Qfant #09

Page 1

ISSN 2080-2633

numer 9/11

kwiecień 2011 bezpłatny kwartalnik fantastyczno-kryminalny

110 fantastycznych stron ZA DARMO

TYLKO U NAS Andrzej Zimniak Wywiad & Fraszki

Dominik Krzemiński „Artefakt” HORROR

Dawid Lach „Strach przed burzą” FANTASY

Marta Mayer Dettlaff GALERIA AUTORSKA Grafika okładki: Barbara Wyrowińska


L

POLECANKI WSTĘPNIAK

udzie nic nie czytają. Ci, co czytają, nic nie rozumieją. Ci, co czytają i rozumieją, zaraz potem zapominają.

Przywołana fraza, zwana prawem Lema, krąży sobie w różnych wersjach po świecie, sens jej zaś coraz mocniej przystaje do rzeczywistości. Bo natura ludzka jest leniwa, wygodna i bierna. Ewolucja przystosowała nasze ciała do zalegania w fotelach, palce wyposażyła w subtelny zmysł dotyku, pozwalający po omacku przełączać kanały telewizyjnym pilotem, dostroiła odpowiedzialne za uczucie przyjemności ośrodki mózgu do jak najlepszej percepcji ruchomych obrazków. Dobór naturalny spycha na margines i wreszcie eliminuje osobniki nieprzystosowane, trawiące czas i siły na czytaniu książek w imię znikomego prawdopodobieństwa, że zawarte tam treści nadadzą sens ich życiu. Na szczęście spotkanie przedstawiciela płci przeciwnej o podobnych zainteresowaniach zdarza się wspomnianym jednostkom nader rzadko, więc zgubne zamiłowanie do literatury nie zostanie raczej przekazane następnym pokoleniom. Niestety, czytający te słowa oraz ich autor należą do wąskiego kręgu odszczepieńców, nieuleczalnych maniaków, niebezpiecznych czcicieli słowa pisanego, lekceważących zdobycze cywilizacji oraz światły przykład ze strony awangardy społecznej zasiadającej w ławach sejmowych. Z racji wspomnianych ułomności nie grozi nam raczej odegranie znaczącej roli w polityce lub biznesie. Nałóg nasz, prócz szkód intelektualnych, przyniesie wkrótce także ruinę finansową, gdyż decydenci, powodowani szlachetnym zapałem zwalczania dewiacji, uzbroili się w nowy oręż, jakim stanie się VAT na książki. Lecz skoro brak nadziei na resocjalizację, a dni nasze i tak są policzone, pozostaje nam tylko dalej beztrosko tkwić w szponach uzależnienia, oddawać się conocnej literackiej rozpuście, łykać ukradkiem po parę stron w drodze do szkoły lub za biurkiem w pracy, uważając, by nie zdradziły nas rozszerzone źrenice i wypowiedzi wskazujące na nadmierne oczytanie… Czas więc na klina. W najnowszym numerze Qfantu polecam zwłaszcza wysokoprocentowy wywiad ze znakomitym pisarzem Andrzejem Zimniakiem, na drugą nogę horror „Artefakt”, autorstwa Dominika Krzemińskiego, do którego doskonałym utrwalaczem powinno okazać się opowiadanie fantasy „Strach przed burzą” Dawida Lacha. A klimatyczne galerie Qfantowe mogą być świetną zakąską między kolejkami gatunkowej prozy. Jacek Skowroński

2

PUBLICYSTYKA Łukasz Szatkowski - Mormoni szturmują… fantastykę?.....................................................................4 Maciek Lewandowski - DurneWędrowycze!.................8 Marcin Wełnicki - Początkipisania............................... 10 Grzegorz Gajek - Narodziny nowego boga................ 12 Iza Grzelak-Barczewska - Znany detektyw, syn znanego detektywa........................................... 14 Jacek Skowroński - Wywiad z Andrzejem Zimniakiem ................................................................ 18 Andrzej Zimniak - Fraszki.............................................. 22

GALERIA Marta Mayer Dettlaff...................................................... 24 Olga Koc............................................................................. 30

LITERATURA Dominik Krzemiński - Artefakt..................................... 32 Marcin Rusnak - Wróżbita.............................................. 38 Anna Kleiber - Wierny ogrodnik.................................. 50 Klara Korwin-Piotrowska - Lunatyk............................. 58 Zeter Zelke - Paradoks ciotki........................................ 64 Tomasz Bilski - Bezdomny anioł................................... 70 Dawid Lach - Strach przed burzą................................. 78

POLECANKI Genezis.............................................................................. 94 Prędkość............................................................................ 96 Wielki smród.................................................................... 97 Król Bólu............................................................................ 98 Śmierć mrocznego lorda..............................................100 Kwantowy złodziej........................................................102 Udręka..............................................................................103 Nakręcana dziewczyna / Pompa numer sześć........105

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


www.zysk.com.pl

Zagrasz w grę o miłość? Zagrasz w grę diabła?

„Mosby połączył rozbudowaną, niekiedy szokującą fabułę z doskonałymi pomysłami! Porażająco dobra rzecz!” Literary Review


Łukasz Szatkowski Łukasz Szatkowski

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Mormoni szturmują… fantastykę?

T

en tekst nie ma wiele wspólnego ze świętymi księgami tej czy innej religii, które bądź co bądź fantastyką najczęściej są, niestety zwykle niezbyt wysokich lotów. Cóż, niektórzy fantastykę tylko czytają, inni dodatkowo w nią wierzą. Co kto lubi. Skoro ustaliliśmy, o czym pisać nie będę, to może dla odmiany wyjaśnię, dlaczego przyczepiłem się akurat do mormonów. Zwykle czytając książki, obchodzą mnie wyłącznie treści w nich zawarte, a autorzy są ważni o tyle, o ile wiem już, co napisali i tym samym – czego można się jeszcze po nich spodziewać. Mentalność fana jest mi obca – autografy, spotkania autorskie, uściski ręki nie są mi potrzebne do szczęścia. Jednak na potrzeby pisania recenzji zdarzało mi się zagłębiać w notki biograficzne pisarzy: a nuż wyłapię jakąś ciekawostkę do umieszczenia we wstępie tudzież znajdę w życiorysie analogie do treści prześwietlanej powieści. Jakież było moje zdziwienie, gdy dwóch spośród kilku (wszystkich policzyć można na palcach jednej ręki) autorów moich ulubionych książek okazało się być członkami wyznania o tajemniczo brzmiącej nazwie Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Skoro gwiazdy Hollywood z Tomem Cruise’em na czele mają swoją scjentologię, to być może wśród amerykańskich pisarzy fantastyki również jest modna jakaś bliżej nieznana na polskim gruncie religia? Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich

Co zatem charakteryzuje i wyróżnia z tłumu innych wyznań Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, występujący niekiedy pod skrótem LDS (nie mylić z LSD)? Jeśli ktoś o nich słyszał, to raczej w określeniu „mormoni”, a znani są najbardziej ze swoich związków poligamicznych. Ciągnie się to za nimi do dzi-

4

siaj, mimo że już w 1890 r. podobne praktyki zostały zarzucone, a trwają nadal jedynie w radykalnym odłamie, który dla rozróżnienia dodał sobie przed nazwą przymiotnik „fundamentalny”. W dalszej części omówię pokrótce doktrynę LDS, skupiając się na odmienności od innych kościołów chrześcijańskich oraz zgodnie z tematem, który wbrew pozorom nie jest wyłącznie chwytem przyciągnięcia czytelnika, zdradzę nazwiska wspomnianych pisarzy i spróbuję doszukać się w ich książkach analogii do założeń wyznawanej religii. Zacząć należy jednak od genezy. LDS założył w 1830 r. w Stanach Zjednoczonych Joseph Smith. Jak wiadomo Kościoła nie zakłada się ot tak, jak chociażby partię (choć Smith kandydował nawet na prezydenta USA) – przedtem naszemu prorokowi objawił się cały tabun świętych i kolegów po fachu, a jeden z nich, Moroni, polecił mu udać się na górę Cumorach, gdzie znajdzie złote płytki z wyrytymi na nich inskrypcjami w języku egipskim. Joseph Smith zabawił się zatem w Mojżesza, przetłumaczył znalezione tabliczki i pod wpływem „boskiego natchnienia” zawarł ich treść w Księdze Mormona, która stała się później głównym, obok Biblii, świętym pismem mormonów. Czego by o nim nie mówić, był niekwestionowanym geniuszem marketingu, to chyba nawet lepszy sposób wypromowania swojej książki od wpisania przez Watykan na listę ksiąg zakazanych. A jaki oryginalny! Takich smaczków potwierdzających stereotypy o Amerykanach jest więcej – i to zarówno tych dosyć kuriozalnych, jak i godnych pochwały. Głównym wydarzeniem w Księdze Mormona jest zstąpienie Jezusa na kontynent amerykański wkrótce po zmartwychwstaniu. Po raz kolejny ujawniło się przeświadczenie o własnej wyjątkowości i niemożności bycia gorszym w czymkolwiek od kogokolwiek. Kościół chrześcijański powstał zatem niemal równolegle nie tylko w Palestynie, ale u nas też! Po naszej glebie też stąpał Jezus! Jednak zarówno w Ameryce, jak i basenie Morza Śródziemnego chrześcijaństwo odstąpiło od nauk Chrystusa. Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich jest zatem jedynym prawdziwie chrześcijańskim, choć łaskawie nie sprzeciwia się używaniu takiego nazewnictwa przez inne wyznania, lecz jednocześnie odcina się od dialogu ekumenicznego. W LDS występują także liczne uproszczenia.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Mormoni szturmują… fantastykę? Wielkie problemy, które spędzają sen z powiek teologicznym mózgowcom tutaj po prostu nie istnieją. Pomijając fakt nieuznania dogmatu o Trójcy Świętej (wyznają tryteizm – trzy osobne byty boskie, a nie jednego Boga w trzech osobach), mamy jeszcze chociażby samą postać Boga, który według nich jest tak naprawdę wywyższonym człowiekiem i posiada ciało. Rozumiane metaforycznie w innych kościołach chrześcijańskich twierdzenie o ludziach jako „dzieciach bożych” w LDS traktowane jest dosłownie – ludzie są spokrewnieni z Bogiem. Każdy człowiek może więc osiągnąć boskość, gdyż jego potencjał jest nieograniczony. Mamy zatem dobry powód, aby się rozwijać i dążyć do doskonałości, jest o co walczyć. Tym bardziej, że również w przydziale do odpowiednich warstw nieba (czyżby któryś z twórców doktryny LDS był fanem twórczości Dantego?) liczy się nie tylko wiara i przestrzeganie boskich praw, ale i poziom wiedzy. Może by tak przetłumaczyć na angielski „Jestem bogiem” Paktofoniki i podrzucić mormonom jako propozycję hymnu? Mormonów obowiązuje zakaz picia alkoholu, kawy i herbaty oraz używania tytoniu i innych szkodliwych substancji. Napoje gazowane zapewne podchodzą pod szkodliwe, czyli jadą na wodzie, mleku i soczkach. Jakoś mało ciekawa perspektywa. Orson Scott Card To tyle przydługiego wstępu i przybliżenia tematu, czas na część tytułową. Orson Scott Card to pisarz science fiction i fantasy, który wsławił się tym, że jako jedyny zdobył dwa lata z rzędu zarówno Hugo jak i Nebulę za najlepszą powieść. Co bardziej orientującym się czytelnikom nie trzeba mówić, iż nagrody te zdobył za „Grę Endera” w 1986 r. i „Mówcę umarłych” w roku następnym. Ani w tych dwóch powieściach, ani w żadnych innych dziejących się w uniwersum Endera („Saga Endera”, „Saga Cienia”) nie pojawiają się szczególnie nachalne nawiązania do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Być może pod analogię podciągnąć można napisanie przez Endera „Królowej Kopca” i „Hegemona”, co poskutkowało stworzeniem nowej religii. Swoją drogą niezły pomysł na poradnik: „Stwórz swoją własną religię!”. Innym nawiązaniem, choć nie ściśle mormońskim, są prześladowania reli-

gijne, których doświadczyli rodzice Endera. Fakt, że jego ojciec (o jakże wymownych imionach Jan Paweł) był polskim katolikiem, ale jak to powiedział Card w wywiadzie dla „Nowej Fantastyki” (12/2010) „jedyna religia, której fanatycy obecnie walczą z fanatykami islamu o pierwszeństwo niechęci do koegzystencji, to akademicki ateizm”. Zatem religie powinny się solidaryzować, gdyż największym dla nich zagrożeniem nie jest inna religia, a właśnie jej brak. Dalej jest już jednak z grubej rury. „Opowieści o Alvinie Stwórcy” bazują, czego Card nie ukrywa, na życiu Josepha Smitha, a cykl „Powrót do domu”, którego pierwszą część Prószyński i S-ka wydał ponownie na początku roku, napisana jest w oparciu o Księgę Mormona. „The Folk of Fringe” to kilka historii o grupkach mormonów próbujących przetrwać w ruinach Ameryki pozostałych po trzeciej wojnie światowej, a „Zagubieni chłopcy” opowiadają o mormońskiej rodzinie. Nie ma za bardzo gdzie doszukiwać się alegorii, bo wszystko mamy podane na tacy. Czy zatem Orson Scott Card jest pisarzem LDS fiction? Owszem, między innymi. Brandon Sanderson Drugi ze wspomnianych amerykańskich pisarzy to Brandon Sanderson, w mojej opinii najlepszy debiut fantasy minionej dekady. We wszystkich jego dotychczas wydanych w Polsce powieściach przewija się quasi-mormoński motyw boga-człowieka. Podchodzi on do tego motywu z różnych stron. W „Elantris” „bogiem” zostać może każdy, choć odstępstwem od zasad LDS jest tu losowość przemiany, niemająca nic wspólnego z jakimikolwiek zasługami, lecz stawiająca wszystkich równo, niezależnie od urodzenia, zamożności czy wykonywanego zawodu. Inna sprawa, że w czasach, w których toczy się fabuła powieści, przemiana staje się przekleństwem, mamy do czynienia z upadkiem bogów, a ich miasto, tytułowe Elantris, zmienia się w więzienie i miejsce zsyłki. Co zastanawiające, upadek ten również nastąpił przypadkowo, a spowodowany został katastrofą naturalną, nie karą za grzechy czy czymkolwiek innym. Podobna losowość i przypadkowość kłóci mi się z filozofią LDS, a przypomina raczej tezy św. Augustyna na temat przyznawania łaski. Cykl „Z mgły zrodzony” przedstawia inny rodzaj boga. Jest on jeden, a w dodatku to ciemię-

QFANT.PL - numer 9/11

5


Łukasz Szatkowski

POLECANKI PUBLICYSTYKA

żący lud tyran. Niby wywyższony człowiek i ma ciało, ale bez przesady, więcej widać tu wspólnego z malteizmem niż z jakimkolwiek kościołem chrześcijańskim. I nie zmienia tego fakt, że Ostatni Imperator nie jest jednolicie negatywną postacią, choć nie można mówić w tym wypadku o różnych odcieniach szarości, gdyż byłoby to dla niego zbyt łaskawym określeniem, to jednak jakieś szare plamki na czarnej przestrzeni się pojawiają. Bądź co bądź, jego brak zalet globalnie okazał się zbawienny dla istnienia ludzkości, jednak patrząc z poziomu niewolonych skaa jest to mało pocieszające. Trzecia część cyklu już w marcu. Ostatnią powieścią Sandersona dostępną dla polskiego czytelnika jest „Siewca wojny”. Kolejna wizja przypomina trochę grecki panteon – mamy jednego Króla-Boga i szereg pomniejszych bóstw. Nareszcie bogowie ci wybierani są za swoje dobre uczynki, a przynajmniej tak twierdzą ich kapłani. Niestety, wybrani przez „kolory” bogowie przy przemianie tracą pamięć. O prawdziwości tego credo mamy się jednak okazję przekonać przynajmniej w jednym wypadku. Podobnie jak w „Elantris”, lecz w nieco innym aspekcie, jest w tym wyborze równość – nie trzeba bohatersko polec w bitwie, nie trzeba być księciem ani bogaczem – takiego samego heroizmu potrzeba przy oddaniu życia za bliską osobę, nieważne czy jest się władcą, bankierem, rzemieślnikiem czy pastuchem. Nie dotyczy to jednak Króla-Boga, który stylizowany na tyrana i kierowany skrycie przez swoich kapłanów, tak naprawdę jest skrzywdzonym dzieckiem. Jak to odnieść do LDS? Nie mam pojęcia. We wszystkich przypadkach atrybutem boga jest magia pod różnymi postaciami – mogą to być runy, spalanie metali w organizmie czy „Oddechy” połączone z kolorami, czasem potrzeba do posługiwania się nią specjalnych wro-

6

dzonych umiejętności, innym razem wystarczy odpowiednia ilość surowców. Tak czy inaczej, zawsze jest oryginalnie, interesująco, refleksyjnie i zaskakująco, a za to właśnie tak lubię powieści Brandona Sandersona. A to tylko nieliczni pisarze należący do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Warto wspomnieć jeszcze chociażby o Tracym Hickmanie, współtwórcy cyklu „Dragonlance” czy... Stephenie Meyer. Tak, tej samej, od sagi „Zmierzch”. Ciekawe czy ta kobieta zdaje sobie sprawę, ile oszalałych nastolatek nawróciłaby na swoją wiarę jednym pociągnięciem pióra. Nie, żebym wypatrywał wszędzie pisarzy-agitatorów mormonów, jak niektórzy Żydów, ale coś jest na rzeczy. A może to ja powinienem się nawrócić, skoro tak odpowiadają mi autorzy fantastyki (nie, nie Meyer) tego wyznania…

Łukasz Szatkowski Ateista, chórzysta, student bibliotekoznawstwa na UMK, organizator Toruńskich Dni Fantastyki, członek PTTK, abstynent. Najlepiej czuje się na górskim szlaku, z dala od ludzi. Amatorsko zajmuje się zbieractwem monet, zwanym szumnie numizmatyką. Zna Dragon Balla na wyrywki. Jedyny jego nałóg to czytanie książek, bez których nie rusza się z domu.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Maciek Lewandowski Maciek Lewandowski

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Durne Wędrowycze!

K

ilka dni temu dostałem od jednego z dziennikarzy tekst do akceptacji. Przeczytałem, naniosłem sugestie, wskazałem kilka błędów językowych i odesłałem, zapominając o sprawie. Nie na długo. Spłynął mail zwrotny od autora, gdzie operując soczystymi przymiotnikami, zasugerował, że szukam problemu na siłę, jednocześnie dając mi do zrozumienia – równie wylewnie – że się zirytował. Uprzejmie poinformowałem dziennikarza, że po dokonaniu niezbędnego remontu tekstu musi go opublikować przed szesnastą.

Cała operacja, dość pospolita w swej naturze, zbiegła się z przypadkową lekturą garści felietonów dotykających szeroko rozumianej literatury i kondycji językowej narodu. Natchniony wygrzebałem wspomniany wcześniej materiał, cudem ostały na dysku. Ponowne prześledzenie tekstu przyniosło jeszcze jeden błąd. Kiedyś miałem w rękach artykuł traktujący o lekturze w dobie Internetu. Autor sugerował, że w XXI wieku czytamy szybko i łapczywie, ale jedynie puste, nadmuchane frazy Internetu. Efektem tego jest dostęp do ogromnej ilości infantylnej informacji napisanej błędnym językiem. Przekłada się to na jego zubożenie i „zakodowanie” niedbalstwa językowego. Trudno się nie zgodzić. Dużo ostatnio mówi się o cherlawej kondycji polskiej kultury. Na pęczki publicystyki traktującej o potrzebie czytania i zbawiennym wpływie rzeczonego na centralny układ nerwowy. Możliwe. Po przewałkowaniu felietonu jednego z uznanych rodzimych pisarzy o uskrzydlającej mocy książki, w którym uznany pisarz ma nadzieję, iż jego pisanie otworzy komuś oczy, straciłem nadzieję. Obecnie preferowany jest obywatel z pewnymi ograniczeniami intelektualnymi, radośnie

8

chłonący dobrodziejstwa popkulturowej fali informacyjnej. Nie promuje się czytania książek trudniejszych w warstwie lirycznej od przeciętnego Harlekina. Podobnie jak wszystkie reality show, telenowele, reklamy nie lansują pewnych postaw. Wynika to – puszczając nieco wodze fantazji – z założeń Departamentu Bezpieczeństwa obawiającego się obywatela kontestującego, szukającego prawdy a co najgorsze odpychającego koncepcję łatwego „hajlajfu” rodem z seriali. Zgoda – pop papka to chłam, który co gorsza większość zdaje się przyjmować bezkrytycznie za prawdę o świecie. Tym jednostkom możemy współczuć. Nie wszyscy są jednak straceni. Zerknijmy na drugą stronę barykady. Tu siedzą autorzy esejów, bolejący nad stanem czytelnictwa w kraju. Co ciekawe, w znakomitej większości są to pisarze. Dają do zrozumienia, że Polak nie czyta lub czyta mało i podpierają się brutalnymi statystykami. Nikt jednak nie podejmuje kwestii ciągle drożejących książek – dwieście stron tekstu to wydatek rzędu czterdziestu złotych polskich monet. Koszmar. Żaden z autorów nie wspomina też o jakości tego, co się czytelnikowi proponuje. W znakomitej większości za owe czterdzieści złotych do-

Maciek Lewandowski Jegomość osobliwy. Urodził się czas jakiś temu, na szczęście może kupować samodzielnie piwo. Dawno temu był Lewandowski poetą dekadentem. Pisał, że smutno mu bardzo, a świat jest felerny. Szczęśliwie, wiersze owe zaginęły. Na studiach jął Lewandowski bazgrać prozę. Tak też zostało. W międzyczasie porzucił doktorat, ponieważ chciał jechać do Las Vegas. Obecnie Lewandowski pisze dużo, czasami dostając za to marne wynagrodzenie. Nie dotarł do Las Vegas.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


DurneWędrowycze! stajemy miałki tekst, pisany prostym językiem, opowiadający historię o głębi kałuży. Nie przeszkadza to, by puszyć się na łamach periodyków i wytykać, że napotkana przypadkowo osoba nie rozumiała słowa „epifania”. Pozwolę sobie na jeszcze jedną anegdotę, tak dla podsumowania. Wpadł kolega z wizytą. Rozmowa gładko spłynęła na literaturę. Znajomy pieklił się, wertując opasłe tomiszcze jednego z uznanych polskich autorów fantastyki: – Nie rozumiem zachwytów nad facetem. Zgo-

da – przerzucił niedbale kilka stron – pisze dużo, nawet ambitnie. Nie ma tu jednak filozofii czy metafizyki, a wszyscy się tym zachwycają. Jest trochę Platona i idei Epikurejczyków, ale to tylko uproszczona i wyrywkowa synteza. Tu nie ma nic, nawet fajna koncepcja świata jest przedstawiona po łebkach. To po co to w ogóle wprowadzać? – odstawił książkę, wodząc po reszcie egzemplarzy. – Pożądam książki mądrej, inteligentnej. Takiej żeby mnie baniak rozbolał od tego, co tam piszą, a nie same durne Wędrowycze!

ZI D E I W ZAPO SIĄŻEK E N K Z E C J Y Z T RECEN E PUBLICYS L K Y C E Ł K Y W Z NIE IE N Z C Ą YŁ W I O L P . TYLK T N A

F Q . W A WW

N

QFANT.PL - numer 9/11

9


Marcin Wełnicki

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Marcin Wełnicki

10

Początki pisania

J

uż sama prośba, żebym napisał ten artykulik, wydała mi się osobliwa, bo w pewnym sensie wciąż znajduję się u początków swojego pisania. Powoli, mozolnie ukazują się kolejne opowiadania, pierwsza książka stoi na półkach krócej niż pół roku... ale może to dobrze, im świeższe wspomnienia, tym lepsze. Więc: kariera pisarska nigdy mi się nie marzyła. Od dziecka coś tam skrobałem, sam nie wiem czemu, w liceum nie lubiłem czytać lektur, więc wyspecjalizowałem się w pisaniu wypracowań ledwo na temat. Potem poszedłem na studia i tu coś drgnęło. To znaczy znalazły się osoby, które chciały czytać to, co piszę – świetny sposób na skupienie na sobie uwagi – wobec czego pisałem. Tak w niecałe pół roku powstała moja pierwsza książka. Może kiedyś ją wydam – jako poradnik, jak nie należy pisać książek. Później było jeszcze wiele różnych projektów, w tym początek „Śmiertelnego boga”, ale tych już nie udawało mi się skończyć – zawsze było coś do roboty: studia, praca, zabawa. Do „Śmiertelnego boga” wróciłem w 2008 r. za namową przyjaciela, który stwierdził, że „coś może w tym być”. Z pewnością było – długi list miłosny do gatunków i konwencji, które cenię i lubię. Podczas najbardziej intensywnego etapu prac nad powieścią byłem pod dużym wrażeniem „Społeczeństwa ryzyka” Becka, co ostatecznie przełożyło się na puentę książki.

Przez te wszystkie lata od czasu do czasu wysyłałem jakiś fragment do któregoś z wydawnictw, ale zawsze rozbijałem się o ścianę ciszy. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy trzy dni po kolejnym takim mailu (wysłanym ot tak, z głupia frant) skontaktowało się ze mną wydawnictwo SuperNowa. Reszta – można powiedzieć – jest historią. „Śmiertelny bóg” wytycza dla mnie pewną granicę, bo zupełnie inaczej pisało mi się przedtem, a zupełnie inaczej piszę teraz. Wtedy tworzyłem żywiołowo, hobbystycznie, zrywami, teraz robię to metodycznie i sumiennie (a przynajmniej tak sobie usilnie powtarzam) – i tak jest o wiele łatwiej. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł wreszcie zaprezentować czytelnikom efekty tej pracy. A jakiej rady udzieliłbym tym, którzy pragną pisać? Uzbrójcie się w dużo cierpliwości i determinacji. To wszystko prawda, co mówią, że literacki sukces to 5% talentu, a reszta to ciężka praca (przyprawiona szczyptą szczęścia). Powodzenia!

Marcin Wełnicki Urodził się w 1984 r. w Gdyni. Ukończył studia prawnicze, jest tłumaczem gier, hobbystycznie zajmuje się socjologią. W 2010 r. zadebiutował opowiadaniem „Święty z Issyk-kul”, nominowanym do miana najlepszego opowiadania roku czasopisma „Science Fiction, Fantasy i Horror”. W tym samym roku ukazała się jego debiutancka powieść „Śmiertelny bóg”.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Grzegorz Gajek

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Grzegorz Gajek

12

Narodziny nowego boga

B

óg umarł.

Oto przypuszczalnie jedno z najbardziej oburzających i kontrowersyjnych zdań w historii filozofii, zdanie, które uczyniło z Fryderyka Nietzschego filozofa-skandalistę, potępianego przez Kościół, ale fascynującego dla kolejnych pokoleń zbuntowanej młodzieży. Co ono jednak oznacza? Do wyobraźni przemawia wizja znanego nam z obrazów potężnego starca, który zsuwa się martwy ze swego niebiańskiego tronu, kończąc tym samym panowanie, które trwało… No właśnie, jak długo? Nieskończone eony? W tej wizji kryje się ontologiczna sprzeczność. Bóg nie może umrzeć, tak samo zresztą nie może naprawdę żyć. On po prostu jest, trwa. Znamy to z Biblii: „Jestem, który jestem”. Żadna miara, nawet jeśli sięgniemy po wygodną koncepcję „nieskończoności”, nie jest w stanie opisać jego trwania. I oto Nietzsche wprowadza w jego istnienie wymierne, możliwe do określenia w czasie wydarzenie: śmierć. Dlaczego? Wielu kościelnych myślicieli i kaznodziejów zdaje się uważać, że zrobił im to na złość, jakby chciał powiedzieć: „Bóg umarł, więc Kościół już jest niepotrzebny”. To oczywiście absurd, pomimo iż Nietzsche bynajmniej nie krył się ze swoim antyklerykalizmem. Więc jak rozumieć stwierdzenie „Bóg umarł”? W jaki sposób „umiera” bóstwo? W powieści „Wiedźmikołaj” Terry’ego Pratchetta postać tytułowa jest bóstwem słońca, któremu zagraża śmierć, gdyż ludzie przestają w niego wierzyć. A jeśli umrze, słońce nie wzejdzie. I co wtedy? Zamiast niego – jak tłumaczy jeden z bohaterów – świat oświetli wielka kula płonących gazów. Wydaje mi się, że słowna zabawa Pratchetta w jakimś stopniu oddaje to, co miał na myśli Nietzsche. Jeśli Bóg umarł, to świat (wszechświat? rzeczywistość?) został odarty z sensu, stał się czymś jałowym, czymś, co jest, ale nic nie znaczy.

Podobną interpretację proponuje Krzysztof Michalski w swej książce „Płomień wieczności”. Pozwolę sobie przytoczyć fragment: „Gdy więc Nietzsche mówi o »życiu« czy »śmierci« Boga, nie ma na myśli istnienia bądź nieistnienia jakiejś nadprzyrodzonej czy pozaświatowej istoty. W rezultacie śmierć Boga nie jest więc czymś, co przydarzyło się takiej istocie, nie jest w tym sensie »wydarzeniem«. Nietzschemu chodzi raczej o porządek, w jaki staramy się – nawet wtedy, gdy już nie wierzymy w istnienie Boga, nawet wtedy, gdy Kościoły straciły swą społeczną wartość – ułożyć świat, co nas otacza. «Bóg żyje» - gdy szukamy w otaczającym nas świecie ostatecznego sensu czy jakiejś wszechobejmującej całości. Gdy to poszukiwanie organizuje nasz świat w celowy, całościowy porządek.” Załóżmy, że podane przed chwilą interpretacje są prawdziwe. Pozostaje jednak jedno bardzo trudne pytanie: dlaczego Bóg umarł? A skoro już o to pytamy, to dlaczego umarł w konkretnych ramach czasowych, wyznaczonych przez lata życia Fryderyka Nietzschego? Czy naprawdę wtedy świat stracił swój sens? Oczywiście można próbować znaleźć odpowiedzi na te pytania, posiłkując się kontekstem historycznym, ale będą to jałowe próby. Najbardziej rozsądnym założeniem byłoby chyba to, że „śmierć Boga” jest zjawiskiem całkowicie subiektywnym i że jest procesem cyklicznym. W tym sensie moglibyśmy mówić raczej o „umieraniu Boga”, niż o jego „śmierci”. A taka cykliczność zakłada też jego odradzanie. Być może Nietzsche odczuł śmierć Boga dlatego, że w swej prywatnej relacji ze światem natrafił na pewną barierę poznawczą i oto ten świat nie był już w stanie zapewnić mu żadnego sensu, żadnego znaczenia. Być może uderzyła go swego rodzaju hipertrofia sumarycznej wiedzy ludzkości – przerost naukowych, religijnych i metafizycznych wyjaśnień porządku świata, które pozostając ze sobą w sprzeczności, ostatecznie podważyły wzajemnie swą wiarygodność. Z pewnością w życiu Nietzschego pojawił się jakiś kryzys zrozumienia (lub możliwości zrozumienia), który zresztą ostatecznie doprowadził go do choroby psychicznej (albo nowego poziomu rozumienia – narodzin nowego Boga?). Z pewnością jednak doświadczenie Nietzschego, opisane w jego książkach, miało też szerszy oddźwięk. Niezależnie od tego, jak je przez lata

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Narodziny nowego boga rozumiano, budziło niepokój. Wydaje mi się, że prace takich myślicieli jak Barthes, Baudrillard czy (zwłaszcza?) Grotowski są przynajmniej w jakimś stopniu próbą sprawdzenia, czy Bóg rzeczywiście umarł. Wydaje mi się również, że podobnie można interpretować zjawiska o szerszym zasięgu społecznym, jak choćby ruch hippisowski czy new age, choć oczywiście daleki jestem od stwierdzenia, że to rozważania Nietzschego bezpośrednio je zainspirowały. Chodzi mi raczej o to, że niepokój związany z możliwością śmierci Boga (który Nietzsche zaobserwował i nazwał, a który najprawdopodobniej istniał już długo, długo przed nim) ciągle gdzieś w nas tkwi i budzi się w odpowiednich okolicznościach, np. w stanie zagrożenia – technologicznego, społecznego, militarnego. I co wtedy? Czy Bóg nie jest mocny zmartwychwstać? Być może, tylko co to właściwie znaczy? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy dokonać pewnego ryzykownego założenia: mianowicie, że Bóg jest w pewnym sensie opowieścią o początku i końcu wszystkiego (czyli o porządku – jak to ujmuje Michalski). Innymi słowy Bóg jest mitem. Nie w sensie, że jest nieprawdą, raczej w tym sensie, który sugeruje w swych „Zatrważających baśniach” Roberto Calasso. Jest napięciem między prawdą o rzeczywistości, a zakrywającym ją kłamstwem. Posmak tego napięcia wyczuwamy nawet w warstwie językowej. Na przykład kiedy mówimy „demokracja w Iraku to mit”, mamy na myśli nieprawdę. Natomiast jeśli powiemy „w dziejach narodu polskiego objawia się mit prometejski”, to raczej mamy na myśli jakiś głębszy (prawdziwszy) sens wydarzeń historycznych. Oczywiście częściej używamy słowa „mit” w tym pierwszym znaczeniu, pewnie ze względu na jakieś scjentystyczne tendencje w rozwoju języka. W każdym razie mit jako taki jest nieśmiertelny, gdyż posiada nieskończoną możliwość adaptacji, ale adaptacja jest w pewnym sensie ciągłym umieraniem. Najprostszy przykład: dwa i pół tysiąca lat temu Grecy tłumaczyli sobie zasadę działania świata opowieściami o bogach, potem chrześcijanie wymienili ich na jedynego Boga,

aż wreszcie my, ludzie współcześni, nadaliśmy rangę boską Nauce (oczywiście bardzo spłaszczam, ale nie rozpraszajmy się szczegółami). Czy możemy z czystym sumieniem odpowiedzieć, że któryś z tych trzech mitów jest prawdziwszy niż dwa pozostałe? Tylko jeśli przyjmiemy perspektywę któregoś z nich, obiektywnie – nie. Jedyny możliwy rodzaj prawdy, to taki, który nie trwa, tylko się staje. Ale w tym kryje się ontologiczna sprzeczność, podobnie jak w stwierdzeniu „Bóg umarł”. Dlatego jesteśmy skazani na wieczny niepokój, bo być może za sto lat nasza prawda będzie już bzdurą. I co zrobić w takiej sytuacji? Nietzsche zdaje się sugerować, że należy ją odrzucić; być może na tym polega bycie „nadczłowiekiem”. Można też spróbować ją schwycić, usidlić, zamrozić, zamknąć w jakimś bezpiecznym pudełku, które wiemy, skąd się wzięło (np. sami je zrobiliśmy) i jak jest pojemne. A jakby tak stworzyć maszynę, której jedynym celem jest poznanie? Która żyje wiecznie i całą swoją wieczność poświęca na gromadzenie ciągle transmutującej prawdy? Czyż nie byłyby to narodziny nowego boga – wreszcie pewnego, namacalnie obecnego? A może ten bóg rodzi się właśnie teraz, na naszych oczach? Pomyślcie o tym następnym razem, kiedy zechcecie spytać Google’a albo Wikipedię o prawdę na jakiś temat.

Grzegorz Gajek

QFANT.PL - numer 9/11

Urodzony w 1987 roku, student Kulturoznawstwa na UW, pisarz i pianista amator. Publikował m.in. w Magazynie Fantastycznym, SFFiH i Esensji.

