A zwłaszcza za siostrą. Dookoła miała po nich tyle śladów, tak wiele rzeczy nie zmieniła, nie przestawiła. Poddała ich jakby hibernacji w tym domu, jednocześnie zastawiając w ten sposób pułapkę na samą siebie – z czasem okazało się, że to i tak nie działa. Zapomniała wiele rzeczy, nieco zdziwaczała, czasem zastanawiała się nad czymś, co nie powinno budzić w niej niepewności. Weszło jej w krew zamyślenie, zerkanie na zdjęcia, wspominanie. Gdy jadła obiad, zerkała na puste miejsca, jakby czekała, aż ktoś zapyta ją, gdzie reszta talerzy. Miała wrażenie, że kiedyś okaże się, że oni wcale nie umarli, że to ona popełniła jakiś błąd. No dalej, nakryj do stołu. Zjedzmy razem, dlaczego jesz sama? Dorotko! Kochanie, przyjdź do nas do ogrodu, nie siedź w salonie. Dlaczego gapisz się na te zdjęcia? Nigdy nie stwierdziła, że wariuje na starość, że przesadza. Była pewna, że wszystko pozostanie takim, jakie jest, jedynie zacierając się i matowiejąc wraz z upływem czasu tak jak trawa na uschłej ziemi czy kwiaty konające na słońcu. A wraz z otoczeniem zatrze się i ona. *** Rano wstała około szóstej. Wsunęła stopy w ciepłe kapcie i usłyszała pianie koguta. Pomyślała, że

za trzy godziny zabiją dzwony w kościele, zawsze o tym pamiętała. Ten dźwięk był sygnałem, że świat, mimo chwiania się u podstaw, wciąż nie upadł, nie wywrócił się do góry nogami. Zeszła ostrożnie po schodach, otoczona stęknięciami drewna pracującego pod jej nikłym ciężarem. Gwiżdżącemu czajnikowi towarzyszył głos dobiegający z włączonego radia. Wyciągnęła z lodówki masło, ser, pomidory. Pokroiła chleb i zrobiła kanapki. Wyciągnęła też dwa kubki – jeden na herbatę, drugi na kawę. Zawsze piła je w takiej kolejności, aby – jak sama to określała – ułatwić życie swojemu żołądkowi. Umieściła wszystko na tacy i podreptała do salonu. Stęknęła, pochylając się. Ustawiła tacę na stole. Okrążyła go i z ulgą usiadła na starej, pachnącej krochmalem sofie. Coraz więcej banalnych rzeczy przynosiło jej ulgę – siadanie na fotelu, wychodzenie z łazienki, kończenie posiłku, wygodne buty, słaby wiatr. Kiedyś, gdy była młoda, w ogóle nie zwracała na to uwagi. Przełknęła kawałek kanapki, upiła łyk herbaty. Ze zmarszczonym czołem wpatrywała się w blat stołu. Czasem zastygała w bezruchu na tak długo, że ktoś mógłby pomyśleć, że umarła na siedząco. A ona po prostu wspominała. Nałogowo wspominała. Przy tym stole w końcu jedli wszyscy razem. Ona i Emilia czasem krztusiły się jedzeniem, gdy słuchały kawałów, jakie ojciec czytał na głos z gazety. Nagle odczuła coś dziwnego. Spojrzała na rząd fotografii w ramkach stojących na kredensie i wygięła brwi w zdziwieniu. - Jakim cudem? Sześć zdjęć zawsze ustawionych jedno obok drugiego teraz było rozmieszczone w inny sposób. Pięć stało maksymalnie po lewej stronie, stłoczone jedno przy drugim, jakby osoby, które przedstawiały, próbowały się nawzajem ogrzać. Jedno znajdowało się po przeciwległej stronie kredensu, w połowie wysunięte nad podłogę - Nie zrobiłam tego. – Pokręciła głową. – Nie zrobiłam, prawda? Dorota widziała owcę oddzieloną od stada. Osoby z pozostałych zdjęć odsunęły się od niej i skupiły na sobie. Wstała ostrożnie z sofy, jakby bała się, że zaraz poprzewraca wszystko jednym, delikatnym powiewem powietrza. Zbliżyła się powoli do kredensu.

QFANT.PL - numer 6/10

91


POLECANKI opowiadanie

Wojciech A. Rapier

92

Chwyciła zdjęcie z jego prawego skraju i spojrzała w oczy osobie, którą przedstawiało. - Emilia – szepnęła, jakby próbowała obudzić ją ze snu albo wybić głupstwo z głowy. – Emilia… powtórzyła i drżącymi dłońmi ustawiła wszystkie zdjęcia jedno obok drugiego Pilnowała ich przez jakiś czas, jakby znów miały się rozsunąć. *** Schody prowadziły na korytarz, na końcu którego było okno wychodzące na tył domu. Stała chwilę przy nim i spojrzała po kolei na huśtawkę, studnię zakrytą plandeką, i mały skalniak obsypany dookoła żwirem, który sczerniał po latach. Niektóre kamienie osunęły się, kwiaty straciły barwy. Ramiona huśtawki przerdzewiały, a drewno, z którego wykonano siedzisko, pokryło się warstwą zielonej zgnilizny. Przetarła ten obraz szmatą, ale wciąż był tak samo przygnębiający. Tylko kurz znikł z szyby, ten cholerny kurz, który jest wszędzie, niczym popiół ze spalonych dusz. Po chwili zamiatała dywan na korytarzu, zbierając wszystko na szufelkę. Pochylała się i wykrzywiała usta w przypadkowym półuśmiechu, gdy krzyż znów odzywał się, jakby on jeden w jej ciele nigdy nie był gotów na te wszystkie prace. Istny ośrodek rozsądku, szyszynka odpowiadająca za opamiętywanie się. Ostatni raz Dorota zebrała brud i paprochy na szufelkę. Rozejrzała się po dwóch parach drzwi, za którymi były dawny pokój Emilii, gabinet ojca, sypialnia rodziców, w której teraz ona spała i jej pokój, który zapewne był w najgorszym stanie. Ostatni z żywych domowników nie odwiedzał miejsca, w którym spędził dzieciństwo, za to ciągle dbał o pokoje zmarłych. Zupełnie, jakby zamienili się miejscami – ona nie żyła i snuła się po domu niczym duch, który nie może sobie znaleźć miejsca, za to te pomniejsze światy jej rodziców i siostry wciąż jakby trwały w dawnym porządku, nienaruszone, spokojne, gotowe do użycia. Jakby faktycznie używane. Skreśliła ostatnie zdanie z kartki w jej głowie. - Ich nie ma. Nie żyją od lat, ja za to wciąż tutaj jestem. Zaczęła od gabinetu ojca, który po części wyglądał jak czytelnia – wszystkie ściany zastawione były regałami z książkami, zaś na środku pomieszczenia, na dużym, włochatym dywanie stało biurko. Ojciec

za plecami miał tutaj jedno okno, przez które wpadało światło na wszystkie dokumenty i zapiski, jakie wertował w podekscytowaniu. Wytarła biurko, a także stojącą na nim lampkę nocną. Obok niej, od wielu, wielu lat leżały rozrzucone książki. Po chwili wahania ułożyła je równo jedną na drugiej, wcześniej wycierając twarde, skórzane obwoluty. Coś tknęło ją i zajrzała do niektórych szuflad. Znalazła w nich potwierdzenie służby wojskowej ojca, jakieś rachunki, umowę o sprzedaż samochodu. Wsunęła rękę głębiej i wyciągnęła grubą, zmechaconą kopertę. Wyciągnęła z niej plik zdjęć. Jej uwagę przykuło to, że na prawie wszystkich jest ona, a tylko na trzech znajduje się Emilia. - Którą kochałeś bardziej? – Schowała z powrotem kopertę. – No powiedz, którą? Resztę fotografii Emilii mógł umieścić w innym miejscu. Może nawet takim, które zna tylko on, w którym mógłby samotnie cieszyć się jej pięknem, patrzeć na jej oczy, włosy, ramiona… Potrząsnęła głową. Z trzaskiem wsunęła szufladę do środka i opuściła gabinet. Przez chwilę chciała chwycić za klamkę u drzwi do pokoju Emilii, ale najpierw odwiedziła swój. Stanęła w progu i jakby z obrzydzeniem spojrzała na niebieskie łóżko, dwie szafy z kilkunastoma książkami, starymi, porcelanowymi lalkami, które wyglądały jak spuchnięte mumie. Zostawiła je tak tutaj, gdy wyjechała do szkoły z internatem. Zastała je w tym samym miejscu, gdy wróciła ze studiów. I niczego już nie zmieniła. Uśmiechnęła się ironicznie sama do siebie. Wzięła jedną z lalek do rąk, ale szybko ją odłożyła. Podniosła pachnącą kurzem poduszkę z łóżka, przytknęła ją do nosa. Poczuła lekką, kwaśną woń stęchlizny. Wciągnęła ją głęboko do płuc, aż zakręciło jej się w głowie. Oto moje nowe perfumy, pomyślała. Gdy sprzątała pod łóżkiem, wymiotła spod niego dwa poszarpane zeszyty w linie. Okazało się, że to jej pamiętniki. Otworzyła jeden na przypadkowej stronie i przeczytała pierwsze lepsze zdanie na głos: - Emilia poznała jakiegoś chłopca na ostatnim przyjęciu. Dziś widziałam ich razem na rynku, gdy poszłam kupić te bawełniane nici, którymi mama wyszywa obrusy. Boże, sama nie wiem, co czułam, gdy spojrzałam na ich splecione ręce… tak bardzo kocham Ciebie, siostrzyczko, ale dlaczego Ty ciągle jesteś szczęśliwa, a ja nie?

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Za Emilię Przez chwilę czuła się, jakby nie czytała tych słów z kartki, tylko mówiła je prosto z serca. Spojrzała na datę, ale szybko wymazała ją ze świadomości. Nienawidziła jakichkolwiek dat. - Nie zazdrościłam jej – powiedziała, kładąc oba zeszyty na łóżku. – Zasługiwała na szczęście. Czuła się jednak jak zdrajca, oblał ją zimny pot. Co za głupstwo, pomyślała, co za okropne brednie. Nie wiedziała kiedy, ale wparowała od razu do pokoju Emilii (nie od razu zwróciła uwagę na to, że jest tam ciemniej niż zwykle). Miała wrażenie, że zrobiła to tak, jakby cofnęła się w czasie i ubrana w jedną ze swoich sukni przybiegła tutaj z ogrodu, aby wykrzyczeć siostrze prosto w twarz, że czuje się nieszczęśliwa i nikomu niepotrzebna. Nigdy tego nie zrobiła. Spojrzała na okno, z którego którejś nocy obserwowała burzę. Okazało się niezwykle brudne, jakby wysmarowane sadzą. Podeszła i dotknęła palcem powierzchni szyby. Warstwa brudu okazała się niezwykle gruba. Aby je wyczyścić, musiała aż trzy razy zejść na dół, żeby namoczyć szmatę i wykręcić ją. Zaczęła rozglądać się dookoła, jakby pewna, że znajdzie więcej brudu i bałaganu, których wcześniej tutaj nie zastała. Na jasnym dywanie były ślady brudnych stóp prowadzące od okna do łóżka. Oglądała po kolei każdy z nich z sercem wyrywającym się z piersi. Łóżko znów wyglądało tak, jakby ktoś na nim leżał, a może raczej wił, rzucał się. Pościel w połowie leżała na podłodze. Pochyliła się i powąchała. Zdziwiona stwierdziła, że czuje swąd spalenizny, ale nigdzie nie było śladu po jakimkolwiek ogniu. - Zaraz… Szybkim ruchem zerwała całą pościel i połknęła w całości ogromny kęs strachu. Prześcieradło było nadpalone i ktoś wtarł w nie sadzę i popiół. Wielka plama brudu przypominała kształtem skuloną, ludzką sylwetkę. Po jasnych prążkach poznała przerwy między żebrami. - Boże… Boże chroń mnie i ten dom – wyszeptała. Dopiero teraz przejrzała na oczy. Spostrzegła na ścianach i suficie ślady odciśniętych, rozcapierzonych dłoni. Jakby ktoś w podenerwowaniu czołgał się w kółko po każdej płaskiej powierzchni. - Dobry Boże… Wyciągnęła dłoń w stronę smug brudu na łóż-

ku, co wyglądało tak, jakby przyszła tutaj pocieszać ciężko chorego człowieka. *** W sobotę była na mszy za duszę Emilii. Cały czas myślała o tym, że to wszystko wciąż za mało, że jej siostra jest na nią wściekła, potrzebuje czegoś. Dorota obiecała sobie, że zacznie się za nią jeszcze więcej modlić. I spróbuje przypomnieć sobie, co złego mogła jej zrobić w przeszłości. Czuła się okropnie winna. *** …racz nas zawsze wybawiać – wyszeptała zdławionym głosem, jednocześnie otwierając oczy i zrywając się ze snu. Do ust napływały jej kolejne słowa modlitwy: „Panno-chwalebna-i-błogosławiona-opani-nasza”. Przez chwilę miała wrażenie, że jeszcze nie podniosła powiek, bo niczego nie zobaczyła. Żadnych punktów wyznaczających świat rzeczywisty. Szafka z lampką po prawej. Obraz wiszący naprzeciw łóżka. Okno. Za nim nocne niebo, śpiący świat. Nic, zupełnie nic. -…orędowniczko nasza. Podświadomie wciąż chciała się modlić. Co się dzieje? Nie widziała nawet własnych dłoni. Wodziła nimi przed twarzą, jakby płynęła przez bagno. -…pocieszycielko nasza. Z synem swoim nas pojednaj… Ledwo przełknęła ślinę. Była pewna, że miała okropny sen, nie czuła jednak ulgi, że dobiegł końca. Pomyślała, że wydycha powietrze, które wciągnęła jeszcze w tamtym nierealnym świecie. Czuła zimny pot na twarzy i plecach, oblepił ją jak kokon. Wysunęła prawą dłoń w stronę szafki. Opuszkami palców natknęła się na klosz lampy, znalazła włącznik. Klik! Nic. Nie zadziałała. Albo wysiadł prąd albo Dorota oślepła. Serce zabiło jej mocniej. Czy to był na pewno sen? Wiele rzeczy było w nim realniejszych niż teraz. Gdy tylko zaczął się, Dorota rozpoczęła w nim modlitwę. Teraz była pewna, że używała „Pod Twoją obronę” jako najprostszego egzorcyzmu, dostępnego dla każdego ochrzczonego człowieka. Chciała coś odpędzić. Leżała na łóżku tak jak teraz. Pogrążona w ciem-