13


Iza Grzelak-Barczewska

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Iza Grzelak-Barczewska

14

Znany detektyw, syn znanego detektywa

C

zy zauważyliście, jak wiele łączy Herkulesa Poirota z Sherlockiem Holmesem? Być może są to relacje i podobieństwa niewidoczne od razu, ale jeśli miało się przypadkiem okazję przeczytać opis przygód jednego zaraz po opisie przygód drugiego, to wręcz uderzające! Oczywiście nie chodzi bynajmniej o to, że obaj są detektywami, o nie! Nawet nie o to, że żyją samotnie, bez nadzoru ze strony opiekuńczej, kobiecej dłoni, za to rzucając cień na wiernie sobie oddanego przyjaciela. To raczej coś w konstrukcji postaci, w jej ukształtowaniu charakterologicznym. Weźmy na przykład podejście do zawodu. I Holmes, i Poirot są pracoholikami, życie bez pracy po prostu dla nich nie istnieje. Bardziej widoczne jest to w przypadku Sherlocka – kiedy nie ma na horyzoncie interesującej sprawy, z nudów i z braku bodźców zdolnych rozjaśnić jego błyskotliwy umysł, posiłkuje się morfiną i kokainą. Poirot z kolei od lat przechodzi na emeryturę. Po wielokroć zarzeka się, że nie chce być „primadonną, która co sześć miesięcy urządza wielki pożegnalny spektakl”1 (czytając ten fragment, każdorazowo staram się odgonić spod powiek cokolwiek drastyczny obraz Herkulesa w sukni z piór…). Twierdzi, że chętnie zajmie się uprawą dyń, a w wolnym czasie siedzeniem na słoneczku. Naturalnie, jeśli tylko pojawiłaby się jakaś zagadka wymagająca zaangażowania jego szarych komóreczek, cóż, nie mógłby wtedy odmówić, prawda? Albo… „gdyby na przykład w tej chwili kula uderzyła w mur, o który opieramy nasze głowy, nie pozostałbym bezczynny, ale zbadałbym sprawę. Ostatecznie człowiek jest tylko człowiekiem!”2 – mówi parę minut przed tym, zanim na pewną nowo poznaną damę uweźmie się osa, która okaże się być… kulą rewolwerową! Bezwzględnie obaj mają szczególne podejście do pracy – a może po prostu mają szczególną pracę? – często nie mogą inaczej rozwiązać

problemu, jak intensywnie nad nim myśląc, siedząc w ulubionym fotelu. Wolą zatem pracować w domu, choć jeśli już koniecznie trzeba, można ich również spotkać w terenie. Szczególnie Poirot miewa obiekcje co do wychodzenia na zewnątrz. Dla energicznego Hastingsa pracowanie umysłem zamiast ciągłego biegania po mieście i zbierania dowodów jest po prostu nie do pomyślenia! I pewnie dlatego to nie on jest wielkim detektywem… Ponadto i Herkules, i Sherlock są kapryśni przy wyborze spraw, którymi się zajmują. O ile casus nie zapowiada się nadzwyczaj oryginalnie i o ile żaden szczególik nie wyda im się niezmiernie intrygujący i wart zachodu, w ogóle się go nie podejmą. A jeżeli, nie daj Boże, potencjalny klient próbuje ich okłamać lub choćby zataić byle detal, albo jeżeli nie zamierza im w pełni zaufać, mimo że sam tego od nich wymaga, wypraszają delikwenta i zapominają o jego problemie. W końcu mogą sobie na to pozwolić! Są sławni, rozchwytywani, genialni, a na dodatek… świetnie o tym wiedzą. No cóż, ani Poirot, ani Holmes nie grzeszą skromnością. Właściwie, chcąc być całkowicie szczerym, należałoby powiedzieć, że to jedni z największych zarozumialców i pyszałków na świecie! Z drugiej jednak strony – to trzeba im przyznać – nie mylą się w wysokiej ocenie własnych umiejętności. Raczej więc, jak próbuje nas przekonać Sherlock, w tym przypadku pycha nie jest pychą, lecz samoświadomością: „Nie zgadzam się z tymi, dla których skromność jest cnotą. Logicznie rozumujący człowiek powinien widzieć rzeczy dokładnie takimi, jakie są, a niedocenianie samego siebie jest równie wielkim zaprzeczeniem prawdy jak przesadne traktowanie własnych możliwości”3. Podobne intencje ma Poirot, kiedy przyrównuje się do Boga… choć, no dobrze, to może już przesada! Podobieństwa między Herkulesem i Sherlockiem są tak liczne, że można by je tu przytaczać w nieskończoność. Naturalnie, każdy z nich jest postacią integralną i oryginalną… nie sposób przecież pomylić jednego z drugim… trudno jednakże oprzeć się wrażeniu, że są tak do siebie podobni, jakby byli spokrewnieni. Jakby Poirot był, powiedzmy, synem Holmesa! Synem, nie zapominajmy bowiem, że Poirot (wbrew silnym pozorom!) jest sporo młodszy. Przypomina nam o tym nie tylko czas akcji przygód obu detektywów, ale

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Znany detektyw, syn znanego detektywa także poszczególne powieściowe aluzje. Choćby wyliczanka, w której doktor Burton naśmiewa się z imienia Poirota, które nie przystaje do jego wyglądu: „Wyobraziłem sobie następującą sytuację: twoja matka siedzi sobie z nieboszczką panią Holmes, szyją śpioszki lub stukają drutami i recytują – »Achilles, Herkules, Sherlock, Mycroft…«”4. Fakt, co jak co, ale Herkules swego mitycznego praprzodka muskulaturą zapewne nie przypominał… a uznanie pani Holmes za nieboszczkę sugeruje różnicę wieku między nią a panią Poirot. Ale, ad rem, o czym świadczą te liczne analogie? Ano o tym, że postać Poirota powstała na wzór Holmesa. Bo tak naprawdę Poirot, w pewnym sensie, jest synem Holmesa! Zresztą Christie nie czyniła z tego żadnej tajemnicy, ujawniając wprost nie tylko inspirowanie się utworami Conan Doyle’a, ale także wielką fascynację wymyślonym przez niego bohaterem. To bowiem lektura przeżyć Sherlocka zainteresowała Agatę literaturą kryminalną. Kiedy więc sama postanowiła takową spłodzić, kiedy wymyślała fabułę i postaci, do czego miała się odwołać, jak nie do ulubionych książek, a wraz z nimi, umiłowanego Holmesa? W Autobiografii swe herkulesowe początki opisywała następująco: „Oczywiście, musi też być jakiś detektyw. W owym czasie hołdowałam tradycji Sherlocka Holmesa, rozważałam więc sprawę detektywów. Naturalnie nie takich samych jak Sherlock Holmes – muszę stworzyć własnego, ale on też będzie mieć przyjaciela, pewnego rodzaju obiekt kpin czy poniekąd popychadło – to nie powinno być trudne”5. Nawet inspektor Japp był detektywem „ze Scotland Yardu w stylu Lestrade’a”6. A więc nie tylko konstrukcja postaci, ale i ogólna kompozycja powieści powstały w wyniku inspiracji przygodami detektywa z Baker Street! Christie jednak nie tylko wzorowała się na nich. Nigdy nie lubiła być odtwórcza, nawet każdą z własnych powieści starała się ukształtować, choćby narracyjnie, zupełnie inaczej niż poprzednie. Jak więc mogłaby poprzestać jedynie na biernym zapożyczeniu wzorca? Co to, to nie! W wielu książkach, w których opisywała losy Poirota, znaleźć możemy ślady zabawy pierwowzorem, a przy tym puszczania oka do czytelnika. Ileż to razy na kartach jej utworów pojawiają się nawiązania do dzieł Conan Doyle’a? Ileż razy porównuje swoich bohaterów do ich proto-

plastów? Choćby niewinnie zestawiając Hastingsa z doktorem Watsonem. Zresztą, zdarzają się też u Christie prawie że cytaty z tekstów Szkota (świadome?)! I tak – obaj, Herkules i Sherlock, są przekonani o swojej wartości. Wiedzą jednak, że nie są nieomylni. W karierze i jednego, i drugiego miały miejsce „wpadki”, o których obaj starają się pamiętać. W przypadku Holmesa chodzi o sprawę Norbury. Jak mówi do Watsona: „Gdybyś kiedykolwiek odniósł wrażenie, że robię się trochę zbyt pewny siebie, lub poświęcam sprawie mniej uwagi niż tego wymaga, proszę cię bardzo, byś szepnął wtedy w me ucho: »Norbury«, a będę ci nieskończenie wdzięczny”7. Poirota z kolei prześladuje kwestia bombonierki: „Rzeczywiście przypomniałem sobie, że kiedyś, kiedy opowiedział mi o tej swojej porażce, prosił, bym szeptał mu do ucha »bombonierka«, ilekroć zauważę, że wpada w zbytnie zarozumialstwo”8. Rzecz jasna, czego należało się spodziewać, w praktyce Poirot obraża się za najdrobniejszą wzmiankę o niepowodzeniu. Nie zmienia to jednak faktu, że oba passusy są bliźniacze! Najciekawsze są fragmenty, kiedy to Poirot odwołuje się do Holmesa. Jego aluzje są bardziej finezyjne, choćby z tego względu, że nie zawsze są czynione wprost. W „Wielkiej Czwórce” Herkules oznajmia nagle Hastingsowi, że ma… brata: „– Zdaje mi się… tak, chyba tak… Będę musiał w to wciągnąć mojego brata. – Brata? – spytałem zdumiony. – Nie wiedziałem, że masz brata. – Zaskakujesz mnie, Hastings. Czyżbyś nie wiedział, że każdy znany detektyw ma brata, który byłby równie znany, gdyby nie wrodzone lenistwo?” Jak się później okazuje, nie jest to prawdą. Achilles, rzeczony brat Herkulesa, pojawia się, co prawda, pod koniec powieści, niby to podstawiony przez Poirota. Jednak w rzeczywistości to sam detektyw próbuje oszukać swoich przeciwników. W tym celu nawet… goli wąsy! A w uwiarygodnieniu mistyfikacji pomaga mu łatwowierny, okłamany uprzednio, Hastings. Pomysł na intrygę Herkules zaczerpnął właśnie od Sherlocka. Ten „każdy znany detektyw” to nikt inny, jak właśnie Holmes! Z tą tylko różnicą, że on naprawdę ma brata, Mycrofta, który na kartach utworów Conan Doyle’a pojawia się parokrotnie. Wszystko, co mówi Poirot o zdolnościach i lenistwie Achillesa, nawiązuje do słów, które padają z ust

QFANT.PL - numer 9/11

15


POLECANKI PUBLICYSTYKA

Iza Grzelak-Barczewska

16

Sherlocka: „Gdyby praca detektywa ograniczała się do rozumowania, kiedy się siedzi w fotelu, mój brat byłby największym postrachem zbrodniarzy, jaki kiedykolwiek żył na ziemi. Lecz jest on pozbawiony ambicji i energii”9. Poirotowi zdarza się także dyskutowanie ze swym pierwowzorem (rzecz jasna, z oczywistych względów jest to dyskurs jednostronny…), szczególnie jeśli chodzi o sposób prowadzenia śledztwa. W „A.B.C.” naigrywa się z Hastingsa, któremu marzą się ślady w postaci popiołu z papierosa (na temat którego Holmes napisał przecież jedną ze swoich rozpraw) i kształtu buta: „Czego właściwie żądasz, przyjacielu? Patrzysz na mnie wzrokiem wiernego psa, i chcesz, abym wypowiedział się w stylu Sherlocka Holmesa… (…) Zawsze tęsknisz do jakichś śladów. Jaka szkoda, że zbrodniarz nie palił papierosa i nie zostawił popiołu, a potem nie wdepnął w ten popiół butem podkutym gwoździami o osobliwym kształcie! Nie. Nasz znajomy nie był tak uprzejmy”10. W „Wielkiej Czwórce” Poirot szydzi „z popularnych wyobrażeń o śledczym, często zmieniającym przebrania i skrupulatnie mierzącym każdy odcisk buta”11. Jak pamiętamy, mistrzem i przebrań, i pomiarów pozostaje Sherlock. Często zmienia on wygląd (przemienia się na przykład w staruszka), gdyż jest zbyt znany, szczególnie wśród kryminalistów: „Wielu przestępców coś tam już o mnie słyszało, zwłaszcza odkąd obecny tu mój przyjaciel zaczął publikować niektóre z mych spraw. Tak więc mogę wyruszać na wojenną ścieżkę jedynie w jakimś prostym przebraniu”12. Chętnie ogląda także ślady butów oraz mierzy odległości między nimi, co pozwala mu powiedzieć, jakiego wzrostu był przestępca i w jakim obuwiu chodził. Dzieje się tak między innymi w „Studium w szkarłacie” oraz w „Znaku Czterech”. W tej drugiej powieści Holmes właściwie jedynie ogląda odciski pozostawione przez buty, a jednak… tekst ten przywołać należy nie bez przyczyny. Sporo bowiem go łączy z „Wielką Czwórką” – nie tylko tytuł! „Wielka Czwórka” zaczyna się od – zacytowanej – aluzji do utworu Conan Doyle’a. Cała jest zresztą nawiązaniem do niego. W obu powieściach pojawia się bowiem tytułowy spisek czterech przestępców: w powieści Christie jest to zmowa międzynarodowa w celu przejęcia władzy nad światem, w powieści Szkota – rzecz bardziej intymna – morderstwo popełnione, by od-

zyskać ukradziony skarb. W utworach pojawiają się również podobne wątki, choćby orientalne (u Christie – chińskie, u Doyle’a – hinduskie). Nawiązanie do „Znaku Czterech” nie tylko sygnalizuje wejście w dyskurs z tym tekstem, ale także podjęcie dyskusji na temat tego, jak – zdaniem Poirota – należy prowadzić śledztwo. Czy rzeczywiście krytykuje on w tym miejscu system pracy starszego kolegi? Fakt, Herkules ma nieco inne metody, a jednak… z pomocą w odpowiedzi na to pytanie przychodzi sama powieść. W „Wielkiej Czwórce” bowiem Poirot sam sięga po kostium, udając swojego brata, Achillesa. Mało tego, przecież on także zwraca uwagę na detale i to na nich opiera gro wniosków. Nie mierzy, co prawda, śladów butów, ale bacznie przygląda się wszystkiemu, co mogłoby podsunąć mu rozwiązanie zagadki. Jak choćby – cały czas w tym samym utworze – znalazłszy udziec jagnięcy w lodówce zamordowanego mężczyzny, domyśla się prawdy: morderca przebrał się za rzeźnika! Skąd więc to szyderstwo w wypowiedzi Herkulesa? Być może nie tyle jest to krytyka Holmesa, co raczej… powszechnych wyobrażeń, które każą ludziom zakładać, że praca śledczych opiera się na zebraniu oczywistych, łatwo dostrzegalnych tropów. Rzeczywistość okazuje się być inna: codzienność detektywa polega na umiejętności dostrzegania śladów mniej widowiskowych i łączenia ich w całość, wyciągania z nich odpowiednich wniosków. I nawet jeśli to Holmes częściej rusza się zza biurka, analizuje popiół z papierosa czy stosuje skomplikowany kamuflaż, to dla obu liczy się jedno – cel, a tym jest przecież nic innego, jak rozwiązanie zagadki! Żeby go osiągnąć, są w stanie zrobić… wszystko. Czemu te nawiązania, aluzje, mikrocytaty wydają mi się tak ekscytujące? Bo dzięki nim Christie udaje się osiągnąć coś niebywałego – uwiarygodnienie powieściowego świata. Zarówno swoich powieści, jak i tych napisanych przez Conan Doyle’a. Stworzonych przez siebie bohaterów zestawia bowiem z tymi już od lat zakorzenionymi w czytelniczej świadomości. Każe im dyskutować, jakby byli jak najrealniej istniejącymi, „historycznymi” postaciami: Poirot i Hastings, Holmes i Watson. Każdy z nas pragnie uwierzyć, że to, o czym czyta i o kim czyta, nie jest jedynie wytworem umysłu drugiego człowieka. Że literackie realia są… czymś istniejącym naprawdę.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Znany detektyw, syn znanego detektywa Utwory Christie są nie tylko intertekstualne. Autorka nie dość że nawiązuje w nich do innych tekstów, to jeszcze sprawia, że ich duch, duch ich bohaterów, unosi się nad każdym zdaniem i epizodem. I może na tym polega fenomen jej powieści – że udało jej się powołać do życia świetne postaci (z Poirotem na czele), a do tego stworzyć (i urealnić…) świat, w którym dwa największe umysły rzeczywiście istnieją (lub przynajmniej istniały…). Świat, w którym Herkules rozwiązuje zagadki, posiłkując się doświadczeniem swego poprzednika. Dzięki temu Poirot i Holmes to już nie postaci literackie, lecz ludzie z krwi i kości, w istnienie których nie wątpimy. I – choć przez chwilę – możemy być pewni, że wystarczy wyściubić nos z własnego fotela, by spotkać ich tuż za rogiem.

Iza Grzelak-Barczewska Gdyby mogła wybrać datę swoich urodzin, żyłaby na przełomie XIX i XX wieku… pod warunkiem, że w filmach grywaliby już Eugeniusz Bodo i Gene Kelly, grali na trąbce – Louis Armstrong i Miles Davis, a śpiewali – Frank Sinatra i Dean Martin. W wolnych chwilach czyta, czyta i jeszcze raz czyta. Czasami też drażni maleńkie stworzonka, robiąc im zdjęcia.

1. A. Christie, Samotny dom, przeł. M. Michałowska, Warszawa 1997, s. 9. 2. Loc. cit. 3. A. Conan Doyle, Pamiętniki Sherlocka Holmesa, przeł. B. Madejski, Wrocław 2010, s. 162. 4. A. Christie, Dwanaście prac Herkulesa, przeł. G. Jesionek, Wrocław 2009, s. 6. 5. A. Christie, Autobiografia, przeł. M. Konikowska, T. Lechowska, Wrocław 2010, s. 232. 6. Christie, Autobiografia, s. 259. 7. Conan Doyle, Pamiętniki Sherlocka Holmesa, s. 48. 8. Christie, Samotny dom, s. 134. 9. Conan Doyle, Pamiętniki Sherlocka Holmesa, s. 163. 10. A. Christie, A.B.C., przeł. W. Dehnel, Wrocław 2008, s. 39. 11. A. Christie, Wielka Czwórka, przeł. J. Bartosik, Warszawa 1996, s. 6. 12. A. Conan Doyle, Znak Czterech, przeł. z ang. A. Krochmal, R. Kędzierski, w: tegoż, Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa, przeł. z ang. A. Krochmal, R. Kędzierski, M. Domagalska, Z. Wawrzyniak, Warszawa 2010, s. 136.

QFANT.PL - numer 9/11

17


Jacek Skowroński

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Jacek Skowroński

Wywiad z Andrzejem Zimniakiem

A

ndrzej Zimniak ukończył Politechnikę Warszawską, uzyskując tytuł doktora w dziedzinie chemii. Debiutował w 1980 r. opowiadaniem „Pojedynek” opublikowanym w tygodniku studenckim „Politechnik”. Autor dwóch powieści i ponad siedemdziesięciu opowiadań. „Szlaki istnienia” – Nasza Księgarnia, 1984. „Homo determinatus” – Wydawnictwo Poznańskie, 1986. „Opus na trzy pociski” – Iskry, 1988. „Spotkanie z wiecznością” – Nasza Księgarnia, 1989. „Marcjanna i aniołowie” – Wydawnictwo Poznańskie, 1989. „Samotny myśliwy” – Alfa, 1994. „Klatka pełna aniołów” – Prószyński i S-ka, 1999. „Łowcy meteorów” – Sorus, 2000. „Śmierć ma zapach szkarłatu” – Fabryka Słów, 2003. „Biały rój” – Wydawnictwo Literackie, 2007. „Jak NIE zginie ludzkość” – Solaris, 2008. Andrzej Zimniak jest autorem ponad stu publikacji popularnonaukowych i ponad czterdziestu eksperymentalnych prac naukowych z dziedziny chemii. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i pomysłodawca Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. Za opowiadanie „Klatka pełna aniołów” otrzymał w 1995 r. nominację do ogólnopolskiej nagrody im. Janusza Zajdla.

JS: Jesteś człowiekiem wielu pasji, lecz zacznijmy od literatury, a w trakcie rozmowy zobaczymy, dokąd nas ta wspólna podróż zaprowadzi. Homo sapiens jest jedynym zwierzęciem, które zdaje sobie sprawę z własnej śmiertelności, z niewiarygodnej rozległości Wszechświata, zarówno w przestrzeni, jak i w czasie, wreszcie z ograniczeń swojego umysłu. Czy pisanie

18

fantastyki nie jest w istocie próbą uporania się ze świadomością, że to wszystko przerasta o lata świetlne maleńką, myślącą drobinę zagubioną w kosmosie? AZ: Powiedziałbym tak: pisanie (i czytanie) fantastyki jest między innymi antidotum na nostalgię nieskończoności, na lęk przed nieznanym kosmosem, na ułomności umysłu wreszcie, których jesteśmy świadomi. Przecież właśnie na kartach powieści sf podróżujemy przez hiperprzestrzeń, przezwyciężamy banalność dysfunkcji zasiedlanego ciała, a sztuczne inteligencje (przynajmniej niektóre) są po naszej stronie. Większość pisarzy sf tak kreśli swoje historie, żeby czytelnik uwierzył, że jest to jeden z możliwych do spełnienia wariantów rzeczywistości. I nie zaliczałbym tego zjawiska do akcji „ku pokrzepieniu świadomości”, bo my wszyscy przecież naprawdę mniej lub bardziej wierzymy, że ludzkość kiedyś zasiedli kosmos, pokona obecne ograniczenia ciała, zwycięży czas i przestrzeń. Wszak znajdujemy się na samym początku drogi – życie na Ziemi rozwija się od miliardów lat, a człowiek i jego cywilizacja zaledwie od tysięcy. Piszę o science fiction, bo fantasy ucieka przed tego rodzaju przesłaniem w krainę jawnej baśni, pośrednio niejako przyznając, że nie mamy szans by mierzyć się z kosmosem – chyba że jest to kosmos wewnętrzny. A co do tych głupich zwierzątek, ex definitione nie posiadających ni krzty świadomości istnienia, byłbym nieco ostrożniejszy w osądach... JS: Czy nie uważasz, że obcowanie z literaturą fantastyczną jest rodzajem ćwiczenia umysłu, przygotowaniem go do zetknięcia z pojęciami, wprowadzanymi choćby przez mechanikę kwantową, które przeczą zdroworozsądkowemu pojmowaniu świata? Spytam wprost – czy z Twojego doświadczenia wynika, że naukowiec piszący fantastykę jest mniej skostniały w poglądach, stawia przed sobą odważniejsze cele badawcze? AZ: Owszem, taki naukowiec ma wyobraźnię, ale nie z tego powodu, że czytuje fantastykę – po prostu ma taki rodzaju umysłu i dlatego lubi czytać sf. W młodym wieku w pewnym stopniu można sobie wyobraźnię wyrobić, ale podstawy dziedziczymy jako cechy czy predyspozycje. Przy

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wywiad z Andrzejem Zimniakiem czym trzeba wyraźnie powiedzieć, że czytanie fantastyki nie jest warunkiem bycia dobrym naukowcem. Co do pierwszej części pytania – rola dydaktyczna literatury science fiction skończyła się bodajże w latach 70-tych ub. wieku, dziś do zrozumienia Egana czy Wattsa trzeba być nieźle przygotowanym na początku lektury, bo ich teorie budowane są od dzisiejszego stanu frontiers of science wzwyż. JS: W początkach ubiegłego wieku wieszczono kres nauki, najpotężniejszym umysłom planety zdawało się, że poznanie dokładnej konstrukcji świata jest na wyciągnięcie ręki. Jak to widzisz dzisiaj? AZ: Nie uznaję czegoś takiego jak „koniec nauki”, nauka będzie istnieć tak długo, jak ludzkość. Wygląda to tak, że każda odpowiedź rodzi szereg nowych pytań na wyższym poziomie i coraz wyraźniej postrzegamy niesłychaną złożoność i niejednoznaczność świata. Twierdzenia naukowców czy filozofów wyznaczających „koniec nauki” świadczą tylko o ich megalomanii – patrzcie, powiadają, oto sięgnąłem szczytów i postawiłem ostatnią kropkę w tym zdaniu. JA ją postawiłem. JS: Nauka, niezależnie od dyscypliny, jest w gruncie rzeczy poszukiwaniem sensu naszego istnienia? AZ: Nauka empiryczna nie sięga tak daleko – nie wartościuje, nie szuka też sensu istnienia, nadto nie obiecuje panaceum na choroby, totalnego spełnienia i wiecznej szczęśliwości. Są ludzie, którzy tego wszystkiego od niej oczekują, a potem są zawiedzeni i emigrują w równoległe światy okultyzmu czy baśni. Nauka wyznacza sobie zadania znacznie bardziej przyziemne, a mianowicie opisuje zachodzące zjawiska w sposób weryfikowalny (umożliwiający powtórzenie eksperymentu przez innych i gdzie indziej), a jej teorie są falsyfikowalne (mogą zostać zastąpione przez lepsze, lepiej opisujące rzeczywistość). Tak rozumiana nauka w pewien sposób porządkuje i objaśnia świat, ale obawiam się, że od tych cząstkowych odpowiedzi do znalezienia sensu istnienia droga wiedzie przez nieskończoność. JS: Fizycy mają swój sen o „teorii ostatecznej”, medycyna pokłada ogromne nadzieje w konse-

kwencjach rozszyfrowania ludzkiego genomu, a co dziś jest Świętym Graalem chemików? AZ: W tej chwili najciekawsze rzeczy dzieją się na styku, w obszarach interdyscyplinarnych. Wszak można powiedzieć, że to fizycy wymyślili genetykę, a obecnie biochemia, chemia i genetyka mają potężne wspólne terytorium. Wczoraj chemicy nauczyli się abecadła, a dziś uczą się czytać w elementarzu materii ożywionej, bo to jest zaawansowany kurs chemii. Do najciekawszych zagadnień należy matematyczne modelowanie aktywności związków oraz konstrukcja sztucznych enzymów, które przyspieszą reakcję miliony razy i przeprowadzą ją w niskiej temperaturze, na dodatek stereospecyficznie – czyli tak ustawią atomy w przestrzeni, jak będziemy chcieli. Do tej grupy można zaliczyć projektowanie nowoczesnych środków leczniczych, które niebawem będą dobierane indywidualnie do genomu pacjenta. Brzmi to jak fantastyka, ale, jak widać, nauka zazwyczaj wyprzedza fantastykę, uciekając w innym kierunku niż antycypowany. JS: Tempo rozwoju cywilizacji zdaje się odbywać z przyspieszeniem niemożliwym do okiełznania, niosąc zagrożenia, o jakich nie śniło się ludzkości w poprzednich epokach: zanieczyszczenie środowiska, wyczerpywanie się źródeł energii, uzależnienie od zaawansowanych technologii czy choćby uodparniające się na antybiotyki bakterie. I nieustanne konflikty, gdy broń nuklearna jest coraz groźniejsza i bardziej dostępna. Przyznam, że sam jestem pesymistą – doświadczenie uczy, że jeśli coś jest możliwe do zrobienia, to ludzi nic nie powstrzyma przed zrobieniem tego. Tak, tu jestem zdecydowanym pesymistą. Czy widzisz dla naszego gatunku jakąś szansę przetrwania? AZ: Ludzi, którzy załamują ręce na przyszłym losem świata i za wszystko winą człowieka, nazywam kasandrystami i totalnie się z nimi nie zgadzam. Sam uprawiam tzw. futurologię historyczną, a więc najpierw oglądam się przez ramię, zanim spojrzę przed siebie. Ludzkość od zarania swoich dziejów rozwija się raz szybciej, raz wolniej, czasem się nieco cofa, ale w sumie idziemy do przodu – niewątpliwie żyjemy według coraz bardziej humanitarnych wzorców, mamy technologię uwalniającą nas od ciężkiej pracy fizycznej

QFANT.PL - numer 9/11

19


POLECANKI PUBLICYSTYKA

Jacek Skowroński i żmudnej pracy obliczeniowej, żyjemy coraz dłużej i mamy coraz lepszą medycynę. Twierdzenia, że nadchodzi jakiś punkt krytyczny, że cywilizacja się załamie, że życie ulegnie unicestwieniu lub jutro w południe nastąpi koniec świata – nie mają nic wspólnego z logicznym prognozowaniem, raczej należą do negatywnego myślenia życzeniowego lub do dystopijnej fantastyki. Na wszystkie postawione w pytaniu zagadnienia wyczerpująco odpowiedziałem w mojej książce „Jak NIE zginie ludzkość” – wciąż do kupienia (Solaris, inne księgarnie internetowe), zapraszam do lektury. JS: Świetnie odnajdujesz się zarówno w dłuższej formie, jak i w krótkich utworach. Do moich ulubionych należy zbiór opowiadań „Śmierć ma zapach szkarłatu” – zadziwiający niezwykłą wyobraźnią i swobodą w rozpychaniu ram gatunku. Czy skłonność do eksperymentów literackich jest Twoją naturalną cechą, wynikłą ze sposobu pojmowania procesu twórczego? AZ: Dzięki za dobre słowo, ale jako pisarz lepiej czuję się w krótszej formie, do powieści chyba nie starcza mi cierpliwości. Stąd tak mało mam w dorobku powieści, a opowiadań ponad 70. Lubię eksperymentować, ale nie z formą, ta została już optymalnie wypracowana przez pokolenia pisarzy, aby najlepiej porozumieć się z czytelnikiem. Co do treści, to staram się pracować tak, aby nie nużyć ani czytelnika, ani siebie. Wszak po to piszę, żeby eksplorować nowe światy. JS: Lwia część fabuły „Białego roju” dzieje się w rzeczywistości wirtualnej. Na ile jest to chwyt literacki uatrakcyjniający przekaz, a na ile przewidywany przez Ciebie kierunek rozwoju ludzkości? Czy przestrzeń wirtualna jest potencjalnie zdolna splątać się z realną? AZ: No, może to nie jest „lwia” część, tylko kawałek lwiego ogona. Już jesteśmy świadkami splątania się tych rzeczywistości. Mościmy sobie przestrzeń życiową, zapełniając ją urządzeniami technologicznymi dbającymi o ciało i gadżetami dbającymi o umysł, tak naprawdę każde urządzenie stanowi w jakimś stopniu taki gadżet. Czym bardziej technologia oddziela nas od natury, tym głębiej wciąga nas świat wirtualny cywilizacji i technologicznej, i kulturotwórczej. Za 100 lat większość czasu będziemy spędzać w przestrzeni

20

VR, np. wykonując pracę w symulowanym otoczeniu, i będzie to zupełnie normalna sytuacja. Podobnie z wakacjami, bo więcej kompatybilnych z rzeczywistością doznań da się wygenerować niż przeżyć w realu, ciągnąc umęczone ciało po górach i dolinach. No jasne, wysiłek fizyczny też wygenerujemy. JS: Wygenerowanie świadomości w nieożywionym z definicji komputerze jest kwestią komplikacji układu? Czy w ogóle moglibyśmy tę świadomość dostrzec, stosując na przykład test Turinga? AZ: Pogląd na te sprawy jest kwestią wiary. Osobiście nie wierzę w obudzenie świadomości w maszynie, bo maszyna działa na zupełnie innej zasadzie niż mózg. Mowa o świadomości, jaką my sami mamy, i o znanych dziś maszynach. Ogólnie rzecz biorąc, nawet nie potrafimy ściśle zdefiniować pojęcia świadomości, a o pracy mózgu wciąż dowiadujemy się nowych rzeczy. A więc wszelkie dywagacje na te tematy są dziś czystej wody fantastyką, podobnie jak rozważanie przeniesienia ludzkiej świadomości do maszyny. JS: Pasje. Sprawiasz wrażenie niespokojnego ducha, któremu mało zgłębiania zagadek mikrokosmosu, więc oddaje się nurkowaniu, penetruje wulkany, pisze książki, popularyzuje naukę, podróżuje i zatrzymuje czas w fotografii. A ludzie często niewiele robią ze swym życiem, uciekając się do prostych wymówek, sprowadzających się do braku czasu i pieniędzy. Co byś im poradził? AZ: Nic im nie poradzę, bo nie można (i nie wolno) uszczęśliwiać ludzi na siłę. Próbowałem i rezultaty były zdecydowanie niezadowalające. Więc nie zamierzam nikogo gwałtem uprowadzać np. na Islandię i kazać mu podziwiać ogrom wodospadu Godafoss czy roztkliwiać się nad zapachem pobliskiej tundry w słońcu. Natomiast powinno się uwrażliwiać dzieci na bogactwo doznań, które mogą stać się ich udziałem, a także informować dorosłych o możliwościach eksploracji świata, który jest tak blisko, jest tak ciekawy, a na dodatek jest nam dany tylko raz, i to na krótko. A więc niczego nie należy odkładać na później bez ważnych powodów.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wywiad z Andrzejem Zimniakiem JS: Wszyscy marzą, choć nie wszyscy się do tego przyznają. Aktorzy chcieliby zagrać Hamleta, Kowalski, jadąc rano do pracy, tysięczny raz przeżywa scenę, gdy po zgarnięciu rekordowej wygranej w totku, na oczach wszystkich współpracowników pluje szefowi do kawy i macha mu przed nosem biletem na Karaiby. A o czym marzy Andrzej Zimniak pisarz, A. Z. naukowiec i A. Z. człowiek żyjący tu i teraz? AZ: No tak, mam w sobie kilka schizofrenicznych osobowości i każda domaga sie swego. Szefowi w twarz nie napluję, bo lubię swoją pracę i bez niej czułbym się niespełniony. A na Karaiby i tak mogę się wybrać, do tego nie zawsze trzeba rekordu w totka. AZ-pisarz chciałby najpierw dokończyć powieść, a potem napisać kilka opowiadań, których pomysły nachodzą go bladym świtem. O wielkiej sławie nie marzy, bo wyżej ceni wolność, wystarczy mu popularność, jaką już ma. AZ-naukowiec chciałby dowieść realności alternatywnej biologii, w której ewolucja realizuje się nie przez eliminację jednostek w procesie periodycznym, lecz przez monotoniczne zmiany osobnicze w procesie ciągłym. Mówiąc po ludzku, nigdy byś nie umarł, ale po 100 latach zmieniłbyś się we własnego wnuka. Pytanie, czy jest to już wieczne życie, czy wciąż śmierć, tyle że rozłożona na raty? Według mnie bardziej wieczne życie, bo udałoby się odpędzić kostuchę, która dziś nagle jednym cięciem skraca człowieka o głowę. AZ-eksplorator chciałby obejrzeć wulkany hawajskie i afrykańskie (naprawdę niesamowite!). AZ-fotograf chętnie pstryknąłby kilka zdjęć Ziemi widzianej z Księżyca, AZ-warszawiak pragnąłby odlecieć na zimę do ciepłych krajów, a AZ-mężczyzna wymyśla (jak żona nie patrzy) kobietę, która byłaby partnerką na wszystkich uprawianych działkach. Oponenci uznają to ostatnie zajęcie za tyleż jałowe co bezsensowne, wszak partner idealny uczyniłby zbędne wszelkie inne kontakty, co prowadziłoby w prostej linii do zjadania własnego ogona.

będzie o życiu za 1000 lat, o rodzajach miłości, przysiędze Hipokratesa, powołaniu mesjasza, męce wiecznego trwania, o rewolucyjnym gwałcie na ewolucji. I o kilku innych sprawach, jak np. pojęciu mniejszego zła. Chyba powiedziałem o kilkanaście słów za dużo, albo o kilkanaście zdań za mało. Niech tak zostanie. JS: Z niejakim zdumieniem i podziwem odkryłem, że pisujesz fraszki, w dodatku mocno nieuczesane. Czy mogę poprosić o taki mały prezencik dla czytelników Qfantu? AZ: Ależ oczywiście. Cieszę się, że ktoś od czasu do czasu te fraszki zauważa, choć nie stanowią one liczącego się nurtu w mojej twórczości – są raczej produktem nieco rubasznego humoru, który czasami mnie nawiedza. Sądzę, że m.in. śmiech odróżnia nas od zwierząt, chociaż podobno widziano śmiejące się szympansy, a delfiny chichoczą po swojemu szorując brzuchami po żwirowatym dnie. Tak czy inaczej, śmiejmy się jak najwięcej, bo to ubarwia życie. Mam w planach wydanie tomiku fraszek z ilustracjami typu karykatury autorstwa Krzysztofa Trzaski, więc publikacja kilku utworów w sieciowym Qfancie będzie stanowić dobrą zapowiedź. JS: Dziękuję serdecznie za poświęcony czas i życzę w imieniu redakcji oraz czytelników Qfantu mnóstwa sukcesów na polu literackim i naukowym. AZ: Ja również dziękuję za zaproszenie na łamy Qfanta i z kolei zapraszam do odwiedzenia mojej hybrydowej strony literacko-publicystyczno-naukowej: http://zimniak.art.pl/.

JS: Wspominasz, że chciałbyś dokończyć powieść. Uchyl rąbka tajemnicy – o czym ona będzie? AZ: Strasznie nie lubię mówić o własnej twórczości, bo wtedy próbuję naraz wcielić się w nadawcę, odbiorcę i krytyka. No dobrze –

QFANT.PL - numer 9/11

21


Andrzej Zimniak

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Andrzej Zimniak

Fraszki Po kielichu Jedna damcia po kielichu Zwierzyła mi się po cichu Że od bardzo dawna chciała Wielbić wdzięki mego ciała. Lecz kiedy już miałem jej dać Wytrzeźwiała, k... mać. *** Dziewczę Anabela Dziewczę Anabela Jest śliczna jak lala Z żurnala Ma złoto w oczach Talię jak osa I także niestety – fatalny zrost krocza. Wielu z nią chce Lecz nic z tego – nie da się. A więc kumple I znajomi Zrobią zrzutkę na poprawkę Anabeli anatomii. Lekarz stary Zdejmie wymiary Lekarską miarką Zbada dziewkę szparką A potem zajrzy w złote oko Hen głęboko. I tak powie: Zrost jest nie w kroczu Lecz – w głowie.

Bardzo przystojnego Frania. Lecz mąż przyszedł ciut za wcześnie I zastał oboje we śnie Zaplątane ciało z ciałem Między biurkiem a regałem. Mąż cichutko, na paluszkach Obszedł pokój wokół łóżka I ostrożnie zbudził Frania: Nie zjadłby Pan już śniadania? Gdy śniadali pijąc mleko Mąż tak rzecze: Hej, kolego Po co współżyć tak nerwowo? Wszystko zacznij dziś na nowo Zamiast szczypać tak po trochu Zgarniasz wszystko i masz spokój! Wielkie cię spotyka szczęście: Żonę daję ci w prezencie! Franio zgodził się na wszystko Nie miał wyjścia, biedaczysko. Wnet dawnemu kochankowi Były mąż przystawiał rogi I wreszcie mu smakowało Wykradane żonki ciało.

*** Prezent z żony Pewna dama wierząc skrycie Że mąż wróci aż o świcie Zaprosiła do mieszkania

22

Krzysztof trzaska

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



POLECANKI GALERIA

Marta Mayer Dettlaff


Galeria autorska


POLECANKI GALERIA

Marta Mayer Dettlaff


Galeria autorska


POLECANKI GALERIA

Marta Mayer Dettlaff


Galeria autorska

Marta Mayer Dettlaff Młodociana graficzka, z pochodzenia szczecinianka. Wychowywała się na grach typu American McGee Alice czy też Return to Castle Wolfenstein. W wieku 13 lat otrzymała od ojca chrzestnego zbiór jego starych podręczników RPG. Od tego czasu fantastyka wchłonęła ją totalnie. Aktualnie mieszka w Krakowie gdzie studiuje intermedia na Akademii Sztuk Pięknych. W przyszłości chce zajmować się wszystkim - tworzyć gry, concept art’y, filmy, animacje i scenariusze.


POLECANKI GALERIA

Olga Koc

„[...]Ludzie obdarzeni empatią, wrażliwością są jak tarcze. Wymierzone w nich emocje , mocno i głęboko trafiają w ich ciała i psychikę. Stają się kolekcjonerami przeżyć, strzał z pustych słów, z ironicznego śmiechu, z niesprawiedliwego spojrzenia.[...]”



Dominik Krzemiński

POLECANKI opowiadanie

Dominik Krzemiński

K

Artefakt

im byli dla mnie ci wszyscy ludzie? Wiatrem tylko, który wtyka swój ciekawski nos w najskrytsze zakamarki. Czym było dla mnie to wydarzenie? Muzyką najpiękniejszą na caluśkim świecie. Rozbrzmiewającą z serc słońc, gwiazd neutronowych i pulsarów, a ja słuchałem najuważniej, jak tylko mogłem. O, już wchodzą, już nadchodzą kochane skrzypeczki, i lira, jest też lira! Coś pięknego!

Mogłem zostać każdym – znakomitym prawnikiem, doskonałym lekarzem. Zajęcia te, choć niewątpliwie dochodowe, wymagały ciągłego obcowania z ludźmi (ba, z tłumami), czego nie pożądałem. Od małego byłem samotnikiem wychowywanym przez drzewa i mrukliwego dziadka. Rośliny nauczyły mnie milczeć, egzystować i podejmować decyzje głęboko zakorzenione w uczciwej glebie, dziadek natomiast przekazał wiedzę, jak sprawnie rozwiązywać wszelkie problemy. Nie powiem, umiejętności te przydały mi się w szkole, lecz przysporzyły sporo kłopotów, jeżeli chodzi o rówieśników. Cichek, Mruczek, Gówno, Pojeb to moje szkolne przezwiska. Zdążyliście zauważyć, że dumny z nich być nie mogłem. Liceum dłużyło mi się i dłużyło, rodzice na szczęście nie mieli co do mnie sprecyzowanych planów, więc mogłem oddać się mojej pasji. Jakiej? Najważniejsze, że mojej. Do antykwariusza Nowickiego przychodziłem często. Po raz pierwszy matka wysłała mnie tam po papierośnicę dla ojca, na imieniny. Od razu spodobał mi się ten zakurzony (pomimo codziennego czyszczenia) świat pełen tajemnic. Tak, bo każdy z tych przedmiotów krył w sobie coś niesamowitego. Stara szafa, która stała tuż za drzwiami obok małego filara przy witrynie wystawowej, należała do nieżyjącej baronowej Schmidt z Niemiec. Staruszce pod koniec życia pomieszało się w głowie i właśnie w niej spędziła ostatnie cztery dni życia – bez pokarmu i wody. Nowicki opowiadał mi więcej takich historii, choć wcale nie liczył na to, że coś kupię. Przez tyle lat prowadzenia interesu nauczył się chyba, że klienci wpadają ot tak, obejrzeć tylko. W wakacje zaproponowałem pomoc staremu antykwariuszowi, ten zaś zastrzegł, że

32

dużo nie zapłaci i dotrzymał słowa. Mimo to, lubiłem w antykwariacie siedzieć do późna, wąchać starocie i słuchać Mozarta, którym zaraził mnie mój pracodawca. Zacząłem nawet studia, historię sztuki, jak łatwo się domyślić, ale po uzyskaniu przeze mnie licencjatu Nowicki zmarł. Dzięki temu wskoczyłem na jego posadę i otrzymałem stały dochód. W antykwariacie szło różnie, ale nigdy beznadziejnie. Starczało na godziwe życie, a nawet pomału odkładałem na lepszy samochód. Ożeniłem się z klientką, a jakże, bo przecież nigdzie nie wychodziłem. Dotychczas moją jedyną muzą była Rita Hayworth i nietrudno zgadnąć, że moja żona była do niej podobna. Oczywiście nie tak piękna, bo to przecież rzeczywistość, lecz naprawdę w każdej modlitwie dziękowałem Bogu za szczęście, które na mnie spłynęło. Ania była uroczą blondynką, wysoką, podobnie jak Rita. Miała promienny uśmiech i śnieżnobiałe zęby. Latem jej nos przystrajał się w trochę zbyt wyraziste piegi, ale je też potrafiłem pokochać. Ania miała delikatny głos i świetnie dzięki niemu umiała odnaleźć się w rozmowie. Naprawdę nie rozumiałem, dlaczego wybrała takiego dziwaka jak ja. Coś tam wspominała, że bywam zabawny… Żyliśmy bez większych przygód przez najbliższych siedem lat. Aż nadszedł pewien dzień. Na trzydzieste piąte urodziny dostałem od Ani scyzoryk i latarkę. Przydadzą mi się na ryby, stwierdziłem i schowałem do biurka w antykwariacie. Cały szum zaczął się tego samego dnia, od przybycia tego Murzyna. Czemu nie napisałem „mężczyzny w kapeluszu” (choć był w kapeluszu)? Czemu nie „dżentelmena w eleganckim garniturze” (a odziany był właśnie w taki)? Bo czarnych u nas, choć coraz więcej, to jednak wciąż mało i zwracają uwagę. Zwłaszcza takiego domatora, jak ja, mimo że wścibski raczej nie byłem. Gość zamknął drzwi do sklepu, po raz drugi wprawiając w drgania dzwoneczek wiszący nad framugą. Uśmiechnął się do mnie, szczerząc te charakterystycznie białe zęby i powiedział łamaną polszczyzną: – John Koch mi na name. – Dzień dobry, Karol Amadeusz – odparłem, szybko potrząsając wyciągniętą dłonią. Nie wychodziło mi udawanie, że nie jestem zaskoczony. – Pan sprzedaje obrazy i dzieła? Pan chce kupić obrazy?