QFANT.PL - numer 6/10

93


POLECANKI opowiadanie

Wojciech A. Rapier

94

nościach, ale rzadszych, tych, które znała. Przez okno wpadało słabe światło lampy na podwórzu. Rzucało na przeciwległą ścianę i drzwi ogromny, rozciągnięty cień jakiejś osoby, który podrygiwał, za każdym razem przypominając coś innego. Pająka przebierającego nogami. Szamoczącą się wronę, która gubi pióra. Nagie drzewo chyboczące się na wietrze. Stracha na wróble kołyszącego się na źle wbitym w ziemię drewnianym palu. Dorota nie dostrzegła twarzy, ale była pewna, że to kobieta. Widziała kołtun jej bujnych, rozczochranych włosów, które wyglądały jak pourywane kable wystające z głowy szalonego robota. Albo jak długie szczypawki, jakby jej głowa była wielkim, przegniłym, nadpękniętym jabłkiem. Niczym pijaczka, nieznajoma zbliżała się do łóżka chwiejnymi krokami, jakby każda jej stopa ważyła tyle, co przyczepa kempingowa. Wyciągała do Doroty dłonie w błagalnym geście. Coraz większe dłonie. Każdy palec wyglądał jak wydłużający się korzeń chorego drzewa (jabłoni…). - Obejmij mnie – mówiła postać. Powtarzała to w kółko w coraz mniej wyraźny sposób, jak ktoś, kto ma coraz pełniejsze usta. . – Obejmij mnie… Głos przepełniony narastającym gniewem. - Obejmij mnie! – wrzasnęła i nagle rzuciła się na łóżko… W tym momencie Dorota zerwała się ze snu. A może dopiero zaczęłam śnić… W pokoju było niezwykle duszno. Oddychała głęboko, słyszała świst własnego nosa, którego nie widziała. Dotknęła go lodowatą dłonią (przez chwilę spanikowała, bo pomyślała nagle, że to wcale nie jest jej dłoń), przetarła twarz. Pomrugała oczami. Wciąż nic. - Oślepłam? – szepnęła łamiącym się głosem, gdy powoli gramoliła się z łóżka. Dotknęła stopami podłogi i po chwili usłyszała jakiś dźwięk dobiegający z parteru. Nie potrafiła go określić, ale miała wrażenie, że wie, co tak brzmi. Pociągnęła nosem, nie wiedziała, co zrobić najpierw. Panikowała. Ciemność była idealna. Stojąc wyprostowana, Dorota poczuła się niezwykle zagubiona, choć wiedziała, że jakieś dwadzieścia centymetrów od jej ręki znajduje się szafka z niedziałającą lampką. Albo zapaliła się, tylko tego nie widzę. Kilka kroków dalej jest okno, po-

tem w lewo, w prawo, jeden krok… i jest się przed drzwiami, można złapać je za klamkę. Albo cofnąć się i usiąść na łóżku. Nagle to wszystko zdawało się być nierealne. Nie było mowy, aby gdziekolwiek poruszała się po omacku. Od wielu lat nawet za dnia potyka się o różne rzeczy, przecież jest stara, słaba… bezbronna. Ostatniego słowa nie potrafiła użyć tutaj, w domu rodzinnym, jakby było to bluźnierstwo w świątyni jej wspomnień. Musiała zapalić którąś z lamp i najpierw dać kilka dowodów swojemu umysłowi, który nagle zaczął w kółko pytać o to, czy na pewno jest tam, gdzie zasnęła. Odważyła się powoli dojść do ściany naprzeciw łóżka, na której gdzieś w pobliżu drzwi był włącznik lampy zawieszonej pod sufitem. Była lodowata i wilgotna. Dorota znalazła przycisk. Nic nie działało. Z dołu dotarł do jej uszu ten sam, znajomy dźwięk. - Boże, pomóż… - szepnęła, zaciskając i otwierając pięści. Pomyślała o świecach stojących na szafce, gdzieś w pobliżu lampki nocnej i o dwóch pudełkach zapałek, które zawsze chowała do szuflady. Poczuła jakby ulgę, zdając sobie sprawę, że jest to źródło światła nie uzależnione od elektryczności. Tylko dlaczego jest tak ciemno, dlaczego przez okno nie wpada do środka nikłe światło gwiazd? Ostrożnie szukała świec, przeraziła ją wizja tego, że strąci je na podłogę, gdzie spadną w jakiś niebyt, otchłań, poturlają się w głębokie doliny i przepaści pod łóżkiem. Nie odnalazłaby ich aż do końca świata – ta myśl doprowadzała ją do szaleństwa. Czuła ogromne plamy potu pod pachami, na plecach… i kroczu. Odnalazła świecę, chwyciła je w lewą dłoń. Przycisnęła do piersi. Drugą wymacała uchwyt szuflady, wysunęła ją nerwowym ruchem i przez chwilę szukała zapałek. Przyłapała się na tym, że usiłuje coś nucić pod nosem. Chlebie najcichszy, otul mnie swym milczeniem. Ukryj mnie w Twojej bieli, wchłoń moją ciemność. Głos ugrzązł jej w gardle. Przytknęła główkę zapałki do boku opakowania i pociągnęła do siebie. Nic. Jeszcze raz. Zmrużyła oczy, gdy płomień rzucił słaby, pomarańczowy blask w wykopaliska zmarszczek na jej sztywną, bladą ze strachu twarz. Zapałka drżała w ręce, kołysząc delikatnie cieniami na ścianie. Zapaliła świeczkę i zgasiła zapałkę. Światła było trochę więcej. Drgnęła i rozwarła usta, gdy trzeci już raz usły-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Za Emilię szała stukanie dobiegające z parteru. Wyciągnęła wysoko lewą dłoń ze świecą, jak archeolog badający nową piramidę. Od razu zwróciła uwagę na okno, które mimo światła, wciąż było nieokreślone, dziwne. A raczej to, co znajdowało się za nim. Coś je zakryło. Powoli zbliżyła się do okna i, nie wierząc w to, co widzi, odruchowo zastukała skostniałą ręką w szybę. Dźwięk, który usłyszała, był niezwykle głuchy. - Co to jest? Boże… co to jest? – szepnęła. Dorota widziała drobne kamienie, warstwy ziemi różniące się nieco barwą, nawet jakąś kość, może psią. Za jej oknem była ziemia, tylko ziemia, stąd ta ciemność. I duchota. Uduszę się tutaj, pomyślała od razu. Jeśli wszędzie jest ziemia, to się uduszę. Drżącą ręką złapała uchwyt, chciała otworzyć okno i przekonać się, że to tylko złudzenie, gdy nagle na szybie zakwitła pajęczyna pęknięć. Dorota odskoczyła z cichym jękiem. Zakryła usta dłońmi. Umrę – myślała - umrę tutaj, w końcu wypalą się wszystkie świece… umrę w ciemnościach. Usłyszała stukanie na parterze i przez chwilę zastanawiała się, czy to po prostu nie pęka jedna ze ścian. Albo sufit nad jej głową… Znów stukanie. Wzięła głęboki wdech, próbowała się opanować. Próbowała powiedzieć sobie, że wszystko będzie dobrze. Że Bóg nad nią czuwa… Bóg, do którego nagle nie potrafiła się modlić, jakby jego też przygniotły tony ziemi, udusiły, zakryły, wchłonęły w wieczny grób. Ale Bóg nie umiera, prawda? - Bóg nie umiera – potwierdziła pustym głosem, szarpiąc się z klamką, bo nagle nie miała siły otworzyć przeklętych drzwi. Wypadła ze świecą na korytarz. Jedno szybkie spojrzenie na kolejne okno i przylegającą do niego warstwę ciemnej ziemi. Może zdołałaby otworzyć je i dokopać się do powierzchni, o ile ta jest blisko. O ile jest blisko… Równie dobrze może być bardzo daleko. Nie widziała końca korytarza; idąc w stronę schodów, ciemności cofały się przed nią jak woda odpływająca od brzegu morza. Wciskała po kolei każdy z trzech przycisków, żaden nie włączył którejś z lamp. Sunęła opuszkami palców wzdłuż ściany. Przez chwilę nogi plątały jej się z przerażenia. Bała się, że upadnie i zgasi świecę. To byłoby piekło. Boże, nie pozwól mi się potknąć. Gdy znalazła się blisko schodów, odgłos był już

o wiele głośniejszy i wiedziała, co tak brzmi. To było pukanie do drzwi. Ktoś pukał, a wręcz uderzał po dwa razy w drzwi wejściowe. Nie potrafiła jednak wyobrazić sobie, że robi to zaciśniętą pięścią, kośćmi zgiętych palców. Raczej opuszkami, albo paznokciami – pomyślała. Wychyliła się ze świecą, zerkając w dół schodów. Tym razem nie widziała podłogi na parterze. Opuściła dłoń, oświetlając kilka pierwszych stopni. Gdy zrobiła dwa kroki, pomyślała, że normalnie nigdy w takich ciemnościach nie próbowałaby zejść na dół. Gdy przenosiła ciężar swojego ciała na schody, za każdym razem miała wrażenie, że teraz, właśnie w tym momencie runie w głęboką otchłań. Stopnie stękały niezwykle głośno, ich trzaski i piski idealnie się rozchodziły, jakby nie była w domu, lecz w dźwiękoszczelnym studiu nagrań. Słyszała swoje walące nierówno serce (łu-tup-łu-tup…łu…tup…łu…tup-łu-tup-łu-tup…łu...). W pewnym momencie dałaby głowę, że to wcale nie ono. Że to też pukanie do drzwi. Zawahała się, o mało nie zleciała z kolejnego stopnia. Zatrzymała się na chwilę, chciała się uspokoić. Bez skutku; coraz bardziej roztrzęsiona, zbliżała się do parteru, aż wreszcie postawiła na nim nogę. Na dole było tak samo ciemno jak u góry. Przy samych schodach znajdował kolejny włącznik światła. Oczywiście nie działał, nic nie działało tak jak przed tym, zanim położyła się i zasnęła. Stuk-stuk! Miała ochotę krzyknąć: - Już idę! Cisza i kolejne: stuk-stuk! Głuche, nierównomierne, jakby rozkładające się na kilkanaście cichszych dźwięków. Stuk-stuk! Drzwi były kilka metrów na wprost od Doroty. Zobaczyła coś. Jakby cienkie stróżki światła w przerwie pod nimi. Serce zabiło jej mocniej, pomyślała, że jest nadzieja. Nie umrze tutaj, tam jest dalej ten sam świat… dalej ten sam… Szła chwiejnym krokiem i powtarzała w myślach, że jeszcze moment, chwilka, już idę. Proszę poczekać, jestem w szlafroku, nic nie widzę i serce wyrywa mi się z piersi. Proszę poczekać. Prawie zwariowałam, proszę poczekać. Zaraz je otworzy i okaże się, że to wszystko jakiś ponury żart albo jej szaleństwo. Wolała szaleństwo niż śmierć w ciemnościach. Zaraz je otworzy, wszystko wróci do normy. Proszę poczekać… Stuk-stuk! STUK! Moment, chwilka…