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Artefakt – Yyy… Tak, kupuję sztukę, ale obrazów mam nadto. Wie pan, ludzie wolą kupować tanie podróbki niż prawdziwe dzieła. – Mój towar jest szczególny – odparł i uśmiechnął się ponownie. Cholera, przekląłem w duchu, prawdziwy Amerykanin. – Zatem obejrzyjmy je. John Koch poprowadził mnie do swojego samochodu, a mianowicie granatowego minivana marki Dodge. Otworzył bagażnik i odrzucił w tył czarną płachtę. Ukazał tym samym plastikowy stojak, w którym stały poukładane obrazy. Zacząłem je przebierać, wydały mi się całkiem ładne, ale bez rewelacji. – Czyje to? – zapytałem. – Ach, nowojorskich ulicznych artystów. Bardziej mnie interesuje, what do you think o tym? – Wskazał wypielęgnowanym palcem na ostatnią ramkę. Wyciągnąłem ją na zewnątrz. – Proszę, watch out. Obraz był spory, lecz mało było na nim szczegółów. Na pierwszym planie można było dostrzec kobietę, nagą, z pieprzykiem na prawym sutku. W jednej dłoni trzymała lusterko, a drugą przeczesywała włosy. Za nią malował się mroczny las. Nic szczególnego. Intrygujące było natomiast to, że dzieło nie było skończone, brakowało małego, jakże istotnego szczegółu – oczu. Wskazałem na mankament i spojrzałem pytająco na wciąż uśmiechniętego sprzedawcę. – Nieskończone, wiem, ale to Rodakowski. Jedno z pierwszych… Prawie zapomniane. – Kto? Żartuje pan – tym razem to ja miałem powód do śmiechu. – Myślę, że na mnie już czas. Nie interesują mnie pańskie oszustwa. – Nie podróbka, nie. Ale cena, tania cena. Spytałem go o nią, a kiedy mi ją wyjawił, zmieniłem nastawienie. Może i podróbka, ale wykonana nie najgorzej, a kosztowała tyle, co nic. Oprócz tego wziąłem jeszcze obraz przedstawiający czarnego kota wspinającego się na Statuę Wolności. Miałem ochotę zadzwonić do przyjaciela z muzeum i porozmawiać o Rodakowskim, ale zwątpiłem. Wyjdę na głupca, a i bez tych informacji sporo na tym obrazie zarobię. Gdy tylko postawiłem nowe nabytki pod ścianą, naprzeciwko szafy baronowej Schmidt, do antykwariatu wszedł nowy klient. Przez trzy dni nie wydarzyło się dosłownie nic. Oczywiście „nic” w porównaniu z tym, co dopiero

Kama Bubicz

miało się stać. Klienci przychodzili, wypytywali, mruczeli coś o niskich zarobkach i wychodzili. Udało mi się jednak sprzedać długo leżącą zastawę i dość drogi pogrzebacz do kominka. Pewnego wieczoru, gdy wypisywałem faktury dla pewnej firmy, która zamówiła dziesięć ram do obrazów, usłyszałem stukanie. Przestraszyłem się odrobinę, gdyż jeszcze wczoraj w telewizji mówili o zabójstwie sprzedawczyni w spożywczaku na Konwiktorskiej, a to zaledwie dwie przecznice stąd. Złapałem więc za mój scyzoryk, spoczywający już na dnie kieszeni i wstałem zza lady. Obszedłem cały antykwariat oraz zamknąłem drzwi na klucz, i tak nikt by już nie przyszedł. Wróciłem do pracy, lecz uporczywe stukanie powróciło. Więcej, nasiliło się, a dzięki temu mogłem sprecyzować miejsce, z którego dźwięki się wydobywały. Miałem wrażenie, że ich geneza tkwi w szafie baronowej Schmidt. Czyżby ktoś

QFANT.PL - numer 9/11

33


POLECANKI opowiadanie

Dominik Krzemiński był w środku? Przełknąłem ślinę i spróbowałem rozluźnić mięśnie. Serce kołatało jak oszalałe i miało do tego prawo. Znajdowałem się w niewesołej scenerii, nocą, bez telefonu. Przeżegnałem się i mając nadzieję, że tylko się wygłupię, otworzyłem drzwi szafy. Na szczęśnie zrobiłem z siebie durnia. Pusto, nic, null, zero. Zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy trafiłem do salonu Nowickiego. Odwróciłem się na pięcie i chciałem powrócić do zajęć, kiedy baronowa Schmidt ponownie się odezwała. To dla mnie było za wiele, nie byłem typem herosa bawiącego się w rozwiązywanie zagadek z Archiwum X. Zebrałem wszystkie faktury do walizki i w pośpiechu wybiegłem ze sklepu. Cały czas towarzyszył mi przejmujący stuk. Z szafy, cholera, z szafy, jak nic! Ania, naturalnie, mi nie uwierzyła. Rano przyszła razem ze mną do pracy i obejrzała szafę dokładnie. Nasłuchiwała, pukała i pokręciła głową. – Przykro mi, Karol, ale chyba się przesłyszałeś. – Cholera, to było naprawdę. Nie raz, nie dwa, tylko… tylko z dwadzieścia. Pukało i pukało. – Ale co? Przecież ten grat jest pusty i zadbany! Nawet szczury się go nie imają. – Szczury… o tym nie pomyślałem. – No widzisz, a może jednak to te gryzonie. – Oglądałem wczoraj szafę… – Ale po ciemku! Mogłeś coś przeoczyć. Ucałowałem żonę, spojrzałem w jej piękne oczy i jeszcze raz pocałowałem. Uśmiechnęła się promiennie i, jak co dzień, poszła do pracy, do zakładu krawieckiego. Usiadłem na fotelu bujanym (jeszcze przedwojennym) i długo wpatrywałem się w pamiątkę po baronowej Schmidt. – Chciałaś zrobić ze mnie wariata, stara przyjaciółko? Potrząsnąłem głową. Szczury, to musiały być szczury. Przez cały dzień nie miałem za wiele roboty. Klientów było mało, udało mi się zatem posprzątać na zapleczu. Wywiesiłem też obrazy nabyte od Johna Kocha naprzeciwko szafy. Już miałem się zrelaksować przy filiżance kawy, kiedy ponownie usłyszałem stukanie. Zadrżałem nerwowo i spojrzałem na szafę, która wyraźnie drgała. Zupełnie, jakby ktoś od środka kopał w jej wiktoriańskie drzwi. Stukanie cichło, kiedy tylko

34

podchodziłem bliżej antyku. – To jakaś gra? Tym razem obejrzałem przedmiot i jego otoczenie dokładnie, od każdej strony, zwracając uwagę na szczegóły. Żadnych gryzoni, nawet żadnego owada! Nic. Jednak gdy tylko odstąpiłem dwa kroki, znowu coś zaczęło stukać. Pomału traciłem cierpliwość. Zacząłem chodzić po antykwariacie i zauważyłem, że w niektórych miejscach eklektyk nasila marudzenie. Uważnie kroczyłem więc wśród staroci i próbowałem odnaleźć maksimum hałasu. W końcu trafiłem. Nie będzie dla was zaskoczeniem, jeżeli napiszę, że chodziło o obraz kobiety bez oczu. Gdy tylko dotknąłem aktu, stukanie przeszło w szaleńcze walenie, obawiałem się, że szafa tego nie wytrzyma. Nagle cisza. Baronowa zamilkła. – O co ci chodzi? – zapytałem bez sensu. Zdjąłem nowy nabytek i zbliżyłem go do szafy. – Mam go włożyć do środka? – zapytałem i od razu stwierdziłem, że jestem wariatem. Oto gadam z drewnem! Jak tylko Ania się dowie, każe mi iść do specjalisty. Posłuchajcie jednak dalej, bo to, co się zdarzyło, poruszyło mnie do głębi. Szafa odstukała. Dwa razy, ale donośnie. Prawie podskoczyłem, bo co to mogło znaczyć? – Czy ty rozumiesz, co do ciebie mówię? Puk! Puk! Tego się w najmniejszym stopniu nie spodziewałem. Byłem w pewien sposób związany z baronową Schmidt, ale żeby z nią rozmawiać?... – Cholera! Wyjaśnij zatem, o co ci chodzi z tym obrazem? Puk! Tak się nie dogadamy. – Czy mam go wyrzucić? Cisza. – Czy mam go przenieść w inne miejsce? Cisza. Zupełnie nie wiedziałem, jak sformułować kolejne pytanie. Próbowałem się skupić nad tym, czego może chcieć szafa. Do głowy przychodziły mi tak dziwaczne pomysły, że aż wstyd o nich pisać. W tle polka Trish-Trash. Wtem zapaliła się żarówka, pomysł genialny w swej prostocie. – Czy chcesz, żebym go dokończył? Puk! Puk!

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Artefakt

Radek Respond

Pożegnałem się z Anią i poszedłem na kolejne w tym miesiącu zajęcia rysunku. Miałem domalować jedynie oczy, lecz każdy szkic wydawał się mi idiotyczny. Pytałem szafy, (ależ to brzmi!), czy mogę wynająć jakiegoś profesjonalnego plastyka do tego celu. Nie zgodziła się. Spytałem zatem, czy muszę to być ja. Potwierdziła. Wbrew wszystkim niesamowitościom związanym z moim nowym zajęciem, cieszyłem się z niego. Udało mi się wyrwać z nudnego świata handlowca. Co noc, gdy patrzyłem w niebo, widziałem spadające gwiazdy i zawsze wypowiadałem to samo życzenie. Naprawdę byłem szczęśliwszy niż zwykle. Martwiły mnie jedynie nieudane próby. Pomału zaczynałem wątpić w moje zdolności plastyczne. Na zapleczu miałem już całe ściany zalepione amatorskimi i beznadziejnymi rysunkami oczu. Szukałem inspiracji wszędzie: u starożytnych, romantyków, ekspresjonistów. Nie zaprzeczam, większość obrazów to arcydzieła, ale przyjrzyjcie się Ofelii Delacroix lub Mai Francisco Goi. To twory boskie, lecz ich ślepia pozbawione są błysku. Pewnego wieczoru rzuciłem pędzlem o ścia-

nę, po prostu zwątpiłem w siebie. Szafa waliła jak oszalała, gdy zamykałem antykwariat. Byłem nieczuły na jej nawoływania. W domu przytuliłem Anię, a gdy ta zapytała, jak moje lekcje rysunku, odparłem, że beznadziejnie. Śliczna żona postanowiła wynagrodzić mi moje udręki. Uśmiechnęła się słonecznie i kiwnęła palcem. Zaczęliśmy się całować, ściągnąłem łapczywie jej bluzkę, prawie ją podarłem i wtedy to zobaczyłem. Pieprzyk na prawej piersi. Spojrzałem mojemu złotku w oczy i przeprosiłem. Musiałem pobiec do antykwariatu. Następnego dnia Ania, tak jak zwykle, przyszła ze mną do antykwariatu. Tym razem nie ucałowała mnie i nie poszła do zakładu krawieckiego. Usiadła na wysokim taborecie. Czemu? Bo oto odnalazłem oczy, których szukałem. Moja piękna żona będzie mi pozować. Poczyniłem kilka szkiców, starałem się maksymalnie skupić. Wykorzystywałem całą wiedzę zdobytą na kursie, przekładałem kierunek światła i perspektywę na tę z obrazu. Niestety wszystko było nie tak, jak oczekiwałem. Te oczy były po prostu puste, bez życia. – Mnie się podobają – powiedziała Ania i uścisnęła mnie.

QFANT.PL - numer 9/11

35


POLECANKI opowiadanie

Dominik Krzemiński

36

Pogodziłem się z tym, że lepsze już raczej nie będą. Zacząłem dostrzegać małe pozytywy w moim „dziełku”. – Zaczekaj – przykazałem żonie – zaraz pójdę po ten obraz i przemaluję. Kocham cię, słonko. Wróciłem ze szklaną obudową, którą wykonałem wczoraj. Jej wymiary były odpowiednio dopasowane do obrazu. Przyniosłem także trzy butelki formaliny. Wreszcie przyniosłem obraz i scyzoryk. Policjant powiedział, że mam prawo zachować milczenie, a przecież nie miałem zamiaru nic mówić. Drzewa o to zadbały… Stróże prawa kazali mi schować głowę w kurtkę, aby uchronić mnie przed dziennikarzami. Słyszałem tę wścibską chmarę otaczającą mój antykwariat. Jeden z detektywów oglądał obraz zanurzony w formalinie. Uzupełniony był oczami Ani, których pozbyła się wczoraj dzięki mojej pomocy. Byłem dumny ze swego majstersztyku i miałem wrażenie, że mundurowemu też się spodobał. Ktoś szarpnął mnie za bluzę i zakrył głowę kurtką. – Wychodzimy – prawie krzyknął ten „ktoś”. Tłum darł się niesamowicie, czymś rzucał, nie mieli pojęcia, że z nich drwiłem. Bo to prostacy, nie artyści, prymitywy zwykłe!

– Morderca! Szaleniec! Na szubienicę z nim! Wykastrować! Chciałem ostatni raz spojrzeć na słońce, niczym Rousseau, ale szyby w furgonetce były przyciemnione, a dzień pochmurny. Tłum darł się. Przestało mi być do śmiechu, gdy zobaczyłem ich gburowate maski na twarzach. Jechałem i zastanawiałem się, kim byli dla mnie ci wszyscy ludzie? Ostatnie zapiski Karola Amadeusza odnalezione po jego samobójstwie w celi numer 34.

Dominik Krzemiński Lubi: strzelać z folii bąbelkowej, patrzeć na niebo nocą, Arsenal Londyn, filmy Quentina Tarantino i Stanleya Kubricka, nachos z sosem serowym, wszystko, na czym widnieje podobizna Marilyn Monroe. Nie lubi: rozwiązujących się sznurowadeł, opóźnionych pociągów, nudnych meczów piłkarskich i pochmurnych dni.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Marcin Rusnak

POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak

C

Wróżbita

hłopca otaczały ciemności i zapach śmierci. Wszędzie wokół jego stóp leżały suche, łamliwe kości. Starał się nie poruszać; niewiele było trzeba, żeby zdradził swoją obecność, a wtedy cały jego wysiłek poszedłby na marne. Zginąłby na próżno. Usiadł tak, żeby jak najdłużej wytrzymać bez zmiany pozycji i czekał. Nie czuł się najlepiej. Wydawało się, że nawet skały w tej ponurej jamie nasiąkły odorem właściwym Nordlingom – mieszanką woni starego tłuszczu, krwi, odchodów i stęchłych futer. Czekał, starając się nie zasnąć ani nie zemdleć od smrodu. Wiedział, że minie wiele godzin, nim przyjdzie ktoś, kto mu pomoże. ***

Korowód zdawał się nie mieć końca. Ludzie odziani we wszystkie kolory tęczy sunęli ulicami miasteczka, śmiejąc się i śpiewając. Muzyka dobiegała z najróżniejszych miejsc, a każdy przygrywał, jak mógł: gdzieś kilku uliczników biło co sił w stare garnki, gdzie indziej powietrze przecinały ostre tony skrzypek. Oprócz tego słychać było gęśle, trąbkę, stary wojskowy werbel, a przy Bramie Kortyckiej ślepiec dmuchał w dudy, aż policzki mu spąsowiały z wysiłku. Karel Janski przyglądał się kolejnej gromadce ludzi płynących ręka za ręką. Chwycił pasztecik z tacy przechodzącej obok kobiety i cały wcisnął do ust. Wymienili uśmiechy, po czym Janski wrócił do oglądania tańczących. Nieznajomy mieszczanin z bukłakiem wina przystanął obok niego. – Wypij ze mną – poprosił. Łyknęli obaj. Wino było słabe i kwaśne, ale Janski podziękował, życząc nieznajomemu pomyślności. Mieszczanin zakorkował bukłak i ruszył dalej. Karel odprowadził go wzrokiem, by chwilę później ruszyć w przeciwnym kierunku. Nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł się równie dobrze. Zawsze z przyjemnością wracał na czas Nocy Próśb do Baronii Północnych, gdzie ten szczególny wieczór obchodzono jak nigdzie indziej. Tylko tam ludzie dzielili się jadłem i trun-

38

kami z taką serdecznością; tylko tam tańczyli do upadłego i śmiali się do rozpuku. Jakby w tę jedną noc rekompensowali sobie cały rok ciężkiej pracy, umiaru i oszczędności. W Noc Próśb można było prosić, o co tylko się chciało i zawsze było się wysłuchanym. Chłopcy prosili dziewczęta o pocałunek lub wspólny taniec; dłużnicy o umorzenie długu; biedni o strawę i dach nad głową. Skłóceni prosili o przebaczenie i niejedna przyjaźń rozkwitła na nowo właśnie w Noc Próśb. Przez tę jedną noc w całych Baroniach Północnych panować miało szczęście. Zapomniano nawet o suszy, która pochłonęła olbrzymią część zbiorów, i o zaginionej córeczce barona Von Vittel, władcy Norb Reaven – dyżurnych tematach ostatnich dni. Janski szedł uliczką, zaczepiany raz po raz przez ludzi, którzy chcieli się z nim napić lub prosili, by skosztował ich jadła. Nigdy nie odmawiał, rewanżując się dobrym słowem. Był setki mil od miejsca, gdzie przyszedł na świat, ale wiedział, że tej nocy w całych Baroniach Północnych czułby się jak w domu. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że kobieta już na niego czekała, gdy śladem tańczących dotarł na plac. W jednej chwili stała pod ścianą chylącej się chałupy, w następnej szła w jego kierunku. Zdążył się jej przyjrzeć, zanim przepchnęła się przez tłum. Musiała być parę lat starsza od niego, co znaczyło, że liczyła jakieś trzydzieści pięć wiosen. Szatę miała skromną, lnianą, ale czystą. Zmatowiałe brązowe włosy związała rzemieniem. Tchnęło od niej biedą i życiem pełnym trosk. Gdyby nie to, byłaby niebrzydka. – Proszę, pójdź ze mną – powiedziała. Skinął głową, starając się zamaskować uśmiechem krótkie wahanie. Nie chciał robić jej przykrości. To nie była jego pierwsza Noc Próśb i wiedział, że niektóre kobiety nie chciały jej spędzać samotnie. Nieznajoma prowadziła go uliczkami, raz po raz zerkając na niego przez ramię. Wydawała się zdenerwowana, co go zresztą nie dziwiło. Podejrzewał, że była wdową, która nie dojrzała jeszcze do tego, by znaleźć sobie nowego męża. A Noc Próśb każdy samotny mógł spędzić tak, jak miał na to ochotę. Nie zauważył nawet, kiedy przekroczyli granicę cmentarza. Zorientował się dopiero, kiedy pomiędzy grupkami śpiewających i rozmawiających ludzi ujrzał ozdobione lampionami groby.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wróżbita Wśród kamieni kluczył maleńki korowód dzieci przystrojonych w wieńce z kwiatów, zaś wokół kostnicy snuł się dym znad rożna. Mięso piekło się pięknie, w płomienie spadały kolejne krople syczącego tłuszczu. Ktoś przechodzący obok poczęstował ich winem. Kobieta mieszkała w jednoizbowej chatce wybudowanej tuż przy wschodniej furcie cmentarza, między jedną kwaterą grobów a drugą. Janski słyszał już kiedyś, że takie domy zwolnione były w niektórych baroniach z płacenia podatku. Jeszcze jeden sposób na zaoszczędzenie grosza lub dwóch, pomyślał, przekraczając próg. W chatce – tak jak się spodziewał – było biednie, ale schludnie. Na półkach stały gliniane miski i kubki, na wygaszonym piecu – stary, parokrotnie łatany rondel i takaż patelnia. Na sienniku leżały dwa wytarte koce. W kącie znajdowała się masywna skrzynia z żelaznymi okuciami – najpewniej jedyne, co w tym domu miało jakąkolwiek wartość. Gdyby nie drewniane sztućce w wiklinowym pojemniku i dwie łojowe świece, blat stołu byłby pusty. Kobieta zapaliła świecę i obróciła się twarzą do Karela. Przyglądała mu się uważnie przez parę chwil. Sprawiała wrażenie, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała, od czego zacząć. Zbliżył się, chcąc dać do zrozumienia, że słowa są niepotrzebne. Jednak gdy próbował ją pocałować, odskoczyła w tył jak oparzona. Spojrzał na nią, kompletnie zbity z tropu. – Usiądź, proszę – wskazała krzesło i podeszła do pieca, chcąc rozniecić ogień. – Napijesz się herbaty? – Dość się już dziś napiłem – odparł. Zostawiła piec w spokoju, przysunęła sobie drugie krzesło, usiadła. Spojrzała na niego, złożyła dłonie razem, potarła je, po czym wstała z miejsca. Przeszła parę kroków, po to tylko, by zaraz wrócić na krzesło. Karel wodził za nią wzrokiem i, gdy znów usiadła przed nim, spojrzał jej w oczy. – Jak masz na imię? – spytał. Zawahała się, patrząc na niego bez zrozumienia. Potem odparła: – Maria. – Po co mnie tu sprowadziłaś, Mario? Milczała przez chwilę, to patrząc na niego, to znów błądząc wzrokiem po pomieszczeniu. Gdyby nie był lekko pijany i w tak dobrym humorze, dałby sobie z nią spokój i wrócił pomię-

dzy gwar, muzykę i tańczących ludzi. Niemniej jednak to była Noc Próśb. A ona poprosiła, by poszedł z nią. – Mario? – przypomniał o sobie. Wreszcie wykrztusiła: – Chciałam cię prosić, żebyś uratował mojego syna. A właściwie to on cię o to prosi. *** Chłopiec ocknął się z odrętwienia, gdy usłyszał, że ktoś się zbliża. Najpierw dotarło do niego wściekłe pochrząkiwanie, jakby ktoś próbował pozbyć się stojącej w gardle ości. Później rozróżnił szuranie buciorów. Czy to już? – zapytał sam siebie. Na jak długo zapadł w letarg? Przez chwilę autentycznie się bał, że nadszedł moment, na który czekał. Ani przez chwilę nie sądził, że to, co musi zrobić, przyjdzie mu z łatwością. Nie podejrzewał jednak, że cały będzie się trząsł ze strachu. Opanował się. Spokojnie, pomyślał. Zbliża się tylko jeden. Nie tak ma być. To jeszcze nie czas. Moment później szuranie buciorów rozległo się przy wejściu do jaskini. Chłopiec wystawił głowę zza głazu i pozwolił sobie na szybkie spojrzenie. Słabe światło księżyca zatrzymywało się parę kroków za wejściem do pieczary, zupełnie jakby nie starczyło mu odwagi, by zajrzeć głębiej. W tym blasku chłopiec dostrzegł sylwetkę Nordlinga. Mężczyzna był potężnie zbudowany, o kwadratowej głowie okolonej czupryną gęstych włosów i bujną brodą. Miał na sobie niezdarnie pozszywane zwierzęce futra, a na nogach wysokie, rozpadające się buciory – najpewniej skradzione jakiejś wyjątkowo rosłej ofierze. Fetor panujący w jaskini był niczym w porównaniu ze smrodem bijącym od przybysza. Krew, łój, brud – postać cuchnęła tak, że chłopca zemdliło. Nordling zsunął z ramienia jutowy worek i rzucił go pod ścianę, obok złożył siekierę na grubym stylisku. Chłopiec nerwowo przełknął ślinę, gdy zobaczył, że w olbrzymich łapskach broń wygląda jak dziecięca zabawka. Wreszcie Nordling legł pod ścianą i niemal natychmiast zasnął. Chłopiec wrócił na swoje miejsce za głazem i usiadł na skrawku klepiska, gdzie nie było kości. Bał się, że zaraz zwymiotuje od wszechobecnego smrodu, ale nie miał wyboru. Musiał wytrzymać.

QFANT.PL - numer 9/11

39


POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak Zbyt wiele od tego zależało. Matka mówiła mu, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Przymknął oczy, usiadł ze skrzyżowanymi nogami i postanowił sprawdzić, czy miała rację. *** Janski po raz wtóry przebiegł wzrokiem po pokrytej atramentem karcie papieru i spojrzał na Marię. Ani przez chwilę nie podejrzewał, żeby była głupia, ale sądząc z tego, co trzymał w dłoni, doskonale pisała i czytała, a na dodatek przekazała tę wiedzę dziecku. Tym większe zdumienie budził skromny wystrój chaty. Gdyby kobieta zatrudniła się jako skryba, zarabiałaby dość, by zamieszkać poza obrębem cmentarza i zapewnić sobie lepsze życie. Przyglądał się jej przez moment, po czym wrócił do spisanej na papierze wiadomości. Przeczytał ją raz jeszcze, na wypadek gdyby jej treść nagle uległa zmianie. Nic z tego.

Matko! Wybacz, że odchodzę bez pożegnania. Tak jest lepiej i łatwiej. Jest coś, co muszę zrobić. Boję się, ale może mój dar w końcu się na coś przyda. Wiem, że na moim miejscu postąpiłabyś tak samo. Odchodząc, po raz ostatni proszę cię o pomoc. Jutro wypada Noc Próśb i jeśli zależy ci na mnie i kochasz mnie, jak ja kocham ciebie, zrobisz, o co proszę. W Noc Próśb, nieco przed północą, pójdź na plac przed kaplicą. Wypatruj mężczyzny o jasnej cerze i krótkich włosach barwy porannego słońca, który u pasa będzie miał miecz. Poproś go, żeby ci pomógł, a on się zgodzi. Tylko on może mi pomóc. Znajdzie mnie wśród Kocich Grzbietów. Niech szuka śladów na Polanie Czarnego Dębu. Jeśli Opatrzność zechce, by mnie uratował, odnajdzie mnie, nim będę w niebezpieczeństwie. Możliwe, że się więcej nie zobaczymy. Pamiętaj, że zawsze cię kochałem. Bastien

Piotr Szot

40

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wróżbita – Masz jakieś pojęcie, o jakim niebezpieczeństwie on może mówić? – spytał. – Okoliczni chłopi mówią, że w Kocich Grzbietach ukrywają się Odmienieni. Poza tym na pewno nie brakuje tam dzikich zwierząt. Rysi, wilków, niedźwiedzi. – Odmienieni? Nordlingowie? Przytaknęła. Nordlingowie byli potomkami dotkniętych szaleństwem i czarną magią wojowników z północy kontynentu, którzy ponad sto lat wcześniej doprowadzili do rozpadu Południowego Imperium. Najeźdźcy wojnę przegrali, ale podział olbrzymiego kraju stał się faktem, a krwiożercze bandy ich spadkobierców – Nordlingów, zwanych też niekiedy Odmienionymi – wciąż kryły się wśród lasów, bagien i wzgórz, napadając na wioski i podróżnych. – Po co w takim razie tam poszedł? Pokręciła głową. Spojrzał jej w oczy, ale spuściła wzrok i utkwiła go w podłodze. – Skąd twój syn wiedział, że będę tamtędy szedł? Że spotkasz mnie koło kaplicy? – spytał Janski. Mężczyzn o jasnych włosach w okolicy nie brakowało, ale paradujących z mieczem u boku było jak na lekarstwo. Nie miał wątpliwości, że Bastien pisał właśnie o nim. – Przyjechałem tu dopiero dziś po południu. – On... on widzi... różne rzeczy – powiedziała kobieta po dłuższym wahaniu. – Chcesz powiedzieć, że ma wizje? Jest jasnowidzem? Rozpromieniła się, gdy dotarł do niej jego ton: rzeczowy, pozbawiony ironii czy szyderstwa. – Jest wróżbitą – odparła. – Czasami widzi sceny z przyszłości... rzeczy, które dopiero się wydarzą. Czasem takie, które właśnie mają miejsce, tylko zupełnie gdzie indziej. Niektóre zdarzenia widzi dokładnie, ze szczegółami – tak zapewne ujrzał ciebie. Inne słabiej. Często jest to bardziej przeczucie niż właściwe widzenie. Janski pokiwał głową. Nie miał powodów, by nie wierzyć kobiecie. Widział już i przeżył dziwniejsze rzeczy niż przewidywanie przyszłości. Poza tym wizje chłopca wiele wyjaśniały – chociażby to, jak oboje mieszkali. Ludzie na pewno nieraz przychodzili, by im wróżył; nierzadko przybywali z konkretnymi pytaniami, czasem nawet płacili za odpowiedzi. Nie zmieniało to jednak faktu, że chłopiec był obcy – był kimś innym. On i jego matka zostali skazani na życie na peryferiach społeczności. Byli blisko, gdy byli

potrzebni. Nikt jednak by im nie pomógł, nikt by im nie zaufał. Byli skażeni mocą chłopca; darem, o który ten przecież nie prosił. Karel wiedział, że kobiecie żyłoby się łatwiej, gdyby jej syn nie wrócił. Tyle że wyraz jej twarzy i łzy zbierające się w kącikach oczu mówiły coś zupełnie innego. – Pomożesz mu? – zapytała. Janski nie odpowiedział od razu. Na wzgórzach czekali Nordlingowie – przypominające ludzi bestie, których jedynym celem było niesienie śmierci. Minęły miesiące, od kiedy ostatni raz stanął oko w oko z jednym z nich i wciąż pamiętał ból rozciętej nogi oraz złamanego żebra. Była jednak Noc Próśb, a on już wielokrotnie zaciągał u mieszkańców Północnych Baronii rozmaite długi. Przyszedł czas zapłaty. Poza tym wiadomość od chłopca autentycznie go zaintrygowała. Gdyby się nie zgodził, do końca życia czułby się winny. – Tak – odparł. – Wyruszę o świcie. Kobieta zaczęła płakać. Ukryła twarz w dłoniach i szlochała cicho, powtarzając szeptem: – Dziękuję, dziękuję, dziękuję... *** Nordling odszedł przed świtem. Chłopiec spostrzegł jego zniknięcie, gdy w miejsce urywanego, gardłowego chrapania zapanowała cisza. Potężna postać zabrała wór, chwyciła siekierę i podążyła w las. Chłopiec nareszcie został sam. Nad ranem sądził, że zwariuje od przeraźliwego chrapania i smrodu przybysza. Na szczęście zmęczenie otępiło nieco jego zmysły. Teraz odsunął po omacku parę kości, żeby zrobić sobie więcej miejsca i oparł się o głaz, kładąc ręce pod głowę. Miał dość czuwania i był niemal pewien, że jeszcze przez parę godzin nic się nie wydarzy. Mógł odrobinę odpocząć. Zanim zasnął, wybrał jedną z długich, suchych kości leżących obok. Rozłamał ją na cztery kawałki i rzucił niedbale przed siebie. Później powiódł dłonią po odłamkach, sprawdzając, jak i gdzie upadły. Na koniec przesunął opuszkami palców po nowo powstałych krawędziach. Zadrżał, gdy uzmysłowił sobie, że są ostre i postrzępione. Wróżba powtórzyła to, co już wiedział. Była tylko jedna droga – istniał tylko jeden ciąg wydarzeń, który mógł zapewnić mu powodzenie.

QFANT.PL - numer 9/11

41


POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak

42

Wszystko zależało od mężczyzny z mieczem, który nawiedzał go w snach od tylu dni. Zasnął z ponurą świadomością, że na końcu każdej z dróg, jakie widział, na kogoś czekała śmierć. *** Janski odszedł, zanim pierwsze promienie dnia zaróżowiły niebo. Kiedy zamykał za sobą drzwi, Maria jeszcze spała. Przez pół nocy wierciła się – jak sądził – ze zdenerwowania i bezsilności, dręczona myślą, że przyszłość dziecka musi powierzyć nieznajomemu. Karelowi odpowiadało, że kobieta nie mogła go pożegnać. Zapewne wymusiłaby na nim obietnice, których nie miał prawa składać. Zaczęło świtać, gdy zabrał konia ze stajni i wydostał się poza mury. Kilka minut później zostawił za sobą ostatnie chaty i ruszył traktem na północ. Popędził wierzchowca. Wiedział, że musi z niego korzystać teraz, na gościńcu, ponieważ później, wśród wzgórz, będzie miał z niego niewiele pożytku. Z niepokojem zerkał raz po raz na majaczące w dali pagórki. Zboczył z gościńca przed południem, gdy mógł już rozróżnić poszczególne, gęsto porośnięte drzewami wzniesienia, a trakt omijał cały masyw po jego wschodniej stronie. Do Polany Czarnego Dębu wiodła na zachód piaszczysta droga, po której dało się szybko jechać, ale Janski odrobinę zwolnił. Spomiędzy pól wjechał w zagajniki buków i brzóz. Nie spodziewał się zasadzki, ale zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że tylko dzięki wrodzonej ostrożności wciąż znajduje się wśród żywych. W miarę jak posuwał się w głąb pagórkowatego terenu, coraz więcej myślał na temat chłopca, którego miał odnaleźć. Nie miał pojęcia, o jakim zadaniu dzieciak wspominał ani czemu naraził się na takie niebezpieczeństwo. Zastanawiał się, czy Bastien jest odważny, czy też raczej szalony, skoro wkroczył na terytorium Nordlingów. Mało który silny i uzbrojony mężczyzna zdecydowałby się na coś takiego. Co w takim razie z tobą, przyjacielu? – zapytał sam siebie Janski. – Głupota – odparł na głos i uśmiechnął się ponuro. – Zwyczajna, nieuleczalna głupota. Sprawdził, czy miecz wychodzi gładko z pochwy oraz czy noże do rzucania wciąż tkwią

w futerałach u pasa. Przez chwilę żałował, że nie ma na sobie porządnej kolczugi. Polanę, dzięki instrukcjom Marii, znalazł bez trudu. W jednej chwili jechał maleńką dolinką, wzdłuż strumienia, który ledwie zasługiwał na swoją nazwę; w drugiej był już na polanie, od południa ogrodzonej stromą skarpą, od północy gęstą ścianą brzozowego lasu. Niemal dokładnie na jej środku rósł potężny dąb o czarnej, jakby osmolonej korze i soczyście zielonych liściach. Janski zsiadł z konia i rozejrzał się. Gdzieś tutaj chłopak powinien zostawić trop, który zaprowadziłby do niego ewentualną odsiecz. Ślady czyjejś bytności Karel znalazł w przeciągu paru chwil: stłamszoną trawę w miejscu, gdzie chłopak najpewniej spędził noc; obgryzioną kość, ogryzek po jabłku i kilka pestek po śliwkach przysypanych ziemią pod jednym z wystających nad trawę korzeni. Pokiwał głową z aprobatą. Chłopak nie był głupi – nie palił ognia i nie zostawił resztek jedzenia na widoku. Jeśli ktoś nie wiedział, czego szukać, nic by nie znalazł. Nordlingowie mogą jeszcze o nim nie wiedzieć, pomyślał Janski. Jest szansa, że wydostanę go stąd bez walki. Wskazówkę znalazł na korze dębu, wyciętą nożem albo ostro zakończonym kamieniem. Sprowadzała się do strzałki wskazującej ku dziupli. Mądry chłopak, uśmiechnął się Karel. Dziupla znajdowała się jakieś cztery metry nad ziemią. Janski był pewien, że zdoła się do niej wspiąć po gałęziach. Nie było natomiast mowy, żeby taka góra mięsa jak przeciętny Nordling mogła uczynić to samo. Chwilę później stał znów na ziemi, ściskając w dłoni mieszek z przyborami do pisania oraz zmiętą w kulkę kartkę papieru. Pismo rozpoznał natychmiast – należało do syna Marii. Witaj, nieznajomy. Żałuję, że nie znam twojego imienia. Mam nadzieję, że zdążę je poznać, gdy mnie odnajdziesz. Ukrywam się w jaskini znajdującej się na północ stąd. Przed wejściem do niej stoją trzy menhiry z szarego kamienia. Obyś dotarł na miejsce przed zachodem słońca. Pozdrawiam cię i dziękuję za twój trud, Bastien Janski skończył czytać i popatrzył w niebo.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wróżbita Było koło trzeciej, więc do zmierzchu miał jeszcze parę godzin. Jeśli tylko jaskinia nie znajdowała się po przeciwnej stronie Kocich Grzbietów, powinien zdążyć. No i o ile wcześniej nie natknie się na Nordlingów. Ta myśl sprawiła, że nie ruszył od razu we wskazanym przez chłopca kierunku. Wcześniej nazbierał trochę liści i drobnych gałązek, po czym nieopodal dębu ułożył z nich stosik. Posilił się, przygotował do dalszej drogi i dopiero wtedy rozpalił ogień. Szybko rozdmuchał płomień do sporych rozmiarów, po czym przyrzucił go stertą liści. Żwawym krokiem poprowadził konia za uzdę, gdy w niebo popłynęły pierwsze kłęby gęstego, ołowianego dymu. Jeśli to Nordlingowie zagrażają chłopcu, stwierdził w duchu Janski, dam mu więcej czasu. Niech mnie diabli, jeśli zaraz się tu nie zlecą, jak psy do chętnej suki. Nie minęło wiele czasu, a przekonał się, że miał rację. Las w tym miejscu był dość gęsty, a Karel szedł kilkanaście kroków od wydeptanej ścieżki. W efekcie nadchodzącego Odmienionego zauważył, gdy ten był bardzo blisko. Mężczyzna zwalistą sylwetką przypominał niedźwiedzia, musiał być o ponad głowę wyższy od Janskiego. Tors miał nagi, gęsto owłosiony, na nogach pozszywane byle jak kawałki brudnego płótna. W dłoni ściskał maczugę nabijaną ćwiekami. Przebiegł po ścieżce, podążając prosto w kierunku polany i unoszącego się nad nią dymu. Janski gładził pysk wierzchowca, póki Nordling nie zniknął z pola widzenia. Później pociągnął konia dalej na północ. Szedł przez półtorej godziny, ale nie trafił na więcej Nordlingów. Kocie Grzbiety zajmowały teren ledwie kilkunastu kilometrów kwadratowych, a z doświadczeń Karela wynikało, że na takim obszarze mogła się ukrywać banda najwyżej dwudziestu, trzydziestu bestialskich wojowników. Gdyby było ich więcej, stanowiliby zbyt duże zagrożenie wewnątrz baronii i Von Vittel z pewnością wysłałby wojsko, żeby zrobić z nimi porządek. W końcu las zaczął rzednąć, a teren opadać łagodnie. Kilkadziesiąt metrów niżej, pomiędzy krzakami pokrzyw i kępami jagód, wił się drobny potok, ginący następnie u stóp kolejnego wzniesienia. Po wschodniej stronie strumienia rozpościerała się polana sięgająca aż pod jedyne – o ile Janski mógł się zorientować – skaliste

wzgórze w okolicy. Nie rosły na nim żadne drzewa, gdzieniegdzie tylko spomiędzy spiętrzonych warstw wapienia wystawały brunatne pędy lub źdźbła pożółkłej trawy. U jego podnóża stały trzy szare głazy. No to jestem, pomyślał Karel. Słońce schowało się już za wzgórzami, ale do zmierzchu wciąż pozostała prawie godzina. Teraz trzeba znaleźć chłopca. Konia ukrył jeszcze na wzniesieniu, w miejscu, gdzie drzewa były gęstsze i trudniej było zwierzę dostrzec. Zerwał nieco wrotyczu, jasnoty oraz kilka liści mięty, starł wszystko głownią noża i splunął do mieszanki. Po chwili dalszego ucierania i mieszania uzyskał lepką maź o bardzo intensywnym zapachu i natarł nią chrapy wierzchowca. Nordlinga można było zawsze prędzej wyczuć niż zobaczyć, a Janski nie chciał, żeby w razie niebezpieczeństwa koń zaczął się denerwować i zdradził swoją kryjówkę. Później ruszył w dół, ku polanie, trzem głazom i jaskini, która gdzieś tam musiała się znajdować. *** Chłopiec otworzył oczy, gdy usłyszał kroki zbliżającej się osoby. W jaskini – nawet niedaleko od wejścia – panował mrok, co oznaczało, że słońce musiało już się skryć za inne grzbiety, a dzień ma się ku końcowi. Nareszcie, pomyślał na wpół z ulgą, na wpół z niepokojem. Miał dość czekania, ale z drugiej strony wcale mu się nie spieszyło do... Z trudem mógł o tym choćby myśleć. – Wszystko będzie dobrze – wyszeptał sam do siebie i wyszedł zza głazu, by powitać człowieka z mieczem, rosłego blondyna ze swoich wizji. Stanął jak wmurowany, gdy zamiast wybawcy ujrzał zwalistą postać Nordlinga. Potężna sylwetka ociekała wodą i chyba właśnie z powodu kąpieli chłopiec wcześniej go nie wyczuł. Odmieniony obrócił głowę w jego stronę i wyszczerzył sczerniałe zębiska. Dopiero wtedy chłopiec zaczął wrzeszczeć. *** Janski szukałby jaskini znacznie dłużej, gdyby nie krzyk, który nagle wskazał mu drogę. Dobiegał od północnej strony zbocza i Karel rzucił się