QFANT.PL - numer 6/10

95


POLECANKI opowiadanie

Wojciech A. Rapier STUK-STUK! Gdy stała już przed drzwiami, prawie czuła ich drżenie na wykrzywionej obłąkańczym uśmiechem twarzy. Ten ktoś puka we mnie – pomyślała. – W moje serce i czaszkę. O mało nie parsknęła histerycznym śmiechem. STUK-STUK-STUK! Wyciągnęła rękę do klamki, zawahała się. STUK… Chwyciła ją, poczuła chłód metalu w dłoni. Klamka też drżała, tak jak drżały drzwi, framugi… podłoga pod jej stopami? Cały dom drżał. Była pewna, że od tych uderzeń kurz unosi się z mebli i sufitu. Dygoczą lampy, grzechoczą sztućce w szufladach. Kołyszą się krzyżyki i obrazy na ścianach. Rozsuwają się zdjęcia na komodzie. - Już otwieram… - wyszeptała drżącym, niepewnym głosem, zaciskając mocniej palce na klamce. – Już… Chwyciła ją pewniej i opuściła w dół… *** Światło z zewnątrz zdążyło ją oślepić, zmrużyła oczy. Wrzeszcząc i wierzgając stopami, osunęła się do tyłu, coś ogromnego chwyciło ją za nogi i pociągnęło z całej siły do siebie. Uniosła się poziomo nad podłogą, naciągnięta jak lina. Wciąż trzymając się klamki, otworzyła drzwi na oścież i rąbnęła z impetem o ścianę. Powietrze wyleciało z jej płuc jak z nadepniętego balonu, gdy drewniane bolce, na których kiedyś wisiały kurtki, prawie że wbiły się między jej żebra… miała wrażenie, że w jej ciele strzeliły kapiszony. Znów krzyknęła przeraźliwie. Dywan prowadzący do drzwi mlasnął niczym gigantyczny jęzor. W połowie zwinął się i popełzł na tył domu, ciągnąc za sobą rząd ustawionych pod ścianą butów jak groteskowe, wybite zęby. Odbijały się od ścian i koziołkując, wpadały na schody i do salonu. Wielka, stara szafa zachrobotała o ścianę i podłogę, żłobiąc w nich głębokie rysy. Dorota przez chwilę śledziła wzrokiem jej ruch - poleciała z impetem w ślad za dywanem, ciśnięta niewidzialną siłą na tył domu jak piłeczka palantowa. Prosto w kuchnię - ŁUP! Porozrzucała w niej

96

kręgle z innych mebli… Znów ciemność! Coś zasłoniło Dorocie twarz. - Nie! Boże, nie! Wrzeszcząc przez to, zamachnęła się lewą, wolną ręką, pochwyciła ową rzecz i zerwała ją z siebie. Był to jeden z płaszczy. Krzyk Doroty. Przeraźliwy krzyk. Gdzieś pękły szyby, w całym domu przewracały się stoły i regały. Dłoń zaciśnięta na klamce płonęła bólem. COŚ wciąż ciągnęło Dorotę. Rozrzucało wszystko dookoła, biło mackami o ściany i sufit. Piekielna ośmiornica. Łomot, stukot, oślepiające światło wpadające przez drzwi do domu. Chmura kurzu. Obraz migoczący w oczach. Zaszlochała. Pośród tego wszystkiego skonał Bóg, nie umiała go wzywać. Bóg umarł, dostał zawału, gdy tylko otworzyła te przeklęte drzwi. Szlag go trafił, a to wszystko jej wina. - POMOCY! BŁAGAM! Nagle zapadła cisza. Słyszała jeszcze, jak przesuwają się gdzieś jakieś rzeczy, raz upadło coś ciężkiego… stłukło się szkło, zajęczało drewno, może strop. - O Boże… o Boże… Wciąż trzymała się klamki. Próbowała wyciągnąć lewą dłoń, żeby jeszcze się czegoś pochwycić… spanikowała, zawahała się. Wierzgnęła nogami. Wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że może nimi swobodnie ruszać. Skierowała w dół twarz wykrzywioną przerażeniem i ujrzała schody pomiędzy swoimi pomarszczonymi, drżącymi stopami. Salon zasypany meblami, zdewastowaną kuchnię. Nic jej nie ciągnęło. To siła grawitacji. Wszystko to, co widziała niżej, ginęło w ciemnościach, które napływały do każdego miejsca jak woda do tonącego statku. Dobry Boże. Jej dom zapadał się pod ziemię. - Dobry Boże – powtórzyła szeptem i coś zimnego połaskotało jej twarz. Jęknęła cicho i spojrzała w górę, znów mrużąc oczy. Czuła coś w ustach… jakby smak ziemi, grudki ziemi. Miała je również we włosach. Trochę znów wleciało przez drzwi; delikatna smuga popłynęła na tle promieni światła i zastukała cicho o rzeczy leżące tam, w dole. Dorota mrużyła w tym czasie oczy i próbowała dostrzec to, co było nad nią. Co to jest? Za drzwiami ciągnął się krótki, prostokątny ko-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Za Emilię rytarz, jakby przedłużenie wejścia do domu. Miał gładkie, proste ściany. Przezeń ział błękit idealnie czystego nieba, na tle którego dostrzegła w ostatniej chwili ziemię kopniętą prosto do otworu. Cześć trafiła w jej szlafrok, w tym kamień, który musnął prawą stopę. Trochę naleciało jej do oczu. Znów krzyknęła, prawie puściła klamkę. Wiedziała, że niedługo to zrobi. - Ratunku! Pomocy! Łzy spłynęły jej po policzkach. Znów wierzgnęła nogami. Coś zamajaczyło na górze. Wycięło sobą dziurę w świetle, przypominającą kształtem człowieka, jego obrys wypełniony czernią. - Hej! Hej, ty! Pomocy! Błagam, pomóż mi! – wrzasnęła Dorota. Nad tunelem stanęła jakaś kobieta o bujnych, długich włosach. Schyliła się. Wzięła do ręki trochę ziemi i… wrzuciła ją do otworu. Prawie trafiła w twarz Doroty. - Przestań! – zaszlochała Dorota. – Przestań i pomóż mi! Tamta poruszyła się. W jej dłoniach pojawiła się łopata. Oparła ją o ramię, stała tak przez chwilę w bezruchu i gapiła się w dół, jak robotnik zadowolony ze swojej pracy. Potem wbiła ją w ziemię tuż obok otworu, podniosła tyle, ile była w stanie i cisnęła prosto w tunel. Dorota zdążyła zamknąć oczy, zanim ostry kamień trafił ją w czoło, a część ziemi wleciała za koszulę nocną. - Błagam cię… Błagam… Krew napłynęła jej do ust. Poczuła jej rdzawy smak. - Błagam… - szepnęła. Kobieta nie przestawała ryć i zasypywać. Znów wbijała łopatę w ziemię. Znów podnosiła ją i sypała do otworu. I znów wbijała. I znów podnosiła. I znów. Wokół wyjścia z tunelu pojawili się inni ludzie, o wiele bardziej wyraźni. Jakaś kobieta z dziećmi (na twarzy miała czarny welon żałobny), mężczyzna – może jej mąż - i ksiądz, idealnie w centrum. Wielki, gruby ksiądz w okularach o dużych, prostokątnych szkłach. Uśmiechał się. Jego łysina błyszczała w świetle świata zewnętrznego. Splecione ręce obwiązane miał różańcem. - Hej! Błysk ostrza łopaty. Zamach. Znów ziemia. - Ratunku, pomóżcie mi! Dlaczego tylko patrzycie?! Dorota miała wrażenie, że łopata wysoko nad

jej głową coraz szybciej wznosi się i opada, jak jakieś pieprzone, mechaniczne ramię, któremu ktoś zwiększa obroty. I słyszała coś. Wszyscy coraz głośniej śpiewali znajomą pieśń. Kobieta z łopatą nuciła i kopała, jak wesoły rolnik, jakby słowa pieśni dodawały jej otuchy, radości, bawiły ją jak dziecko: Dobry Jezu, a nasz Panie, Daj jej wieczne spoczywanie, Światłość wieczna niech jej świeci, Gdzie królują wszyscy Święci: Gdzie królują z Tobą, Panem, Aż na wieki wieków, Amen! O Boże, pomyślała Dorota. To pogrzeb. Mój pogrzeb. - Błagam was wszystkich! Pomóżcie mi… przestańcie! Błagam! Nie reagowali. Każdy oprócz księdza wziął trochę ziemi do ręki i cisnął nią prosto w Dorotę. Patrzyła w bezlitosne, ogromne, płonące oczy kapłana obserwującego jej cierpienie. Wyglądał jak posąg pogańskiego boga. Miała wrażenie, że mimo wszystko widzi girlandę śliny łączącą jego dolną i górną szczękę, rozciągniętą jak harmonia w opętańczym uśmiechu. Drgnął, rozplótł ręce. Wzniósł prawą i nakreślił nią linię. Najpierw pionową… (Dobry Jezu…- już prawie krzyczeli, wyli jak wygłodniałe wilki) …potem poziomą. A nasz panie… Drzwi jej domu były wiekiem gigantycznej, głębokiej trumny, a ona zwisała nad jej dnem. Nagle otworzyła prawą dłoń. Daj jej wieczne… Koniec tunelu wraz z korowodem żałobnym wystrzelił w górę. Dorota uderzała plecami o ścianę i poleciała twarzą w dół. Wyciągnęła ręce przed siebie, łapała coś w nie, próbowała zatrzymać się… chwilę zawisła, potem znów pomknęła z impetem. Rąbnęła krzyżem o blat kuchenny, przetoczyła się po nim, tłukąc szklanki i talerze, zawirowała w powietrzu… Spoczywanie… Oślepiona bólem, uwiesiła się wejścia do łazienki. Framuga z odłażącą białą farbą wyślizgnęła jej się z rąk. - Nie!

QFANT.PL - numer 6/10

97


POLECANKI opowiadanie

Wojciech A. Rapier Wyrżnęła z łoskotem plecami o wannę, ból otępił ją. Lecąc już zupełnie bezwładnie runęła piersiami na umywalkę… *** …nad którą stała pochylona, słuchając szumu odkręconej wody i krztusiła się źle połkniętą śliną. Spojrzała w lustro, na kropelki ściekające po jej twa-

rzy, na rozczochrane włosy, drżące dłonie, które wyciągnęła do samej siebie, jakby myśląc, że to ktoś inny. Nie miała rany na czole, ale czuła krew w ustach. Otworzyła je i zdała sobie sprawę, że bardzo mocno ugryzła się w język. Obejrzała się. Wszystko było na swoim miejscu. Po prostu podeszła do ręcznika i mechanicznie wytarła się. Do oczu napłynęły jej łzy. Zostawiła odkręconą wodę i, z miną nawiedzonej wariatki, poszła chwiejnym krokiem do kuchni, co chwila opierając się o ścianę. Sprawdzała, gdzie stoją wszystkie meble. Kręcąc głową, znalazła się nagle w salonie. Stała tak w bezruchu, nie mogąc się ogarnąć. Wszystko było w porządku, nic się nie poprzewracało. Za oknem świeciło słońce, zegar wskazywał kwadrans po ósmej nad ranem. Rodził się nowy dzień. Wszystko było w porządku, takie, jak dawniej… Tylko te przeklęte zdjęcia na kredensie. Znów stały rozsunięte w dziwny sposób. *** ZABÓJSTWO CZY SAMOBÓJSTWO? Tydzień temu na jednym z pól uprawnych natrafiono na zwłoki młodej dziewczyny. Rodzina znalazła ją powieszoną na drzewie. Zabójstwo czy samobójstwo? Nikt nie umie odpowiedzieć na to pytanie. Według jej znajomych, była radosną i otwartą osobą, której układało się w życiu. - Taka wesoła…. Widziałam ją prawie codziennie, jak szła drogą koło mojego domu do szkoły. Widziałam, jak dorastała… Jezu, taka tragedia… - mówi Janina Sobolewska. Wójt gminy ogłosił, że postara się wesprzeć rodzinę Sobkowiaków…. *** Stukanie do drzwi zerwało ją z płytkiego snu. Otworzyła je z sercem wyrywającym się z piersi. - Dzień dobry, Dorotko… Boże przenajświętszy, jak ty wyglądasz! – Niska, gruba kobieta obwiązana szalem błyskawicznie wparowała do domu. – Jesteś chora? - Nie, ja… - stęknęła Dorota. - Powinnaś się położyć. W ten sposób wylądowała w salonie pod ciepłym kocem i z gorącą filiżanką herbaty przytkniętą do sinych ust.

98

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Za Emilię - To dlatego ostatnio w ogóle nie wychodzisz z domu? – zapytała Halina, gdy już spokojnie usiadła obok Doroty. Wzięła głęboki wdech i spojrzała na nią badawczo. – Co ci jest? - Ostatni raz wychodziłam z domu w poniedziałek, więc chyba przesadzasz… - Dziś jest niedziela – odpowiedziała szybko Halina. - Jak to? - Niedziela. Przesiedziałaś tu tydzień. Zajrzałam do lodówki, jest prawie pusta. Kochana…- Wzięła ją za rękę. – Co się z tobą dzieje? Masz przerażenie w oczach. Czy wszystko jest porządku…? Chciała powiedzieć jej, że tak, ale odruchowo pokręciła głową w przeczący sposób. Jej uwagę przykuł nagle zeszyt na stole, pamiętnik, który prowadziła kilkadziesiąt lat temu.

dobrze. Ojca nie było w domu, był w pracy. Matka słyszała z kuchni nasze wrzaski, więc przyszła do salonu i zapytała, co się dzieje. Wtedy Emilia powiedziała, że nic konkretnego, że po prostu wszystko zepsuła. I wyszła. – Zadrżały jej usta, w oczach nagle zeszkliły się łzy. – Myślałam, że idzie na spacer, żeby po prostu wypłakać się po drodze. Ja tak zawsze robiłam. Chodziłam przez góra dwie godziny, gadałam do siebie, a potem zawsze cała i zdrowa

*** MOKALÓW dnia 20 sierpnia 1958 roku. ….nie rozumiem, dlaczego to zrobiła. Tego dnia kłóciłyśmy się. O co? Nie pamiętam. Boże, czy to z mojej winy? Co jej zrobiłam? Sama nie chcę żyć. Nie rozumiem, nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Nic nie ma sensu. *** Gdy Dorota skończyła opowiadać Halinie historię swojej rodziny, nagle w całym domu zapanowała głęboka cisza. Słychać było jedynie odgłosy z zewnątrz, głównie delikatny szum wiatru. Westchnięcie Haliny było niezwykle głośne. - Nigdy nie mówiłaś, że miałaś siostrę – powiedziała. - Była wspaniała – odrzekł kłębek siwych włosów, pomarszczonej skóry i koca. Dorota wyglądała naprawdę źle. - Czy to na pewno było samobójstwo? - Tak. Żadnej krwi, żadnych siniaków, żadnej szamotaniny. Nikt jej nie dotykał. Po prostu pobiegła w pole, znalazła mocne drzewo i powiesiła się na nim. - Ale dlaczego? - Nie wiem. Tamtego dnia pokłóciłam się z nią. Uderzyła mnie nawet w twarz, pamiętam to bardzo

QFANT.PL - numer 6/10

99


POLECANKI opowiadanie

Wojciech A. Rapier wracałam do domu. A ona… - Dorota… Kochanie, to nie twoja wina. - Przez te wszystkie lata wspominam każde słowo, które do niej powiedziałam. Każdy gest, każde spojrzenie. Każdy nasz wspólny wypad do miasteczka, do cyrku… Pamiętam bardzo wiele, może nawet wszystko, tylko nie zdaję sobie z tego sprawy. - Dorota… - Ona mnie chyba nienawidziła… rozumiesz? Nie wiem, za co, ale nienawidziła. Im jestem starsza, tym większe mam wrażenie, że miała powód. Nie zdążyła mi tego po prostu powiedzieć. - Sądzisz, że ją skrzywdziłaś? - Możliwe. Czasem miałam wrażenie, że jest zazdrosna o rodziców. Z tej zazdrości i złości na mnie kochała ich chyba mocniej, patrzyła w nich jak w obrazek… dlatego zostawiłam dom w takim stanie, w jakim go opuścili na dobre. Chociaż tyle mogłam dla niej zrobić. Tyle, co nic…- Zerknęła na rozsunięte zdjęcia na kredensie, ale nie powiedziała o nich ani słowa. – I nic poza tym. - Modlisz się za nią? - Tylko to mi zostało. - To dobrze, Dorotko. – Halina pogłaskała ją po policzku zimną, ale przyjemną dłonią. O dziwo, poczuła się przez to bezpieczniej. – Bardzo dobrze. - Zamawiam za nią msze, modlę się… i właściwie chciałabym umrzeć, by móc ją zobaczyć i porozmawiać. I przeprosić. - Za co? - Po prostu przeprosić – odpowiedziała. – Chciałabym już umrzeć… - powtórzyła sennym głosem. - Nie mów tak – szepnęła Halina. *** MOKALÓW dnia 15 listopada 1958 roku Matka płacze całymi dniami. Zastanawia się, co zrobiła źle. Ojciec zamknął się w gabinecie. Waruje tam jak w oblężonym zamku, nikogo nie wpuszcza do środka. Wszyscy zwariowali. Ludzie na ulicy zatrzymują mnie i mówią, że współczują, że to straszne. Co mnie to obchodzi? Nic. Zupełnie nic. Czasem mam ochotę rzucić się na kogoś i wydrapać oczy, rozszarpać. Gniew pozwoliłby zapomnieć choć na chwilę. O ile w ogóle da się zapomnieć. Dziś znalazłam jeden z jej wierszy. Jest smutny, ale ona chyba zawsze pisała smutne wiersze. Nigdy

100

mnie to nie dziwiło, sądziłam, że to po prostu taki… jakby to ona określiła? „Gust literacki”. Dłuto tańczy po pomniku, wiatr rozrywa kalendarze, Duszy swojej nie pokażę Już nikomu. Oto moja tajemnica, gorycz cukrem przyprawiona, Rozkosz smutku, dzikość ciszy, Dawna wizja niespełniona. *** MOKALÓW dnia 19 listopada 1958 roku Ojciec wbił mi dziś nóż w plecy. Zapytał, co zrobiłam Emilii. Zapytał w taki sposób, że… Boże, w jego głosie brzmiała pewność, że to wszystko moja wina. A może… może on zdaje sobie sprawę z tego, że sam coś jej zrobił, i próbuje teraz za wszelką cenę wmówić sobie, że ktoś inny jest odpowiedzialny za jej śmierć. Bo ktoś musi być odpowiedzialny. Może Bóg? Może to on kazał jej to zrobić? Tak byłoby najprościej. Moglibyśmy wszyscy razem go przekląć, wyrzucić z naszego domu, przegnać. Może wtedy wszystko wróciłoby do normy. Ale tak nie jest. Każdy szuka w sobie winy . A gdy jej nie znajduje, otwiera pozostałe osoby jak na stole operacyjnym i próbuje wyrwać z ich wnętrzności prawdę, która zamknie wszystko raz na zawsze. Ale tej prawdy nie ma. „Dłuto tańczy po pomniku, wiatr rozrywa kalendarze, duszy swojej nie pokażę już nikomu”. Ona ją zabrała. Ta prawda leży razem z nią w grobie. A my, szaleńcy, próbujemy otworzyć trumnę, bo zobaczyć wszystko na własne oczy. Trumnę bez wieka i dna, bo tajemnica zabrana do wieczności nie ma początku i końca. Boże. Boże wybacz. *** MOKALÓW dnia 20 grudnia 1958 roku Co noc śnię ten sam sen. Z matką i ojcem idziemy na cmentarz. Z daleka widzimy wykopany dół, przy którym stoi ksiądz. W pewnym momencie stoimy nad dołem i wpatrujemy się w jego dno. Gdzieś tam jest

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Za Emilię Emilia, trzyma się czegoś, zwisa nad dnem nierealnie głębokiej trumny. Nagle wszyscy wrzucają ziemię do środka, jakby nie widzieli, że ona jeszcze żyje, że cierpi. Błaga o pomoc. Woła do nas, lecz nikt jej nie słucha. Najgorszy jest moment – zawsze widzę go najdokładniej – w którym nagle biorę do rąk łopatę i zaczynam kopać. I zasypywać jej grób. Śmieję się i śpiewam pieśń żałobną. Ona dalej błaga o litość, a ja wciąż kopię i zasypuję… Boże. Nie wytrzymam tego, niech mnie to opuści. A może raczej nas. Ojciec i matka też nie mogą spać. Kto wie? Może tylko w moim śnie to ja trzymam łopatę. Może w ich snach to oni wieńczą jej cierpienie jak dobrze wykonaną pracę? Emilia… …dlaczego to zrobiłaś? – dokończyła na głos. Położyła pamiętnik na łóżku. Zgasiła świece i zeszła na parter. Deszcz huczał za oknami. Zdjęcia na kredensie majaczyły w świetle księżyca, znów były rozmieszczone w dziwny sposób. Pięć ustawionych przodem na zewnątrz tworzyło okrąg, którego środek wyznaczało szóste, przewrócone. - Dlaczego? Dorota ostrożnie odwróciła je i zobaczyła, że ramka jest pusta. Gdy trzymała ją drżącymi rękami, kilka łez rozprysło się o szkło. - Po co to wszystko? Za co mam cię przeprosić? Co ci zrobiłam? Nie wiedziała, gdzie skierować spojrzenie, przecież Emilii tam nie było. - Proszę, powiedz mi… Przewróciła pozostałe zdjęcia i postawiła pustą ramkę przed nimi, jakby chciała wyróżnić siostrę, powiedzieć jej, że jest najważniejsza. Uklęknęła przed kredensem i złożyła ręce. Przez chwilę nie wiedziała, o co tak naprawdę chce się modlić? Żeby zdjęcie siostry wróciło na miejsce? Żeby dała znak, że wszystko jest w porządku? - Chcę prosić o przebaczenie – szepnęła łamiącym się głosem. – Wybacz mi, cokolwiek ci zrobiłam. I powiedz mi, jak mogę wszystko wynagrodzić – mówiła, patrząc tam, gdzie powinna być fotografia Emilii. – Proszę! Powiedz! Cisza.

- Boże, dopomóż mi, dopomóż Emilii. Świeć nad jej duszą i pomóż jej wybacz mi. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje… Za późno usłyszała kroki za plecami. Ktoś brutalnie złapał ją za ramiona, dźwignął i pchnął na kredens. Przez chwilę osuwała się na podłogę, trzymając się mebla, gdy nagle nieznajomy złapał ją za siwe włosy, pociągnął w górę. Jęknęła z bólu. Gorąca dłoń, trzymając Dorotę za kark, wyrżnęła jej twarzą o kredens i porozsuwała nią zdjęcia. Starsza kobieta wymachiwała ramionami, jakby topiła się. Sapała, wciągając powietrze przez usta. Z nosa buchała jej krew, przez chwilę się nią krztusiła. Nieznajomy szarpnął nią w bok i rzucił na podłogę. Uderzyła się w głowę, przez chwilę nic nie widziała. Szlochając, podkurczyła nogi i przesunęła się może pół metra do przodu z wzrokiem wbitym w cyklinowane deski. Nie miała siły obrócić się. Czekała na kolejny cios. - SPÓJRZ NA MNIE. Bulgoczący głos. - SPÓJRZ NA MNIE! Coś sparzyło jej stopy i łydki, w salonie zrobiło się jaśniej. Powoli obróciła się na plecy, zasłaniając jedną ręką twarz. Rozpoznała ją. Siostra przez chwilę patrzyła na Dorotę z nienawiścią w oczach, gdy nagle zapłonęła żywym ogniem. - PRZESTAŃ! – Wysoki płomień lizał sufit, rozlał się wokół niej niczym kałuża. – PRZESTAŃ, DO CHOLERY! - Emilia… Emilia, kochanie, co ci jest? - PRZESTAŃ! Ruszyła w stronę Doroty. Jej stopy były tak gorące, że wtapiały się na kilka centymetrów w podłogę. Odrywała je od niej z mlaskiem, przechylając się do tyłu i do przodu, jakby chodziła na szczudłach. Dorota cofała się w stronę ściany, ale nie dlatego że bała się jej – w pobliżu Emilii było zbyt gorąco. - MASZ PRZESTAĆ, GŁUPIA KURWO! - O czym mówisz…? - MASZ PRZESTAĆ RAZ NA ZAWSZE! - Nie rozumiem… Salon powoli zajmował się ogniem. Tapety sypały się na podłogę jak płatki śniegu, meble wokół Emilii czerniały. Wszystko syczało i skwierczało tak jak ona. Dorota spojrzała w puste oczodoły wypełnione

QFANT.PL - numer 6/10

101


POLECANKI opowiadanie

Wojciech A. Rapier ogniem, spojrzała na zmatowiałe, bulgoczące policzki i obrzmiałe usta, które po tych wszystkich latach wyglądały jak dwa wrzody wrośnięte w brodę jej siostry. Emilia była jednym wielkim nowotworem. - PRZESTAŃ! Szła dalej w jej stronę. Dorota, oparta plecami o ścianę, wciąż przesuwała nogami po podłodze, jakby chciała przebić się na zewnątrz. - Czego chcesz? Powiedz mi, błagam! Tak bardzo cię kocham, powiedz… czego ode mnie żądasz?! Zatrzymała się i wyszczerzyła zęby. - PIERDOLĘ TWOJEGO ZBAWICIELSKIEGO BOGA… - Ale… Emilia, o czym mówisz? Szyba nad głową Doroty pękła z trzaskiem. Szkło posypało się na jej włosy. Deszcz wpadał do środka i syczał w płomieniach. - NIE MÓDL SIĘ ZA MNIE! Dorota przyciągnęła nogi do brzucha i odwróciła wzrok. Nie mogła patrzeć w jej stronę, ogień parzył ją w twarz. - Emilia… Emilia, ja nie rozumiem… Ta padła na podłogę i na czworakach zbliżyła się do niej. Dorota słyszała jak oddycha, przypominało to huczenie wulkanu. Spróbowała spojrzeć jej w oczy i zobaczyła, jak przekrzywia w bok czarną, zniekształconą twarz. - Emilia, moja kochana Emilia… Chciała wyciągnąć do niej rękę, gdy nagle usłyszała krzyk siostry: - JESTEM W PIEKLE! NIE MÓDL SIĘ ZA MNIE!