QFANT.PL - numer 9/11

43


POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak w tamtym kierunku, wyciągając po drodze miecz. Krzyk powtórzył się, gdy oczom mężczyzny ukazał się zawieszony prawie metr nad ziemią blok skalny, a za nim szeroka może na dwa kroki wyrwa. Janski bez wahania wskoczył do środka. Światła do pieczary wpadało bardzo niewiele, tak że Janski dostrzegł tylko zarys olbrzymiej sylwetki Nordlinga i cień niewielkiej postaci uciekającej przed łapskami potwora. Nie było czasu na myślenie. Karel wyszarpnął nóż z futerału u pasa i rzucił nim w plecy Odmienionego. Napastnik zaskowyczał i obrócił się, sięgając po leżącą pod ścianą siekierę. Janski nie czekał tak długo – zaraz po ciśnięciu nożem doskoczył do wroga, rąbnął mieczem w dłoń wyciągniętą w kierunku topora, po czym rozpłatał Nordlingowi gardło. Trafiony wpadł na ścianę, chwycił zdrową ręką za szyję i powoli osunął się na kamienne podłoże. Charczał jeszcze przez parę chwil, zanim zamilkł i znieruchomiał na zawsze. Janski wsunął miecz do pochwy, wyszarpnął nóż z pleców wroga, otarł i schował do futerału. Później popatrzył na chłopca, siedzącego w kucki pod ścianą. – Bastien? – zapytał. *** Chłopiec z trudem opanował przerażenie. Spokojnie, powtarzał sobie w duchu, Nordling nie żyje. Już dobrze. Wcale nie było dobrze. Kątem oka widział skrytą w cieniu polanę. Wciąż jeszcze było zbyt wcześnie. Właściwy czas nadejdzie, gdy zapadnie zmrok i zerwie się silniejszy wiatr. Nieznajomy z mieczem przybył za wcześnie. Uratował mnie, przypomniał sobie. Gdyby nie on... Bastien wolał o tym nie myśleć. Wtedy zginąłby na marne. Spojrzał raz jeszcze na zwłoki Nordlinga, przypomniał sobie jego zwierzęcą wściekłość i zaciętość. Nie miał pojęcia, jak mógł kiedykolwiek sądzić, że starczy mu odwagi, by zrobić to, co musi. – To ja – odpowiedział, bardzo się starając, żeby głos mu się nie łamał. Musiał zyskać na czasie. Inaczej wszystko będzie stracone. Wizje nie myliły się, a kości wskazywały tylko jedną drogę. ***

44

Janski odetchnął z ulgą. Zdążyłem, pomyślał. Później podszedł do Bastiena i położył mu dłoń na ramieniu. Ten wzdrygnął się, ale w żaden inny sposób nie pokazał, że się boi. – Już dobrze – powiedział Karel. – Zabiorę cię stąd. Zabiorę cię do twojej matki. Chciał pociągnąć chłopca ku wyjściu, ten jednak stał w miejscu i tylko mruknął coś pod nosem. – Co mówiłeś? – spytał Janski. – Nie... nie możemy iść. Nie tamtędy. – Co? Czemu? Tylko dzięki gęstniejącej z każdą chwilą ciemności Karel nie mógł widzieć, jak Bastien wodzi oczyma na wszystkie strony, rozpaczliwie poszukując wiarygodnej odpowiedzi. – Nordlingowie... nadchodzą. Wielu, nie damy rady się wymknąć. Janski milczał. Z jednym sobie poradził, ale pomogło mu zaskoczenie. W otwartej walce z dwoma czy trzema miałby niewielkie szanse. – W głębi jaskini jest tunel – powiedział chłopak. – Wychodzi na rozpadlinę po drugiej stronie wzniesienia. Możemy się wydostać tamtędy. – W co ty grasz, Bastien? – w głosie mężczyzny nagle pojawił się ostrzejszy ton. – Słucham? – Skoro tam jest tunel, mogłeś uciec i wrócić do domu. O co ci chodzi? Po co tu w ogóle przyszedłeś? Co takiego widziałeś w swojej wizji? Chłopak nie odpowiedział. Milczenie, mrok, wszechobecny smród. Janski wiedział, że zapamięta ten moment jako jeden z najdziwniejszych w swoim życiu. O ile wyjdzie z tego cało. – Prowadź – powiedział po chwili. *** Gdy oddalili się od wylotu jaskini, Karel wyciągnął z przewieszonej przez ramię torby lampę oliwną i ampułkę z paliwem. Moment później, już przy migotliwym świetle, ruszyli w głąb tunelu. Jeśli przejście opadało, to na tyle nieznacznie, że tego nie zauważyli. Zrobiło się natomiast chłodniej i Janski słyszał, jak chłopiec szczęka zębami. Na ścianach zbierała się wilgoć, w bruzdach znaczących podłoże stała woda. Szli od paru dobrych minut, ale dystans pokonali niewielki. Droga była usiana uskokami i zdradliwymi szczelinami, a tunel nierzadko zwę-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wróżbita żał się nagle. W końcu sklepienie opadło gwałtownie, zostawiając tylko tyle miejsca, by Janski zdołał przeczołgać się na drugą stronę. Zanim mężczyzna zdążył coś powiedzieć, chłopiec był już w połowie drogi – z dziury wystawały tylko jego stopy. Karel poczekał, aż Bastien przedostanie się na drugą stronę, po czym wepchnął przed sobą torbę oraz miecz i ruszył śladem chłopca. Znaleźli się w owalnej jamie, na tyle wysokiej, by stanąć, nie garbiąc się, na tyle zaś przestronnej, by pomieścić cztery czy pięć osób. Szczelina, przez którą się przeczołgali, stanowiła jedyne wejście i zarazem wyjście. Janski przeszedł wzdłuż poznaczonej draperiami ściany, przyświecając sobie lampą. Dopiero gdy upewnił się, że nie prowadzi stamtąd żadna inna droga, zwrócił się w kierunku chłopca. Przyglądał się mu, nie przerywając milczenia. Czy on oszalał? – zastanawiał się. Czy zawsze był niespełna rozumu, a ja, skończony głupiec, mu zaufałem? Nic w oczach chłopca nie sugerowało szaleństwa. Tylko przerażenie. Drobnymi ramionami wstrząsały dreszcze – najpewniej w równym stopniu spowodowane strachem co zimnem. – Czemu mnie tu przyprowadziłeś? – spytał Janski. Bastien pokręcił głową, wbił wzrok w ziemię. Karel stanął bliżej, pochylił się nad nim.– Mówiłeś, że tutaj jest drugie wyjście – przypomniał. – Skłamałeś. Czemu? Żadnej odpowiedzi, tylko łzy napływające do oczu i wargi siniejące z zimna. Janski mimo zdenerwowania pożałował, że nie ma żadnego ubrania, którym mógłby podzielić się z chłopcem. Skórzaną kurtę zostawił w zagajniku, przy jukach. – Wracamy – powiedział, a chłopiec natychmiast zniknął w szczelinie wiodącej do jamy. Po drugiej stronie Karel kazał Bastienowi się zatrzymać. Ujął chude ramiona w dłonie i zaczął je rozcierać. Nie próbował być delikatny, ale chłopiec nawet nie jęknął. Po chwili jego zęby przestały o siebie uderzać. – Lepiej? – zapytał Janski. Bastien skinął głową. Ruszyli z powrotem w kierunku wyjścia z jaskini. *** Gdy zbliżyli się do końca tunelu, na zewnątrz

panował już mrok, tak że dopiero wyższa temperatura i świeższe powietrze zdradziły chłopcu, gdzie się znajduje. Czy to już? – zastanowił się. Pora wydawała się właściwa. Tylko czemu jeszcze niczego nie słychać... W tym momencie przed jaskinią rozległy się kroki i basowe pomruki. Zanim chłopiec zdążył cokolwiek zrobić, poczuł, jak dłoń Janskiego zamyka mu usta. Mężczyzna szarpnął nim i ułamek sekundy później obaj leżeli za głazem – tym samym, który przez wiele godzin służył Bastienowi za schronienie. Chłopiec stłumił jęk, gdy spiczasta kość, jedna z mnóstwa leżących w pobliżu, dźgnęła go w bok. – Siedź cicho – wyszeptał mu do ucha Janski. Odgłosy stały się wyraźniejsze i żaden z nich nie mógł mieć wątpliwości, co oznaczały – banda trzech lub czterech Nordlingów właśnie wchodziła do jaskini. *** Pieprzeni Nordlingowie, pieprzony chłopak i pieprzona Noc Próśb! – przeklinał w myślach Janski. Nie podobała mu się myśl o siedzeniu, jak w klatce, między Odmienionymi a litą ścianą, która wieńczyła tunel. Nordlingowie robili dużo hałasu. Przekrzykiwali się swoimi zwierzęcymi głosami, szurali buciorami po kamiennym podłożu. Janski uznał, że nie usłyszą go, jeśli tylko będzie mówił wystarczająco cicho. – Przeczekamy ich – powiedział chłopcu na ucho. – Choćby nie wiem, co się działo, będziemy cicho jak myszy i poczekamy, aż odejdą lub wszyscy zasną. Wtedy uciekniemy. Rozumiesz? Bastien pokiwał głową. Karel zdjął mu dłoń z ust i obrócił się powoli na brzuch, starając się wyjrzeć zza kamienia i ocenić sytuację. Nordlingów było czterech, wszyscy potężni, śmierdzący, zarośnięci włosami jak zwierzęcą sierścią. Dwóch miało nabijane ćwiekami pałki, które dla Janskiego byłyby ciężkimi maczugami. Jeden położył obok siebie dwuręczny miecz – może i przerdzewiały, ale z całą pewnością zabójczy. Przy ostatnim stała kosa o skróconym drzewcu; obok niej zaś znajdował się spory wór. Pomiędzy Nordlingami leżało truchło lisa; sądząc po zapachu, znaleźli go już martwego, ale Odmienionym nigdy to nie przeszkadzało. Nie bez

QFANT.PL - numer 9/11

45


POLECANKI opowiadanie

Marcin Rusnak powodu w niektórych Baroniach nazywano ich Ścierwiarzami. Na pobratymca zabitego wcześniej przez Janskiego praktycznie nie zwracali uwagi – wyrzucili ciało przed wejście do groty, zostawiając je na żer dla wilków. Dwóch zabrało się za rozrywanie lisa na kawałki, podczas gdy ten z kosą dotknął wypchanego wora i wycharczał coś do ostatniego kompana. Jego olbrzymie łapsko wskazało gdzieś na północny zachód, między wzgórza. Czwarty Nordling pokręcił głową, wymruczał coś na kształt sprzeciwu, po czym spojrzał łakomie na dzielonego na porcje lisa. Ten z kosą ryknął na niego i ujął broń. Nie było to jednak konieczne – jego przeciwnik przygarbił się, pochylił głowę na znak posłuszeństwa i chwycił wór. Zwrócił się w kierunku wyjścia. – Nic z tego nie rozumiem – mruknął pod nosem Janski. Dopiero wtedy zauważył, że chłopiec od dłuższej chwili odsuwa się od niego. Centymetr za centymetrem powiększał dzielący ich dystans. Gdy podniósł się z ziemi, na jakąkolwiek reakcję było już za późno. *** No dalej, tchórzu! – powtarzał w myślach Bastien. Zostało mu mało czasu. Gdziekolwiek nie spojrzał, czegokolwiek nie słyszał, miał wrażenie, że przeżywa po raz wtóry coś, co miało już miejsce. Czuł coś podobnego w przeszłości, ale nigdy tak wyraźnie. Widział to wszystko w swojej wizji. Wiedział, co się wydarzy i to się działo. Kręciło mu się w głowie, a żołądek koziołkował jak szalony. Chłopiec z trudem utrzymywał regularny, wyważony oddech. Nie mógł zdradzić się przed mężczyzną z mieczem. Nie chcę umierać, pomyślał. Mamo, ja nie chcę umierać! Nagle podniósł się, z oczyma pełnymi łez, i zawył jak ranny wilk. Później rzucił się na Nordlingów. *** Janski poderwał się z ziemi, nim Bastien dopadł pierwszego z wrogów. Tamten był najwyraźniej równie zaskoczony jak Karel, ponieważ nawet nie próbował się bronić. Kozik w dłoni chłopca śmignął przez powietrze, wbił się w ciało Nordlinga i zostawił mu na torsie głęboką, krwa-

46

wiącą bruzdę. Potwór zaryczał z bólu i wściekłości, po czym uderzeniem pięści rzucił chłopcem o ścianę. Chrupnęły kości, a Bastien zwalił się na ziemię, pojękując cicho. Nie, pomyślał osłupiały Janski. To niemożliwe. Gdy ranny Nordling ruszył w stronę leżącego chłopca, Karel zareagował. Wyskoczył do przodu, chwytając w każdą dłoń po jednym nożu. Rzucił równocześnie – z prawej ręki trafił rannego Odmienionego w szyję, z lewej cisnął nożem w ramię tego z kosą. Uderzony w krtań padł na ziemię i prawie natychmiast zdechł. Zostało trzech. Zanim zdążyli uczynić choćby krok w jego stronę, Janski miał w dłoni miecz. Zawahali się, a on nie zamierzał na nich czekać. W pierwszej kolejności wpadł na tego z kosą. Dźgnął go w brzuch, uchylił się przed spadającym z góry sierpowatym ostrzem i poprawił w bok. Olbrzym zachwiał się, cofnął o parę kroków i oparł o ścianę, próbując zatrzymać łapskiem wypływające bebechy. Jeden z pozostałych Nordlingów zaszedł Janskiego od tyłu, ale Karel chwycił rękojeść miecza w obie ręce i z półobrotu uderzył prosto w broń przeciwnika. Poleciały szczapy, garda Nordlinga odskoczyła w bok, a Karel kolejnym cięciem sięgnął jego gardła. Nie miał czasu wytchnąć – czwarty z Odmienionych poszedł za jego przykładem i grzmotnął na odlew maczugą. Janski sparował cios, ale równie dobrze mógłby sparować spadający obelisk. Impet uderzenia ściął go z nóg; mężczyzna tylko cudem utrzymał broń w dłoniach. Leżąc, wybronił się przed kolejnym trafieniem, ale gdy podniósł się do kucnięcia i cofnął, trafił plecami na ścianę. Uniku w bok nie zdążył już wykonać – kolejny cios spadł na jego lewe ramię i Karel poczuł, jak ból eksploduje, a jego żyłami płynie roztopiony ołów. Ręka mu kompletnie zdrętwiała. Następne trafienie byłoby jego ostatnim. Podparł się stopą o ścianę i rzucił na Nordlinga, starając się skrócić dystans. Dopadł wroga i ciął, ale nie był dość szybki. Przeciwnik grzmotnął go potężną pięścią w nos, wywołując kolejną salwę bólu. Miecz zatoczył jednak krąg do końca, z miękkim trzaskiem przebił się przez czaszkę. Odmieniony zajęczał, z ust i nozdrzy buchnęła mu krew, oczy wywróciły się do góry. Później padł i już się nie poruszył. Janski z trudem ustał na nogach, znalazł za plecami oparcie w postaci ściany. Załzawio-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wróżbita nymi oczami rozejrzał się po pieczarze. Trzech Nordlingów leżało martwych; ten z kosą siedział pod ścianą, dysząc ciężko i chrapliwie, a pod nim rosła kałuża czerni. Nie miał siły podnieść się i walczyć, ale jeszcze nie zdechł. Janski wyszarpnął miecz z czaszki zabitego i wprawnym cięciem dobił ostatniego wroga. Później osunął się na kolana, a z jego nosa kapały parujące na zimnie, grube jak grad krople krwi. Chłopiec jeszcze oddychał, gdy Karel pochylił się nad nim. Położył go na plecach i oparł głowę Bastiena na swoim ramieniu. Powieki zatrzepotały i brązowe oczy wróżbity po chwili skoncentrowały się na twarzy Janskiego. Jego wargi na moment ułożyły się w uśmiech. Później wykrzywił je grymas bólu. – Już dobrze – powiedział Karel, choć wiedział, że to bez sensu. Klatka piersiowa chłopca była zapadnięta, kości pogruchotane, a twarz z każdą chwilą nabierała barwy bardziej przypominającej popiół. – Udało ci się – wyszeptał Bastien. – Udało się nam. Jak diabli się udało! – zaryczał w duchu Janski. I co z twoimi wróżbami? Na co ci się zdały?! Nie powiedział nic. Nigdy nie był dobry w słowach. Zamiast tego zacisnął szczęki, objął chłopca i pogładził go po włosach. – Uratowaliśmy życie – powiedział Bastien. Jego oddech był tak słaby, że przypominał dotyk motyla. Jego oczy zasnuła mgła i Janski wiedział, że chłopak już nic nie widzi. – Tak się bałem – wymruczał chłopiec. – Ale udało nam się. Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumna, mamo. Mamo. Mamo – powtarzał to jedno słowo, a jego głos coraz bardziej cichł. W końcu Bastien przymknął powieki. – Już mi nie jest zimno – wyszeptał po krótkim milczeniu. Moment później już nie żył. *** Janski nie miał pojęcia, ile czasu minęło, nim podniósł się z klęczek. Ciało chłopca było już chłodne, wszędzie wokół widniały plamy zakrzepłej krwi. Smród Nordlingów mieszał się z zapachem śmierci. Karel podniósł Bastiena i przewiesił go sobie przez ramię. Czuł pustkę, przerażającą pustkę i poczucie straty – a przecież praktycznie nie znał

Piotr Szot

tego dzieciaka. Niełatwo było mu utrzymać równowagę, czuł się jak pijany. Pijany zabijaniem, otumaniony bólem i kompletnie zdezorientowany bezsensem śmierci chłopca. Zamierzał już odejść, gdy przypomniał sobie o wypchanym worze, który jeden z Nordlingów miał zanieść gdzieś w głąb lasu. Zajrzał do środka i poczuł, jak uginają się pod nim nogi. W worku, związana i zakneblowana, znajdowała się kilkuletnia dziewczynka. Wnętrze wysypano usypiającymi ziołami, tak że dziecko przez cały czas było nieprzytomne. Janski nigdy wcześniej jej nie widział, ale sukienka z aksamitu – choć brudna i podarta – powiedziała mu wszystko, co chciał wiedzieć. Bastien doprowadził go do zaginionej córeczki barona Von Vittel. Objuczony dwójką dzieci, z których jedno miało się więcej nie obudzić, Karel odnalazł wierzchowca i ruszył w drogę powrotną.

QFANT.PL - numer 9/11

47


Marcin Rusnak Marcin Rusnak

POLECANKI opowiadanie

***

48

Chłopca przywiózł pod drzwi chatki zamieszkanej przez Marię na chwilę przed świtem. Ułożył Bastiena na ziemi, oparł plecami o ścianę i zapukał. Zanim kobieta stanęła w progu, chwycił konia za uzdę i ruszył w stronę bramy. Nie obejrzał się, kiedy Maria spostrzegła swojego syna i ciszę poprzedzającą nastanie dnia rozdarł jej rozpaczliwy krzyk. Jego echo towarzyszyło Janskiemu jeszcze daleko za murami miasteczka. Jechał do Norb Reaven, zwrócić córkę Von Vittelowi. Dziewczynka, od chwili gdy odzyskała przytomność, była cicha i nieufna, toteż jechali w milczeniu. Karelowi to nie przeszkadzało – miał dużo czasu na snucie ponurych rozważań. Matka straciła syna, by ojciec mógł odzyskać córkę, pomyślał. Osiągnąłeś swój cel, wróżbito. Popatrzył na dziewczynkę, którą trzymał przed sobą w siodle i zastanawiał się, co jeszcze Bastien widział w swojej wizji. Czy poznał przyszłość dziewczynki? Jeśli tak, to co ona skrywała? Mam nadzieję, że wiedziałeś, co robisz, zwrócił się w myślach do chłopca. Mam nadzieję, że to miało sens. Wiedział, że prawdopodobnie nigdy się o tym nie przekona.

Wrocławianin, rocznik 1984. Z wykształcenia anglista, z zamiłowania pisarz. Fan Neila Gaimana, ostrego rocka i czeskiego piwa. Publikował w Esensji, Qfancie, Creatio Fantastica. Zdobywca I miejsca w konkursie „Horyzonty Wyobraźni 2009”. Więcej na: www.rusnak.unreal-fantasy.pl.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Anna Kleiber

POLECANKI opowiadanie

Anna Kleiber

50

O

Wierny ogrodnik

ch, Leoncio, co ty tu robisz?! – Laura pisnęła i schowała się za firankę. – Przed ślubem nie możesz mnie widzieć w sukni ślubnej! To źle wróży małżeństwu! Wyjdź mi stąd zaraz! Jednak Leoncio wydawał się nie słyszeć protestów: – Kochanie… hmmm… chciałbym ci kogoś przedstawić. – Podrapał się w wypielęgnowany trzydniowy zarost. – To zajmie tylko chwilkę. Obiecuję, że to nie opóźni ceremonii. Otworzył drzwi i do pokoju wkroczył niski, krępy mężczyzna. Ubrany był w nienaganny garnitur, a pod pachą miał pokaźnych rozmiarów teczkę. – To jest pan Eduardo Almeida. Prawnik. Pan Almeida skinął głową w kierunku Laury i w milczeniu zajął się wykładaniem na stół przyniesionych papierów. – Mam tu dla ciebie do podpisania taki mały drobiażdżek. – Leoncio unikał wzroku Laury. – Drobiażdżek? – Ach, taki tam dokumencik… Consuelo, wyjdź, proszę, na chwilę – zwrócił się do służącej. Dziewczyna niechętnie odłożyła na stół szpulkę białych nici, wypluła trzymane w zębach szpilki i z impetem trzasnęła drzwiami. – Lauro… – Leoncio wziął ją za ręce. – Czy ty mnie kochasz? – Oczywiście. Gdyby tak nie było, nie wyszłabym za ciebie – odparła, nie kryjąc zdziwienia. – W takim razie podpisanie tego świstka nie będzie dla ciebie problemem. Panie Almeida, teraz pana kolej. Pan Almeida wziął głęboki wdech i zwięźle wytłumaczył Laurze, na czym polega podpisanie intercyzy. Krótko mówiąc, cały majątek, który teraz, czyli przed zawarciem związku małżeńskiego, posiada pan Leoncio, po ślubie nadal pozostanie jego własnością. Jego także będą dochody, które przyniosą kopalnie diamentów, plantacje kawy, liczne pola naftowe oraz sieć hoteli w Emiratach Arabskich.

– A co będzie moje? – złe błyski pojawiły się w oczach Laury. – Majątek, który wniesie pani. – Prawnik skłonił się uprzejmie i podał jej długopis. Laura pomyślała o pustawej walizeczce stojącej w jej nowej garderobie. – Leoncio… – chlipnęła teatralnie. – Ty mnie nie kochasz! – Ależ kocham nad życie! – Nieprawda! Gdyby tak było, to nie dawałbyś mi do podpisania takiego… – brakowało jej odpowiedniego słowa – takiego gówna! – Ależ moja droga, w takim razie to ty mnie nie kochasz. Bo czym wobec siły miłości jest podpisanie byle intercyzy? – Proszę państwa – pan Almeida spojrzał na pyszniącego się na nadgarstku srebrnego Rolexa. – Za piętnaście minut rozpocznie się ceremonia ślubna, więc proszę się pospieszyć. – Gdybyś mnie kochała, to nie opóźniałabyś ślubu – szepnął jeszcze Leoncio. Laura zagryzła do krwi pięknie wykrojone wargi, chwyciła długopis i wściekle wydrapała swój podpis. – Masz, udław się tym! – wypchnęła przyszłego męża za drzwi, w ślad za nim wyleciał pan Almeida, a na końcu papiery oraz walizeczka. ♣ Na tarasie panował miły, przedwieczorny chłód. Bryza znad Atlantyku czyniła powietrze bardziej wilgotnym, niż można by się spodziewać po minionym, tak upalnym dniu. Ukryte w rosnących nieopodal krzakach cykady powoli rozpoczynały swój koncert. – Leoncio, wyłącz tego durnia. – Słucham? – zagadnięty podniósł wzrok znad gazety. – Mówię o Henrym. Ucisz go. – Chyba jego kosiarkę, a poza tym to kiedyś musi skosić tą trawę. – Ale czy akurat teraz, kiedy wypoczywam? Leoncio z ociąganiem podszedł do ogrodnika. Powiedział do niego kilka słów i wskazał taras. Henry spojrzał w kierunku Laury i wyłączył urządzenie. – A tak w ogóle, Lauro, ty chyba masz już dość… – Leoncio wyjął z dłoni żony kieliszek i ponownie usadowił się w fotelu. – Że niby co? – czknęła. – Mój drogi, teraz,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wierny ogrodnik kiedy wreszcie urodziłam, chyba mogę pozwolić sobie na kapkę alkoholu? – Nie zapominaj, że karmisz. – Hehe! – zaśmiała się chrapliwie. – Nie ma mowy o żadnym karmieniu. Nie po to sztaby naukowców głowiły się nad mieszankami dla niemowląt, abym sobie teraz cycki naciągała i odmawiała wszystkich smakołyków. Oni chcą zarobić, a ja pożyć. – No dobrze, powiedzmy, że mnie przekonałaś – Leoncio starannie złożył gazetę. – Ale w jednym na pewno będę miał rację. – Niby w czym? – Laura łakomym okiem łypała na stojącą na stoliku butelkę z dżinem. – W tym, że jak na matkę wyjątkowo mało czasu spędzasz z Pablo. – A ty ile z nim przebywasz? – Dużo pracuję, wiesz o tym. A teraz, pomyśl, moglibyśmy razem, rodzinnie spędzać czas, a ty wysłałaś go gdzieś z Consuelą. – Spacerują nad oceanem. Dla zdrowia go tam wysłałam, więc nie wytykaj mi, że jestem złą matką, dobrze? – Och, Lauro – ciągnął dalej jej mąż – przecież to my, rodzice, jesteśmy mu najbliżsi i to my powinniśmy tam spacerować. – Nie przesadzaj – ziewnęła. – Consueli też się coś od życia należy. Jest tak brzydka, że ani o mężu, ani o kochanku marzyć nie może, a na in vitro jest zbyt biedna, więc dzieci na pewno mieć nie będzie. Niech więc wychowuje Pablo. – Nie tak wyobrażałem sobie moją rodzinę… – Nie zrzędź – ucięła krótko Laura i wstała. – Spójrz na tego durnia, jak krzywo tnie żywopłot! – i chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku Henry’ego. ♣ Zdecydowane pukanie obudziło Henry’ego. Szybko wstał z łóżka i narzucił na siebie szlafrok. Wyświetlacz zegarka pokazywał pół do trzeciej. – Och, to pan, panie Cruseiro – zdziwił się na widok pracodawcy. – Czy coś się stało? – Tak, Laura zniknęła. – Zaraz pomogę w poszukiwaniach. Już się ubieram. – Sięgnął po spodnie. – Poczekaj. – Tak? – Pamiętasz, kto z gości wyjeżdżał ostatni? Otwierałeś wszystkim bramę, przypomnij sobie.

– Jako ostatni wyjeżdżali państwo Conoletti, a zaraz za nimi państwo Roberti. – A wcześniej? – Borgiowie i panna Mathews wraz z panem de Reuter. – A przed nimi, pamiętasz? Henry zastanowił się chwilkę. – Laurensowie oraz państwo Soers. – Ach, jednak wszyscy wyjechali… – Zaraz… – Tak? – Nie jestem pewien – powiedział z wahaniem Henry – ale wydało mi się, że w aucie państwa Soers oprócz szofera była tylko jedna osoba. Pani Soers. – Nie ruszaj się stąd. Zaraz znajdę ich oboje. Leoncio odwrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku rezydencji. Po chwili kolejno, na każdej z kondygnacji zapalały się światła, a po następnych piętnastu minutach rozległy się strzały. ♣ – Dobrze się spisałeś, Henry – Leoncio poklepał ogrodnika po plecach. Z zakopaniem pana Soersa musieli się bardzo spieszyć, bo był gruby, a do świtu zostały tylko dwie godziny. Na szczęście Henry wprawiony był w cięższych pracach ogrodowych i już nieraz wykopywał pokaźne doły pod krzewy i drzewa, które pani Laura sprowadzała z najdalszych zakątków świata. – Na razie będzie rosła tu trawa i tylko gdzieniegdzie posadzę begonie – ogrodnik spojrzał okiem znawcy. – A za rok, jak Soers się trochę rozłoży, wsadzę coś większego. Może platana lub katalpę? – Podrapał się za uchem. – W tej kwestii zdaję się na ciebie. A teraz idź i się prześpij. Należy ci się wypoczynek. ♣ – Niech pan poświeci bardziej w prawo. – Jak ja nie lubię tych przyjęć – westchnął Leoncio i posłusznie przesunął lampę. – Ja też – zgodził się Henry i kopnął leżące ciało, bo o mało nie wpadło do dołu, a ten przecież nie był jeszcze skończony. – Ale przecież musi je pan organizować. Dla dobra interesów. – Złapał za kilof i wskoczył do środka. – Tak, masz rację… ale po każdej takiej impre-

QFANT.PL - numer 9/11

51


POLECANKI opowiadanie

Anna Kleiber

52

zie Laura przyprawia mi rogi. – Też prawda. – Słucham? – Nic, nic. Teraz niech pan poświeci niżej. O tutaj. Henry zamachnął się kilofem kilka razy. – Coraz gorzej się kopie. Wszędzie te korzenie. Panie Cruseiro, w ogrodzie jest coraz mniej miejsca. Może dokupi pan ziemi? A jak nie, to niech pan kropnie panią Cruseiro i w ten sposób też rozwiąże problem kochanków. – Nie ma mowy! Kocham moją żonę nad życie! A ty, Henry, nie dyskutuj, tylko kop ten dół, bo niedługo będzie świtać. Jutro dokupię tej ziemi… Jednak Henry, zamiast brać się do roboty, oparł się o kilof. – Panie Cruseiro, pańskie życie to w zasadzie pańska sprawa, ale moim skromnym zdaniem dokupienie ziemi nie rozwiąże w pełni problemu… – Co masz na myśli? – mruknął zniecierpliwiony Leoncio. – Pańskie działanie jest impulsywne i karygodnie krótkowzroczne. – Gadaj szybciej, bo już świta! – Morduje pan kochanków ukochanej żony i jak dla mnie może pan sobie to robić nawet do końca świata, ale w tym całym szaleństwie nie wziął pan pod uwagę jednej sprawy… – Niby jakiej? – Leoncio z zainteresowaniem nadstawił ucha i przykucnął przy dole. – Co będzie, gdy zniecierpliwiona pani Cruseiro pana wykończy? – Że niby co?… – No właśnie, co wtedy będzie? – Hmmm… no… – No, no? – Będzie po mnie dziedziczyć! – Leoncio plasnął się w czoło. – Otóż i to! Niech pan więc nie czeka, tylko szybko spisze testament, żeby ta suka się przypadkiem nie obłowiła. Po co ma korzystać na pana śmierci, nie? Dobrze panu radzę, niech pan wszystko zapisze synowi. W końcu to krew z pana krwi, kość z kości – to jemu się wszystko należy! – Och, Henry… jak to dobrze, że mam ciebie! Ty jesteś nie tylko wiernym ogrodnikiem, ale także moim przyjacielem. Zawsze zastępowałeś mi rodzinę, której nigdy nie miałem – Leoncio

cicho chlipnął. – Niech pan nie przesadza – Henry chrząknął z zakłopotaniem. – Ależ tak! – Leoncio załkał. – W sierocińcu zawsze byłem najmniejszy i przez to wszyscy mnie lali. Nawet ten zasmarkany, pryszczaty Eduardo, którego zabetonowany ojciec spoczywa w pokoju na dnie oceanu… Nikt nigdy mnie nie szanował, każdy kantował na prawo i lewo, a ukochana żona puszcza się z kim podpadnie… – Zaręczam, że ja pana lubię – Henry wygramolił się z dołu i poklepał Leoncia po plecach. – O dzięki! – Leoncio złapał dłoń ogrodnika i przytknął do niej usta. – No co pan?! – Henry wyrwał rękę. – Ach, Henry, mój wierny ogrodniku, obiecaj mi, że będziesz przy mnie do końca mych dni! – Bankowo, panie Cruseiro – odpowiedział Henry i pchnął zwłoki do dołu. Sięgnął po łopatę i nie zważając więcej na łkającego pana Cruseiro, zabrał się za zasypywanie ciała. ♣ Pan Almeida był zaskoczony celem wizyty Leoncia. – Chce pan spisać testament? Przecież jest pan młody, cieszy się doskonałym zdrowiem, a ochronę ma pan jeszcze lepszą. – Tak, ale, jak to się mówi, wypadki chodzą po ludziach. Nie dalej jak dwa dni temu mój ulubiony kot, nawiasem mówiąc też okaz zdrowia, wpadł pod samochód. Pomyślałby kto, zwykła przechadzka, a jakie tragiczne zakończenie! – No tak – pan Almeida złożył dłonie na brzuchu – ale jednak to był tylko kot! – Nie inaczej. Jednak to zdarzenie dało mi do myślenia. Ostatecznie przecież to ja mogłem być na jego miejscu. Przecież jest taka możliwość. I gdybym zginął, to ja bym gryzł teraz trawnik od korzeni, a on by siedział tu przed panem! Pan Almeida pytająco uniósł brwi. – O Boże, co ja plotę! – Leoncio wytarł chusteczką spocone czoło. – Cały majątek chcę przekazać mojemu synowi Pablo – oznajmił wreszcie. – Pablo? Biedna pani Laura ma niczego nie dostać? – Niczego. – Już wystarczający cios przeżyła w dniu ślubu, gdy musiała podpisać intercyzę… chce pan ją

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wierny ogrodnik jeszcze dobić testamentem? Przecież jeśli nawet by pan umarł, to po śmierci w zasadzie obojętne panu będzie, kto się za pańskie pieniążki będzie bawił, prawda? Leoncio nie odpowiedział. – Czy naprawdę chce pan skrzywdzić tę biedną, piękną kobietę? – Chcę tylko spisać testament… – A więc chce pan ją skrzywdzić. – Nie chcę… – Czyli testamentu nie spisujemy, do widzenia więc – Almeida wyciągnął na pożegnanie dłoń. – Chcę! Chcę spisać testament! – Leoncio zerwał się z miejsca i z całej siły ścisnął dłoń Almeidy. – Co pan wyprawia?! – Słuchaj, każ zaraz tej swojej leniwej sekretarce przyszykować odpowiednie papiery, bo moja cierpliwość się już skończyła! – A jak nie, to co? – syknął z bólu Almeida. – To cię wykąpię… – Hihihi… – prawnik zaśmiał się nerwowo. – Że co? – Że w kwasie, ot co! ♣ Ciepły wiatr wiał od oceanu, a Laura z przyjemnością wystawiała ku niemu twarz. Z nie mniejszą przyjemnością Leoncio przyglądał się żonie. Przez dwadzieścia lat małżeństwa nie postarzała się ani o jotę. Co prawda pomogły jej w tym operacje plastyczne, ale w końcu nie zrobiła sobie ich aż tak dużo jak jej przyjaciółki, więc Leoncio jej wygląd mógł uznać za niemal naturalny. – Leoncio, tam na pewno będą piękne widoki! – Wzięła go pod rękę i pociągnęła w kierunku skał. – Masz rację, kochanie, zrobimy sobie świetne zdjęcia. Laura rzadko proponowała mężowi spacer. Zazwyczaj szykowała się do wyjścia lub odpoczywała po powrotach a to z zakupów, a to z plotkarskiego spotkania z koleżankami. Tak przynajmniej twierdziła. Tego jednak dnia czekała na męża i była wyjątkowo miła. Tym bardziej nie mógł odmówić propozycji wycieczki nad ocean. – Kochanie! – zatrzymała się na szczycie. – Zobacz, jak tu jest cudownie! Leoncio przyznał jej rację. Ocean cicho mru-

czał i falował, a na horyzoncie zlewał się z niebem. Wszechobecny błękit. Podszedł do żony i objął ją w talii. Nadal była taka szczupła. Nawet nie pamiętał, kiedy ostatni raz się kochali. – Och, Leoncio – ćwierknęła i odsunęła go od siebie. – Porozmawiajmy. – Później, zobacz, nikogo tu nie ma. Moglibyśmy… – Przestań! – strzepnęła jego dłoń z pośladka. – Chcę rozwodu! – Co?! – natychmiast oprzytomniał. – Ale dlaczego? – Mam cię dość. Nudny jesteś jak flaki z olejem i przewidywalny jak zapowiadana prognoza pogody. Dasz mi połowę majątku i nie będę mieć do ciebie pretensji. Zniknę i mnie więcej nie zobaczysz. Pablo niech mieszka z tobą. – Masz kogoś?! – Złapał ją za gardło. – Nie… – wycharczała. – Puść… – Puszczę, jak mi powiesz prawdę. To do ciebie niepodobne, abyś odchodziła ot tak sobie! Na pewno kogoś masz! – Nie! – Wyrwała mu się. – Tym razem mówię prawdę i możesz sobie wierzyć lub nie! Odchodzę, bo nie mogę na ciebie dłużej patrzeć. Chcę rozwodu i połowy majątku, słyszysz?! – He he! Nic ci nie dam! Idź sobie, gdzie chcesz, ale bez moich pieniędzy. – Dasz kasę, to pójdę! – Nie! – Tak! – Po moim trupie! – Złapał ją za włosy. Laura wyszarpnęła pukiel, ugryzła Leoncia w nadgarstek i z całej siły kopnęła w kostkę. Wykorzystując jego chwilową konsternację, szybko wzięła rozbieg i pchnęła go w przepaść. Poczekała jeszcze chwilę, nasłuchując, czy czasem nie wrzeszczy lub jęczy. Nic. Cisza. Upadek z takiej wysokości mógłby przeżyć tylko cudem. Wzięła głęboki wdech i pomyślała o dniu ślubu, w którym ten podły jeleń, jakże już cudownie martwy, kazał jej podpisać intercyzę. Te wspomnienia zawsze działały na nią niezawodnie – na zawołanie wywoływały fontanny łez. Teraz, spłakana jak bóbr, wracała do swej (nie inaczej, teraz już na pewno jej. Ech… no i może też Pabla) rezydencji. Beznadziejny dupek – myślała o Leonciu – gdyby nie był taki chytry, to pozwoliłaby mu żyć, a tak to ogryzają go już morskie stwory, a ona wraca z tarczą. Jako wdowa. Nawiasem mówiąc

QFANT.PL - numer 9/11

53


Anna Kleiber

POLECANKI opowiadanie

całkiem szczęśliwa. ♣ – Testament?! Laura podbiegła do pana Almeidy i wyrwała mu pismo z ręki. Szybko przebiegła wzrokiem nierówne pismo prawnika. – Sukinsyn! – krzyknęła i rzuciła je na stół. Pablo leniwym ruchem sięgnął po dokument. – O! Wszystko moje! – uśmiechnął się od ucha do ucha. – Mamuśka, he he, od teraz to ty ode mnie zależysz, he he! – i klepnął się radośnie po udach. – Na strych cię wywalę lub do piwnicy. Jeszcze się zastanowię. He he! – Zamilcz, głupku! – warknęła, a Pablo natychmiast się uciszył. – Nic się z tym nie da zrobić? Jakoś podważyć albo obalić? – Niestety – pan Almeida pakował swą walizkę. – Niczego się nie da zrobić. Tak mi przykro, Lauro… – Tobie przykro? Mi to dopiero jest przykro, ot co! – zachlipała w chusteczkę. ♣ – Henry! Wyłącz tą kosiarkę! – Przecież ja nie koszę, proszę pani. Podlewam begonie. Laura nie trzeźwiała, odkąd dowiedziała się, że nic nie dostała z olbrzymiego majątku męża. Całymi dniami wylegiwała się na tarasie i wlewała w siebie morze alkoholu. Nikogo nie chciała widzieć na oczy, a i nikt nie chciał jej się w oczy rzucać. Pablo, zachłyśnięty nową sytuacją, zupełnie w domu się nie pojawiał, czuła się więc samotna i opuszczona. Tylko Henry, wierny ogrodnik, zawsze tkwił w ogrodzie, gdzie podlewał, pielił, kosił i przede wszystkim go pilnował. – Henry! – Słucham panią. – Gdzie jest ta gruba Latynoska? – Kto taki? – Gruba Latynoska! Consuela! Henry zawahał się przez chwilę, ale Laura tego nie zauważyła. – Myślę, że prasuje. – Zawołaj ją. Natychmiast! Henry z ociąganiem zakręcił kran i ruszył w kierunku bocznego, przeznaczonego dla służ-

54

by, wejścia do rezydencji. Po dłuższej chwili wrócił razem z Consuelą. – Przygotuj mi na wieczór tą karminową suknię – Laura nawet nie spojrzała na służącą. – Ani mi się śni – spokojnie odparła Latynoska i z żutej przez siebie gumy zrobiła okazałego balona. – Jak śmiesz tak do mnie mówić! – oburzona Laura uniosła się na leżaku. Zamurowało ją. Consuela zmieniła się nie do poznania. Bez śladu zniknął jej wysłużony, granatowy fartuch z białym kołnierzykiem. Ubrana była w obcisłą, różową spódnicę, bluzkę z ogromnym dekoltem, a czarne włosy miała rozpuszczone. I wreszcie usunęła tego obrzydliwego wąsa. – Możesz mi skoczyć – odparła ze stoickim spokojem. Laura spąsowiała na twarzy i już miała coś powiedzieć, gdy zza wielkich pleców Latynoski wyłonił się Pablo. – Tak, możesz jej skoczyć. I mi także – objął Consuelę i czule pocałował. – Co wy… czy wy… Mam rozumieć, że ty i ta grubaska macie romans?! – Mamuśka, tylko nie grubaska, dobrze?! Kochamy się i niedługo bierzemy ślub. – Chyba żartujesz! – Laura już zupełnie wytrzeźwiała. – Przecież ona jest od ciebie ze dwadzieścia lat starsza, ze dwa razy cięższa, a poza tym jest naszą służącą! Na żaden ślub się nie zgadzam, słyszysz?! A ciebie zwalniam! – zwróciła się do Consueli. – Izi, mamuśka, izi, izi! Chyba, mamuśka, zapomniałaś, kto tu teraz rządzi? Jak zechcę, to wywalę cię na zbity pysk, a co ciekawsze będę mieć do tego święte prawo! Laura obejrzała się, czy nikogo nie ma w pobliżu. Poza raz po raz pojawiającym się wśród oleandrów kapeluszem Henry’ego nikogo nie było widać. – Słuchaj no, szczeniaku, i ty, gruba krowo, także – wycedziła przez zęby – jedyną osobą, która rozdaje tu karty, jestem i będę ja! – He he he – zarechotał Pablo, a Consuela mu cienko zawtórowała. – Zamknij się przez chwilę i posłuchaj, co mam do powiedzenia. – Już zamieniam się w słuch, tylko gadaj szybko, bo muszę jeszcze zadzwonić do przytułku sióstr Urszulanek, aby cię do siebie przygarnęły. – Co było w testamencie, pamiętasz?