Wojciech A. Rapier Uczeń pierwszego LO w Głogowie. Dźwiękowiec- amator (marzą mu się godziwe słuchowiska), czasem fotograf. Uważa, że urodził się z pewną iskierką talentu związanego z pisaniem prozy. Mimo młodego wieku, jest, jak twierdzi, jest autorem starej daty. Zagorzały fan Boba Dylana i zapomnianego już zespołu Ink Spots. Nie ma pojęcia, ile razy przeszedł Fallouta. Początkujący kolekcjoner książek wszelkiej maści. Zdobywca tytułu Natchnionego 2009, finalista „Horyzontów Wyobraźni”. Aktualnie pracuje jako redaktor działu prozy w magazynie kulturalno-literackim DOZA i snuje marzenia w małym, historycznym miasteczku.

Wojciech A. Rapier Miasteczko Snów

102

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Dmitry Glukhovsky - „Metro 2033” Dmitry Glukhovsky - „Metro 2033”

POLECANKI POLECANKI

Autor recenzji: Kamil Dolik

104

Postnuklearna parabola Biorąc do ręki opasły tom, zatytułowany „Metro 2033”, spodziewałem się prostej opowieści SF, naszpikowanej akcją i osadzonej w ciekawych realiach nieodparcie kojarzących mi się ze znanymi z komputerowych cykli Fallout oraz STALKER (podziemne schrony, walki z mutantami, anomalie itp.). Ot, będzie relaksator na długie minuty spędzane podczas przejazdów – myślałem. Jak to powiadają, nigdy niczego nie osądzaj, nim się z tym nie zapoznasz. I, w tym przypadku, owa reguła się sprawdziła. „Metro 2033” okazało się bowiem czymś więcej, niż prostą historyjką o walce ocalałych z atomowej zadymy ludzi o przetrwanie. Zacznijmy jednak od początku. Oto świat po wojnie nuklearnej. Posępna rzeczywistość pełna ruin, zmutowanych stworów i anomalii wymykających się pojmowaniu ludzkiego rozumu. Świat, w którym ludzie wylądowali na szczycie listy gatunków zagrożonych wyginięciem. Z własnej

winy, zresztą. Grupki niedobitków znalazły w miarę bezpieczny azyl w tunelach moskiewskiego metra. W ciągu kolejnych lat, na poszczególnych stacjach utworzyły, prawdopodobnie ostatnie, bastiony ludzkiej cywilizacji – osobliwe miasta-państwa. Tak powstał niezwykły mikroświat, osobliwy cień dawnej świetności ludzkiej cywilizacji. Bohaterem opowieści jest chłopak o imieniu Artem. Osierocony we wczesnym dzieciństwie, wychował się na stacji WOGN, będącej jednocześnie jednym z krańcowych punktów sieci tuneli. Pewnego razu, Artem zostaje zmuszony do podążenia ku sercu podziemnego świata – stacji Polis. Od powodzenia jego misji zależy przetrwanie nie tylko mieszkańców WOGN-u, ale i całego metra, coraz częściej szturmowanego przez tajemnicze istoty z powierzchni, zwane Czarnymi. Chłopak, nękany koszmarami po spotkaniu z najeźdźcami, nie widząc innej nadziei na ratunek, pakuje swój dobytek i wyrusza na szaleńczą wyprawę w czeluść tuneli. Można rzec – jeśli o pomysł na fabułę chodzi – banał. Samotny bohater z misją ocalenia świata (jak można się domyślić, misja ta – z biegiem czasu – nieco się komplikuje). Jednak, tak jak na początku wspomniałem, „Metro 2033” nie jest (pomimo stosunkowo prostej fabuły) łatwą historyjką SF, jakich wiele. Uważny czytelnik nie będzie miał problemu z dostrzeżeniem drugiego dna tej historii. „Metro 2033” należy bowiem odbierać raczej jako monumentalną przypowieść o dorastaniu i poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, pośród innych ludzi i ich poglądów na rzeczywistość. Artem, podczas swojej podróży, co i rusz spotyka osoby i ugrupowania o skrajnie zróżnicowanych przekonaniach. Szczególnie widoczne jest to w pierwszej połowie powieści, gdy bohater jest – dosłownie – pomiatany od stacji do stacji i niemal na każdej z nich poznaje jakąś nową ideologię. Ów schemat może stać się, po kilku rozdziałach, dla części czytelników męczący, ale zapewniam, że warto wejrzeć w głąb tej historii i dobrnąć do jej końca. Tym bardziej, że w drugiej połowie powieści akcja ulega zróżnicowaniu, a sam finał jest naprawdę mocny – znakomicie wieńczy to dzieło, zapada w pamięć i daje do myślenia. Tyle jeśli o treść chodzi, przejdźmy do technicznej strony utworu. Ta jest bez większych zarzutów. Styl, w jakim pan Glukhovsky opisuje kolejne sceny i wydarzenia, bardzo przypadł mi do gustu. Dosłownie – człowiek czyta i widzi przed oczyma świat metra, czy –

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Anton Cziż - „Boska trucizna” w późniejszej części opowieści – zrujnowane aleje Moskwy. Autor dokładnie opisuje kolejne miejsca, które odwiedza Artem, a także przemyślenia i odczucia chłopaka. Nie nudzi przy tym czytelnika, co jest kolejną zaletą tekstu. Na koniec słów kilka o wydaniu dostępnym na polskim rynku. Jest całkiem niezłe. W samym tekście natknąłem się, co prawda, na drobne literówki ale nie umniejszają one specjalnie jakości wydania. Ogólnie, jakość tłumaczenia oceniam jako bardzo dobrą. Świetnym pomysłem było zamieszczenie wewnątrz tomu planu moskiewskiego metra A.D. 2033 – nie raz i nie dwa korzystałem z niego, aby dowiedzieć się, na przykład, gdzie w danej chwili przebywają bohaterowie, dokąd i którędy zmierzają, gdzie znajdują się miejsca, o których rozmawiają. Nastrojowa zakładka, upstrzona grafikami z gry „Metro 2033” również robi pozytywne wrażenie.

Anton Cziż - „Boska trucizna” Autor recenzji: Jacek Orlicz Po dziewiętnastowiecznym Londynie i Sherlocku Holmesie już żadna kryminalna historia nie będzie frapująca i fascynująca, a każdy detektyw okaże się nudziarzem powielającym schematy. Cóż, tak przynajmniej twierdziłem do wczoraj i – jak widać – wykazałem się okrutną niefrasobliwością. Sankt Petersburg, początki dwudziestego wieku. Zagadkowa śmierć kobiety rozpoczyna długie, poplątane jak babcine rajtuzy, śledztwo. Mnóstwo podejrzanych, tuzin mylnych tropów i tylko jeden człowiek sam na sam z tajemnicą. Rodion Gieorgijewicz Wanzarow, zastępca naczelnika policji śledczej i radca kolonialny staje przed niewąską łamigłówką. Czy główny podejrzany – sędziwy profesor, a z zamiłowania alchemik, okaże się zbrodniarzem? I czym, u licha, ów staruszek się zajmował? Czy tytułowa boska trucizna wypełni żyły kolejnych ofiar? A może zapewni wybawienie i świetlaną przyszłość zarówno narodowi, jak i krajowi? Jedno jest pewne – nic nie wiadomo, a każda kolejna strona to nowy znak zapytania. Anton Cziż, albowiem za takim pseudonimem kryje się autor, utkał z dziesiątek bohaterów, wątków, zagadek i miejsc niesamowite dzieło. Rzadko trafiamy na tak udaną kompilację wydarzeń, zakrętów fabularnych i smaczków z epoki, podanych w tak

Warto wspomnieć o tym, że osoby, które zdecydują się na zakup wersji kolekcjonerskiej tejże gry, otrzymają książkę gratis, jako element zestawu. Ogólnie powieść oceniam bardzo dobrze i gorąco polecam fanom SF, „Pikniku na Skraju Drogi” braci Strugackich (w powieści Glukhovskiego aż roi się od smaczków przywodzących na myśl tamto dzieło), czy po prostu tym, którzy lubią dobrą i niebanalną literaturę. Gwarantuję, że po odłożeniu książki na półkę, długo jeszcze będziecie wędrować myślami po świecie moskiewskiego metra A.D. 2033. Wydawnictwo: Insignis Miejsce wydania: Kraków Wydanie polskie: luty 2010 Oprawa: Miękka ISBN-13: 978-83-61428-17-6 Wydanie: I Cena: 39,90 zł zwięzłej i przystępnej formie. Przepakowanie informacjami czasem przytłacza, a zarazem zachwyca, gdy z uporem maniaka próbujemy nadążyć za bo-

QFANT.PL - numer 6/10

105


POLECANKI POLECANKI

Anton Cziż - „Boska trucizna”

106

gato zdobioną akcją. Szczególnie, gdy już po krótkim czasie dostrzegamy żelazne prawidło powieści – każdy najdrobniejszy detal odgrywa tu znaczącą rolę. Nie ma miejsca na nudne opisy przyrody! Jeśli następuje przerwa w morderczej gonitwie, to tylko na chwilę, i służy wyłącznie podbudowaniu napięcia i podkreśleniu walorów przedstawianej rzeczywistości. A jest się czym zachwycać – Sankt Petersburg tętni barwnym, rosyjskim życiem, na każdym rogu można spotkać robotników, możne damy i stójkowych – policjantów pełniących rutynową, uliczną służbę. Podobnie komisariat czy miejsca przestępstw i zbrodni – opisane malowniczo i aż niepokojąco dokładnie. Razem z Wanzarowem badamy każdy szczegół, nie pozwalamy, by cokolwiek umknęło naszej uwadze i – pocieszę Was – i tak nieświadomie pomijamy lwią część wskazówek! Śmiem zaryzykować przypuszczenie, że dopiero po drugim przeczytaniu tej zacnej powieści nabierzecie jako takiej orientacji w całokształcie śledztwa i wszystkich wątków. Jak już wspomniałem – po krótkim czasie wszelkie sprawy komplikują się w zastraszającym tempie. Udało się autorowi stworzyć bohatera osobliwego, nieprzeciętnego i przyjemnego. Rodion Gieorgijewicz jest śledczym otwarcie wzorującym się na metodach pracy sławnego detektywa – Sherlocka Holmesa. A jakże, nasz policjant czytuje Conan Doyle'a! Niestety, nie pali fajki, bo – jak sam zauważa – byłoby to śmiesznym naśladownictwem. Niemniej, choć obeznany z zawiłościami dedukcji i analizy faktów, niejednokrotnie ląduje w ślepym zaułku i potrzebuje pomocy (świadomej lub nie) jednego z towarzyszy. I tak, niczym rasowy detektyw, wraz z wiernym kompanem – czy to inteligentnym ekspertem kryminologii, czy też porywczym rotmistrzem – roztrząsa elementy układanki, bada fakty i eliminuje błędne poszlaki. Procesy dedukcji, których efekty widzimy (ich przebieg poznajemy z reguły niedługo potem), są jednym z najlepszych smaczków tej książki. Autorowi udało się wykształcić swoją unikalną metodę przedstawiania myśli postaci w sposób nienachalny, intuicyjny i przystępny. Zazwyczaj najpierw poznajemy rozwiązanie cząstkowej zagadki, a dopiero potem, po zaskakujących skutkach przemyśleń Wanzarowa, dostrzegamy (wraz z jego towarzyszami) genialnie ukrytą ścieżkę do prawdy, którą podążał śledczy. Przypomina to zabieg Conan Doyle'a, którym ten posługiwał się w przypadku sławnego detektywa, lecz z uwagi

na inne realia, w „Boskiej truciźnie” wygląda to nieco inaczej. Budowa powieści pomaga w szybkim czytaniu – rozdziały książki to kolejne dni śledztwa, opatrzone krótką, lecz klimatyczną informacją prasową i podzielone na jeszcze mniejsze, kilkustronicowe scenki. Nadaje to akcji dynamizmu i pędu, dzięki czemu pochłaniamy kolejne strony niemalże bez wysiłku. Naprawdę, a potwierdzam to swoim przykładem, trudno oderwać się od tej książki. Na szczęście, nie tylko ten prosty zabieg wzbudza chęć czytania, o nie! Już po krótkiej chwili widzimy, że kolejny element układanki może wskoczyć na swoje miejsce już zaraz, choćby w następnej scence, więc machinalnie zakładamy, że za moment coś się wydarzy. Już po kilkudziesięciu stronach oczekiwanie nagłych zaskoczeń staje się schematem, lecz w żadnym przypadku nie zniechęca to do lektury – bo cóż z tego, skoro i tak nie potrafimy owych wydarzeń przewidzieć? Ba, zdajemy sobie sprawę, że prawdę mamy przed oczami, a jednak jej odgadnięcie często jest praktycznie niemożliwe. To drażni, ale i przyjemnie pobudza do własnych rozmyślań i analiz, czego, prawdę mówiąc, nie spodziewałem się po tym kryminale. To duży plus Boskiej trucizny, która nie pozwala ani na chwilę odsapnąć myślom i zmusza je, by błądziły po trudnej fabule i szukały rozwiązań. Naprawdę, warto dać się ponieść zawiłej plątaninie tajemnic i stać się na chwilę rosyjskim śledczym z początków dziewiętnastego wieku – zwłaszcza, że klimat mroźnych, petersburskich uliczek na długo pozostaje w pamięci. Tytuł: Boska trucizna Tytuł oryginalny: Божественный яд Autor: Anton Cziż Przekład: Agnieszka Pukowska Wydawca: Otwarte Cykl: Rodion Gieorgijewicz Wanzarow ISBN 978-83-7515-106-0 Liczba stron: 368 Format: 136×205mm Cena: 32,90 zł Data wydania: 14 czerwca 2010

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Clive Cussler, Jack Du Brul - „Statek śmierci” Clive Cussler, Jack Du Brul „Statek śmierci” Autor recenzji: Lucyna „Isuel” Markowska Przed lekturą „Statku śmierci” nazwiska autorów - Clive’a Cusslera i Jacka Du Brula były mi zupełnie obce, więc z tym większym zainteresowaniem sięgnęłam po książkę. Niefortunnie okazała się być piątym tomem cyklu o wspólnej nazwie „Oregon”, ale (wbrew przypuszczeniom) nie było to wielkim utrudnieniem, nawet dla kogoś dopiero zaczynającego przygodę z powieściami amerykańskich pisarzy. Już na pierwszych kartach pokrótce streszczono mi wcześniejsze wydarzenia, przedstawiono kluczowe postaci i zaznajomiono z najważniejszymi wątkami fabuły. „Nazywam się Cabrillo. Juan Cabrillo”. – Taką oto parafrazą mógłby się przedstawić główny protagonista. Przystojny, zabawny, odważny. Były agent CIA, któremu niestraszne żadne wyzwanie. Nigdy nie przepuści okazji, by stanąć do walki o wolność, równość i amerykański styl życia (a jako bohater XXI wieku – również ekologię). Jeśli jeszcze zastanawiacie się, co łączy go z ikoną Jamesa Bonda, to jesteście na właściwym tropie. Oczywiście – gadżety. A tych w książce jest od groma: niektóre pomysłowe, inne zaś ocierające się o groteskę. Z jakiego powodu? Otóż Juan nosi tytanową protezę nogi, w którą wmontowano mu garotę, pistolet Kel-Tek kaliber 9 milimetrów, nóż do rzucania, jednostrzałowy pistolet kaliber 12,7 z pociskami wylatującymi przez piętę, schowki na drobny sprzęt i strach pytać, co jeszcze. A chociaż odtwarzacz mp3 i GPS zostały pominięte w wyliczance, to w razie potrzeby znalazłoby się miejsce i dla nich. Naturalnie, nasz bohater pływa także na najnowocześniejszym statku, który tylko z zewnątrz przypomina zaniedbaną łajbę. Nie ma sensu wymieniać, co tam znajdziecie, łatwiej od razu powiedzieć, czego nie ma – a tu w pierwszej kolejności rzuca się w oczy wojskowa dyscyplina, która na „Oregonie” nie obowiązuje. Po pierwsze: brak kapitana – jest za to prezes. Po drugie: łańcuch dowodzenia ustąpił miejsca autorskiej wersji demokracji i wreszcie, po trzecie: załoga stanowi Korporację. Jeśli to, co powyżej napisałam, nie odstraszyło was od lektury i jesteście odporni na dziwactwa technologiczne, Clive Cussler oferuje w zamian wartką akcję rodem z sensacyjnych filmów. Uciecz-

ki, strzelaniny, wybuchy, pułapki – krótko mówiąc: wciąż jesteśmy trzymani w napięciu. To jednak nie wszystko: by jakoś urozmaicić hollywoodzkie zagrania, autor wprowadza intrygę dla pobudzenia szarych komórek. Już we wstępie pojawia się zagadka. Oto załodze „Oregona” przyszło rozwikłać tajemnicę statku pasażerskiego, na którego pokładzie znajdują jedynie stos trupów. Czy to nowy wirus? Kto go stworzył? W jakim celu? I tym sposobem fabuła koncentruje się na poszukiwaniu odpowiedzi, zaś ich znalezienie nie przyjdzie łatwo. Bo, choć historia nie wydaje się na pierwszy rzut oka skomplikowana, jedno czy dwa rozwiązania mogą zaskoczyć. Mamy więc dowódcę – amanta, dziewoję w opałach (w dodatku astmatyczkę i zarazem jedynego świadka tragedii) oraz straszliwą sektę, której celem jest zagłada ludzkości w ramach pokręconej ideologii. Fanatycy nie cofną się przed niczym: zatrudnią serbskiego mordercę, uprowadzą członka rodziny załoganta „Oregona”, a nawet poślą na śmierć własnych towarzyszy. Po prostu muszą zostać powstrzymani – lecz czy bohaterowie podołają? Kto ciekawy, niech przeczyta. Powieść Clive’a Cusslera i Jacka Du Brula to historia, którą łatwo można znienawidzić, albo po-

QFANT.PL - numer 6/10

107


POLECANKI POLECANKI

Lucy Kellaway - „W godzinach pracy” chłonąć jednym tchem. Wszystko zależy od naszych oczekiwań. Autorzy nawet nie ukrywają, że chodziło im o naśladownictwo, więc na oryginalność nie ma co liczyć. Nie znaczy to jednakże, że od opowieści wieje nudą, bo choć bazuje na utartych motywach, podana została czytelnikowi sprawnie i elegancko. Również wydanie powieści jest na przyzwoitym poziomie. Tłumaczenie gładkie, błędów w tekście nie dostrzegłam i może tylko papier wzbudził moje zastrzeżenia, gdyż wydaje się strasznie delikatny, co nie wróży książce długiego żywota. Dla tych, którzy lubią zabierać literaturę w podróż, może to być bardzo kłopotliwe, a szkoda, bo „Statek śmierci” jest właśnie takim typem lektury, który świetnie sprawdziłby się w pociągu czy autobusie. A zatem, czy warto? Trudne pytanie, bo chociaż zabrzmi to nieco absurdalnie, największym wrogiem tej powieści jest jej konwencja. Czytelnicy, którzy dostają uczulenia na wzmiankę o agencie 007, po-

winni trzymać się od niej z daleka, jeśli jednak ktoś nie ma nic przeciwko (albo dopiero chce się przekonać do powieści sensacyjnych) – „Statek śmierci” można spokojnie polecić jako lekturę sztandarową dla gatunku.

Lucy Kellaway - „W godzinach pracy”

Wątpię, aby na pytanie, czym jest miłość, ktokolwiek mógł udzielić sensownej odpowiedzi. Niby wszyscy wiedzą, co to za uczucie, ale nikt nie potrafi go ubrać w słowa. Jedni nim gardzą, inni poświęcają całe życie, by je odnaleźć. Większość ludzi twierdzi, że bez miłości życie jest szare, nudne i nijakie, że to ona nadaje mu sens i barwy. Kiedy jednak już przydarzy nam się zakochać, obdarzyć kogoś uczuciem, często przynosi nam to ból, nieprzespane noce i mokre od łez poduszki. Czym więc jest miłość? Jest uczuciem, którego doświadcza każdy z nas, pozbawia nas egocentryzmu i uczy troski o drugą osobę. Niektórzy jednak jej nie dostrzegają, nie doceniają, nie potrafią odwzajemnić…. Jaka jest miłość? Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest… miłość jest ślepa. Stella – kobieta sukcesu, szczęśliwa żona i matka. Osiągnęła wszystko, o czym najczęściej marzą kobiety. Zajmuje wysokie stanowisko w firmie, ma wspaniały dom, kochającego męża i dwójkę dzieci. Bella – młoda, samotna matka, borykająca się z problemami finansowymi i szefem, który przewyższa ją wykształceniem, ale nie intelektem. W życiu już od dawna ma pod górkę, sukces i szczęście omijają ją szerokim łukiem. Dwie kobiety. Każda z nich ma swoje życie, swoje problemy, swoje pragnienia. Pracują w tej samej firmie, lecz pierwsza stoi na jednym z najwyższych szczebli w hierarchii, podczas gdy druga stanowi tylko trybik w machinie. Wydawałoby się, że nic ich

Autor recenzji: Dorota Jundziłł

108

Tytuł: STATEK ŚMIERCI Tytuł oryginalny: Plague Ship: a novel of the Oregon files Autor: Clive Cussler, Jack Du Brul Przekład: Maciej Pintara Wydawca: Wydawnictwo Amber ISBN: 978-83-241-3436-6 Liczba stron: 320 Format: 148 x210 Cena: 34,80 zł Data wydania: lipiec 2009

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Lucy Kellaway - „W godzinach pracy” nie łączy, nie mają ze sobą nic wspólnego… Tymczasem, w tym samym momencie ich życia, spotyka je coś, co przewraca ich świat do góry nogami. Tylko jedno uczucie ma taką moc – miłość. „W godzinach pracy” przedstawia historię dwóch bohaterek, które wbrew rozsądkowi, angażują się w biurowy romans. Ironia losu w roli wybranków serca stawia im mężczyzn, na których nawet by nie spojrzały, mijając ich na ulicy. Co takiego jest w tych mężczyznach, że Stella i Bella burzą dla nich swój spokojny i uporządkowany świat? Dlaczego narażają się na cierpienie, gorycz, upokorzenie i wstyd? Czy w zamian za wszystko, co tracą w imię tego szalonego uczucia, dostają coś naprawdę wartościowego? Dzięki dwutorowej narracji mamy szansę oglądać prawie równocześnie wydarzenia widziane oczami dwóch bohaterek. Dane nam jest poznać ich emocje, wątpliwości, pobudki skłaniające je do takich, a nie innych zachowań. Wydawałoby się, że Stella jest szczęśliwą kobietą. Ma wspaniałą pracę, piękny dom, rodzinę. Czytając powieść, zastanawiałam się, co sprawiło, że rzuciła się w wir romansu. Czy była to nuda, która często wkrada się w szczęśliwe, poukładane życie? A może wydawało jej się, że skoro ma męża, dzieci i czterdzieści parę lat na karku, to nie ma szans na to, żeby wzbudzić zainteresowanie innego mężczyzny, że to nawet nie wypada, bo przecież jest zaślubiona temu jednemu, jedynemu… Aż tu nagle odkrywa, że pożąda jej ktoś inny niż jej mąż, w dodatku mężczyzna o dwadzieścia lat młodszy! Jak to możliwe?! Czy właśnie niedowierzanie we własną atrakcyjność, próba sprawdzenia tego niemożliwego popchnęła ją w ramiona podwładnego? Bella do szczęśliwych nie należy. Choć jest młoda i inteligentna, nie miała szczęścia w miłości, a w zrobieniu kariery przeszkadza jej brak ukończonych studiów. Nie ma przyjaciół, bliskiej osoby, której mogłaby się zwierzyć ze swoich problemów. Całe jej życie towarzyskie obraca się wokół córki. Przytłaczana przez kolejnych przemądrzałych szefów nie ma wiary w siebie, boi się wyrażać własne zdanie. Czy można się dziwić, że jej serce otwiera się na mężczyznę, który zwraca na nią uwagę? Mężczyznę, który pyta ją o zdanie i szanuje jej wypowiedzi? Mam wrażenie, że to właśnie chęć bycia zauważaną i akceptowaną prowadzi Bellę do romansu z szefem, mężczyzną bardzo nieatrakcyjnym, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, lecz za to posiadającym władzę.