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wierny ogrodnik – Pewnie, że pamiętam, wszystko jest moje, więc o co kaman? – wzruszył ramionami. – A dokładnie? – Oj, przestań nudzić. – Leoncio napisał tam, że cały majątek zapisuje swojemu jedynemu synowi Pablo Cruseiro, tak? – Oczywiście. – Synowi… – podkreśliła. – No synowi, synowi, przecież nie żonie! – A jeżeli on nie ma syna? – Ucisz ją, bo bredzi – Consuela znów zrobiła balona. – Jak to nie ma syna? – straszna myśl zakiełkowała w zakutym łbie Pabla. – Ano tak. Leoncio nigdy nie miał syna… nie jesteś jego dzieckiem. – Nie wierzę ci. – To zrób badania DNA – Laura ponownie wyłożyła się na leżaku. – Teraz rozumiesz, że wystarczy jedno moje słowo i możesz zostać tak samo goły i wesoły jak ja? Siedź więc cicho i rób, co ci każę. Zaczniemy od tego, że wywalisz na pysk tą grubaskę z ogolonym wąsem… – Nigdy więcej nie powiesz na mnie grubaska! – tak byli zajęci rozmową, że nie zauważyli zniknięcia Consueli. Stała teraz tuż za Laurą i mierzyła w jej głowę z małego, zgrabnego pistoleciku. – Zobacz, jak to się ciska… – to były ostatnie słowa Laury. Consuela dwukrotnie strzeliła w jej skroń. – Coś ty zrobiła?! – Pablo rzucił się na służącą. Zaczęli się szamotać i nie wiadomo, jak to by się dla niego skończyło, gdyby nie nadbiegł Henry. Chciał obezwładnić Consuelę i pozbawić ją broni, ale tak nieszczęśliwie się złożyło, że nim zdążył to zrobić, pistolet ponownie wystrzelił. Consuela padła bez życia, a po chwili czerwona strużka krwi wypłynęła z jej ust. – Nie żyje? – Pablo z obrzydzeniem odsunął się od kochanki. Henry ukląkł przy ciele i sprawdził puls. – Martwa. – I dobrze. W końcu pół świata tego kwiata. – Trzeba zadzwonić na policję – stwierdził Henry. – Poczekaj. Po co? Życia im już nikt nie zwróci, więc zakopmy je gdzieś. A policja to wiesz, pyta, węszy i szuka dotąd, aż czegoś nie znajdzie. Zostań moim wspólnikiem, Henry. Zobaczysz, opłaci ci się to.

Henry bez słowa zarzucił sobie ciało Laury na plecy i zaniósł w pobliskie krzewy ligustru. Po chwili powlókł tam zwłoki Consueli. Grób kopali na zmianę aż do północy. Gdy skończyli, Pablo poszedł do domu po drinki, a Henry położył sobie u stóp łopatę oraz kilof i przysiadł na kopcu z ziemi. Miał prawo czuć się zmęczony. – Masz, napij się – Pablo podał mu szklankę. – Dzięki. – Teraz już będę mieć spokój – powiedział młody Cruseiro, patrząc na zwłoki Laury. – Musisz jeszcze ekshumować i spalić ciało Leoncia – powiedział Henry. – Wszystko słyszałeś? – Tak krzyczeliście, że nawet gdybym miał w uszach zatyczki, to też bym usłyszał. Musisz zniszczyć wszystkie biologiczne ślady po Leonciu. Wtedy dopiero będziesz mógł czuć się bezpiecznie. – Tak, masz rację… – Pablo powoli sięgnął do kieszeni, ale Henry był szybszy. Chwycił za kilof i trzepnął nim Pabla w rękę, wytrącając pistolet, a potem dziabnął jeszcze w nogę. Gdy ten upadł, walnął go w głowę łopatą. Szybko upewnił się, że żyje i zniknął w mroku. ♣ „Drogi Pablo, Cieszy mnie, że tak szybko dochodzisz do zdrowia. Bałem się, że po uderzeniu łopatą mogłeś doznać uszkodzenia mózgu, co skomplikowałoby moje plany, ale na szczęście tak się nie stało. Wprawdzie grozi Ci ślepota na lewe oko, ale cóż to za drobiazg w porównaniu z tym, że wreszcie spokojnie możesz cieszyć się posiadaniem największej fortuny na świecie. Tak, tak, wiem co piszę, bo od razu po odzyskaniu przytomności pozbyłeś się niewygodnego fantu i kazałeś skremować ciało Leoncia. Brawo za zapobiegliwość! Tyle słów wstępu. Pozwolisz, że przejdę już do sedna. Mój drogi Pablo, jeżeli chcesz nadal cieszyć się nazwiskiem Cruseiro oraz radośnie trwonić nie swój majątek, to najszybciej jak tylko możesz, zrób, co Ci napiszę: 1) Sprzedaj trzy kopalnie diamentów (pozostawiam Ci dowolność wyboru które), a pieniądze z transakcji przelej na konto, które podane masz na ostatniej stronie listu;

QFANT.PL - numer 9/11

55


POLECANKI opowiadanie

Anna Kleiber 2) Sprzedaj sieć hoteli w Emiratach (nie masz czego żałować, bo od dawna nie przynoszą spodziewanych zysków), a pieniążki przelej na etc.; 3) Sprzedaj 50% posiadanych plantacji kawy, a pieniążki etc.; 4) Sprzedaj wszystkie pola naftowe, a pieniążki etc. Mój drogi Pablo, nie próbuj czasem wyrolować mnie, zaniżając wartość sprzedawanych dóbr, bo Twój śp. „ojciec” zawsze traktował mnie jak swojego przyjaciela a zarazem powiernika i od pewnego czasu wtajemniczał we wszystkie swoje finansowe pociągnięcia, więc wiem, co ile jest warte. Pablo, nie śmiej się ze mnie, dobrze? Myślisz, że mi odbiło, tak? Że ten stary dureń, ogrodnik, jeszcze chce Cię szantażować, pomimo iż nie istnieją już żadne dowody, bo prochy Leoncia poszybowały nad oceanem, a dom został wylizany do czysta. Nic bardziej mylnego – dowody istnieją. Bo istnieję ja. W prawym dolnym rogu listu przykleiłem mój włos. Zrób badania DNA.

Anna Kleiber Ur. 1974 – doktor inżynier, kustosz w bibliotece. Autorka prac naukowych i popularnonaukowych z ogrodnictwa oraz bibliologii. Poza tym lubi pisywać opowiadania. Wytrwała uczestniczka konkursów literackich, w których testowała siłę słowa pisanego, w związku z czym otrzymała kilka nagród oraz wyróżnień. Kres tej aktywności położył konkurs w Rawie Mazowieckiej, gdzie za opowiadanie „Dziewczyny ratownika” otrzymała wreszcie I nagrodę. Prywatnie żona i mama.

Wierny ogrodnik, czyli Twój tatuś PS. Gdyby przyszło Ci do głowy usunąć mnie spośród żywych, to wiedz, że istnieje koperta, a w niej wszystko to, co chcesz ukryć przed światem. Mój prawnik trzyma rękę na pulsie.”

56

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Klara Korwin-Piotrowska

POLECANKI opowiadanie

Klara Korwin-Piotrowska

58

N

Lunatyk

a początku nie zwracałem na to uwagi. Ot, kilka siniaków nie wiadomo skąd, żadna tragedia (jako dziecko miałem ich miliony). Później nadszedł kolejny etap, w którym budziłem się z koszmarnym bólem mięśni. To już zaczęło sprawiać problem. Za pierwszym razem wziąłem dzień urlopu. Gorąca kąpiel z bąbelkami zrobiła swoje. Zabrakło tylko kaczuszki, bym poczuł się jak za dawnych lat. Och, co to były za czasy! Wracałem do domu z boiska, cały brudny i zmęczony, ale jaki szczęśliwy. Mama załamywała ręce i za uszy ciągnęła mnie do wanny. A teraz… Przez kilka tygodni miałem spokój. Potem było jeszcze gorzej. Do sinych plam na członkach doszły zakwasy i zwichnięta kostka. Znów wziąłem wolne, ale mam przecież tylko cztery dni urlopu na żądanie. Co będzie, kiedy za kilka tygodni znów dopadnie mnie ta dziwna przypadłość? Wklepałem w Google kilka haseł i utwierdziłem się w tym, co początkowo przyszło mi na myśl – jestem lunatykiem. To pewne. Trzeba działać, zanim wytłukę nogą dziurę w ścianie. Zadzwoniłem do poradni zaburzeń snu. Miła pani w średnim wieku wytłumaczyła mi nad wyraz spokojnym głosem, że potrzebuję skierowania, bo interesujący mnie lekarz przyjmuje w ramach poradni neurologicznej. Zapewniłem, że takowe zdobędę, a więc wizytę wyznaczono za trzy tygodnie. Nie pozostało mi nic innego, jak odsunąć łóżko dalej od ściany i czekać. Tymczasem w okolicy mojego bloku przybłąkał się pies. Był to zwykły, wiejski burek, tyle że cały czarny. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że zwierzak uczepił się mnie szczególnie. Wcale mi się nie podobał i początkowo nawet nie zwróciłem na niego uwagi, za to kundel wyraźnie miał coś do mnie. Na mój widok biegł z daleka, odprowadzał mnie rano do autobusu i czekał na przystanku, kiedy wracałem. Było to o tyle ciekawe, że nie trzymałem w domu suki (nigdy nie miałem ręki do zwierząt, nawet rybki odtleniłem w brudnym akwarium) ani nie jadałem na śniadanie kiełbasy. Starałem się go ignorować. Unikałem jego wzroku i udawałem, że nie ma go obok mnie. Sąsiedzi, jak

to sąsiedzi, zaczęli coś podejrzewać. Po osiedlu rozeszła się plotka, że to mój pies. Zarzucano mi, że nie dość, iż go nie pilnuję i pozwalam, żeby biegał samopas i sikał w ich ogródkach, to jeszcze podpuszczam go, żeby się nażarł u niczego nieświadomych, dokarmiających bezdomne pieski emerytek. I co z czymś takim zrobić? Wreszcie znalazłem czas, żeby wybrać się do internisty po skierowanie. Doktor Malczak był wysokim, zawsze zgarbionym mężczyzną o pogodnych rysach i strasznie wąskich ramionach. Nie poznał mnie – fakt, rzadko tu bywałem. Pokrótce opowiedziałem, co mnie dręczy, a on burknął, że to może być padaczka. Starałem się nie panikować. Co tam stary może wiedzieć… On zresztą też nie wierzył w swoją opinię, bo z ulgą wypisał skierowanie i przerzucił odpowiedzialność na neurologa. – A może pan jest wilkołakiem? – zaśmiał się, gdy byłem już w drzwiach. Ha, ha, ha, bardzo śmieszne. Kilka razy dziennie zaczepiały mnie sąsiadki. – Pański pies wyje po nocach! – poskarżyła się tym razem starsza pani z czwartego piętra. – On nie jest mój. – Ale strasznie się drze… – Wiem, też mi to przeszkadza – zapewniłem, by wreszcie zrozumiała, że jestem po ich stronie. – Więc proszę coś z tym zrobić. – Przecież mówiłem, że to nie mój pies. – Słucham? – To n i e mój pies – odburknąłem, ale ona już nie słuchała. Podniosła siatki i sapiąc, wykuśtykała z windy. Tym razem nie miałem ochoty nosić jej zakupów. Po kilku takich zaczepkach podjąłem decyzję – zadzwonię do schroniska, żeby go zabrali. Dłużej tak być nie może. Tylko… no właśnie, może nie w tej chwili, bo na jutro muszę napisać raport dla szefa. Kilka dni po kolejnym nocnym epizodzie doczekałem się wreszcie wizyty u neurologa. Kolejny raz musiałem opowiedzieć wszystko od początku, tym razem nie zapominając o pierwszych uderzeniach o ścianę, szklankach zrzuconych z nocnej szafeczki ani, rzecz jasna, o tym, że ostatnio obudziłem się na klatce schodowej (dzięki Bogu nikt nie zauważył, bo byłbym posądzony o pijaństwo).

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Lunatyk – O, proszę, te siniaki nabiłem sobie podczas czwartkowej nocy – podwinąłem nogawki, by pokazać fioletowawe plamy na łydce i wokół kolan. – Yhym – lekarz, wiercąc się na krześle, przerzucił środek ciężkości z prawej strony na lewą. Zatrzymałem wzrok na jego nieodgadnionej twarzy, a on machnął ręką i powiedział, żebym kontynuował. – No i to w zasadzie tyle – wyznałem. Ponownie mruknął ze zrozumieniem, ale nic nie powiedział. Dłonie złączył opuszkami palców, łokcie oparł na biurku. – Ciekawe, drogi panie, ciekawe. Czyli to nie zdarzało się panu wcześniej? – Nie – odpowiedziałem. Dla dodatkowego potwierdzenia pokiwałem przecząco głową. – A jako dziecko? Był pan somnambulikiem? A to co, chciał mnie obrazić, czy jak? – Lunatykiem, drogi panie – wyjaśnił, oczywiście nie powstrzymując się od swojego ulubionego wtrącenia. – Nie. Chyba… To znaczy, nic mi o tym nie wiadomo. Znów mruknął. – No dobrze, drogi panie, zrobimy EEG i zobaczymy. Jakiś inny lekarz położył mnie na kozetce w ciemnym pokoju i przyczepił do głowy elektrody. Pomyślałem, że wiem już, co czuł stwór Frankensteina. – Proszę zamknąć oczy i oddychać – nakazano mi. Posłuchałem. – A teraz otworzyć. Tylko proszę się nie ruszać. Spodziewałem się jakiegoś bodźca elektrycznego, ale nic takiego się nie wydarzyło. Po prostu odłączyli mnie od maszyny i mogłem iść do domu. Wyniki badań nie pokazały nic ciekawego. – To nie oznacza, drogi panie, że możemy wykluczyć somnambulizm. To, że w danej chwili pańskie EEG nie odbiegało od normy, nie oznacza, że jest tak ciągle. Za jakiś czas powtórzymy badanie. – Może warto by było zrobić je w pełnię? – spytałem. Lekarz zmierzył mnie zaskoczonym spojrzeniem. Ale przecież ja wiem! Czytałem w internecie, że lunatycy wariują przy księżycu! – Może lepiej, drogi panie, niech pan zapisuje,

kiedy obudzi się pan po takiej nocy. Koniecznie proszę też opisać poprzedni dzień. – To jakaś terapia? – spytałem podejrzliwie. – Niech pan nazywa to, jak chce. Muszę wiedzieć, drogi panie, co wywołuje pańskie nocne spacery. Wracając do domu, ciągle myślałem o tej wizycie. Czyli jak, to moje lunatykowanie to wynik jakiejś choroby psychicznej? Chodzę w nocy, kopię i przestawiam przedmioty, bo spotkały mnie jakieś traumatyczne przeżycia? Nie mogłem sobie niczego przypomnieć. Może to wina moich rodziców? Może kopię, bo mama nie pozwalała mi grać w piłę w mieszkaniu? Ach, ci rodzice! Ocknąłem się dopiero przed drzwiami na klatkę schodową. Pewnie wstukałbym kod bez zastanowienia i poszedł dalej z głową w chmurach, gdyby nie pewna urocza osóbka, która nieudolnie zmagała się z domofonem. – Proszę mi pozwolić, ja otworzę – zaczepiłem ją. – Och, dziękuję. Jesteśmy tu nowe – odpowiedziała. Zza krzaka wyłonił się pysk psiej bestii. Ale to był widok! Stworzenie miało głowę wielkości beczki z piwem, a z mordy zwisały mu obślinione fafle. Dziewczyna tylko cmoknęła pieszczotliwie w stronę monstrum. – Mieszka tu pani? – zaciekawiłem się, nie spuszczając psa z oka – a wiadomo, czy się nie rzuci? – Tak, wynajmuję mieszkanie na piątym piętrze. Oho, skoro zamieszkała tu taka ślicznotka, to chyba koniec z chodzeniem rankiem na dół po pocztę w podartej piżamie i kapciach od mamy. – No tak, faktycznie, Frąckowiakowie się wyprowadzili – odburknąłem. No i co miałem powiedzieć? Piękna pogoda? Zaprowadzić panią do windy? Spojrzałem na psa. Nasze spojrzenia spotkały się. Uhuhu… – To Elza – poinformowała mnie, głaszcząc ją po zaślinionym pysku. Czy też powinienem ją pogłaskać? Wolałem nie ryzykować. – Imponująca – odpowiedziałem, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. – To jakiś dog, czy co? Ale ja jestem głupi! Żeby tak na samym początku wykazać się brakiem wiedzy kynologicz-

QFANT.PL - numer 9/11

59


POLECANKI opowiadanie

Klara Korwin-Piotrowska nej... – Mastiff angielski – odparła, dzięki Bogu, z uśmiechem. – Wielka – wypaliłem, nie mogąc się powstrzymać. – No tak, spora wyrosła. A czy to pan… – Jacek. – Maria – podała mi dłoń. Specjalnie przełożyła smycz do lewej ręki, to już coś. – A więc czy to ty jesteś właścicielem tego psa, o którym wszyscy gadają? Nie zdążyłem zaprzeczyć, gdy kontynuowała: – No, tak, sąsiadka z naprzeciwka mówiła mi o tobie. Jacy ci ludzie są czepialscy! Raz ci pies ucieknie, a oni od razu chcą straż miejską wzywać. Swoją drogą to bardzo ładny psiak z niego. No cóż, teraz nie mogłem się wycofać. – On jest strasznie nieposłuszny – powiedziałem z prawdziwym żalem w głosie. – Ciągle ucieka. Sam nie wiem, co z nim zrobić. Jest kochany

Magda Minko

60

– naprawdę to powiedziałem. – Tylko nie mogę sobie z nim poradzić. – Może uda mi się pomóc. Znam się trochę na tresurze. Tego samego dnia zabrałem burka do domu. Śniło mi się, że lunatykuję. Nie wiem, czy tak kiedyś mieliście, ale to bardzo dziwne uczucie. Szedłem wzdłuż drogi przed moim blokiem, skręciłem w boczną ścieżkę i dalej, coraz szybciej i szybciej. To było niezależne od mojej woli. Sunąłem do przodu, zupełnie tego nie kontrolując. Potem świat zawirował i leżałem w lesie. Było ciemno. Nic nie widziałem. Czułem nad sobą sapanie dzikiego zwierza. Ciepły, śmierdzący powiew dosięgnął mojego policzka i wcisnął się przez nozdrza do wnętrza. To coś było we mnie. Zostawiło mi w płucach mikrocząsteczki zatęchłej mgły i wirowało nad moją głową. Czułem je obok siebie. Lepka para spływała mi z czoła razem z potem. I wtedy usłyszałem ujadanie. Zawodzący szczek przedostał się do mnie. Tym razem coś zimnego dotknęło mojej twarzy. Burek trącał mnie nosem. – Dobra, dobra, już ci daję żryć – wydukałem, przecierając oczy. Wywalił jęzor i machając ogonem, pobiegł do kuchni. Był u mnie już jakiś czas i zacząłem się do niego przyzwyczajać. Niezbyt lubili się z Elzą, ale sam fakt posiadania psa zbliżył mnie do Marii. Ach, co to była za dziewczyna! W biurze nie bardzo miałem co robić. Odświeżałem firmowego maila, udając, że pracuję. Kiedy się przeciągałem, poczułem, że znów mam zakwasy. Nie chciałem się rozbierać (w pokoju były kobiety), ale wiedziałem, że mam siniaki. Po prostu to czułem. Przypomniałem sobie, co mówił doktorek. Wyjąłem notes, żeby zapisać, co działo się wczoraj. Jakoś nic mądrego nie przyszło mi do głowy. Wróciłem oczami wyobraźni do tamtego dnia – umyłem zęby, dałem burkowi jeść, ogoliłem się (chociaż owłosienie mam marne), w pracy jak zwykle nuda, krótki spacer z psem, wymiana kilku zdań ze śliczną Marią i tyle. Może chodzi o coś w jedzeniu? Co za pizzę zamówiłem wczoraj? Wegetariańską? Nie, to było we wtorek. Wczoraj jadłem z bekonem. Hmmm, a może to mięso tak na mnie działa?! Zjem szyneczkę i odzywają się we mnie pierwotne instynkty? Mały, stłamszony

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Lunatyk Jacuś budzi się i rozrabia, gdy duży Jacek śpi? Czy to się trzyma kupy? Na wszelki wypadek wolałem się kogoś poradzić. Pod wpływem chwili opowiedziałem wszystko Marii. Siedzieliśmy na ławce. Wiał lekki wietrzyk. Słuchała mnie z pochwały godną uwagą. Miałem wrażenie, że nawet psy się tym zainteresowały. Jednak gdy skończyłem, zapadła cisza. Kompletnie nic. Nie wiedziałem, czy wypada ją ponaglić, więc też milczałem. Kiedy w końcu się odezwała, powiedziała tylko: – W nocy była pełnia. Czy ona, do kurwy nędzy, myśli, że ja jestem… wilkołakiem?! Następnego dnia wpadła do mnie tylko na chwilę, by zostawić kilka książek. Dziwne, wcześniej nie bywała zajęta, a poza tym skąd pomysł, że miałbym czytać? Rzuciłem okiem na okładki. Ilustracje były fatalne, a tytuły jeszcze gorsze: „Wicca dla początkujących”, „Jak odnaleźć się w likantropii”, „Księga cieni”. Muszę przyznać, przestraszyłem się. Co tej dziewczynie strzeliło do głowy? Grecy mówią o tej chorobie ‘lycanthropia’, czyli przemiana człowieka w wilka: niektórzy, począwszy od Marcellusa, używają terminów ‘melancholia’, jak również ‘wilcza choroba’ lub ‘wilczy obłęd’. – O Boże, ona sądzi, że ja jestem obłąkany! Ludzie dotknięci ową chorobą, wyziewami czarnej żółci, wierzą, że zostali przemienieni w psy lub wilki. Z tego powodu wychodzą z domu głównie w nocy, naśladując we wszystkim i na wszystkie sposoby wilki i psy. Przypomniał mi się mój sen i ten ciepły, śmierdzący powiew. A jeśli… Nie, to przecież niemożliwe. „Wilkołak” oznacza człowieka-wilka. Zmuszony jest błąkać się nocą, wyjąc, dopóki nie znajdzie wody, w której może się zanurzyć i powrócić w ten sposób do postaci ludzkiej. Z tego powodu rodzina nieszczęśnika powinna trzymać za wejściowymi drzwiami miskę z wodą, aby wracając, ci, którzy nie zdołali zanurzyć się w wodzie podczas nocnej wyprawy przez pola,

mogli w niej się zmoczyć i odzyskać swoją ludzką osobowość aż do następnego nawrotu choroby. W domu nie mogłem przestać o tym myśleć. Wszystko mnie denerwowało. Co za absurd! Poszedłem na długi spacer z Burkiem. W parku usiadłem na ławce, a psa spuściłem ze smyczy. Obserwowałem, jak wesoło biega między drzewami. Nie mogłem cieszyć się wraz z nim. Gdy przyniósł mi piłkę, odrzuciłem ją od siebie jak obrzydliwego robaka. Drażniło mnie wszystko, a najbardziej Burek: jego sierść, pysk, pazury… Dlaczego nie przygarnąłem yorka? One nie przypominają wilków. Mimo że obiecałem sobie nie wracać do tego, wyciągnąłem z szuflady książkę i jeszcze raz (ostatni!) zanurzyłem się w lekturze. Ten, kto urodził się w noc Bożego Narodzenia, jeżeli jest płci męskiej, jest wilkołakiem, jeżeli zaś jest płci żeńskiej, zostanie czarownicą. Jednak jeśli ojciec nie chce, aby dziecko było jednym albo drugim, ma prosty sposób: przez okres trzech kolejnych nocy Bożego Narodzenia powinien robić czubkiem rozgrzanego żelaza niewielki znak krzyża na stopie dziecka, tak płci męskiej jak żeńskiej, co nazywa się „podkuwaniem”. To niemożliwe. Przecież ja się urodziłem 25 grudnia! Nie, to chore. Nie mogę tego czytać, nie mogę o tym myśleć… To absurdalnie głupie. Jeszcze tylko jeden rozdział… Wilkołakiem staje się ten, kto został poczęty podczas pełni księżyca, ten, kto śpi na otwartym powietrzu w nocy o pełni, w środy lub piątki w okresie letnim. Wilkołak czuje, kiedy zbliża się chwila ataku, co miesiąc, gdy nadchodzi ta sama faza księżyca. Żeby raz na zawsze rozwiązać sprawę, postanowiłem to sprawdzić. Korzystając z dobrodziejstw internetu, szybko wstukałem datę swoich urodzin w kalendarzu księżycowym. Ręce mi drżały. Burek był przy mnie, leżał pod biurkiem i przygniatał mi lewą stopę. Cholerny, śmierdzący wilk. A do tego strona ładowała się tak wolno. Jeszcze chwilę, już widzę tło. Zaczynają pojawiać się litery i…

QFANT.PL - numer 9/11

61


POLECANKI opowiadanie

Klara Korwin-Piotrowska

62

Pokój zawirował mi przed oczami. Poczułem, że robi mi się słabo, a potem już nic nie czułem – straciłem przytomność.

Wszystkie przytoczone w opowiadaniu cytaty pochodzą z książki Erberto Petoia ,,Wampiry i Wilkołaki. Źródła, historia, legendy od antyku do współczesności”.

Klara Korwin-Piotrowska Studentka zootechniki w warszawskiej SGGW. Pasjonatka kynologii. Prowadzi hodowlę labradorów „Pozytywka”. Pisze, by zapanować nad pomysłami, które kłębią się w jej głowie. Jej utwory ukazały się w kilku antologiach, m.in. „ZWIERZEniach” wyd. La Boheme, „Na granicy wyobraźni” wyd. Fabuła, „Poezji nad dolinką” wyd. Dom Kultury Służew. Ostatnio próbuje swoich sił w dziennikarstwie, pisząc m.in. dla „Okiem studenta”.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Zeter Zelke

POLECANKI opowiadanie

Zeter Zelke

N

Paradoks ciotki

ad Instytutem zajaśniał nowy dzień. Sekcja Odbioru Patentów Działowych ODPAD przywitała go z ciężkim westchnieniem. Jak zwykle stanowiska pracy oczekiwały, zakopane pod tysiącami podań o rozpatrzenie najnowszych pomysłów. Ludzie z ODPAD-u to byli ci, którzy kładli się spać późną nocą i wstawali wczesnym rankiem, by stwierdzić, że wcale nie czują się lepiej. Rzecz miała się podobnie z członkami Korpusu Ochrony Pracowników. Kolejny źle zabezpieczony eksperyment zdewastował jedno z laboratoriów, a kilkoro zdumionych uczonych doniosło o dziwnie fosforyzujących polipach na monitorach swoich komputerów; polipach, których jeszcze wczoraj tam nie było... Jak co dzień cała chmara matematyków, fizyków, chemików, geografów, biologów, psychologów, psychiatrów, filozofów, logików, historyków, językoznawców i wielu innych, przystąpiła do realizacji tego, do czego Instytut Badań nad Niezbadanym został powołany. Jednym z obiektów zainteresowania były paradoksy. Były też eksperymenty. I ofiary eksperymentów. I ofiary ofiar eksperymentów ofiar także. Pracownicy Instytutu mieli wiele lat na to, by dopasować się do profilu miejsca pracy. Nie widzieli nic zaskakującego w najodważniejszych i najmniej prawdopodobnych dziwactwach, które zdarzały się tu codziennie z bezwzględną regularnością, a to, co zwykłych ludzi przyprawiłoby o nerwowe skurcze żołądka, zbywali niecierpliwym machnięciem ręki.

– Nic z tego nie rozumiem – Zdzisio przygryzał końcówkę ołówka. Z rosnącym niepokojem obserwował monitor, który rzucał jasne refleksy na ogromne szkła jego kwadratowych okularów. – Nie! – zawołał Semka Paskowicz, wstał i pstryknął palcem w obudowę swojego laptopa. – Musiała nastąpić pomyłka! – Co się wydarzyło, młody? – zapytał Bolek, obracając między zębami patyczek lizaka. – Znowu mi go przydzielili! Po tym jak oddałem. Paradoks ciotki!

64

Z pobliskich boksów wytoczyła się fala współczujących westchnień. – Ciesz się, brachu. Ja mam paradoks omnipotencji. Co zajdzie, jeśli kamień wiecznego ruchu wpadnie na kamień wiecznego bezruchu? Czy wszechmogące istnienie potrafi wykopać dół tak szeroki, że nigdy nie będzie mogło go przeskoczyć? – Bolek urwał, zachłysnął się, po czym szepnął: – Uwaga! Płynnym ruchem wyjął lizaka z ust i ukrył go na sekretnej półce pod blatem swojego biurka. Korytarz wielkimi krokami przemierzał Adada Kajak – człowiek o imieniu i nazwisku doskonale pasującym do osoby zajmującej jedno z kierowniczych stanowisk w Instytucie. – Kto mi to zrobił? – huczał Adada już od progu, potrząsając plikiem papierzysk. – Kto tu zaprosił doktora Neutrino? Boksy odpowiedziały podnieconym wdechem. Adada natychmiast to przyswoił i skonstatował, że nie ma tu więcej czego szukać. Odwrócił się po oficersku i – napięty jak struna – odmaszerował, skąd przyszedł. – Słyszeliście? – wędrowały szepty. – Neutrino! Neutrino! – Kim jest Neutrino? – zapytał Semka. Był tutaj nowy i jeszcze wiele musiał się nauczyć. – Dziwak – stwierdził Bolek, oskubując lizaka z paproszków, które zdążyły przylepić się pod biurkiem. – Kwantowy chemik, wielki znawca. W pewnym momencie porzucił badania nad kurzem i poświęcił się neutrinom. Przeprowadzał jakiś eksperyment na zapomnianym przez ludzi skrawku lądu, kiedy całe laboratorium wywaliło w powietrze. Wtedy Neutrino stał się tym, co badał. – Tym, co badał? – Nie wiem, jak to wyjaśnić. – Nie mów! Przenika przez ściany? – Przenika. – I porusza się z prędkością światła? Bolek przytaknął poważnie głową. – Chciałbym to zobaczyć... – rozmarzył się Paskowicz. Coś ciężkiego unosiło się nad Pracownią Do Operacji Implikacyjnych „Jeżeli p, to q”. Atmosfera zrobiła się gęsta i kleista, aż strach było oddychać. – Przydałaby się krótka przerwa – zasugerował Zdzisio, przecierając oczy. – Wreszcie ktoś mówi do rzeczy! – podłapał Bolek. – Może wizyta w sądzie?