„W godzinach pracy” nie jest prawdziwym romansem. Jeśli ktoś szuka gorących, łóżkowych scen, srogo się zawiedzie. Lektura tej powieści skłania do przemyśleń i zadania sobie kilku pytań, na które chyba nikt nie zna odpowiedzi. Lucy Kellaway przedstawia nam dwie wersje romansu biurowego. Historia Belli, to prawdziwy stereotyp – tylko kobieta jest tak naprawdę w pełni zaangażowana uczuciowo. Romans Stelli to trochę rzadziej spotykany przypadek – tutaj obie strony są mocno wprzęgnięte w tryby miłości i obie cierpią ogromnie, kiedy jej machina nie może już dalej działać. Takie podejście do sprawy skłoniło mnie do refleksji, iż nieprawdą jest, że tylko kobiety kochają mocno i są w stanie naprawdę się zaangażować. Ewolucja uczuciowa zmieniła mężczyzn z twardzieli w istoty, które mają serce i potrafią je otworzyć na drugą osobę. Abstrahując jednak od powyższych przemyśleń, muszę uderzyć w nutę feminizmu. Być może autorka powieści wcale nie miała tego na myśli, ale w tle subtelnie ukazuje nam, że mimo ewolucji mężczyzn, świat zawodowy i jego prawa nadal hołdują patriarchalizmowi. Nieważne, kto zainicjował romans, nieważne, kto w niego był bardziej zaangażowany – to kobieta ponosi konsekwencje zawodowe, niezależnie od stanowiska, które zajmuje. Podczas gdy męska strona romansu, pozostaje na piastowanym stanowisku, a nawet awansuje, kobieta musi ukorzyć się i zwinąć manatki, bo stanowi zły przykład. Nie jestem feministką, ale takie rzeczy zawsze mnie bolą. Mimo że romans – jest to książka nie tylko dla kobiet. Polecam ją jako lekturę do przemyśleń panom, którzy jeszcze nie przeszli ewolucji uczuciowej oraz szefom płci męskiej, aby nauczyli się w kobietach – podwładnych dostrzegać istoty z wysokim ilorazem inteligencji. Tytuł: W godzinach pracy Tytuł oryginału: In Office Hours Autor: Lucy Kellaway Przekład: Karolina Bober Wydawca: Amber ISBN: 978-83-241-3671-1 Liczba stron: 344 Format: 148 mm x 210 mm Oprawa: miękka Data wydania: 18.05.2010

QFANT.PL - numer 6/10

109


William Nicholson - „Pieśniarz Wiatru”

POLECANKI POLECANKI

William Nicholson „Pieśniarz Wiatru” Autor recenzji: Natalia Bilska Wyobraźmy sobie kraj równych szans, utopijne państwo sprawiedliwości i jasno określonych zasad, gdzie sukces zależy wyłącznie od pracy włożonej w przygotowania do kolejnych egzaminów. Wyobraźmy sobie prosty system kar i nagród. Jawność oceniania i hierarchię, przeciw której nikt się nie buntuje, bo awans zawsze jest w zasięgu ręki – żeby osiągnąć wyższy status, wystarczy podporządkować się regułom i sumiennie pracować ku chwale Imperatora i współobywateli. „Przysięgam starać się bardziej, sięgać wyżej i pracować ze wszystkich sił, by jutro być lepszym niż dziś”, powtarzają mieszkańcy Aramath przed przystąpieniem do każdego kolejnego testu. Większość z nich święcie wierzy, że świat, w którym przyszło im funkcjonować, jest najlepszym z możliwych światów.

Wyobraźmy sobie państwo, w którym nie ma miejsca na szczere relacje międzyludzkie, rywalizacja zagłusza wszystko, co dobre i prawdziwe, a odmienność jest bezlitośnie tłamszona przez władze. Wyobraźmy sobie krainę zimnych kalkulacji i do bólu poprawnych zachowań, miejsce całkowicie pozbawione swobody myśli. „Zapytajcie mnie o chmury” – prosi jeden z bohaterów powieści; „Znam każdego motyla, jakiego kiedykolwiek widziano w Aramath” – dodaje drugi, ale nikt ich nie słucha, bo Wielkiego Egzaminatora nie interesują ani chmury, ani motyle. Utopie są piękne tylko w teorii, bo w praktyce okazują się ucieleśnionym koszmarem i niszczą wszystko, co stanie im na drodze. To nie jest dobre miejsce do życia: ani dla bibliotekarza, ani dla wrażliwego chłopca, potrafiącego wnikać w cudze uczucia, ani tym bardziej dla dziewczynki, która nie jest w stanie okiełznać emocji i ciągle pakuje się w tarapaty. Kestrel Hath, mieszkanka Pomarańczowej Dzielnicy, nienawidzi swojego miasta i wcale nie chce „sięgać wyżej i pracować ze wszystkich sił”. Marzy po prostu o radosnym i niczym nieskrępowanym dzieciństwie. Pewnego dnia, wytrącona z równowagi, inicjuje prywatny bunt, który niespodziewanie wymyka się spod kontroli i staje się iskrą w beczce prochu. W towarzystwie brata i niezbyt rozgarniętego kolegi z klasy, ucieka z rodzinnego miasta, żeby odnaleźć głos muzycznej machiny, zwanej Pieśniarzem Wiatru. Legenda głosi bowiem, że tylko głos Pieśniarza posiada moc zdolną pokonać Morah, złowrogą siłę, która przed wielu laty zawładnęła grodem Aramath i odmieniła jego mieszkańców. „Pieśniarz wiatru” to baśniowa, przystępnie napisana historia o dojrzewaniu, rozumianym nie tylko jako proces wchodzenia w dorosłość. Bohaterowie, zarówno dorośli, jak i dzieci dojrzewają do buntu, do wolności, do miłości i przyjaźni, zdobywają nowe doświadczenia i uczą się na swoich błędach. Walka toczy się o utracony głos Pieśniarza, czyli, w mojej interpretacji, o możliwość swobodnego wyrażania myśli i emocji, o prawo do bycia innym niż wszyscy – nie lepszym czy gorszym, ale właśnie innym. Jedynym w swoim rodzaju. Niepowtarzalnym. A nie jest to proste, gdy na drodze stają organizacje lub nie do końca sprecyzowane złe moce, oferujące samotnym i zagubionym poczucie wspólnoty i bezpieczeństwa…

110

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Drew Karpysyhyn - „Darth Bane. Droga zagłady”... Powieść Nicholsona można odczytywać na dwa sposoby: dosłownie i symbolicznie, jest więc przeznaczona zarówno dla młodszych, jak i nieco starszych czytelników. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Przyznaję, że rzeczywistość wykreowana przez brytyjskiego pisarza zafascynowała mnie do tego stopnia, iż spędziłam wiele czasu, rozmyślając o tym, kim jest Morah, co symbolizują Zarowie a co stare dzieci, dlaczego Imperator boi się wyjść z wieży i jakie wnioski można wyciągnąć z historii dwóch plemion, toczących ze sobą niekończącą się, bezkrwawą wojnę. Najbardziej interesujące wydało mi się jednak miasto-państwo Aramath, ta trochę Huxleyowska, a trochę baśniowa utopia, która mrozi do szpiku kości i nasuwa wiele skojarzeń, dotyczących otaczającego nas świata. Pełna niezwykłych przygód, inicjacyjna eskapada młodego pokolenia Hathów, budzi wiele emocji, ale bunt ich rodziców, chociaż mniej efektowny, zrobił na mnie dużo większe wrażenie. Wkładanie wielobarwnych ubrań (gdy każda kasta ma przypisany określony kolor i nikomu nie wolno burzyć tego porządku), głośne mówienie o niesprawiedliwościach czy igno-

rowanie głupich pytań na Wielkim Egzaminie nie jest, co prawda, równoważne z walką na miecze z potworami, ale drobne kamyki także bywają przyczyną lawiny. Czasami zmieniają wszystko. „Pieśniarz Wiatru” nie jest, jak przekonuje napis na okładce, historią w stylu „Harry’ego Pottera”. To historia w stylu C. S. Lewisa, która zaprowadzi czytelnika „dalej wzwyż i dalej w głąb”, a w dodatku pozostawi po sobie niezatarte wspomnienie. Tytuł: Pieśniarz Wiatru Tytuł oryginalny: Wind Singer Autor: William Nicholson Przekład: Milena Wójtowicz Wydawca: Fabryka Słów Cykl: Ognisty Wiatr ISBN: 978-83-7574-137-7 Format: 340s. 125×205mm Cena: 33 zł Data wydania: 26 marca 2010

Drew Karpysyhyn „Darth Bane. Droga zagłady”, „Darth Bane. Zasada dwóch”, „Darth Bane. Dynastia zła” (recenzja zbiorcza) Autor recenzji: Łukasz Szatkowski Gwiezdne wojny to nie tylko film. To biznes na miarę Harry’ego Pottera, jeśli nie większy – poza komiksami, filmami animowanymi, grami komputerowymi i wszelkiej maści gadżetami, uniwersum dopełniają również książki. Nie cieszą się one zbyt dużą estymą, a ich wartość, według większości czytelników, jest raczej mierna. Sam spotkałem się kilka razy z taką opinią, a najbardziej łagodna rada, jaką otrzymałem przed lekturą trylogii „Darth Bane” autorstwa Drew Karpyshyna, to nie spodziewać się zbyt górnolotnej literatury. Na skutek tego wszystkiego zabierałem się do czytania niczym pies do jeża, ale w końcu postanowiłem dać szansę tym trzem wydanym przez Amber książkom. Zawsze przecież istnieje możliwość, iż to właśnie Karpyshyn wyciągnął z uniwersum popularnych Star Warsów

QFANT.PL - numer 6/10

111


POLECANKI POLECANKI

Drew Karpysyhyn - „Darth Bane. Droga zagłady”...

112

coś więcej i nie okaże się to jedynie kolejną ciekawostką dla fanów serii. Trudno zrobić wprowadzenie do fabuły „Darth Bane’a”, gdyż jest ona prosta jak drut i przewidywalna jak kalendarz, więc proszę o wybaczenie, jeśli otrę się o spoilery. Akcja ma miejsce na tysiąc standardowych lat przed wydarzeniami z filmowej części czwartej – „Nowa Nadzieja”. W „Drodze zagłady” poznajemy głównego bohatera i śledzimy jego poczynania, poprzez wojnę z Jedi po stronie Sithów jako zwykły żołnierz, szkolenie w Akademii Sithów na Korribanie, aż po objęcie władzy nad Zakonem i zreformowanie go poprzez likwidację. Darth Bane werbuje sobie uczennicę, czym przypieczętowuje wprowadzenie „Zasady dwóch”, jak brzmi podtytuł drugiego tomu. Uwidocznia się tutaj sztuczny podział na tomy – pierwsze dziewięć rozdziałów jest niejako kontynuacją pierwszego, po czym następuje chwytliwy zwrot „dziesięć lat później”. A dziesięć lat później Zannah – uczennica Bane’a – nadal jest w trakcie szkolenia i w jego ramach, na zlecenie swojego mistrza, wykonuje najróżniejsze zadania mające podkopać kondycję Republiki i doprowadzić do jej upadku. Podczas jednego z takich zadań Zannah ściąga przypadkowo na kark Bane’a Jedi, co kończy się ich krwawą rzeźnią, lecz i Mistrz Sithów ledwo uchodzi z życiem, co zawdzięcza jedynie przebiegłości swojej podopiecznej. „Dynastia zła”, czyli ostatni tom trylogii „Darth Bane”, to dalszy ciąg sithowej sielanki. Kolejne misje, morderstwa, intrygi… lecz cóż to? Bane zostaje porwany, a na jego ratunek rusza ponownie Zannah. Jednak tylko po to, by stoczyć ze swoim mistrzem śmiertelną walkę o przewodnictwo nad Zakonem Sithów. W przeciwieństwie do filmu, Drew Karpyshyn oferuje nam głębsze poznanie Ciemnej Strony Mocy. W początkowej fazie Zakon Sithow nie różni się za bardzo od Jedi, podczas wojny różnice się zatarły, nie ma ciemnej i jasnej strony, a jedynie różne odcienie szarości, częste są przejścia z jednej strony na drugą, a jej przykładem jest chociażby padawanka Githany, która przechodzi na Ciemną Stronę. Mistrz Kaan wprowadza do Zakonu Sithów organizację Jedi – wszyscy są równi i dzięki temu nikt nie walczy o władzę, Sithowie mogą zjednoczyć siły, miast sami się wybijać poprzez wewnętrzne wojny. Jednak to nie może zbyt długo funkcjonować, gdyż stoi w sprzeczności z ideologią Sithów. „Spokój to kłamstwo. Jest tylko pasja./ Dzięki pasji osiągam siłę./ Dzięki sile osiągam potęgę./ Dzięki