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Paradoks ciotki – Wszędzie, byle nie tutaj. Pokonali kilka długich korytarzy, aż dotarli pod rozległą aulę. Do okrągłego pomieszczenia wpadały jasne, czyściutkie, bo dokładnie przefiltrowane prototypową siatką anty-uv, promienie słońca. Padały przez duże, szerokie okna i szklaną kopułę wysokiego sklepienia. Aula została prowizorycznie podzielona tekturowymi ściankami na cztery pomieszczenia. W zależności od liczby przewidywanych burz mózgów, ścianek przybywało bądź ubywało – pomieszczenie było wystarczająco rozległe, by zachować płynność. – Co my tu mamy tym razem? – mruknął Bolek. – „Egzekucja więźnia” była w zeszły piątek. A tutaj widzę coś nowego. – Założył okulary na nos, zmrużył powieki i przeczytał metalową płytkę: – „Protagoras i Euathlos”. – Brzmi sensownie – stwierdził Zdzisio. Gdy tylko weszli do właściwej ćwiartki, podeszła do nich wysoka pani w białym fartuchu. – Panowie na próbę? – Tak – Zdzich kiwnął głową. – Kiedy powtórka? – Za pięć minut. Proszę zająć miejsca. Rozsiedli się więc wygodnie w pierwszym rzędzie. Mieli dobry widok na ławę sędziego, biurko notariusza oraz boksy dla interesantów. Na scenie chwilowo obecny był tylko sędzia z kalkulatorem i ołówkiem wystającymi z kieszeni. Maskował ręką zmarszczone czoło i rozwiązywał jakieś równanie. Wreszcie gruchnęło z głośników: – Proszę się przygotować! Pracownicy na miejsca! Zaraz powtarzamy! Sędzia schował notatki pod pobliskie papierzyska, zarzucił na siebie płócienne szmacisko, przystroił skronie wiankiem z dębowych liści i przybrał godny wyraz twarzy. Kilkudziesięciu pracowników w kitlach rzuciło się na wolne miejsca. Trzasnęły laptopy, zaszeleściły kartki, poszły w ruch ołówki, długopisy, liczydła i kalkulatory. – Uwaga! Uwaga! – oznajmił sędzia. – Niech straż wprowadzi dwóch powodów: Protagorasa i Euathlosa. Wymienieni weszli do sali w asyście pary pretorian. – Nie najlepiej wyszła im rekonstrukcja uzbrojenia – zauważył Semka. – Widzicie go? Tam jest Zyzio – Bolek wskazał

głową Protagorasa. – Ostatnio pracował w Dziale Koniugacji i Przeczenia. Dopadło go tam załamanie nerwowe, więc przenieśli go tutaj. Siwy Protagoras i czarnowłosy Euathlos (obaj w identycznych togach) zajęli swoje ławki. Sędzia rozpoczął proces: – Zebraliśmy się tu wszyscy, aby rozpatrzyć kłopotliwą sprawę o to, komu przysługuje, a komu nie przysługuje zadośćuczynienie i czy w ogóle komuś – odchrząknął. – Zaczynajmy. Protagorasie: czy dawałeś nauki z zakresu prawa niejakiemu Euathlosowi? – Dawałem, wysoki sądzie. – Euathlosie: czy otrzymywałeś nauki z zakresu prawa od niejakiego Protagorasa? – Otrzymywałem, wysoki sądzie – Euathlos przestąpił z nogi na nogę i podrapał się po czarnej brodzie, która z cichym trzaskiem nieznacznie się odkleiła. – Protagorasie, Euathlosie: czy zawarliście umowę, wedle której uczeń Euathlos miał zapłacić za naukę mistrzowi Protagorasowi, KIEDY uczeń wygra swój pierwszy proces sądowy? – obaj skinęli głowami. – Protagorasie, zwierz się sądowi, dlaczego wytaczasz proces przeciw swojemu uczniowi. – Jestem wielce zasmucony – zaczął starzec z tikiem w lewym oku. – Uczyłem Euathlosa prawa, a ten miast pracować w zawodzie, wziął się za brązownictwo. Mam poczucie zmarnowanego czasu, wobec tego wytaczam mu sprawę o zadośćuczynienie. Jestem w o tyle dobrej sytuacji, że jeśli Euathlos wygra, według naszej umowy będzie musiał mi zapłacić za naukę. Wszakże uzgadnialiśmy, że zapłaci mi za nią, kiedy wygra swój pierwszy proces, czyż nie? Natomiast jeśli przegra i tak zapłaci, bo taki będzie wyrok sądu. – Ależ, wysoki sądzie! – przerwał Euathlos. – Jeśli wygram, to wyrok zwolni mnie od zapłaty, jeśli przegram, to, zgodnie z umową między mną a moim nauczycielem, mistrzowi Protagorasowi nic się nie będzie należało. – Wyrok sądowy ma wyższość najwyższą – głos sędziego stracił na pewności. – Wszakże w celu uzyskania wyroku założyliście tę sprawę... Sala momentalnie utonęła w ciszy. Semka, Bolek i Zdzisiek ściągnęli brwi, intensywnie rozpatrując możliwe rozwiązania sprawy. Naukowcy obok przestali gryzmolić, przestali wystukiwać na klawiaturach. Sędzia, dwóch powodów i pretorianie również oddali się zagadce. Było cicho,

QFANT.PL - numer 9/11

65


POLECANKI opowiadanie

Zeter Zelke

66

a cisza była wyraźnie skupiona. – Ciekawa sprawa – przyznał Zdzisiek. Wnet Semce przypomniał się paradoks ciotki i mina mu zrzedła. – Ej! Mieliśmy sobie odsapnąć, a nie – wskazał brodą zadumaną salę. – Młody słusznie prawi – rzekł Bolek. – Wyjdźmy na ogrody. Świeże powietrze dobrze nam zrobi. Kiedy przemierzali jasne korytarze, nagle usłyszeli: „UWAGA!”, wobec czego znieruchomieli niczym polujące koty. Drzwi po prawej – te, które właśnie mieli mijać – wyrzuciła z zawiasów potężna eksplozja. Przed oczami mignęła im tylko śnieżna biel i fioletowa wiązka światła. Zza drzwi, które po prawdzie leżały już pięć metrów dalej, wyskoczył chudy jak tyczka, wysoki jak brzoza jegomość z brzęczącym mechanizmem na głowie. Gdy tylko ich zobaczył, wyszczerzył zęby i zawołał z lekkim, wschodnim akcentem: – Cześć ludziska! Właśnie stworzyłem Wszystkiego Najlepszego! Koledzy spojrzeli na niego zdziwieni. – Wszystkiego Najlepszego – powtórzył Bolek i zachowując wszelkie środki ostrożności, przyczaił się za Zdzichem. – Co znów wykombinowałeś, Dolasow? – Tylko patrzaj! Dolasow zniknął w swojej pracowni i wrócił z małym miotaczem cukierków. Nacisnął guzik. Koledzy zamarli w oczekiwaniu na efekt, lecz efekt nie zamierzał nastąpić. Wściekły Dolasow zaklął, wywijając urządzeniem na wszystkie strony. – A niech to! – syczał. – A to heca! Szlag! – pociągnął nosem i spojrzał na nich dużymi, smutnymi oczami. – Chciałem dzieciaczków uradować. Adada mówi, że brak pomysłów dla najmłodszych. No to się wziąłem. – To bardzo szlachetne z twojej strony – przyznał Zdzisio, który mając bardzo miękkie serce, rozczulał się przy byle okazji. – Czy to Wszystkiego Najlepszego wyrzuciło drzwi z zawiasów? – zapytał Semka. Dolasow zerknął nerwowym ukradkiem na zdewastowane drzwi. – Oj, Dolo! – Bolek pokręcił głową, wychylając się zza pleców Zdzisława. – Czym ty chcesz te dzieci bawić? Laserową armatą? – Może z tymi kolorami to była przesada – przyznał Dolasow, coraz bardziej zmieszany. –

Poza tym urząd jeszcze niedopracowany – potrząsnął wymownie bańką z cukierkami. – To wspaniale, że Instytut troszczy się o uciechę najmłodszych – westchnął Zdzisio. Bolek obejrzał krytycznie kolegę, któremu zbierało się na łzy wzruszenia. Semka natomiast nie odrywał spojrzenia od wyrzuconych drzwi. – Właściwie w czym się pan specjalizuje, panie Dolasow? – zapytał. – Och, ulepszam ładunki wybuchowe! – Dolasow pojaśniał na twarzy. – Szukam nowych, lepszych kombinacji. – Rumko, poczciwy z ciebie chłopina – zaczął Bolek – i wierzę, że masz dobre intencje. Ale pomysły na dziecięce zabawki powinieneś zostawić komuś innemu. Dolasow zmarkotniał, opuścił miotacz i zwiesił głowę. Wyglądał jak zbity piesek. Semka i Bolek postanowili zabrać stąd Zdzicha, któremu na ten widok było gotowe pęknąć serce. – A ty co taki zamyślony? – zapytał Bolek, kiedy zbliżali się do wejścia do ogrodów. – Paradoks ciotki mi żyć nie daje – przyznał Semka. Zdzisiek już chwytał klamkę, gdy wtem na korytarz wypadła niska, szczupła kobieta z pękiem kabli w dłoni. – Mam! – krzyknęła. – Co takiego masz, Lusieńka? – zaciekawił się Bolek, błyskając kokieteryjnym uśmieszkiem. – KIWI! – KIWI? – zapytał Semka. – Korektor Integracji Wyobrażeń Ideologicznych! Jeszcze trzeba przetestować. Wiecie, co to znaczy?! – Kolejna trumna na instytutowym cmentarzu? – strzelił Bolek. – To znaczy, że niedługo przekroczymy bariery, które utrudniają koncentrację. Narzędzie jest na wyciągnięcie ręki! – Lusia wyciągnęła przed siebie pęk kabli i wbiła w sufit uniesione spojrzenie. – A przydałoby się, przydało – Zdzisiek pokiwał siwą głową. – Ten tutaj, Semka, nie może przestać myśleć o swoim paradoksie. Lusia zrobiła duże oczy. Semce zdawało się, że zabłysły pożądliwym światłem. – Semka – powiedziała. – Może byś tak? Może? – potrząsnęła kablami. – To jest bezpieczne? – zapytał Paskowicz.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Paradoks ciotki – Oczywiście! Semka naraz zdał sobie sprawę, że trudno było oczekiwać innej odpowiedzi. – A niech tam będzie! – odrzekł wreszcie. – Raz się żyje! Lusia podskoczyła, splotła ręce w koszyczek i przycisnęła do policzka. W jej pracowni panował nieopisany bałagan. W centralnym punkcie leżała duża, prostokątna, granitowa płyta, od której odchodziło krocie kabelków i kabli. Po obu stronach płyty tkwiły dwa drążki, a mniej więcej pośrodku – nieco wysunięty do przodu – mały podstawek, jakby pod piłeczkę golfową. – Klękniesz sobie tutaj – tłumaczyła Lusia – na tej płycie. Złapiesz te dwa drążki, nachylisz się nad tym podstawkiem, oprzesz o niego czoło, zaczniesz się lekko kołysać i będziesz myślał o paradoksie. – To wszystko? – upewniał się Semka. – Wszystko. W pewnym momencie twoje myśli powinny stać się jasne jak kryształ. Gdy zacznie się dziać, daj mi znać. I pamiętaj, żeby się kołysać w miarę równomiernie. Medytuj. Toteż Paskowicz ukląkł na obu kolanach, zgarbił się, rozpostarł ramiona, złapał drążki, oparł czoło o podstawek, zaczął się lekko poruszać w przód oraz w tył i wziął się za uczciwie rozważanie paradoksu ciotki. Bolek, Zdzisiek i Lusia stali obok, obserwując. Luśka trzymała w rękach czytnik oraz regulator mający dwa połączenia z płytką. Zaczęła podkręcać. Minęło pięć minut, dziesięć, dwadzieścia, a gdzieś po trzydziestu Semka stęknął i znieruchomiał. Wszystkie oczy (a do tego czasu zebrało się ich w okolicy kilkanaście par) utkwiły w młodym Semce. Atmosfera zgęstniała. – Mam khhh...! – Paskowicz stęknął. – Co?! – odparł chór poruszonych głosów. – Skurcz! Och, boli jak diabli! Runął na bok, chwycił się za piętę, zacisnął zęby i wyciągnął szyję do jednej z żarówek mrugających wesoło na suficie. – A więc nic? – Lusi drgała dolna warga. Podeszła smętnie do okna, usiadła na skrzypiącym krześle, oparła brodę o dłoń i spojrzała apatycznie w dal. Koledzy pomogli Paskowiczowi wziąć się w garść. Bolek nosił się z pocieszeniem Lusi, ale doświadczenie zdążyło go nauczyć, że zawiedziona koleżanka bywała groźniejsza od granatu rozpryskowego. Postanowił się nie zbliżać.

Koniec końców dobrnęli szczęśliwie do zielonych ogrodów, rosnących w samym sercu skupiska instytutowych budynków. Ogrody były poligonem doświadczalnym biologów i biogenetyków, toteż czasami to, co w nich egzystowało, potrafiło utrudnić wypoczynek. Paskowicz rzucił się na jedną z ławek i zajął całą. – Ech, nie znoszę tych chwastów Sekcji Biogenetycznej – wzdychał Bolek, próbując wyswobodzić nogę z objęć długiej, granatowo-zielonej rośliny. Wreszcie dał za wygraną i usiadł na ławce w pobliżu bluszczowej kępki. Bluszcz zaczął leniwie piąć się po jego nogach. Bolek naszykował scyzoryk i rozsiadł się wygodnie. Zdzisio usiadł na ławce pomiędzy nimi. – Pogodę dzisiaj mamy jak dzwon – wciągnął głośno nosem powietrze. – W sam raz. W sam raz! – Dzień dobry państwu – usłyszeli gdzieś frontalnie dziwaczny, blaszany głos. Obolały Semka uniósł głowę, Bolek przestał kaleczyć spowijającą go roślinę, a Zdzisio wytrzeszczył oczy. – Neutrino! – zawołał, zrywając się z miejsca. Semka zatrzepotał rzęsami, nie mogąc przyzwyczaić źrenic do tego nad wyraz niewygodnego widoku. Przed nimi stał wysoki, barczysty mężczyzna, który bezustannie mrugał. Pojawiał się i znikał z tak ogromną szybkością, że za każdym razem, kiedy wykonywał jakiś gest, ruch wydawał się mechaniczny, stroboskopowy. Do tego mienił się i nieznacznie błyszczał. To wszystko razem wzięte chciało wywrócić żołądek na drugą stronę. – Kopę lat, Zdzisławie! – rzekł Neutrino głosem dobytym z głębokiej studni okutej zardzewiałą płytą. – Adada Kajak nieźle się wkurzył, kiedy dowiedział się, że nas odwiedzasz – zawiadomił Bolek. – Pewnie dlatego, że moja obecność zaburza tor przepływu jego eksperymentalnych cząsteczek elementarnych. – Dlaczego pan... tak... mruga? – wychylił się z nieśmiałym pytaniem Semka. – Też byś tak mrugał, gdybyś ciągle pędził z prędkością świata, chłopcze. – Nawet teraz? – Paskowicz zrobił duże oczy. Wiele rzeczy widział w Instytucie, ale to nie mie-

QFANT.PL - numer 9/11

67


POLECANKI opowiadanie

Zeter Zelke

68

ściło mu się w głowie. – Nawet teraz. Okrążam Układ Słoneczny w ekspresowym tempie. Nie mogę się zatrzymać, inaczej przestałbym istnieć. – To musi być okropnie męczące... – E tam! – Neutrino machnął migoczącą ręką. Semce zebrało się na wymioty. – Idzie przywyknąć. Spójrz na to z lepszej strony. W jednej chwili jestem w stanie prowadzić trzy konwersacje naraz. Jestem z wami w Instytucie, dyskutuję pracę dyplomową mojej uczennicy na Wyspie Wielkanocnej i piję herbatkę w Nanticoke, w Pensylwanii z profesor Magdaleną Ewą, która, swoją drogą, serdecznie was pozdrawia. Nadto mam właśnie odczyt w Zakopanem. – Także pozdrawiamy – zapewnił Zdzisław. – Powiedz, co słychać u Edzia? Ciągle skraca odcinki? – Bezustannie. Przeszedł do etapu skracania nanotechnologicznego. Jak dotąd nie doszedł do punktu, w którym odcinka już nie dałoby się zmniejszyć o połowę, co by potwierdzało tę tak oczywistą tezę, że dany odcinek można redukować w nieskończoność. – Zadziwiające – mówił Bolek. – Czego ten Edzio chce dowieść? Prędzej utknie na przeszkodach technologicznych, niż dopnie swego. – Ty to wiesz i ja to wiem – Neutrino rozłożył bezradnie ręce. – Niektórzy tutaj mają niezłego bzika, a Edward ma największego bzika z nich wszystkich. Oho! Czas mi w drogę. Właśnie idzie do mnie korespondencja z Instytutu w Düsseldorfie. Do zobaczenia! To rzekłszy, Neutrino po prostu zniknął. Semka jeszcze się nie otrząsnął i z uporem patrzył w miejsce, gdzie przed chwilą widział doktora. – Nie łam sobie nad tym głowy, synu – poradził Zdzisław, wyjmując z kieszeni paczkę swoich ulubionych orzechów laskowych. – Chcecie trochę? Nie chcieli. Przez dłuższy czas rozkoszowali się ciszą i spokojem. Raz tylko nad ich głowami przeleciał z furkotem batalion elektronicznych pszczół, a obok przeszło zardzewiałe drzewko mechanicznej pomarańczy. Bolek co jakiś czas leniwie podcinał pnącza bluszczu, który już na dobre przygwoździł go do ławki. Kiedy nosili się z powrotem do pracowni, podeszła do nich Ala. – Czołem! – Co słychać? – zapytał Bolek, siekąc zwoje bluszczu.

– Moja grusza obchodzi dzisiaj swoje siódme urodziny. – To doskonale! – ucieszył się Semka, chociaż pierwsze słyszał o gruszy. – Nie jestem ostatnio taka pewna. Gen żółwia spisuje się wyśmienicie, jeśli celem eksperymentu jest długowieczność. Niestety, od trzech lat owoce gruszy wytwarzają szkielet zewnętrzny. Przypadkowi goście co chwilę alarmują Korpus Ochrony Pracowników, przekonani, że ktoś wyhodował ładunki wybuchowe. Wydaje im się, że jak taka gruszka spadnie, wysadzi w powietrze pół Instytutu. – Machnęła ręką. – Swoją drogą, powinniście się stąd zabierać. Zaraz będzie padać. Koledzy podnieśli oczy do nieba. Sklepienie było piękne, czyste, pogodne. Ani jednej chmurki na rozkosznym błękicie. – Padać? – zapytał Zdzisio. – Bożydar znowu będzie próbował spaść z deszczu pod rynnę – wyjaśniła Ala. – To po prostu niebywałe! – zdenerwował się Bolek. – Cały miniony tydzień temperatura nie przekraczała minus dziesięciu, woda zamarzała w kranach, bo biolodzy. Wczoraj burza z piorunami, bo Sektor Anatomiczno-Literacki. Dzisiaj ulewa, bo Bożydar. Jak ci z meteorologicznego to wytrzymują? – To nic – Ala uniosła palec. – Słyszałam, że ci z filologiczno-filozoficznego będą wkrótce przeprowadzać pomiar statystyczny na prawdziwość powiedzenia: „Biednemu wiatr zawsze w oczy”. Podobno złożyli już zamówienie na porywiste wiatry. – Oszaleć można! – zbiesił się Bolek, zapamiętale tnąc roślinę. – Ach! – Zdzisio westchnął, przecierając chusteczką ogromne szkła okularów. – To jeszcze nic w porównaniu z tym, co się działo dwa lata temu. Pamiętam jak dziś. Semka, ciebie tu jeszcze nie było. Meteorolotechnicy pomagali zespołowi profesor Rubin wywoływać burzę w szklance wody. Eksperyment wydostał się spod kontroli. W rezultacie przez dwa dni po Instytucie szalało pięć tornad i dwadzieścia ekip ratunkowych. – A tobie co, Semka? – zmieniła temat Ala, spostrzegłszy przygnębienie młodzieńca. – Przed miesiącem odesłałem zarządowi paradoks, z którym nie mogłem się uporać – wyznał Paskowicz. – A teraz przydzielili mi go z powrotem. – Przymknął oczy i szepnął z pretensją: – Paradoks ciotki!

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Paradoks ciotki – Pierwsze słyszę. Na czym polega? Semka przełknął ślinę z grymasem, jakby w gardle utknął mu nieświeży klopsik, po czym wyrecytował: – Jest ciotka, która lubi tych, którzy siebie nie lubią i nie lubi tych, którzy siebie lubią. Moim zadaniem jest ustalić, kiedy ciotka siebie lubi. Bo widzisz, przyjmując powyższe założenia, wychodzi na to, że ciotka lubi siebie wtedy i tylko wtedy, kiedy siebie nie lubi. Nie mogę tego ugryźć. Po prostu nie mogę. Paskowicz zwiesił smętnie głowę na piersi. – Nie przejmuj się – mówiła Ala. – Powiem ci na pocieszenie, że jeszcze nikt w tym Instytucie nie rozwiązał żadnego paradoksu, co paradoksalnie sprawia, że Instytut zawsze będzie miał co badać. No! Czas na mnie. – Chyba też powinniśmy się zbierać – zauważył Bolek, zrywając z siebie garściami zwoje zielonych łodyg. – Coś mi się widzi, że ten bluszcz przeszedł we wczesnej hodowli fazę warunkowania na bazie twórczości Lovecrafta. Zdzisio połknął ostatniego orzeszka i zadarł nos. – Faktycznie, zaraz lunie – oznajmił. Na horyzoncie zaczynały się kłębić ciężkie nimbostratusy. – Czasami nie chce mi się wierzyć, że to się dzieje naprawdę – marudził Semka Paskowicz w drodze powrotnej do boksów. – A skąd wiesz, że to się dzieje naprawdę? – zagaił Zdzisio. Semka spojrzał na niego wzrokiem „mów-mijeszcze”. – No wiem, wiem, męczy ciebie ten twój problem i martwi. – Zdzisio poprawił okulary na nosie. – Tak mi przyszło na myśl, że za bardzo się przejmujesz. Pomyśl, Semka, tak: a jeśli twój problem w ogóle nie istnieje? Jeśli to, w co WIERZYSZ, nie dzieje się naprawdę? Przecież wiesz, że każdy problem, w którego rozwiązanie z braku solidnych dowodów trzeba wierzyć, ma zawsze dwa możliwe rozwiązania: potwierdzające lub negujące. I nic nie jest w stanie tego zmienić. – Mam wrażenie, że za dużo myślisz – skomentował Bolek. – Chwytasz tego małego za słówka. Uważaj Semka, Zdzisiek lubi chwytać za słówka. A wtedy bywa logiczny aż do bólu. Potem, jak się już rozgada, nawet nagła śmierć go nie uciszy. – No bo patrzcie – zapamiętał się Zdzisiek. –

Czym, z psychologicznego punktu widzenia, jest człowiek, jeśli nie zlepkiem danych prawdziwych i fałszywych? Jego rzeczywistość będzie dokładnie takiej samej jakości jak zbiór jego danych. Informacje, które posiadamy, rzutują na naszą percepcję świata. A informacje, jak to informacje, mogą być fałszywe lub prawdziwe albo względne (w zależności od punktu widzenia). – Wspominałem, że Sekcja Historyczno-Fizyczna planuje sprawdzić, czy historia faktycznie lubi się powtarzać? – zmienił temat Bolek. – Ja słyszałem, że ci z etycznego właśnie skończyli zbierać złe – poinformował Semka. – Teraz będą badać, czy rzeczywiście wyjdzie to na dobre. – To ja mam coś lepszego – Zdzisio zerknął na zegarek. – Za kilkadziesiąt sekund fizycy doświadczalni uruchomią swoją najnowszą maszynę. – Jaką maszynę? – zapytali jednocześnie obaj koledzy. – No, co z wami? Nie czytacie ogłoszeń? Ponoć skonstruowali urządzenie, które pozwala manipulować strumieniem czasu. Zaplanowali test na dzisiaj. Zaraz! – Łał! !łaŁ – !zaraZ

Podziękowania dla pana Pawła Trzeciaka z Pracowni Radiochemicznej Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi za zgłębienie tekstu, konsultacje naukowe i szachowe.

Zeter Zelke Absolwentka Uniwersytetu Łódzkiego – kierunek: Archeologia, specjalizacja: Bronioznawstwo i Archeologia Historyczna. W wolnych chwilach majsterkuje, miesza, kombinuje, czyta, pisuje i pielęgnuje uzależnienie od komputera. Obecnie zdobywa doświadczenie w pasjonującej dziedzinie, jaką niewątpliwie jest konserwacja metali i papieru.

QFANT.PL - numer 9/11

69


Tomasz Bilski

POLECANKI opowiadanie

Tomasz Bilski

Bezdomny anioł

Z

ima uderzyła znienacka. Spadające powoli i z wdziękiem płatki śniegu, które Bartek obserwował zza okna, przeprowadzały swoją cichą inwazję. Siłą cierpliwości, drobina po drobince, płatki jeden za drugim przykrywały cały świat. Bartek odstawił kubek z kawą i spojrzał na swoje ubranie – spodnie od garnituru, koszulę i krawat. – Cholera – powiedział. – Coś się stało? – spytała Ola, stojąc w szlafroku na progu drzwi do kuchni. – Muszę odśnieżyć – spojrzał na nią. – Nie zdążę się przebrać. Ola tylko się uśmiechnęła i spuściła głowę, zasłaniając włosami trochę złośliwy uśmiech. Ten uśmiech z jakiegoś powodu od razu poprawił mu humor. Podszedł do niej i przytulił ją. Bartek odśnieżał pośpiesznie i niechlujnie. Wręcz komicznie miotał się z szuflą do odśnieżania po chodniku przed ich domem, podczas gdy wiatr szarpał go za bordowy szalik. Kiedy śnieg został już względnie odgarnięty, Bartek wrócił do domu cały zziajany, wrzucił kluczyki od auta do kieszeni płaszcza, dał buziaka Oli i wybiegł stawić czoła zaśnieżonym i zatłoczonym ulicom miasta. ***

Wieczorem śnieg prószył dalej. Niezmordowani spadochroniarze nie dawali za wygraną, bombardując śnieżnobiałą barwą poszarzały świat. – Jutro będę musiał wstać wcześniej – stwierdził Bartek. Następnego ranka nie wstał jednak na czas. Budzik, owszem, obudził go, jednak Bartek wyłączył go i przewrócił się na drugi bok. Znowu przysnął na chwilę, a gdy się obudził na dobre, było już kwadrans po siódmej. Zakładając spodnie stwierdził, że nie zje śniadania. – Musisz coś zjeść – powiedziała Ola, podnosząc głowę z poduszki. – Nie zdążę. Nie mogę się znowu spóźnić. –

70

Spodnie miał już na sobie, zapiął pasek i spojrzał na nią. – Nie mogę oczekiwać od podwładnych punktualności, jeśli sam się ciągle spóźniam. – Wiem – powiedziała z rezygnacją. – To może nie odśnieżaj. – Wszyscy tu mają odśnieżone – powiedział, zapinając koszulę – to porządna okolica. – Tak, tak, wiem – odparła, wstając. – Może chociaż zdążę zrobić ci kanapki. Bartek zarzucił płaszcz, owinął szyję szalikiem, chwycił łopatę i wybiegł na chodnik. Trzema machnięciami odgarnął śnieg leżący przed drzwiami do ich domu i już miał wziąć się za chodnik idący wzdłuż ulicy, kiedy zobaczył na nim zgarbionego mężczyznę w brązowej, znoszonej kurtce. Mężczyzna był nieogolony, miał na rękach podarte wełniane rękawiczki, a twarz czerwoną od mrozu. Siwe włosy wskazywały, że był znacznie starszy od Bartka. – Mogę panu w czymś pomóc? – spytał Bartek. – Chciałem zapytać o to samo – powiedział mężczyzna, patrząc Bartkowi w oczy i uśmiechając się. Bartek chciał już powiedzieć, że niczego mu trzeba, kiedy tamten odezwał się: – Chciałem spytać, czy mogę panu pomóc w odśnieżaniu? – Za pieniądze? – spytał od razu Bartek. – Jeśli łaska. Jeśli nie, to chociaż się poruszam i rozgrzeję trochę. – Powiedziawszy to, mężczyzna poklepał się dłońmi po ramionach. Bartek przekalkulował to szybko i choć nie dałby grosza za odśnieżanie, to ta propozycja nosiła znamiona działalności charytatywnej. Z drugiej strony pomyślał, że powinien dać temu człowiekowi pieniądze z czystej dobroci, a odśnieżyć samemu. Spieszył się jednak, a dzięki temu facetowi mógłby wypić spokojnie kawę w domu. – Dobrze – powiedział i wrócił do domu. Ola obserwowała wszystko zza okna w kuchni. Na stole leżały już kanapki. – O co chodzi? – spytała, gdy tylko Bartek wszedł. – Zatrudniłem pana do odśnieżania. Ola była zbita z tropu. – Ale… – zaczęła i zawiesiła głos na chwilę, patrząc jak za oknem bezdomny odśnieża ich część chodnika. – Co powiedzą sąsiedzi? – Nie wiem, ale wiem, co powie szef, jeśli się spóźnię. – Zdjął płaszcz i wstawił sobie wodę

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Bezdomny anioł na kawę. – Powiedzą, że mamy ładnie odśnieżony chodnik. Ja bym tego lepiej nie zrobił. Ola wciąż patrzyła na Bartka z niedowierzaniem. – Poza tym – dodał wzruszając ramionami – to dobry interes. Bartek wypił kawę i zjadł jedną kanapkę. Pozostałe Ola zawinęła w papier i włożyła mu do teczki. Wychodząc Bartek dał czekającemu na zewnątrz mężczyźnie dziesięć złotych. Bezdomny przyjął je z wdzięcznością i schował do kurtki. Gdy Bartek był już przy aucie – czarnym audi – i miał zaraz wsiąść, bezdomny ruszył w jego stronę, utykając na lewą nogę. – Proszę pana – zawołał za Bartkiem i uśmiechnął się przepraszająco – proszę pana. – Tak? – odkrzyknął Bartek, będąc już jedną nogą w aucie. – Czy mogę przyjść też jutro? Bartek spojrzał na niego. Wyglądał na inteligentnego faceta i uśmiechał się wręcz wesoło. W oknie ich domu jednorodzinnego stała Ola. Wyglądała na zmartwioną. – Tak, pewnie – odpowiedział Bartek. – Przed ósmą, jeśli będzie śnieg. Bartek zniknął w samochodzie, wycieraczkami odgarnął śnieg z przedniej szyby, odpalił auto i ruszył. W ostatniej chwili spojrzał raz jeszcze na swój dom i na bezdomnego. W oknie stała Ola, machając mu na pożegnanie. Uśmiechnął się, jednak po chwili zobaczył twarz bezdomnego, która jeszcze przed chwilą była radosna, a teraz była smutna, wręcz posępna. Może go czymś obraziłem? – zmartwił się Bartek. *** Mężczyzna w brązowej kurtce szedł po odśnieżonym chodniku, między wysokimi zaspami. Mijał kolejne domy jednorodzinne z przystrojonymi drzewkami, które nerwowo mrugały do niego czerwonymi lampkami. Minęło go luksusowe auto, chlapiąc po białej zaspie błotem pośniegowym. Było jeszcze trochę ciemno, paliły się lampy i widać było niektóre gwiazdy. Na wschodzie dopiero pojawiła się lazurowa łuna. Mężczyzna skręcił w lewo, przeszedł na drugą stronę ulicy i zadzwonił dzwonkiem przy furtce do drugiego domu przy ulicy Suchej. W drzwiach pojawił się dobrze zbudowany brunet i spojrzał na niego bystrym, władczym spojrzeniem. Brą-

zowe oczy Bartka prosto w błękitne oczy bezdomnego. – Ach, to pan – powiedział Bartek, przeczesując włosy. – Dzisiaj wcześniej. Bezdomny tylko kiwnął głową. Dostał łopatę i wziął się do roboty. Bartek wrócił do sypialni położonej naprzeciwko kuchni i położył się do ciepłego łóżka. Leżąc pod kołdrą słuchał dochodzącego zza okna skrobania łopaty o chodnik. – Wiesz co? – spytała Ola, kładąc głowę na jego piersi i rozsypując złote włosy na jego torsie. – To może był dobry pomysł. – Który? – Z tym odśnieżaniem. Ten facet nie wygląda na takiego, co wszystko przepije. – Niech nawet pije, ale chociaż pije za swoje. Popatrzyli po sobie. – Każdy lubi się czasem napić – powiedział Bartek. Spojrzał na zegarek i dodał – chyba muszę wstawać. – Ciekawe – powiedziała, gdy wstawał – czy pracuje tak tylko u nas, czy na całym osiedlu. Mógłby wyciągnąć naprawdę sporo, gdyby tak brał dychę od każdego. Bartek przyznał jej rację i poszedł do toalety. *** Był piątkowy wieczór. Za oknami zamieć tańczyła jakiegoś okropnego walca, przewalając gęste armie płatków śniegu to na lewo, to na prawo, to nagle wolniej w dół i raptem znów w bok. Niczym w czasie sztormu białe fale rozbijały się o dom Bartka i Oli. Wiatr huczał i gwizdał, aż Bartka przeszedł zimny dreszcz. – Chcesz piwo? – krzyknął z kuchni. – Nie, dzięki – odkrzyknęła mu Ola z salonu. Otworzył jedno piwo i przelał je do szklanki. Idąc do salonu, upił trochę pianki z wierzchu. Ola siedziała na dużej kanapie, naprzeciw telewizora, owinięta kocem. Na niewielkiej szafce obok kanapy stała gorąca herbata. Wchodząc, Bartek minął stary, drewniany stół stojący pod przeciwległą do okna ścianą, przeszedł naprzeciwko kredensu z telewizorem i usiadł obok Oli W wiadomościach podali informację o śmiertelnym żniwie zebranym przez zimę tego roku. Oprócz nieostrożnych kierowców najwięcej ofiar było wśród bezdomnych nie mających gdzie się schować przed mrozem.

QFANT.PL - numer 9/11

71


POLECANKI opowiadanie

Tomasz Bilski – Boże – powiedziała Ola – ciekawe jak sobie radzi nasz bezdomny. – To zaradny facet, na pewno sobie poradzi. – Nawet nie wiemy, jak ma na imię. Bartek wzruszył ramionami. – Jutro pojedziemy kupić choinkę – powiedział po chwili. – Dobrze – ucieszyła się Ola. – To będą pierwsze święta w naszym nowym mieszkaniu! – Tak – uśmiechnął się Bartek. – Ciekawe jak to będzie, gdy będą tu biegać dzieci. – Nie mogę się doczekać, aż zaczniemy robić pokój dziecięcy – powiedział – w którym będą sobie mogły biegać, srać i drzeć się. – Bartek! – półżartem udała oburzenie. – Jesteś okropny. Bartek zaśmiał się i jednym haustem wypił pół piwa. ***

Konstanty Kostek Wolny

72

Śnieżyca biła go kolejnymi uderzeniami białych nawałnic. Mężczyzna w brązowej kurtce omal nie przewrócił się od kolejnego podmuchu. Śnieg sięgał do kostek, piszczał pod zniszczonymi, przemoczonymi butami sportowymi. Mężczyzna przedarł się przez zaspę usypaną przy furtce do drugiego domu przy ulicy Suchej. Zadzwonił dzwonkiem. Furtka zabzyczała, podszedł do drzwi. W prześwicie ciepłego, żółtego światła między uchylonymi drzwiami a framugą zobaczył bladą, zwieńczoną czarnymi włosami twarz Bartka. – To pan? – zdziwił się Bartek. Ledwie mógł wytrzymać mróz wdzierający się do mieszkania razem z kolejnym podmuchem wiatru. – Niech pan wejdzie! Po raz pierwszy zaprosił go do mieszkania. Czuł jakiś nieuzasadniony opór przed zapraszaniem obcych do ich domu, gdy jednak mężczyzna wszedł i stanął lekko przestraszony na korytarzu, wszystkie te obawy prysnęły. Dom się nie zawalił, nikt nie zginął i, mówiąc ogólnie, nie zaszły żadne nieodwracalne zmiany. – Mogę odśnieżyć? – spytał mężczyzna spokojnym głosem, jakby jeden facet pytał się drugiego o ogień do papierosa. Bartek zmieszał się. – Tak – powiedział. – Znaczy, chwilę. Patrzyli na siebie kilka dobrych sekund. W progu salonu stanęła Ola w szarym, długim swetrze zakrywającym jej dłonie. Oparła się biodrem o framugę i patrzyła na Bartka, jakby chciała mu coś powiedzieć. – Będzie mi łatwiej odśnieżyć jutro – powiedział mężczyzna. Nikt nie odpowiedział, więc dodał: – przepraszam, że przyszedłem o tej porze. – Nie, nic nie szkodzi – powiedział Bartek. – Może napije się pan herbaty? – spytała Ola, ruszając od razu w ich stronę.

Mężczyzna nic nie powiedział, patrzył tylko, jak Ola mija go i wchodzi do kuchni, by wstawić wodę. – Dziękuję – powiedział w końcu. Od mężczyzny było czuć nieprzyjemny, kwaśny zapach. Było jasne, że spędzi z nimi przynajmniej najbliższą godzinę, byłoby więc lepiej, żeby owy zapach mu nie towarzyszył. – Niech pan weźmie gorącą kąpiel – powiedział Bartek. – Musi się pan ogrzać.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Bezdomny anioł *** Ola postawiła na stole w salonie szklankę z herbatą, obok cytrynę i słoik z miodem. – Dałam mu twoje stare ciuchy – powiedziała. – Zjemy z nim kolację? – Tak – odpowiedział Bartek z kanapy. – Zjemy z nim kolację, spytamy go o imię, dowiemy się, co tu robi o tej porze i jak możemy mu pomóc. Może wystarczy podwieźć go do schroniska. – Schroniska są pełne, słyszałeś w wiadomościach. Bartek myślał przez chwilę. – Zobaczymy. Na razie możesz przygotować kanapki. Na pewno jest głodny. W tym czasie bezdomny zdążył się umyć i ubrać w podarowane mu ubrania. Ola zaproponowała, że wypierze jego własne ubranie, on jednak odmówił. – Państwo nie uwierzą – powiedział – ale jak się jest bezdomnym, to lepiej trochę śmierdzieć. Inaczej inni krzywo patrzą. Rzeczywiście, oboje byli zdziwieni. – Dobrze – powiedziała Ola, rozwieszając jego kurtkę na suszarce. Podczas tej czynności z kurtki wyleciało kilka podłużnych szmat. Rozwiesiła każdą osobno i stwierdziła, że przypominają bandaże. – Nie przedstawiliśmy się – powiedział Bartek już w salonie. – Bartek. – Mirosław – powiedział mężczyzna wyciągając rękę. – Właściwie Mirek. Bezdomny miał lekko zachrypnięty głos, poza tym miał jednak bardzo dobrą dykcję, co wśród jemu podobnych jest raczej rzadkością. Jego głos był też pełen godności i pewności siebie. Bartek pomyślał, że być może będzie im się nawet miło rozmawiać. – Ola – przedstawiła się, po czym usiadła na krześle od strony komody. Naprzeciw niej usiadł Mirek, przy herbacie, a po jej lewej Bartek. Dłuższą chwilę milczeli, patrząc, jak gość dodaje cytryny i miodu do herbaty. Miód powoli ześlizgnął się z łyżeczki i w zwolnionym tempie opadł na dno szklanki, wzbijając kurzawę drobinek cytryny. Po chwili łyżeczka zaczęła wirować, nie obijając się o ścianki. – Proszę wybaczyć – powiedział Bartek – chciałbym jednak wiedzieć, jak się pan tu znalazł.

Dobre światło odsłoniło ostre, dostojne rysy twarzy, trochę tylko przysłonięte przez niezadbaną siwą brodę. – Na ulicy? – spytał mężczyzna. – Nie, tutaj, u nas. – A na ulicy? – zapytała szybko Ola, po czym zasłoniła usta dłonią owiniętą mankietem swetra i założyła nogę na nogę. Mężczyzna westchnął i wbił błękitne oczy w szklankę z herbatą. Wyraźnie zbierał słowa, zbierał zdania, całe rozdziały swojego życia, by przekazać je jakoś tym ludziom, tak by mogli go zrozumieć. – To się ze sobą łączy – powiedział. – Muszę powiedzieć, jak znalazłem się na ulicy, żeby móc powiedzieć, jak znalazłem się tutaj. Powiedział to tak, jakby zrzucał jakiś wielki ciężar z barków. Chwilę patrzył im w oczy, raz w Bartka, duże, brązowe, raz w jasne, błękitne oczy Oli. Wszystkich czworo skupionych i uważnych, w lekkim napięciu. – Miałem kiedyś dobrą pracę, żonę i córkę, małą Patrycję – westchnął. – Moja praca... – zawiesił głos. – Miałem swoją firmę. Założyłem ją ze wspólnikiem po osiemdziesiątym dziewiątym i przynosiła naprawdę niezłe pieniądze. Głos mu drżał. – Może... – zaczął Bartek, ale nie wiedział, co powiedzieć dalej, czując, jak przelatuje przez niego fala wzruszenia. W końcu pomyślał, że musi się opanować, że przecież ten człowiek może zwyczajnie zmyślać. – Tak? – spytał Mirek. – Może piwo? – powiedział Bartek, ponieważ sam nabrał na jedno ochoty. – Dziękuję, ale nie – powiedział Mirek. – Nie piję zimą, to by mnie zabiło. Zresztą od picia wszystko się zaczęło. Zacząłem pić, bo rozpadło się moje małżeństwo, żona zabrała Patrycję i wyprowadziła się do mamy. Później zabrała też mieszkanie i ja musiałem się wynieść. Wynająłem kawalerkę i zacząłem pić. Firmie gorzej szło przeze mnie, wiec wspólnik wykupił moje udziały. Pieniądze starczyły na jakiś czas, miałem jednak kredyt na kawalerkę. Nie spłaciłem go, na wiosnę przestałem tam nocować. Spałem w parkach, na ławeczkach, piłem z innymi bezdomnymi, czasem u kogoś w mieszkaniu. Unikałem dawnych znajomych, unikałem dawnych miejsc. Kiedy próbowałem wrócić do kawalerki, okazało się, że w drzwiach są inne zamki. Zajął ją bank.

QFANT.PL - numer 9/11

73


POLECANKI opowiadanie

Tomasz Bilski

74

W zimne dni nocowałem u znajomych, z którymi piłem. To były patologiczne rodziny, tam się działo piekło z moim udziałem jako biernego świadka. Było jednak z kim pogadać, gdzie spać, a czasem też co zjeść. Nie mogłem jednak dzisiaj pójść do żadnego z nich. Tam trzeba pić, jeśli nie przyjdziesz z flaszką, nie przyjmą cię. Gdybym kupił dwa wina i poszedł do jednego takiego, a on wyrzuciłby mnie pijanego na mróz, to byłoby po mnie. Na jesieni pierwszy raz żebrałem. Do tej pory udało mi się jakoś tego uniknąć. Chodziłem na darmowe obiady na prawobrzeżu u Sióstr Miłosierdzia, czasem znalazłem grosz na ulicy, zbierałem puszki i tak dalej. Jednak kiedy pierwszy raz poszedłem prosić o pieniądze i jedzenie, coś we mnie pękło. Dostałem naprawdę dużo i jedzenia, i pieniędzy. Podzieliłem się z innymi z dworca, bo my zwykle włóczyliśmy się przy dworcu. I chyba właśnie dlatego, że dostałem tak wiele, coś we mnie pękło. Mirek umilkł. Upił łyk herbaty. Bartkowi odechciało się piwa, słuchał jednak, udając obojętność i próbując wychwycić moment, w którym mężczyzna kłamie. Nagina prawdę, nie jest w pełni szczery, a jego... spowiedź to nie spowiedź, tylko narzędzie w ustach wyrachowanego naciągacza. Olę pochłonęła ta historia. – Wrócił pan do żony? – spytała. – Nie – odpowiedział. – Na to było zbyt późno. Po tym, jak założyliśmy firmę i urodziła się Patrycja, mówiłem sobie, że wszystkiego w życiu sam się dorobiłem. I taka jest prawda. Zdradzałem swoją żonę i dlatego mnie zostawiła. Sam do tego doprowadziłem. Firma upadła, bo piłem. Sam do tego doprowadziłem. Jestem na bruku, bo nie potrafiłem sobie poradzić z życiem. Po prostu w którymś momencie życie mnie przerosło, powinęła mi się noga. Podczas tej wypowiedzi ani razu nie zadrżał mu głos. Tak, jakby już na początku postanowił, że powie wszystko, nawet to, czego się wstydzi i dzięki temu postanowieniu mógł teraz mówić bez poczucia wstydu. – Zanim zaczęła się zima, postanowiłem, że muszę coś zmienić w swoim życiu. Mam swoje lata, nic nie będzie już takie jak kiedyś, ale postanowiłem przestać żyć jak kundel. Musiałem obmyślić strategię przetrwania. Bartka ukłuło poczucie niepokoju. Obmyślić strategię? On chce nas okraść – pomyślał. Szyb-

ko jednak zmiarkował, że jest silniejszy od Mirka i w razie czego dałby mu łatwo radę. W następnej chwili niepokój zmalał i zastąpił go wstyd. Mimo tego, że przez chwilę mu nie ufał, myśląc, że Mirek próbuje wziąć ich na litość, przypomniał sobie, jak sam chciał mu wcześniej pomóc. Ten mężczyzna może nawet kłamać, co wydawało się coraz mniej prawdopodobne, gdyż jego historia pasowała do dumnego, inteligentnego głosu i sposobu, w jaki mężczyzna się wypowiada. Ważniejsze jednak było, że potrafił w obliczu własnej tragedii zacząć wracać do normalności i szukać uczciwego zajęcia. – Mam wykształcenie ekonomiczne – powiedział Mirek. – Pomyślałem, czego ludzie potrzebują, co mogę takiego robić, za co mógłbym dostać pieniądze. Zacząłem mniej pić. To bardzo trudne wśród bezdomnych. Jeśli ja kupuję mielonkę i bułkę, a kolega kupuje wino, to on chce, żebym ja też to wino pił, bo wtedy on ma mniejszy żal, że wydał na wino, a nie na jedzenie, o które będzie żebrał. Na zimę jednak powiedziałem, że nie piję i koniec. I tak od pierwszego śniegu nie wypiłem ani kropli. Jest ciężko, miewam drgawki, bóle, suszy mnie czasem, a innym razem czuję smak alkoholu i mam straszną ochotę. Ale nie piję. Drugim etapem była praca. Gdy spadł śnieg, pomyślałem, że mogę odśnieżać. Jeśli przeżyję zimę, postaram się o lepszą pracę, może będę myć samochody. Muszę tylko lepiej wyglądać, schludniej i nie śmierdzieć, ale w zimie to szczególnie trudne. Później mieszkanie. Nie zrobię z niego meliny. Chcę mieć spokojną starość, przysługuje mi emerytura, szczególnie, jeśli uda mi się jeszcze popracować. Patrycja ma już szesnaście lat, może za parę lat będę dziadkiem. – Nie ma jakichś programów dla bezdomnych? – spytał Bartek. – Są, w schroniskach czasem można porozmawiać z psychologiem i doradcą. Zamierzam z tego skorzystać, chcę tylko najpierw przeżyć zimę. Bartek rozparł się na krześle. – To bardzo dobrze – powiedział. – Może lepiej nie zwlekać. Mirek nic nie odpowiedział. – Może mogę panu jakoś pomóc? – zapytał Bartek. – Może skontaktowałbym się z pańską żoną i jakoś...

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Bezdomny anioł – Nie, proszę tego nie robić. Mój wspólnik powiedział jej, że uciekłem z kochanką. Wolę już, żeby tak myślała, zarówno ona, jak i Patrycja. Już wiedzą, że jestem draniem, po co mają wiedzieć, że żyję jak kundel. Bezdomny wygnany, bezdomny z wyboru, czy bezdomny z własnej winy. Nie ma różnicy, bezdomny jest zawsze bezdomnym. – Może zawiozę pana do schroniska? – Byłem dzisiaj we wszystkich – powiedział. – Nie ma miejsca. Ale proszę się nie martwić, mam takie miejsce przy dworcu, na działkach, gdzie nocujemy w kilku i jest nawet ciepło. Dlatego chciałem też odśnieżyć. Za parę złotych kupiłbym wino i wpuściliby mnie. *** Bartek wbił wzrok w stół i westchnął. Ola patrzyła na niego i czekała, co powie. Oboje byli trochę zbici z tropu i nie wiedzieli, jak zareagować. Zarówno jemu, jak i jej przeszło w trakcie rozmowy przez myśl, żeby zaproponować mu nocleg w dodatkowym pokoju, w którym mieli materac dla gości, a w przyszłości zamierzali zrobić pokój dziecięcy. Była prawdziwa zamieć na zewnątrz, wiatr nadal gwizdał, a biały sztorm walił o ściany domu, jak o burty starej łajby. Mirek wykąpany, niepijący, chcący dożyć do końca zimy, nie prosił w swojej dumie nawet o taką łaskę, jak jedna noc na kanapie. Chociaż każde z nich chciało to zrobić, bali się swoich reakcji. Jeśli zaproponuję mu nocleg – myślała Ola – Bartek pewnie się wkurzy. – Wie pan co – powiedziała – może niech pan tu zaczeka, a ja zrobię drugą herbatę. Kiwnęła Bartkowi głową, ten przeprosił Mirka i wyszedł za nią. W kuchni wstawiła wodę. Za oknem nie było nic widać poza białą kaszką, jak w zepsutym telewizorze. Chwilę milczeli, po czym powiedziała mu o swoim pomyśle. – A co, jeśli on chce nas okraść? – spytał Bartek, choć sam w to raczej nie wierzył. – Może nas okraść teraz – powiedziała Ola. – Jest sam w salonie, gdzie trzymamy pieniądze, zastawę ślubną pod telewizorem i DVD. Wystarczyłoby, żeby wziął DVD pod pachę i wybiegł. – Dobra – odparł Bartek, chociaż Ola po jego głosie wyczuła, że nie jest jeszcze przekonany. – Poza tym – powiedziała szeptem – myślę, że ma jakieś problemy zdrowotne z tą nogą, na któ-

Konstanty Kostek Wolny

rą kuśtyka. W kurtce miał jakieś szmaty, jakby bandaże. – Myślisz? – spytał, po czym wrócił do poprzedniego tematu. – A co dalej? Rano go wyprosimy? A jak wróci? – Raczej nie wróci – powiedziała smutno. – A jak wróci, to zaprosimy go na herbatę. Bartek spojrzał na nią z niedowierzaniem. Kiwał przecząco głową. – No dobra, bez przesady – powiedziała. – Jutro poczytam w internecie, jak można mu inaczej pomóc. Może sami zgłosimy go do jakiejś agencji? – Dobra, dobra. Niech będzie.

*** Mirek leżał już na materacu w pokoju obok łazienki, pod ciepłą kołdrą i z siwą głową na czy-

QFANT.PL - numer 9/11

75


POLECANKI opowiadanie

Tomasz Bilski stej poduszce. Był to niewielki pokoik z niepomalowanymi ścianami, z sufitu dyndała żarówka. – Dobranoc – powiedział. – Dobranoc – odpowiedzieli razem. Poszli do sypialni i przysiedli na brzegu łóżka. – Ale historia – powiedział Bartek. Oboje westchnęli. Nie chcieli już o tym myśleć. – Nie myję się dzisiaj. – Ja też nie – odpowiedziała i zaczęła ściągać sweter, żeby przebrać się w piżamę. Bartek też zdjął bluzę, ściągnął zegarek i nagle w zamyśleniu powiedział: – Niepokoi mnie ta jego noga. – Mnie też – powiedziała Ola. – Wydaje mi się, że na szmatach były małe brunatne plamki. Może ma tam ranę. Bartek patrzył na nią chwilę, po czym wyszedł z pokoju. Ola zamknęła szybko drzwi i stanęła przy nich, żeby nasłuchiwać. – Przepraszam – powiedział Bartek, uchylając drzwi do pokoju Mirka. Mirek wyglądał, jakby już spał, podniósł tylko głowę. – Chciałem coś, ale pan chyba już śpi. – Mirek nie odpowiedział, tylko spojrzał dziwnym wzrokiem na Bartka. – Chciałem tylko spytać, czy z pana nogą wszystko w porządku? – Tak, a czemu? – spytał trochę zdziwionym i jakby nieobecnym głosem. – Ach, tak, trochę mnie boli, jak jest zimno. Nic takiego. – Nie ma pan tam rany, czy coś? – Rany? Nie, nie mam. – Żona widziała pana bandaże – powiedział Bartek. – Myślałem, że spytam, jak coś to mogę wezwać lekarza. – Nie, to nic, naprawdę. Te szmaty, to... – Mirek wciąż nie poruszył się i mówił takim głosem, jakby miał zaraz zasnąć. – Używam ich do owijania rąk, kiedy mi zimno. – Ach, tak – zaśmiał się Bartek – w takim razie raz jeszcze przepraszam. *** Bartek wrócił do sypialni i opowiedział wszystko Oli, jakby to był żart. – Nie wiem, czemu cię to tak zaniepokoiło. – Nie wiem – odpowiedziała Ola, wzruszając ramionami. – Cała ta historia jest trochę dziwna. Lepiej zapytać, jeszcze by mu się coś stało pod naszym dachem i byłby kłopot.

76

*** Chwilę nie mogli zasnąć, leżąc w ciemności. – Wolę nie myśleć, co powiedzą znajomi – powiedziała Ola szeptem. – Dlatego wolę im nie mówić – odpowiedział Bartek również szeptem. – Chyba przestanę pić. – Przecież ty nie pijesz. – Piję – powiedział. – Piwko wieczorem, czasem w weekend z kolegami. Sama wiesz. Tak się zaczyna, a później, gdy przyjdzie coś złego, to koniec, nałóg cię chwyci jak choroba i nie puści. – To nie pij – powiedziała. – Tylko ci to na zdrowie wyjdzie. – Będę odporny psychicznie. Jak mnie rzucisz, to stanę na nogi. – Jak będziesz mi wierny, to nie masz się czego obawiać. – Jak mnie rzucisz dla innego – przekomarzał się. W końcu zasnęli. Bartek miał jakiś przyjemny sen. Nostalgiczny, kolorowy i ciepły. Był cały zakochany w tym śnie i było mu tak strasznie przyjemnie, że najchętniej wcale by się nie budził. Obudził go jednak szmer w korytarzu i nagły atak strachu nie pozwolił mu zapamiętać snu. Strach szybko opadł, gdy tylko Bartek przypomniał sobie, że w domu jest Mirek. Nasłuchiwał dalej z lekkim niepokojem, bardziej był jednak zły, że przerwano mu taki sen. Ola zamruczała pytająco i otworzyła lekko powieki. – Pan Mirek – wytłumaczył szeptem Bartek. W łazience paliło się światło, po chwili usłyszeli, że spuścił wodę w ubikacji. Ola odwróciła się plecami do Bartka i znów przysnęła. Bartek nadal nasłuchiwał odczuwając instynktowny niepokój. Ostatecznie ktoś obcy śpi w ich domu. Dlaczego właściwie się na to zgodzili? Niepokój narastał i stał się tak dokuczliwy, że Bartek postanowił nigdy więcej nie mieć niczego wspólnego z żadnymi bezdomnymi. Może pomoże temu znaleźć pracę, ale to już koniec. Mirek poszedł jeszcze do kuchni. – Czego on tam szuka? – wyszeptał do siebie Bartek. – Chyba zaraz wstanę. Mirek jednak niemal od razu wyszedł z kuchni, gasząc światło. Niepokój opadł, ale tylko na sekundę. Kroki Mirka wyraźnie zbliżały się do ich sypialni. Bartek przysiadł na łóżku. Ola odwróciła głowę zaniepokojona. Otworzyły się drzwi,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Bezdomny anioł Mirek macał ścianę w poszukiwaniu włącznika światła. Bartkowi i Oli głos uwiązł w gardłach, byli bliscy paniki. Ciepło rozeszło się gwałtownie po ich ciałach. – W czym mogę pomóc? – wyksztusił Bartek. Zapaliło się światło, oślepiając ich. Oboje pomyśleli, że ta cała historia to był błąd, niepotrzebne ryzyko i jak rzut monetą, zaraz się wszystko okaże, wóz albo przewóz. Bartek zobaczył Mirka stojącego w drzwiach z nożem kuchennym w ręku. Podniósł się na łóżku, ręką osłaniając się od światła. Nóż tylko błysnął gdzieś z jego lewej, po czym ugodził go czubkiem w szyję. Bartek charcząc i tryskając krwią padł na ziemię. Dusił się, ręką próbował hamować bluzgającą z rany krew. Jak głupio – zdążył jeszcze pomyśleć – jak głupio. Ola nie rozumiała, co się stało, to się po prostu nie mieściło w głowie. Mirek złapał ją za kark i przycisnął twarzą do łóżka. Dopiero wtedy zrozumiała, że choć tak nierealne, to wszystko dzieje się naprawdę. Zaczęła krzyczeć, Mirek jednak zakneblował ją jedną podłużną szmatą, a drugą związał jej ręce za plecami. Była przerażona, próbowała się wyszarpnąć z jego uścisku, była jednak zbyt słaba. Z rany w szyi Bartka wypływały ostatnie strużki krwi.

wszedł do kuchni, nastawił wodę i usiadł przy stole. Strącił jakiś niewidzialny pyłek z nogawki garnituru. Weszła jego żona, elegancko ubrana, poprawiając jeszcze fałdki na jasnej bluzce z kołnierzykiem. Była ładną, zadbaną kobietą koło czterdziestki. Uśmiechnęła się do Mirka. – Jak seminaria? – spytała. – Dobrze. – Weźmiesz wolne? Nie wyglądasz najlepiej. – Nie, pójdę jeszcze dzisiaj. Jak mnie gorączka złapie, to pójdę do lekarza po zdrowotne. Żona pogładziła go po gęstniejącej od tygodni brodzie. – Jak prawdziwy Święty Mikołaj – powiedziała i uśmiechnęła się. – Zawsze mówiłeś, że nie lubisz mieć brody. Nie musisz tego robić, Patrycja i tak nie wierzy już w Mikołaja. – Zgolę po świętach – powiedział. – Jak zawsze. Tradycja.

*** Poranek był spokojny. Zmasowany atak śnieżynek ustał. Z okna w kuchni było widać biały, czysty świat, aż by się człowiek chciał przytulić. Mirek przeciągnął się i poszedł do łazienki. Zdjął z siebie zakrwawione ubranie Bartka i założył swoje śmierdzące ciuchy. Wzdrygnął się, gdy do jego nozdrzy dotarł kwaśny zapach potu i alkoholu. Poszedł jeszcze do ich sypialni. Rano wszystko wyglądało inaczej, napawało go wstrętem. Zdjął szmaty-bandaże z ust i nadgarstków zimnej Oli i schował je do kieszeni. Na Bartka nawet nie patrzył. Krew już zakrzepła na kolor ciemnobrunatny, zarówno pod jego szyją, jak i na ścianach. Mirek wziął łopatę i po raz ostatni odśnieżył chodnik przed ich domem. Schował ją za drzwiami i odszedł w dziurawych butach w swoją stronę. Łapał go kaszel. Gdy wrócił do swojego mieszkania, był przemarznięty. Odwiesił czarny płaszcz na hak,

Tomasz Bilski Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych i Zarządzania Uniwersytetu Szczecińskiego. Założyciel i redaktor naczelny (do roku 2008) „Broszury Literackiej”, autor scenariusza do gry cRPG „Krew Bogów”, która prawdopodobnie ukaże się w kwietniu 2011 roku. Publikował m.in. w „Apeiron Magazine”, „Broszurze Literackiej”, Studenciaku.pl oraz na kilku forach literackich.

QFANT.PL - numer 9/11

77


Dawid Lach

POLECANKI opowiadanie

Dawid Lach

Strach przed burzą

D

zieciństwo to niezwykły czas. Najmniejsze rzeczy i czynności cieszą. Spójrz w niebo. Co widzisz? Każda chmurka na niebie wydaje się mieć odmienny kształt. Tutaj płynie statek piracki, o, popatrz, tam niedźwiadek z kreskówki, a tuż nad nami serce! Dziwnym trafem obłoczki przemieniają się w to, co chcemy zobaczyć. Radujemy się tym widokiem jak dzieci, wszakże wówczas jeszcze nimi jesteśmy. To właśnie wtedy rodzą się nasze pierwsze, niewinne fantazje. Lecz w końcu przychodzi taki okres, niestety, kiedy zapominamy o tym, że każda chmura wyraża myśl nieba. To, co fascynowało, zaczyna irytować. Nauczycielka geografii nadaje obłokom skomplikowane nazwy, których z pewnością sama nie rozumie, po czym każe się ich nauczyć na pamięć. Będą z tego oceny, mówi. Cumulusy czy stratusy – mało ważne, istotne jest to, że przestajesz dostrzegać kształty. Gdzieś głęboko w tobie coś pęka, teraz obwiniasz chmury o deszcz. Jak ty wydoroślałeś, mawiają coraz częściej inni… Oni także obawiają się burzy. ***

Pewnego słonecznego dnia leżeliśmy na polanie, zgadując kształty chmur. Wyśmienita zabawa. – O, patrz na tą! Co ci przypomina?! – Ania miała z pewnością jakąś własną wizję, toteż bardzo zadziwiła ją moja odpowiedź. – Mózg – powiedziałem zupełnie bez skrępowania. Zasmuciła się, ona wyobrażała sobie coś innego. Dzień wcześniej usłyszała w telewizji, jak jakaś mądra kobieta opowiadała o przyciągających się podobieństwach. Chyba chciała udowodnić, że idealnie byśmy do siebie pasowali. Ja byłem na etapie „dziewczyna? fuj!”, więc nie mogłem pojąć tych uroczych zalotów. Nazajutrz powiedziała swoim rodzicom, że chmury są jak mózgi. Przestraszyli się, do dziś nie mam pojęcia, dlaczego, i naprawdę niewiele brakowało, a zabraliby ją do psychologa. Na szczęście wydusiła

78

w końcu, że usłyszała to ode mnie. Potem z rozbrajającą szczerością zapytała: Mamo, a co to jest ten mózg?! Ojciec skarcił mnie wzrokiem za cały ten incydent – paska używał tylko i wyłącznie do podtrzymywania gaci na swym chudym tyłku. Pamiętam, że zabrał nas na lody i do wesołego miasteczka. Wiem, że to niemęskie, ale najbardziej podobała mi się karuzela z konikami. Nie chciałem z niej zejść, nawet rozpłakałem się, by wymusić jeszcze kilka kolejek. W myślach nadałem imię jednemu z wierzchowców (tak, dla mnie te kolorowe, sztuczne koniki były wierzchowcami). Fantazja – cudownie brzmiało to słowo. Nigdy nie słyszałem, by ktoś się tak nazywał, tak do końca nawet nie znałem jeszcze znaczenia dziwnego wyrażenia. Na imię konika pasowało jednak jak ulał. Ojciec jeszcze długo po pamiętnym wypadzie karcił mnie wzrokiem. Zupełnie straciłem ochotę na patrzenie na niego. Nawet przy wspólnych posiłkach unikałem jego spojrzenia. Matce zaś zacząłem wiercić dziurę w brzuchu o konika na biegunach, którego ujrzałem na targowej wystawie. Uległa i kupiła mi go na święta Bożego Narodzenia. W ten sposób na dobre narodziła się moja osobista Fantazja. Do sprawy mózgu nikt już nie wracał, przynajmniej do czasu. Nieco później okazało się, że na ojca nie będę musiał już nigdy patrzeć. Zginął w wypadku samochodowym. Zgubiła go brawura i alkohol, podobno. Fantazja ukołysała mnie do snu, matka łkała w poduszkę całą noc… Wydarzyło się w czyjejś głowie… Błyskało się, a z gęstych chmur obficie lał deszcz. Gromy z nieba waliły z hukiem gdzie popadnie. Piorun strzelił w jedno z drzew o dość osobliwym kształcie. Nim zdążyło przechylić się i runąć na ziemię, przez niebo przepełzł kolejny świetlisty zygzak. Wbił się w piaszczyste podłoże, aż posypały się iskry. Syknęło, a z miejsca styku jeszcze długo unosił się dym. Opodal na ściętych pniach siedziało trzech jegomościów. Dwóch z nich grało w karty. Trzeci był manekinem lub trupem. Kompletnie się nie ruszał. Błysnęło, a lśnienie obnażyło pewną anomalię – jeden z graczy był niemal nagi, drugi ubrany w elegancki frak. Ulewa zmyła obraz tak samo szybko, jak się pojawił. Powracał, odmalowując się w strugach deszczu, stygnąc w ośle-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Strach przed burzą piającym świetle, zaskakując graczy w coraz to dziwniejszych pozycjach, po czym gasł w półmroku. Trzeci ktoś za każdym razem siedział jednak sztywno, jakby zupełnie nie obchodziła go ta szalona sesja fotograficzna, robiona z przesadnym wykorzystaniem lampy błyskowej. Trudno powiedzieć, w jaką grę dokładnie grali dziwni panowie, i dlaczego nie postanowili przerwać jej na czas burzy, ale wyglądała ona na chaotyczne, pozbawione sensu rozrzucanie kart po ziemi. – Liryku, sensu w tym za grosz, błotna gra, skoro w talii same jokery i króle! – zawołał gość w bokserkach. Zmókł jak kura, z twarzy ciurkiem spływała mu deszczówka, rozlewała się po nagim torsie. Chwycił się za charakterystyczną długą brodę zaplecioną w warkocz i zaczął ją wykręcać niczym szmatę. – Ale to i tak nie przeszkodzi mi w ograniu cię do suchej nitki. Mam niejednego asa w rękawie! – dodał. – Och, Prozaku, och, Prozaku, toż królewska gra być miała. Króle! Asy? Na kwaśne jabłko niestety burza sprała! Za to jokerów cała armia wciąż błotu psuje szyki, Grajmy póki nawałnica myśli, ja zarzucam piki! – wyrecytował dystyngowany gracz we fraku i cisnął w błotko kilka kart. Ziewnął, po czym wyciągnął z wewnętrznej kieszeni odzienia maleńki składany parasol i rozłożył go nad swoją głową. – Ale co z tego, że piki, przecież nie wymyśliliśmy jeszcze żadnych zasad! – oburzył się Prozak. Błyskawica strzeliła mu obok stopy. Odskoczył mimochodem i z wyrzutem spojrzał w niebo. – Te zasady, te zasady; źródło tylko wszelkiej zwady – zaczął elegancki Liryk. – Po cóż nam tu sensu szukać, skoro nie da się wyniuchać, Nawet na polanie kwiatów o płatkach z cukrowej waty, Nawiasem mówiąc nieistniejącej, o, zaczęły gruchać Łamiące się drzewa, ależ wieje, trzymaj mocno karty! – Wymachiwał dramatycznie wachlarzykiem własnych, tak że kilka niefortunnie wymknęło mu się z uścisku. Podmuchy wiatru przez jakiś czas unosiły je w powietrzu, a Liryk, wyrzuciwszy za siebie parasol, niezdarnie usiłował je schwytać. Wietrzyk

bawił się z nim, jak chciał, wodząc za nos, prowokując do cudacznych podskoków. Zabawnie wyglądał ten pościg za fruwającymi kartami. Prozak patrzył na scenę, uśmiechając się promiennie, w myślach jednak dopingując kolegę. Ten był już bardzo blisko, musnął już nawet palcami jeden z kartoników. Wtedy strzeliła błyskawica i przemieniła latającego jokera w wiór. Liryk odskoczył i posmutniał w jednej chwili. Zerknął na umorusane błotem spodnie, pokręcił z niesmakiem głową. – Nie ma zasad? No to kto szybciej wyrzuci wszystkie karty. O, patrz! – Prozak wypuścił na ziemię stado króli i jokerów. Kolejny piorun uderzył tylko kilka centymetrów od niego. – No co jest, do licha, z tym uziemieniem!? – wrzasnął Prozak. Spojrzał na osobnika siedzącego bez ruchu na jednym z drewnianych kloców. Głuchy jak pień, żywy jak pień i ciosany jak pień. Chyba faktycznie był martwy. Taki bez wyrazu, jakby tylko forma zdjęta z człowieka – wydmuszka, którą dopiero trzeba pomalować. Zdeformowane stopy stworzenia wrosły w podłoże, wyraźnie można było dostrzec coś na wzór korzeni spajających je z glebą. Twarz, pozbawiona wyrazu, przywodziła na myśl kulę z plasteliny nasadzoną na szyję. Tylko łapa stworzenia zaciśnięta na metalowym pręcie sugerowała, że gdzieś tam głęboko siedzi życie i wkłada minimalną siłę w ściskanie drucika. – No, panie Pomyśle, ale łapkę z uziemieniem wyżej trzymamy! – skarcił formę bez wyrazu Prozak. – Nie narodzimy się przecież bez przebłysków. – Poklepał Pomysł po pleckach i uniósł jego rękę wyżej. Wciąż lało jak z cebra. Błyskawica natychmiast walnęła w antenę. – O tak! O tak! – krzyczał Prozak, podczas gdy pan Pomysł telepał się rażony piorunem. – Prosimy o więcej! – zawył w niebo, wyciągając ręce. Czarne chmury miały kształt mózgów. Myśli kłębiły się w nich, aż para szła! Liryk usiadł na swoim pniu i zaczął nucić smętną melodię. Deszcz wystukiwał rytm. (Nie ma na tym świecie zmyślniejszego perkusisty niż deszcz.) – Stworzyciel stary strzec sugerował synaps, Szafranową słotą snując myśli smaczne – śpiewał Liryk, dłubiąc palcem w błocie. – Smugi błyszczące skrzętnie składał w gry-

QFANT.PL - numer 9/11

79


POLECANKI opowiadanie

Dawid Lach mas, Śląc swawolnie grzmoty, smutki topiąc w szklance. – Uniósł palec na wysokość oczu i przyglądał się mu ze wstrętem. (Burza mózgów non stop szalała nad jego głową, a błyskawice zdążyły już kilka razy trafić w uziemienie Pomysłu.) – Szachrajstwo, szwindel, śmiechu salwa, a zaliże sztuka? Szaleństwo czy pomysł? Wszakże o głowę coś stuka! – wywrzeszczał, chcąc zagłuszyć nasilające się grzmoty. Przy okazji seria błysków nadała jego twarzy szaleńczy wyraz. (Deszcz dostawał zadyszki!) Liryk złapał oddech i zaczął śpiewać drugą zwrotkę: – Spaczone słóweczko szczebiocze nad wyraz, Strupieszały sztukmistrz burzą mózgów straszy! Sceptycznie na scenie wybrzmiewa samopas, Pomysły stęchlizną samogwałt osaczy! – Śpiewając, Liryk kołysał się na boki jak w transie. Deszcz ustał na kilka sekund, zapanowała błoga cisza. – Szachrajstwo, szwindel, śmiechu salwa, a zaliże sztuka?! – wykrzyczał Liryk, przerywając ją bestialsko. Do akompaniamentu przyłączył się grzmot, a urwanie chmury dopełniło dzieła. (Deszcz zadudnił ze zdwojoną siłą.) Szaleństwo czy pomysł? Wszakże o głowę coś stuka! Kilka błyskawic w tym samym momencie trafiło w metalowy kijek trzymany przez Pomysł. To musiało zaboleć… Liryk uniósł się, chcąc chyba lepiej widzieć całe zjawisko. Korzonki puściły stopy Pomysłu, a jego ciało zaczęło pulsować. Czyżby krew ruszyła w obieg? – Cudownie, cudownie! Życie! – wołał Prozak, podskakując jak dziecko. Tymczasem kompan w ubłoconym fraku ruszył z kolejną piosnką. Miała połamany takt. – Błyska się! Błyska się! Pioruny mkną ku ziemi! Przy jesieni Mózgów rzecz się tak ma, nie inaczej! Raczej! Leje jak z cebra! – fałszował nieznośnie. Głowa Pomysłu dostała rumieńców i rozrastała się w zatrważającym tempie, jakby ktoś na-

80

dmuchiwał ją jak balon. – Burza mózgów pozwoliła mi wydumać, że to grzmoty pochodzą od błysków! Nie na odwrót! – wykrzyczał pan Pomysł. Przy czym został właściwie zagłuszony, może przez samą nawałnicę, a może przez Liryka, który nie przestawał się drzeć: – Bo tu Pomysł się rodzi nowy! Znowu? Z neurodrzew zieleni! Zaraz złapie pierwszy oddech rada przywara! No makabra! – Ostatnie słowo Liryk wyśpiewał bardzo wysoko. Wręcz operowo. Celowo wydłużył je do jęku, tak żeby zawieszone w powietrzu, wzmocniło atmosferę wyczekiwania. Prozak zatkał sobie uszy, a powiększająca się głowa ożywającej istoty eksplodowała! Pan Pomysł wstał i zaczął biegać bez opamiętania, z jego szyi ochoczo tryskała krew. Prozak i Liryk strzepywali z torsów łososiową galaretkę mózgu, czy tam czegoś, co Pomysł miał we wnętrzu łba. Cokolwiek to było, smakowało jak kisiel. Liryk nie mógł się po prostu powstrzymać od spróbowania… Cytrynowy. – Ten Pomysł rodzi się w bólach – zagadnął Prozak, podążając wzrokiem za panem Pomysłem, który właśnie wbiegł w Las Myśli, bryzgając osoczem. Lecąc na oślep, rozbijał się o drzewa, przewracał się, wstawał i znów wywracał. – Cóż ty pleciesz, mdły Prozaku, przecie on energią tryska! – odparł Liryk, drapiąc się po głowie. Coś mu najwyraźniej nie pasowało. – Przestałeś rymować – podpowiedział Prozak. Liryk strzelił się w pysk i zaczął od nowa: – Patrzcie, patrzcie jak on lata, zaraz złamie chyba gnata, Miast mózgu kisiel miał w czerepie, energią tryska z szyi, To nie krew, lecz pewnie dżemik, truskawkowa marmolada, Zwłokami o drzewa poniewiera, skona moi mili! A ja wraz z nim ze śmiechu się zaniosę w dziecięce lata, Zarzucę fartuch i kucharską czapę, spróbuję pomyj! Moi mili, moi mili! Tych, co wyrzuca z szyi! – podśpiewywał radośnie, teatralnie maszerując w miejscu. Wciąż padało, ale jakby już troszkę mniej. Błyskało się tylko odrobinę i w dodatku gdzieś tam dalej. Hen za Lasem Myśli…

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Strach przed burzą – Energią tryska z szyi, energią tryska z szyi, Bo to o dziwo Pomysł, co ręce ma i nogi, Energią z szyi tryska, energią z szyi pała! Czemuż zatem śmierć przychodzi po niego tak nagła? – Liryk uniósł wysoko brwi, a Pomysł przywalił ostatni raz w synaptyczne drzewo. Padł jak długi. Wykrwawiał się. – To dlatego, że Pomysł, oprócz tego, że powinien mieć ręce i nogi, musi również być robiony z głową – błysnął tymczasem wiedzą Prozak. Owijał sobie brodę wokół palca, to zawsze pomagało mu myśleć, a przy okazji pozwalało wyeliminować z wypowiedzi wszelkie elementy owijania w bawełnę. Tak się mu przynajmniej wydawało. Chmury w kształcie mózgów rozrzedziły się, zaświeciło słoneczko. Zrobiło się jasno. Przemoczony Liryk ucieszył się, w końcu będzie miał sposobność, by się osuszyć. Podbiegł do martwego Pomysłu i przykucnął przy nim. Nabrał na palec krwistego płynu, powąchał i wsadził go sobie w usta. Delektował się smakiem! – I co? Marmoladka? Truskawkowa? – zapytał Prozak, prężąc nagi tors ku słońcu. Liryk pokręcił tylko głową. – Zatem co? – dowiadywał się Prozak, lecz Liryk zajęty konsumpcją nie miał ochoty na rozmowę. Brodacz więc sam podbiegł do ciała i skosztował odrobinę. Długo jeździł językiem po podniebieniu, nim wydusił słowo. – Ketchup! – stwierdził zadowolony z siebie. *** Matka podobno długo nie mogła dojść do siebie, całkiem możliwe, ogromnie długo jej nie widziałem, praktycznie to nawet zapomniałem, jak wyglądała. Pewnie nie poznałbym jej na ulicy. Trafiłem pod opiekę ciotki i wuja. O matce dobrodziejce nie lubili wspominać, a jak już coś gadali, to tylko szeptem, żebym nie mógł usłyszeć. Do trzynastego roku życia bujałem się na Fantazji, chociaż było to już wtedy mało wygodne. Praktycznie nie wychodziłem z pokoju, a konika opuszczałem jedynie na pory posiłków i wypady do szkoły. Snułem prócz tego przeróżne fantastyczne opowieści. Czasami nawet wydawało mi się, że dzieją się naprawdę. Pewnego dnia wuj za dużo wypił i powiedział, że jeśli nie skończę z fantazjowaniem, to wylądu-

ję w pomieszczeniu bez klamek i okien, jak moja matka. Ciotka próbowała go uspokoić. „Każdy ma kota na jakimś punkcie, zostaw go, niech ma swojego konika” – powiedziała wtedy. Byłem jej chyba nawet wdzięczny. Co nie zmienia faktu, że rozgorzała awantura, wybiegłem stamtąd przerażony jak diabli, zatykając uszy. Nie wiem, na czym stanęło, ale następnego dnia w śmieciach znalazłem potłuczone talerze, a trzeźwy już wujek popołudniem przywiózł marketowe siatki pełne nowych. Kiedy jedliśmy na nich obiad, zerkał w moim kierunku błagalnym wzrokiem, jednocześnie udając, że nic się nie wydarzyło. Pewnie jeszcze miałem poczuć się winny. Może przeprosić? Oprócz Fantazji, wciąż uwielbiałem patrzeć w niebo. To dziwne, ale nie było dnia, w którym jakaś chmura nie wyglądałaby jak mózg. Ania unikała mnie, chociaż nie, to rodzice kazali jej mnie unikać. Byłem zbyt odmienny dla niej. Dla kogokolwiek… Widywałem ją tylko w szkole. Sporadycznie zdarzało się, że patrzyła na mnie, zazwyczaj próbowała scalić się ze ścianą lub zapaść pod ziemię. Nie utrudniałem jej tych zabiegów, wkrótce nauczyłem się przyjmować je bez smutku. Uczyłem się nad wyraz dobrze, wuj czasami chwalił moje postępy w nauce, innym razem zarzucał mi, że pozjadałem wszystkie rozumy. I kto to mówi? Lubił orzechy włoskie, często przynosił do domu cały wór, brał młotek i tłukł te małe główki, by wydobyć pomarszczone nasionka. Maleńkie mózgi chrupały mu między zębami. Nienawidziłem tego dźwięku, nienawidziłem tego człowieka, kiedy w jednej chwili potrafił przemienić się w żarłoczną bestię. Zjadacz mózgów! Morderca marzeń! Czasami nie był jednak taki zły, zapisał mnie do klubu jeździeckiego. Myślał, że zdoła to powstrzymać światy mnożące się w mojej głowie… Wydarzyło się w czyjejś głowie… Liryk klęczał wciąż nad ciałem pana Pomysłu. To mógł być doprawdy dobry Pomysł. No cóż, znając życie, jeszcze niejedna burza się przytrafi. – Liryku, ten pan Pomysł, dobry twór z niego był, nie? – zaczął niepewnie Prozak. – Dałbym głowę, że zdążył nam coś wykrzyczeć. Czekaj, jak to było… Burza mózgów pozwoliła mi wydu-

QFANT.PL - numer 9/11

81


POLECANKI opowiadanie

Dawid Lach mać, że to grzmoty pochodzą od błysków? Mówi ci to coś, przyjacielu? Liryk przecząco pomachał głową. Chciało mu się rymować. Zerknął w gęstwinę Lasu Myśli, synaptyczne drzewka miały grube pnie tylko przy ziemi, im wyżej tym bardziej się zawężały. Tam, gdzie zaczynało się listowie, były już tak cieniutkie, że ciężar korony wyginał je ku dołowi. Wyglądały trochę jak gigantyczne przebiśniegi. Obraz pobudził Liryka, słowa zaczęły same układać się w mózgownicy, początkowo nawet usiłował zatkać sobie usta, lecz potoku nowej piosenki nigdy nie potrafił zatamować. Stojący z boku Prozak, widząc, na co się zanosi, złapał się tylko za głowę – wiedział, do czego może doprowadzić niewinna choćby rymowanka eleganta. W gruncie rzeczy nie mógł na to nic poradzić. – Maleńki myśliwy o migdałach niebieskich myślał, zapuszczając się w las, Multum mrzonek mizdrzyło się w głowie, gdy milczkiem mizerak brodził po pas.

Mało kto mętlik ten chciałby małpować, męczarnie przeżywać, ciągle mędrkować! Nawet gdy majak mignął między drzewiną, mazgaj nie trafiał, nadrabiał miną! – Liryk zaintonował dumnie pierwszą zwrotkę, po czym wystukał sobie o kolana zagrywkę do refrenu. – Nim strzelił, nim oddał strzał, myśleć wciąż musiał marsowy pan, Nim strzelił, nim oddał strzał, myśleć wciąż musiał maleńki paź! – Dyrygował sobie w powietrzu i wesoło machał łbem. – Mijał się z celem pocisk miernoty, mimo maniery muszki miętoszenia! – Liryk zaczął majstrować przy wyimaginowanej strzelbie. – Miłośnik manewrów mnożenia myśli, nie mógł się wyzbyć mózgu rażenia! Mniemał, że zwierz maniacki na Mors swą poczeka, a gdy już ciągnął za cyngiel Ten wnet uciekał, mimo maniery miętoszenia, pod myśli trafiał magiel! – wrzasnął ostatnie słowo, by następnie powtarzać je w rytm melodii. – Ma ma-magiel, magiel, la-la-la-la! Nim strzelił, nim oddał strzał, przemaglowały go myśli! Myślałby kto, że sen o mistrzowskich łowach się ziści! Nim musiał Nim musiał

Kamil Dolik

82

strzelił, nim oddał strzał, myśleć wciąż marsowy pan, strzelił, nim oddał strzał, latać znów królowej paź!