potędze osiągam zwycięstwo./ Dzięki zwycięstwu zrywam łańcuchy”. Jak mają się słowa tego swoistego credo do równości wszystkich Mrocznych Lordów? Jak pokazać siłę, dać upust pasji, skoro więżą cię sztywne, nieintuicyjne reguły? Bane sprzeciwia się temu i przyjmuje zawieszony tytuł Dartha, czym stawia się ponad resztą Bractwa Ciemności i podstępem doprowadza do tego, że popełnia ono zbiorowe samobójstwo. To jest właśnie początek tego, o czym we właściwy sobie sposób mówił mistrz Yoda w „Mrocznym Widmie”: „Dwóch zawsze ich jest. Nie mniej, nie więcej. Mistrz i uczeń”. Darth Bane sformułował dokładniej, choć równie zwięźle, zasadę dwóch, która odtąd miała obowiązywać Sithów: „Dwóch ich powinno być, nie więcej, nie mniej. Jeden, by przyjąć potęgę, drugi by jej pożądać”. Uczeń powinien wyzwać mistrza, kiedy będzie już wystarczająco silny. W ten sposób Sithowie mają rosnąć w siłę – każdy kolejny mistrz będzie lepszy od poprzedniego. Fabuła, jak już wspomniałem, jest nieskomplikowana. Wszystko krąży wokół holocronów, urządzeń przechowujących wiedzę starożytnych Sithów. Darth Bane, oprócz bliżej nieznanych, ale, jak zapewnia autor, długofalowych i zakrojonych na olbrzymią skalę knowań, mających na celu upadek Republiki i zniszczenie Jedi, umila sobie czas poszukiwaniem tychże skarbnic wiedzy i udaje mu się nawet kilka odnaleźć. Po każdym takim znalezisku niejako wskakuje na wyższy poziom. Nieprzypadkowo używam takiego sformułowania. Drew Karpyshyn jest bowiem przede wszystkim twórcą scenariuszy gier komputerowych, a dopiero w następnej kolejności – pisarzem. Przyłożył rękę do tak znanych pozycji, jak: „Baldur’s Gate II”, „Star Wars: Knights of the Old Republic”, „Jade Empire” czy „Mass Effect”. Niestety, pisanie powieści mógłby sobie z powodzeniem odpuścić, fabuła książki powinna być jednak dużo bardziej skomplikowana i znacznie mniej liniowa, niż scenariusz do gry. Narracja prowadzona jest głównie z punktu widzenia Bane’a i Zannah, choć w każdym z tomów zdarzają się przerywniki – mamy okazję poznać osoby (oraz ich historie), których drogi skrzyżują się z drogami naszych głównych bohaterów. Nie należy się jednak zbytnio do nich przywiązywać, gdyż w znakomitej większości te skrzyżowania kończą się dla nich szybką śmiercią. Karpyshyn jednak w przekonujący sposób przedstawił filozofię Ciemnej Strony. Jest ona wewnętrznie spójna, pragmatyczna i logiczna, czytelnik może mieć nawet chwilami

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Jocelynn Drake, „Łowca ciemności. Dni Mroku, Księga 2” wrażenie, że zdaje się bardziej naturalna od filozofii Jedi, która zakłada stoicki spokój, sprzeciwia się emocjom – zarówno pozytywnym, jak i negatywnym, wreszcie ogranicza swoich członków licznymi sztywnymi zasadami. Postacią, która przekonała mnie do siebie najbardziej, jest uzdrowiciel Caleb – silny mocą, lecz nie opowiadający się za żadną ze stron, jego siła wykracza poza ramy podziału na ciemną i jasną stronę. Niestety, on również zostaje w niezbyt przyjemny sposób zaszlachtowany (o ile przyjąć założenie, że da się być zaszlachtowanym w przyjemny sposób). Na plus dla samego wydania należy zaliczyć spis wszystkich książek z uniwersum w kolejności chronologii przedmiotowej oraz wstęp do historii gwiezdnych wojen, czy może raczej streszczenie tego, co do tej pory wyszło, w drugim i trzecim tomie. Mimo wszystko, nie żałuję czasu spędzonego z „Darth Banem”, jest to całkiem przyjemna w czytaniu, choć raczej przeciętna powieść. Inną sprawą jest nieadekwatna do poziomu i objętości cena – za 100 zł. dostajemy 900 stron tekstu. Pocieszeniem niech będzie, że jest to dziewięćset dość „uczci-

Jocelynn Drake „Łowca ciemności. Dni Mroku, Księga 2” Autor recenzji: Katarzyna Tatomir Prawdziwi wielbiciele wampirów mają już chyba dosyć kreowanego obecnie przez popkulturę wizerunku wampira. Nie chcą czytać historii o rozmemłanych, wydelikaconych młodzieńcach posypanych brokatem i narzekających na swój los. Chcą wampirów z jajami, dumnych i wyniosłych, o zimnym spojrzeniu, ironicznym uśmieszku, spowitych aurą tajemniczości i wzbudzających lęk. Jocelynn Drake wzięła sobie te żądania do serca chyba zbyt głęboko. Wampirzyca Mira nie jest zadowolona z tego, że musi ocalić swoją rasę (i przy okazji cały świat) przed katastrofalną w skutkach wojną. Najchętniej wróciłaby do swojego domu w Savannah, zamiast kręcić się po całym świecie, i zajęła codziennymi problemami na swoim terytorium. A tu nie dość, że trzeba powstrzymać wrogą wszystkim rasę potężnych naturi przed zniszczeniem ludzi i wampirów (wilkołakom zapewne też by się oberwało), to jeszcze okazuje się, że zwierzchnicy Miry uknuli śmier-

wych” stron, bez manipulacji wielkością czcionki czy innymi elementami wpływającymi na objętość. Niemniej, przez cenę, trylogia „Darth Bane” autorstwa Drewa Karpyshyna jest już nie do polecenia dla standardowego, niezbyt ambitnego czytelnika niezwiązanego z fanowskim ruchem gwiezdnych wojen, do poduszki czy na podróż pociągiem, i pozostaje, niestety, rzeczywiście głównie ciekawostką dla fanów serii. Darth Bane / Drew Karpyshyn. – Warszawa: Amber. – 19 cm. – (Star Wars) [T.1]: Droga zagłady / przekł. Aleksandra Jagiełowicz. – 2007. – 308, [3] s. – Tyt. oryg.: Path of Destruction. – ISBN 978-83-241-2893-8 : zł 34,80 [T. 2]: Zasada dwóch / przekł. Andrzej Syrzycki. – 2010. – 307, [4] s. – Tyt. oryg.: Rule of Two. – ISBN 978-83-241-3634-6 : zł 34,80 [T.3]: Dynastia zła / przekł. Błażej Niedziński. – 2010. – 291, [4] s. – Tyt. oryg.: Dynasty of Evil. – ISBN 978-83-241-3655-1 : zł 32,80

dzący zdradą spisek. Nie mając wiele do gadania, legendarna Krzesicielka Ognia staje do gry, której zasad tak naprawdę nie rozumie. Tom drugi cyklu „Dni Mroku” podejmuje opowiadaną historię w miejscu, gdzie została przerwana, i niekiedy wraca do wydarzeń z „Nocnego wędrowca”, aby je pokrótce streścić i przypomnieć czytelnikowi o słabszej pamięci. Tym razem akcja przenosi się do Wenecji, gdzie urzęduje wampirzy Sabat. Mira i jej chwilowy sojusznik, łowca wampirów – Danaus, spotkają na swojej drodze wiele wampirów. I owszem, nie uświadczymy na kartach tej powieści ciepłych kluch skrzących się w świetle dnia, ale dużej różnorodności charakterów także nie znajdziemy. Drake przedobrzyła. Jej wampiry są wszystkie jednakowe. Każdy ma taki sam nieodgadniony wyraz twarzy, chłodne spojrzenie i sarkastyczne odzywki. I chociaż jest to powrót do starego, dobrego wizerunku wampira, to nieumiejętność rozwijania bohaterów i nadawania im cech oryginalnych sprawia, że książka robi się nużąca. Tym bardziej, że akcja właściwie stoi w miejscu. Paradoksalnie, bo przecież wciąż podróżuje-

QFANT.PL - numer 6/10

113


POLECANKI POLECANKI

Jocelynn Drake, „Łowca ciemności. Dni Mroku, Księga 2” my – zarówno blisko, jak i daleko – pływamy łódką po weneckich kanałach, lecimy samolotem na Kretę, a nawet na chwilkę teleportujemy się do Wiednia. I mimo to, przewracając kolejne strony, miałam wrażenie, że stoimy w miejscu, że to, co istotne dla fabuły, nie wynika z tego, co się w powieści dzieje, a jedyne, co posuwa akcję do przodu, to słowa padające z ust rozmawiających bohaterów. Co jakiś czas Mira otrzymuje nowe, czasami zaskakujące informacje, a z walk i starć nie wynika nic. Zakończenie „Łowcy ciemności” też nie przynosi rozwiązania problemu, z którym mierzymy się od tomu pierwszego. Drugi tom cyklu bardziej pełni funkcję zapychacza, niż istotnej dla fabuły części. Żeby nie było, że tylko krytykuję – słówko o tym, co uważam za pozytyw. Jak wiadomo, narracja pierwszoosobowa w dużym stopniu ogranicza to, o czym można w powieści opowiadać. Główny bohater, będący jednocześnie narratorem, może mówić tylko o swoich uczuciach, a emocji reszty bohaterów może się jedynie domyślać z ich zachowania czy wyrazu twarzy. W świecie stworzonym

przez Drake wampiry, wilkołaki, naturi, a także ludzie posiadający magiczne zdolności, mogą wnikać swoją mocą w innych, co umożliwia im odczytywanie czyichś uczuć, pragnień, a także odczuwanie cudzego bólu. Dzięki temu poznajemy wnętrze innych postaci i nie jesteśmy skazani tylko i wyłącznie na przemyślenia i domysły Miry. Jej wewnętrznych monologów o świecie już i tak jest zbyt wiele i gdyby nie wnikanie w myśli innych i skupianie się na nich, powieść byłaby nie do przebrnięcia. Za ciekawe uważam także niektóre z wymyślonych przez autorkę zasad konstrukcji świata, na przykład sposoby zamieniania człowieka w wampira. Bardzo spodobał mi się pomysł planu Wielkiego Przebudzenia, według którego wampiry od setek lat przygotowują ludzkość do poznania prawdy, a robią to, na przykład kontrolując kino, dzięki temu, że mają swoich przedstawicieli w wytwórniach filmowych na całym świecie. Ogólnie, całą mitologię cyklu uważam za interesującą, mimo że początkowo wydała mi się trochę naciągana, jednakże logiki i wyobraźni autorce odmówić nie można. Drugi tom cyklu "Dni Mroku" oceniam bardzo nisko, choć jestem przekonana, że znajdą się czytelnicy, którym powieść będzie się podobać. Mnie nużyła i tylko na krótkie chwile zaciekawiała, ale może to dlatego, że nie podzielam powszechnej fascynacji wampirami i podchodzę do nich dosyć neutralnie. Wielbiciel historii o „nocnych wędrowcach” będzie zadowolony, a jeżeli w dodatku nie wymaga od książki głębszych treści, będzie się bawił wręcz doskonale. Tytuł: Łowca ciemności. Dni Mroku, Księga 2 Autor: Jocelynn Drake Wydawnictwo: Amber Tytuł oryginalny: Dayhunter Przekład: Barbara Grabska-Siwek Liczba stron: 400 Cena: 34,80 zł ISBN: 978-83-241-3669-8

114

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


ZARZĄD Redaktor naczelny: Piotr Michalik Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński Z-ca redaktora naczelnego: Piotr Dresler Specjalista ds. Strategii Rozwoju Kwartalnika: Zuzanna Lenska Sekretarz redakcji: Jarosław Makowiecki Administrator portalu: Marek Bartniczak Kierownik ds. publicystyki: Natalia Bilska Samodzielny specjalista ds. współpracy z wydawnictwami: Marta Konopko

DZIAŁ TECHNICZNY Kierownik działu: Anna Perzyńska Koordynator: Piotr Dresler Redaktorzy: Natalia Bieniaszewska, Bożena Piergla, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek Specjalista ds. składu kwartalnika: Andrzej Kidaj

DZIAŁ GRAFICZNY Kierownik działu: Barbara Wyrowińska Redaktorzy: Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Piotr Foksowicz, Konstanty Wolny, Kamil Dolik Specjalista ds. reklamy: Delfina Rytlewska

DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Kierownik działu: Natalia Bilska Redaktorzy: Jacek Orlicz, Anna Thol, Jacek Skowroński, Olga Sienkiewicz, Wojciech Pancerny, Łukasz Kuc Recenzenci: Katarzyna Zalecka, Kinga Jakubowska, Olga Michalik, Maryla Kowalska

DZIAŁ PORTALOWY Kierownik działu: Jarosław Makowiecki Administrator: Marek Bartniczak Redaktorzy: Neliusz Frącek, Justyna Pindor Informatyk: Artur Kaczmarczyk Grafik: Michał Olejarski

QFANT.PL - numer 6/10

115


Partnerzy medialni weryfikatorium.pl arenahorror.pl fantasta.pl civilization.org.pl stefandarda.pl blog.adesign.8p.pl swiat-fantastyki.pl piszmy.pl portal-pisarski.pl bractwocienia.com trojcarpg.pl zaginiona-biblioteka.pl www.jacekskowronski.com.pl cartoonwarsblog.blogspot.com

Serdecznie dziÄ™kujemy za wsparcie



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.