Pieśń przerwał wystrzał z broni gdzieś w głębi lasu. Liryk i Prozak popatrzyli po sobie odrobinę zdumieni. – I widzisz, coś narobił! – rzucił Prozak. – Teraz nam tu będzie wandal ze spluwą latał! Nie mogłeś zaśpiewać, nie wiem, o dupie Maryni, albo że ten pistolet to na wodę jest. O! – Rykoszept! – wrzasnął cieniutki głosik, zgrzytnęły łamiące się gałęzie. – Szlag! Myśliwy zaczął zbliżać się do skraju lasu, z łatwością można było wskazać miejsce, w którym aktualnie się znajdował. Torując sobie drogę, wymachiwał niezdarnie łapami. Należało co prawda nieco wytężyć wzrok, by je zobaczyć – ledwo wystawały z zarośli – ale już sam ruch krzewów był znaczący. Chodzący krzak, tak można by w tym

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Strach przed burzą momencie określić myśliwego w dwóch słowach. Niesamowicie szeleścił, przepłoszyłby najbardziej oporne zwierzę. Nawet gdyby wyeliminował szum liści, zdradziłyby go skrzypnięcia, jakie generowały buty w kontakcie ze ściółką. W końcu wygramolił się z zasłony zieleni. Maleńki dzieciaczek, chociaż nie, dzieci nie mają wąsów. W ubranie, jakie miał na sobie, mógłby się z czystym sumieniem owinąć z pięć razy; spód płaszczu robił za tren, wlokąc się jak za panną młodą. Nic więc dziwnego, że poprzylepiały się do niego małe badyle i fragmenty kory. Pakunek na plecach maleńkiego myśliwego, niemal tak samo wielki jak on sam, z każdym krokiem zdawał się wbijać go w ziemię. Mimo to parł naprzód z uporem maniaka, a kolba uwieszonej u szyi strzelby kołysała się mu w kroczu. Niezła pukawka! Wystrzeliła! Całe szczęście tylko w niebo… – Rykoszept! – zawył myśliwy, tym razem nie zdążył chyba przemyśleć kwestii, pocisk nie mógł się przecież poodbijać od chmur. Zachwiał się niebezpiecznie na nogach i przewrócił u stóp Liryka i Prozaka. – Rykoszept? Czyż jest w ogóle takie słowo? Słyszałem o rykoszecie – zaciekawił się Prozak. – Szlag! – ryknął myśliwy. Jego wzrok padł na martwy Pomysł. Ucieszył się. – Szlag – wyszeptał. – Czyli jednak trafiłem?! Jednak upolowałem! To na pewno mój ryko-szept! – Wyjąc, wstał i zaczął tańczyć nad zwłokami. – Tylko nie tańcz! Proszę. – Chwycił go za dłoń Prozak. – Jeszcze nie teraz, poza tym to nie twoje łowy, muszę cię zasmucić, drogi myśliwy. Zrezygnowany łowca usiadł na ziemi. – Szlag! – ryknął. – Szlag – wyszeptał. A kiedy już odbębnił swój indywidualny ryko-szept, zapytał: – Jak mnie nazwałeś? Myśliwy? – Tak – odparł Prozak. – Nie lubię zdrobnień, myślę, że nie zaszkodzi, jeśli przedstawię się, jak należy. Myśl Oliwy-Dolej. – Wyciągnął dłoń. – Myśliwy to w tym przypadku zdrobnienie, chociaż osobiście bliżej mi do myśliciela. – Myśliciel do myślenia dobry, nie zaś do trafiania, Polowanie ogranicza się do czczego gadania! – zarzucił Liryk. – Oj, nieprawda! – uniósł się Myśl Oliwy-Dolej. – Dziś upolowałem muszkę! – Wycelowałeś w tak mały i ruchliwy obiekt.

Gratuluję. – Drwina Prozaka zginęła w tonie pochwał, jakie dotarły do uszu myśliwego. – Ustrzeliłeś muszkę? Paplać każdy głupi potrafi! Trofeum łowieckie pokaż, dowód ten do mnie trafi! Trafna gra słów: Myśliwy myśli, trafiać nie potrafi! – Oj, Liryku drogi, skończże tę swawolę! Nie dolewaj oliwy do ognia, pan Oliwy-Dolej wszakże z pewnością trofeum łowieckie posiada, nieprawdaż? – podjudzał myśliwego Prozak. – Ależ owszem, ależ owszem! – zagotował się myśliwy. – Gdzież ja tę muchę schowałem? – Zamyślił się, po czym zaczął grzebać po kieszeniach. – Mucha odleciała! Kłamstwo nogi ma króciutkie! Zakończ cyrki, chłopcze! Lepiej zrób po lesie rundkę! – Mam po prostu lotny umysł, zaraz pomnę, gdzie to było! – bajdurzył srogo myśliwy. – Gdy kieszeni braknie, zaczniesz szukać po niebie? Martwy owad nie lata, to by było brzemię! – Mam! – Oliwy Dolej wyciągnął w końcu trofeum, była to nawet najprawdziwsza mucha. Tyle że innego rodzaju. Bowiem ozdobny element ubioru, wiązany u szyi, nie bzyczy i fruwać nie zdoła. Liryk równie dobrze mógł się pochwalić swoją! Parsknął śmiechem. Prozak złapał się za głowę, również się uśmiechał. – Chodźmy lepiej pochować Pomysł – powiedział… *** Każda opowieść w końcu się dzieje. Próbowałem trzymać Fantazję na wodzy, ale coraz częściej zdarzało mi się zagalopować w ten inny świat. Bywały dni, kiedy wuj z ciotką zdawali się na tyle niedorzeczni, że stwierdzałem półgębkiem, iż musiałem ich sobie wymyślić. Żyłem ze świadomością, że wszystko, co mnie otacza, równie dobrze może być tylko i wyłącznie dziełem mojej wyobraźni. To było przerażające i kojące zarazem. Mogłem ranić innych i wierzyć w to, że tak naprawdę nie istnieją… Właściwie nie miałem przyjaciół, może jednego, lecz ze stuprocentową pewnością mógłbym

QFANT.PL - numer 9/11

83


POLECANKI opowiadanie

Dawid Lach

84

stwierdzić, że był (i jest) tylko moim urojeniem. Stryjostwo nie zauważało go. Kiedy przedstawiłem im Eryka, popatrzyli tylko na mnie ze zgrozą, a wuj wymownie postukał się w czoło. Powiedział, że nikogo nie widzi, że jestem wariatem! Zmieniłem strategię i dość nieudacznie obróciłem sytuację w żart. Długo musiałem się pilnować, by nie rozmawiać z Erykiem w ich obecności. Ciotka łaziła za mną jak szpieg, chyba coś przeczuwała. Z jeździectwa zrezygnowałem bardzo szybko, trener okazał się krwiożerczą bestią bez wyobraźni. Zacząłem wychodzić z domu. Głównie do lasu. Tam nikt nas nie śledził, chyba, w każdym razie dużo rozmawialiśmy. Eryk śmiesznie rymował i podrzucał mi ciekawe Pomysły. Skończyłem szkołę średnią, a mój łeb pękał w szwach, nie od wiedzy, lecz od podrzuconych idei. Bombardowały mi umysł, miewałem od tego mało sympatyczne migreny. Szybko znalazłem receptę, zacząłem przelewać wizje na papier, wszystko to, by kompletnie nie postradać zmysłów. Pomagało, ale na krótką metę. Nigdy nie udało mi się napisać czegoś od początku do końca. Fragmentaryczne światy… We śnie zaczepiały mnie, błagając, bym nadał im kres... Jakoś udało mi się znaleźć pracę, zarabiałem grosze, ale skrupulatnie odkładane miedziaki lubiły przemieniać się w grube złotówki. Wkrótce wyprowadziłem się z domu mózgożercy i jego małżonki szpiega. To sprowadziło moje życie na dobry tor. Układało się po mojej myśli, jakakolwiek by nie była. Nigdy oczywiście nie miałem pewności, czy sobie tego po prostu nie wymyśliłem. Niebawem technologia ufundowała nam zdumiewający prezent. Mnie i Erykowi. Naukowcy opracowali słuchawkę Bluetooth. Od chwili jej zakupienia mogłem bezkarnie rozmawiać z Erykiem podążającym obok mnie. Na ulicy, w parku, gdziekolwiek. Nikt już nie patrzył na mnie jak na wariata. Paradoksalnie nasze stosunki popsuły się, między wierszami zarzucał mi, że nie mam dla niego czasu. Faktycznie praca pochłaniała większą część mojego dnia, na hali produkcyjnej nie mogłem sobie pozwolić na rozpraszanie się pogaduszkami. Wolne chwile przestały wystarczać. Nieprzespane noce zaczęły doskwierać. Dał mi do zrozumienia, że dorosłem, że niebawem pojawi się u mnie syndrom strachu przed burzą. Unikałem go. Stwierdził, że się go wstydzę, a on

ma dość robienia za mój cień. Zaczął zanikać… Minęło kilka miesięcy. Jasna sprawa, że tęsknię. Kilka bitych miesięcy twardego stąpania po ziemi zrobiło swoje. Pojawił się strach – wszystkie chmury nagle nabierają identycznego kształtu, kiedy tylko zerkam w niebo. Może nie tyle nabierają kształtu, co próbują mnie nabrać? Wkręcić? Odebrano mi dostęp do znaków. Błąd, sam go sobie odebrałem. Powinienem to jakoś odkręcić… Chyba zbyt bardzo motam. Moje tam! Hipopotam! Brak mi go… Pojawił się wczoraj jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Machał do mnie spod bramy szarego budynku koło stacji benzynowej. Nie mogłem podejść, nie tamtego dnia, coś mnie powstrzymało, może fałszywa duma? Dziś to zrobię. Nie mogę tak dłużej. Wybiegłem z domu. Stał tam, jak wczoraj. Podszedłem, gestykulował zachęcająco. Cały Eryk. Wziął mnie pod rękę, lecz milczał. Szkoda, stęskniłem się za tymi jego zawadiackimi rymowankami. Za śmiesznym głosem. We wnętrzu budynku unosił się fetor chemikaliów – proszki do prania, płyn do naczyń. Coś w ten deseń. On elegancki jak zawsze, śnieżnobiałe mankiety. Przechadzaliśmy się wzdłuż ściany, wzdłuż rzędu podskakujących radośnie pralek. Po drugiej stronie na ławeczkach siedzieli zmartwieni ludzie, wyczekując na odbiór własnych brudów. Gapili się w posadzkę. Korytarz był niesamowicie długi, z zewnątrz szary budynek wyglądał na zdecydowanie krótszy. Dotarliśmy do drzwiczek, miały złoty grawer tuż nad wizjerem. „DR ZAK”. Doktor przyjmujący w pralni? – pomyślałem. – To niezwykły lekarz, lecz szaman żaden z niego. – Ucieszyłem się na znajomy tembr głosu. – Za sekund pięć cię przyjmie, mój drogi kolego! Proszki ci przepisze, a na proszkach on się zna, W kilogramach kupuje, rozsądny rabat ma! Jeden. Wie, który do białego, a który do koloru! Dwa. Ten na smutek, chandrę, inny dla wigoru!

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Strach przed burzą Trzy. Ten w czterdziestu stopniach, tamten zaś do wrzątku! Cztery. Pranie trzeba zrobić, dla czystości i porządku! Pięć. Otwieram drzwi na oścież i już jesteśmy w środku! Wepchnął mnie przez próg, za biurkiem siedział facet w samych bokserkach. Zapuścił sobie śmieszną, długą brodę. Pewnie plótł ten warkocz kawał czasu! – Dzień dobry kolego, cóż tak bez pukania, proszę siadaj. – Strzelając słowami, uniósł się nieznacznie na krześle. – Proszę wybaczyć mi brak odzienia, ale właśnie dopiero co włączyłem pranie. Jakiego rodzaju proszki cię tu sprowadzają, szalony człowieku? – Zabębnił palcami o blat biurka. Wiercił się, jakby miał owsiki! Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć, lekarzyna najwyraźniej próbował wyprowadzić mnie z równowagi. Nie udało mu się, zacząłem w myślach liczyć do dziesięciu. Zanim dotarłem do ośmiu, on znów przemówił. – Zapewne nie wiesz, jak wszyscy. No cóż, mały teścik! – Chwycił za jedną z plansz leżących na wielkim segregatorze. Była pozaginana na rogach i umorusana od kawy. Przedstawiała czarną plamę. – Co widzisz, z czym ci się to kojarzy? – zapytał lekarzyna. – Co tam widzisz powiedz, cóż ten obrazeczek kryje? Czyż to znak abstrakcyjny, co własnym życiem żyje? Osad z kawy, którą medyk nałogowo pije? Może kształt ten kojarzy ci się ze świńskim ryjem?! – Znalazłem się pod obstrzałem melodyjnych pytań. – Nie podpowiadaj! – skarcił Eryka dr Zak. – To tylko jakaś plama – powiedziałem. Męczyły mnie już te gierki. – A widzisz! Nie mówiłem! Czubek! – nawoływał z dumą lekarz. – Bo to chmurka w kształcie mózgu jest! Eryk zgodził się z doktorem, przytakując głową. – Eryku, co się dzieje, wypraszam sobie tego typu wyzwiska. – Musiałem zareagować. – Spróbujmy jeszcze raz, jeszcze możesz się zreflektować. Zaraz wybiorę jakąś tabliczkę. Coś prostego – oznajmił Zak, po czym zaczął grzebać w szufladzie. – O, mam! – Wyciągnął nową plan-

szę. Wyglądała identycznie jak ta poprzednia. Pomimo szczerej niechęci, braku zrozumienia dla zasad gry, zdecydowałem jeszcze raz wziąć udział w tej szopce. W końcu co mam do stracenia? – Chmurka w kształcie mózgu – rzekłem znudzony. Zawiódł mnie lekarzyna, podstawiając ten sam obrazek. – No czubek! Świr! – Reakcja lekarza kompletnie zbiła mnie z tropu. – Celowo zamieniłem tabliczki, ta przedstawia nieokreśloną plamę, wyraźnie mam zatytułowane na odwrocie. Cóż, będziemy musieli przepisać odpowiednie proszki. Może ten, no, Wezyr: turecki, egzotyczny afrodyzjak na potencje, albo Ariel: anielskie imię, pewnie wprowadza w rajski stan świadomości, a i koszule nieziemsko podobno pierze. W sensie prania, nie, że wypełnienia poduszek. – Dr Zak energicznie masował sobie skronie. – Już wiem! Wydarzyło się w czyjejś głowie… Prozak i Liryk taszczyli martwy Pomysł za sobą, ciągnąc go za nogi. Sos pomidorowy wylewający się z szyi biedaka rysował linie po ziemi. Na szczęście to już tylko resztki. Myśl Oliwy-Dolej biegł kilka kroków za nimi, walcząc z nadmiarem mizdrzących się mrzonek. Teraz na przykład zastanawiał się nad tym, jak to się dzieje, że pomimo tego, że nie myśli o chodzeniu, jakimś cudem porusza się naprzód. No, mrzonka! Bohaterowie przechodzili przez niewielki zagajnik. Uraczyło ich gromkie pohukiwanie słówek. Myśliwemu przeszło nawet przez myśl, by jedną ustrzelić, jednak rozpatrzenie wszelkich za i przeciw trwało na tyle długo, że nim na dobre się zakończyło, puchacz znalazł się już poza zasięgiem wzroku. W gniewie wystrzelił za to w niebo. – Ryko-szept! – wrzasnął. – Szlag! – ryknął. – Szlag – wyszeptał, po czym zawadził o jakiś grat i przewrócił się. – Uważaj! Jeszcze Pomysł pomyśli, że to już! – zbeształ go Prozak. – Jesteśmy na miejscu, oto cmentarzysko Pomysłów – zakomunikował szeptem, wskazując ręką jego obszar. Dopiero teraz Myśl Oliwy-Dolej wypłynął z morza swego umysłu i rozejrzał się po okolicy. Po wyschniętym podłożu dreptała armia małych komódek, nieco dalej kołysało się na jednej nodze stare biurko, lampa z abażurem rytmicznie zaświecała się i gasiła. Gdzie wzrokiem nie

QFANT.PL - numer 9/11

85


POLECANKI opowiadanie

Dawid Lach sięgnąć, tam rupiecie. Dopiero teraz zauważył, o co się potknął. Była to dębowa szafka. Podskakiwała niezdarnie, wysuwając i chowając szuflady, z których wylatywały maleńkie motylki. Niektóre pękały niczym bańki mydlane, inne leciały w las. – To najprawdziwsze myśli! – żachnął się Myśl Oliwy-Dolej. – Cisza! – syknął Prozak. – Pomysły muszą tu dojrzeć. Pobudzisz je, partaczu. A nie ty masz to zrobić. – Myśli, myśli, myśli. Muszę je upolować – oznajmił myśliwy i wymachując strzelbą, w podskokach udał się w las. – Chociaż tego mamy z głowy. To gdzie chowamy ten Pomysł, wielki jest, ogromny, do szuflady się nie zmieści. – Prozak rozejrzał się po cmentarzysku. W oddali, za szeregiem niskich półek i taborecikiem, stała sporych rozmiarów szafa. Piękna, mahoniowa, dwudrzwiowa. Wcześniej nigdy jej tu nie było. – Myślisz o tym, co ja? – zapytał Prozak. Szafa rozwarła się, skrzypiąc zachęcająco. Prozak i Liryk kiwnęli zgodnie łbami, po czym zaczęli się skradać w jej kierunku, tak że słychać było jedynie delikatne szuranie ciągniętych po bruku zwłok. Liryk bardzo cichutko podśpiewywał: – Chować Pomysł trzeba w szafie, szafie, Chyłkiem, niepostrzeżenie, ukradkiem. Zapisano tajnie w paragrafie, Nigdy w ziemi nie grzebać przypadkiem. Przy kojącej melodii żyjących mebli, W paszczy ich szuflad o wtórnym życiu marząc, Ślinią się, cierpią, a krzyk ich Stwórcę nagli, Wkrótce wyrosną, przestaną być tylko marą! Tu Pomysły dojrzeć muszą, muszą, I do lotu zwołać barwne myśli, Nim Stwórca przybieży z depeszą, Taniec na meblanych grobach wyśni. Przywędruje z odległej krainy, Niedorzecznej, że aż głowa boli, Na rumaku upstrzonym w cekiny, Proszkami karmion ścisłości gwoli. Strzeliła błyskawica. Trzeba będzie się zbierać, pomyślał Prozak.

86

*** – No przecież! Wiem już, co ci pomoże. Szaleńcze! Prozaku ci przepiszę, biedaczysko moje, on twe problemy rozsupła. Będziesz ty szczęśliwym szaleńcem teraz! – Dr Zak zaczął pisać chyba receptę. W każdym razie nachylał się nad czymś skrupulatnie, skrobiąc dłońmi. Nawet chciałem zapytać, co dalej. Przysunąłem się, żeby lepiej widzieć. Wtedy się zamachnął. Nim zdążyłem odczytać jego zamiary, miałem wielką strzykawę w ramieniu. Chciałem ją chwycić i wyrwać, ale kompletnie opadłem z sił. Obraz się rozmazał, jakby ktoś uwolnił w gabinecie mgłę, a powieki stały się ciężkie, jakby ktoś mi na nich usiadł. Dosłownie! Mogłem jedynie walczyć o przytomność. Eryk coś podśpiewywał, nie słyszałem dokładnie. Oszołomiło mnie, dźwięk roznosił się echem, jakbym miał głowę w jeziorze… a ktoś krzyczał do mnie… z brzegu. Wlewano mi coś do buzi, mmm… dobre?… Powędrujesz do odległej krainy, Niedorzecznej, że aż głowa pęka, Na rumaku upstrzonym w cekiny, Prozakiem wypełniona twa szczęka! Coś strzeliło!

Stwórca pojawił się na wierzchowcu, tak znikąd. Kapa rumaka zdobiona cekinami to Pomysł zgoła kiczowaty. Cóż, spontaniczne rymy nie zawsze idą w parze z trendami mody! Koń parsknął i stanął na tylnych nogach (to już nie to samo, co bujane płozy!). Stwórca zaś w porę oprzytomniał i chwycił za skórzane lejce. Strzeliła błyskawica, a przerażona kobyła zarżała strachliwie, po czym ruszyła cwałem przed siebie, w las. – Tylko trzymaj Fantazję na wodzy! – usłyszał Stwórca między świstami wiatru w uszach i za radą nieznajomego głosu wzmocnił uścisk. Trudno było zapanować nad tym koniem, pędził na złamanie karku, a chłopak szybko zdał sobie sprawę, że nawet gdyby zyskał nad nim pełną kontrolę, nie byłby w stanie precyzyjnie manewrować między drzewami przy tak narzuconym tempie. Kopyta miażdżyły zatem glebę,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Strach przed burzą a dziwne zakrzywione ku dołowi drzewa przelatywały koło głowy. Fantazja trochę zwolniła, okazało się, że jakiś dzieciak ze strzelbą pojawił się na jej drodze. Wyhamowała w ostatniej chwili, ślizgając się na mokrej ściółce. Mały włos, a stratowałaby dzieciaczka. Ten ze strachu nie zlał się w gacie tylko i wyłącznie dlatego, że umysł zaprzątało mu w tej chwili coś znacznie ważniejszego. Klęcząc, sięgnął po spluwę i wycelował w Stwórcę, potem zamyślił się i zrezygnował. Wiedział, że zanim pociągnie za spust, będzie musiał rozważyć wszelkie za i przeciw, ocenić dla przykładu trajektorię lotu pocisku, przypomnieć sobie, co jadł na śniadanie, po czym i tak spudłuje, bo czas, jaki trwać będą poszczególne rachunki, pozwoli intruzowi na zapoznanie się z jego niecnymi zamiarami, tym samym w porę cwaniak zdąży czmychnąć w zarośla. Na marne takie strzelanie! Skończył nad tym myśleć, a jeździec wciąż nad nim stał. Mogłem strzelać, pomyślał, po czym zrugał się w rozmowie z własnym sobą. No jak strzelać, po co? Skoro tyle już nade mną stoi i nie atakuje, to najwidoczniej popatrzeć sobie tylko chce. Powrócił do porzuconych czynności. Błysnęło się, błyskawica walnęła w jedno z synaptycznych drzew. Jeździec poklepał Fantazję po szyi, by się uspokoiła. Kątem oka zaś przyglądał się temu, co robi dzieciak ze spluwą. Na ziemi przed sobą miał kilka kolorowych, acz martwych motylków, wiązał je ze sobą za pomocą nitki. – Wisiorek z motyli? – zagadnął Stwórca. – Upolowałem kilka myśli, próbuje powiązać je ze sobą – odrzekł nieznajomy, robiąc supełek na lichawej nóżce pazia królowej. Skruszyła się pod naporem cieniutkiego sznurka. Facecik stracił cierpliwość, wziął spluwę i wystrzelił w niebo. – Ryko-szept! – wrzasnął. Fantazja wzdrygnęła się, ze strachu podkuliła ogon, a Stwórca nie był w stanie już nad nią zapanować. Machnęła przednimi kopytami i pognała przed siebie. Prędko, prędko, byle jak najdalej stąd! Piorun śmignął kilka metrów od jej zadka. Przyspieszyła gładko! – Szlag! – ryknął tymczasem Myśl Oliwy-Dolej. – Szlag – dodał szeptem. – Ale po co ten pośpiech? – zastanowił się na głos, wszakże do wniosków najtrafniejszych z tych trafnych dochodzi się długą, żmudną drogą. Powoli... (Potem rozmyślał o tym, co zje na kolację,

bębnienie deszczu sprawiło zaś, że to pragnienie i sposób jego ugaszenia stały się głównym obiektem refleksji. Wymieniając w myślach rodzaje lubianych trunków, zastanawiając się, co przyniesie większe orzeźwienie – woda czy może jednak lemoniada – tak zgrzał mózg, że zupełnie zapomniał o tym, że chciało mu się pić. W czerepie mizdrzyła się kolejna mrzonka.) Stwórca ciągnął za wodze, chciał, żeby Fantazja się zatrzymała. Nic z tego jednak; kiedy tylko zaczynała zwalniać, grom strzelał gdzieś koło zadka i rozpędzał ją do cwału. Las się przerzedzał, synaptyczne drzewka były coraz niższe... Koń wpadł na polankę, chyba zdziwiła go ta odmiana (tak jak i Stwórcę), bo zatrzymał się z chrzęstem. Czyżby lęk przed otwartymi przestrzeniami? Niebo pojaśniało w blasku błyskawicy! W oddali, na okrągłym placyku suchej ziemi majaczyły jakieś sylwetki. – Wolniutko, wolniutko, w tamtą stronę – wyszeptał do uszu kobyły Stwórca. Fantazja upstrzona w cekiny okazała posłuch i zaczęła posuwać się ku wskazanemu miejscu. Dwóch facetów grało w jakąś dziwną odmianę szachów, na zmianę obrzucali się figurami, krzycząc a to: „SZACH!”, a to „MAT”. Na jednym z pieńków leżał jakiś pakunek, wystawała z niego metalowa antena. Walnął w nią piorun, a w migawce lśnienia Stwórca dostrzegł, że pakunek to tak naprawdę tors pozbawiony kończyn. Gula stanęła mu w gardle, spocił się z przerażenia. Kanibale! Tymczasem jeden z graczy uniósł się i wskazał palcem na kawał mięcha zakończony uziemieniem. Klatka piersiowa miarowo unosiła się i opadała. Jak to możliwe, że to żyje? – Nic z tego nie będzie! – krzyknął facet. – To jakiś kompletnie poroniony Pomysł, bez obrazy oczywiście, panie Pomyśle – przemawiał głosem dr. Zaka. Fantazja przybliżała się wolniutko, dając Stwórcy czas na ocenę sytuacji. Drugi z jegomościów, ten we fraku, podszedł do kurczowo oddychającego czegoś i zrzucił to na ziemię. Strzeliła błyskawica! Toż to Eryk we własnej osobie! Dżentelmen pochylał się nad poronionym Pomysłem, wydzierając się: – Jesteś skończony! W sensie zwolniony Z bycia, tycia, czynności życiowych! Boś jest bez formy! Jeszcze zdziwiony? Nie spełniasz wymagań ustalonych!

QFANT.PL - numer 9/11

87


POLECANKI opowiadanie

Dawid Lach Zmienił ton, a nawet zaczął podśpiewywać: – Z ust ustalenia te się prorocze wzięły, Brak ci kształtu, rąk, głowy, a nawet higieny! Pełnowartościowe Pomysły wyginęły, Zostały kawałki, poronione cholery! Z tego to nie płynie nawet żaden sos, czy sok, Nawet nie można ocenić, gdzie przód, a gdzie tył! Ta idea nie dojrzeje nawet i w rok. W krok Bym ją kopnął, gdyby go miała, nie będę krył! Zaśpiewać bym chciał: Jesteś skończony, w sensie kompletny! Podałbym Ci rękę, ucałował, choćbyś był szpetny! Zaśpiewać bym chciał: Jesteś skończony, w sensie kompletny! Proszę, jak na drożdżach rośnij w siłę, Pomyśle szlachetny! – W tym momencie przykucnął i pomimo braku kompletności Pomysłu, pocałował go. To miłe. Błyskawica przywaliła w jałową ziemię, gdzieś hen za Lasem Myśli. Z chmur w kształcie mózgów wyłaniało się słoneczko. – Eryku, ty tutaj, przyjacielu! – zawołał Stwórca. Liryk i Prozak podskoczyli ze strachu. Zgodnie popatrzyli po sobie, a potem zlustrowali wierzchowca upstrzonego w cekiny. – Czyżby to był on, kochany Liryku? Po Stwórcy spodziewałem się kogoś… ja wiem… potężniejszego? – Nie spuszczając wzroku ze Stwórcy, Prozak podpytywał swego kolegę. – A pan, panie doktorze, skąd się tutaj wziął? – zapytał jeździec. – Czy on nazwał mnie doktorem, mój drogi Liryku? – Witamy cię, Stwórco, na tej cudnej ziemi – przywitał jeźdźca Liryk, po czym zorientował się, jak głupio musiało to zabrzmieć; w obrębie kilku metrów po glebie walały się figury szachowe. Ugryzł się w język, by zaraz po tym przybrać zniesmaczoną minę. – Żeś imię me pomylił, to inna sprawa. Rozgość się. Te cekiny. W oczach się mieni! Napijesz się czegoś? Herbata czy kawa?

88

– Mój drogi Liryku, gdzież tam będziesz Stwórcy głowę bzdurami zawracał – wtrącił Prozak, wbijając Lirykowi łokieć w żebra. – Wszakże o Pomysły tutaj chodzi. – Pochylił się nad konającym torsem i pogłaskał go czule. – Jestem Prozak – przedstawił się, bijąc ukłony. – A to Liryk, lirycznie się wysławiający. – Wskazał na eleganta. – Liryku, przecież nie mamy kawy ani herbaty – skarcił kompana szeptem, unosząc się z klęczek. – A nie Eryk? – postawił pytanie Stwórca. – Liryk jestem, nie żaden tam Eryk, Jam jest rym kochający chimeryk! Choleryk, co za wierszykiem wierszyk Układa na dobę i trwogę. Pstryk! – rzucił próbką swoich umiejętności Liryk. Stwórca zgłupiał. – Potrzebujemy pobudzić Pomysły pochowane w tej głowie – przedstawił sytuację Prozak. – Ale jak to? Więc to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie? – pytał Stwórca. – Ależ on pyta, ależ się domaga! Nadmiar tych pytań nikomu nie pomaga! – Powiedziałem w tej głowie, nie w twej! To lekka różnica. Aczkolwiek, gdyby się mocniej zastanowić, wszystko możliwe. Może w twojej, może w mojej, a może w Liryka, to niewiele zmienia, chociaż za żadną z opcji głowy nie daje – oświetlił sprawę Prozak. – Już wiem! – rozległ się krzyk. Ku bohaterom zmierzał uradowany Myśl Oliwy-Dolej. (No nie, jeszcze tego nam tu brakowało, pomyślał Prozak.) Radość przydawała jego krokom lekkości, jakiej nigdy wcześniej nie miały. On wręcz fruwał nad ziemią! Porzucił plecak, toteż zgubił kilka dobrych kilogramów. Prócz spluwy niósł siatkę na motyle, pod pachą ściskał zaś kurczowo jakiś słój. – Co się dzieje, myśliweczku, o co tyle krzyku?! – zaciekawił się Prozak. Myśliwy rozłożył się na wysuszonej już glebie i postawił przed sobą słoik pełen fruwających i barwnych myśli. Żywych myśli. – Odkryłem, że nie da się powiązać ze sobą martwych idei, złapałem więc żywe i skupiłem je ze sobą. Nawet wiązać nie trzeba. Teraz potrafię się koncentrować – biadolił mały. – Jesteś pewien, Myśl Oliwy-Dolej? – zapytał Prozak. – Jeśli żeś jest pewien, jeśli pewność masz, W wypadku takim, na co cię stać pokaż.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Strach przed burzą

Kamil Dolik

Pochwal się koncentracją i wymierz w cel, I bez ociągania w niego mi tu strzel! – wypowiedział się Liryk. – Tak, właśnie! Myśl Oliwy-Dolej, na słowo nie uwierzymy – dopowiedział Prozak. – Wskażcie cel, a ja w niego trafię! – oburzył się myśliwy. – Słoik, który nam przyniosłeś, idealnie się do tego nada. Na pieńku go połóż, zrób dziesięć kroków w tył i trafiaj! – rzucił wyzwanie sprytny Prozak. Dla myśliwego liczyło się w tej chwili jedynie to, by dać dowód własnej koncentracji, więc niewiele się zastanawiając, przystąpił do wykonywania poleceń Prozaka. Liryk chichotał pod nosem. Myśl Oliwy-Dolej zgarnął z jednego z pni warstewkę kurzu, po czym ułożył na nim słoik. Motylki latały nerwowo w jego wnętrzu. Odwrócił się na pięcie i wysoko unosząc stopy, maszerował przed siebie. Na głos liczył poszczególne kroki. – Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, stop! – Zatrzymał się, odwrócił, po czym wymierzył. Już bez maniery muszki miętoszenia, niemal natychmiast pocią-

gnął za spust. Zuch chłopak! Liryk i Prozak w porę zdążyli zatkać sobie uszy. Niespodziewająca się niczego Fantazja na dźwięk wystrzału zarżała i przeniosła ciężar ciała na tylne kończyny, niemal zrzucając z siebie Stwórcę. Zabrzęczało trzaskane szkło, po ziemi przetoczyła się złotawa nakrętka, a barwne motylki, czując powiew wolności, wzlatywały wysoko, najwyżej jak tylko potrafiły. Jedne pękały niczym bańki, inne leciały w las. Nie w skupionej gromadzie, każdy z osobna, każdy w inną stronę. Myśl Oliwy-Dolej złapał się za głowę. Zwijał się z bólu. To nie siła odgłosu przyprawiła go o przelotną migrenę, to ulotność wezbranych myśli rozsadzała tę maleńką czaszkę. Biedaczysko. – Jesteście złośliwi – podsumował wydarzenie Stwórca. – Jak już coś, to nie my, lecz ty. Jeśli to naprawdę twoja kopułka, to ponosisz za nią odpowiedzialność – odparł mu Prozak. – Poza tym pod żadnym pozorem nie wolno niewolić myśli! Myśliwy dość szybko się pozbierał, znów nie potrafił się skupić, toteż nawet nie mógł mieć za złe Lirykowi i Prozakowi haniebnego pod-

QFANT.PL - numer 9/11

89


POLECANKI opowiadanie

Dawid Lach stępku. Nie mógł na tyle zatrzymać się na tej myśli, by ją w jakikolwiek sposób urzeczywistnić we własnym umyśle. Wstał, otrzepał się i pobiegł w las. Po drodze wyrzucił strzelbę, która samoistnie wystrzeliła w niebo. Dziarsko wymachiwał siatką na motyle. – Ryko! – ryknął Prozak, wskazując na Liryka. – Szept – wyszeptał posłusznie Liryk, szczerząc zęby. – Porzućże tę szkapinę, drogi Stwórco. Niechaj powdycha powietrza Fantazja i nabierze uroku. Zabieramy poroniony Pomysł. Trzeba mu się obudzić na cmentarzysku! Prozak i Liryk taszczyli poroniony Pomysł na teren cmentarzyska. Miał dość toporny kształt. Nie było za bardzo za co chwycić, dobrze, że nie był zbyt ciężki. Stwórca szedł dumnie za nimi, o dziwo ledwo dotrzymując im kroku. Rozglądał się z nieskrywaną ciekawością, próbując zanotować w umyśle każdy detal, każdy szczególik. Ze zdumieniem nasłuchiwał pohukiwania słówek w zagajniku, w ich wielkich oczętach dostrzegał zapowiedzi nowych światów. Błyszczące zwierciadła wiedzy, która dopiero miała nadejść. Wszakże wszystko zaczyna się od jednego słowa, a dojrzałe słowo poprzedzić musi słówko, zanim ono zaś nastąpi, najpierw rozbrzmieć winno jego pohukiwanie. Słowem – naturalna kolej rzeczy… Bohaterowie dotarli na cmentarz, najweselszy spośród wszystkich podobnych mu miejsc. Komódki z radości podskoczyły na widok i zapach Stwórcy, wielka szafa zaczęła kręcić bączki, a każdemu z rupieci na zawołanie odbiło się motylkami. Tu drzwiczki się otwarły, tam szuflada wychynęła niemrawo. Potok myśli płynął z otwartych zakamarków! Liryk i Prozak wrzucili skonany tors w jedną z otwartych szafek. Podskoczyła uradowana i wypuściła natychmiast kilka maleńkich motylków. Popękały przy pierwszym machnięciu skrzydeł. – No to teraz twoja kolej, Stwórco, musisz zatańczyć na ich grobach, by mogły powrócić do życia – zakomunikował Prozak. Stwórca zdziwił się; nie spodziewał się, że zbudzenie Pomysłów będzie od niego wymagać jakiejkolwiek aktywności ruchowej. Tańca w szczególności. – Ale ja nie umiem tańczyć – odparł.

90

– Jak to nie umiesz, każdy umie – powiedział zdumiony Prozak. – Taniec to jest bardzo prosta sprawa – zauważył Liryk, po czym zaczął się cudacznie bujać na nogach. – Wskakuj na te szafki bez wahania! – Pozwolił sobie poklepać Stwórcę po ramieniu. – Kręcisz tyłkiem, rękoma – zabawa Nogami wchodzi w grę, murowana! – Demonstrował swoje błazeńskie kroki. – Jeśli potrzeba muzyki, to zaśpiewam – zadeklarował. – Na grzebieniu zagrać mogę, miewam, miewam Ja na melodię humory, um-pa-ram-pampam! Stwórca podchwycił rytm i tempo, najpierw niemrawo wystukiwał je sobie stopą o ziemię, już niebawem całe ciało chciało tańczyć. Prozak chwycił go w pasie i porwał w tany, zaś dokładnie w momencie, kiedy Liryk wchodził w drugą zwrotkę, skutecznie przekonał go do wejścia na pobliską komodę. – Tak więc stepuj, podskakuj, w dłonie klaszcz! Jeśli cię to kręci, po sutkach się głaszcz! Lecz zachowaj rytm i kocie ruchy! Oderwiemy Pomysły od poduchy! Stwórca wydziwiał na komodzie, bez opamiętania oddany skomplikowanym pląsom. Nigdy by nie pomyślał, że jest w stanie tak się kręcić na jednej nodze. Prozak hulał naokoło szafki niczym Indianin wokół ogniska. Liryk między zwrotkami kręcił piruety. – Jeśli potrzeba muzyki, to zaśpiewam, Na grzebieniu zagrać mogę, miewam, miewam Ja na melodię humory, um-pa-ram-pampam! – śpiewał gromko i melodyjnie. Prozak poklepał po ramieniu Stwórcę, przerywając mu zabawę. – Chodź tam, ku szafie, będzie większy podest – powiedział i bez czekania na reakcję chłopaka, chwycił go za rękaw i pociągnął za sobą. Szafa zakręciła kolejnego bączka i wywróciła się na płasko, na grzbiet, drzwiami ku górze. Prozak i Stwórca wskoczyli na nią, wymachując rękami i nogami. – Na szafę dajesz te pląsy uprawiać, Myśli ku jednej zagrodzie zaganiać. Niech Pomysłowi wykształci się głowa,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Strach przed burzą Niechaj przemówi do nas niemowa! Drzwi szafy zabębniły, jakby ktoś dobijał się od środka. Tancerze odskoczyli, drzwi rozwarły się. Pootwierały się też liczne komody, powysuwały się szuflady. Wyłaziły z nich porzucone niegdyś Pomysły. – Jeśli potrzeba muzyki, to zaśpiewam, Na grzebieniu zagrać mogę, miewam, miewam Ja na melodię humory, um-pa-ram-pampam! – wrzeszczał wciąż Liryk, nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje. Kiedy już emocjonalnie zaangażował się w utwór, miał w zwyczaju śpiewać z zamkniętymi oczyma. Jakoś lepiej wówczas rymy cisnęły się mu na usta. – Liryku! – zwrócił mu uwagę Prozak. – Patrz! A doprawdy, było na co popatrzeć. Pomysły wypełzały z szafek i komódek. Nie do końca kompletne, lecz żywe. Po ziemi raczkował niedawno skonany tors. Tak krótki czas inkubacji wykształcił zdeformowane łapy, na których potworek mógł się swobodnie poruszać. Skakała za nim szpetna główka nasadzona na ramię – tak mała, że zmieściło się na niej tylko jedno oko. Cały cmentarz wypełnił się podobnymi zmutowanymi stworzeniami, ganiającymi na oślep, wydającymi dzikie odgłosy. – Pomysł goni Pomysł! – uradował się Prozak. Wielka szczęka na chudziutkiej nodze złapała cyklopią główkę w zęby i połknęła ją, po czym oblizała się ze smakiem. – O! Pomysł zjada Pomysł! – zdziwił się. – Tak dziać się musi, że zdziadziałe Pomysły trafiają w jadłospis tych mniej zdziadziałych – przemówił nieznany głos. To Pomysł-Z-Szafy sypnął mądrością. Siedział na swoim grobie i masował sobie szyję. Tym razem miał głowę na swoim miejscu, co więcej, nawet nie zapowiadało się na to, by miała w najbliższym czasie eksplodować. Bohaterowie odwrócili się zgodnie ku doświadczonemu mądrością Pomysłowi. Miał twarz jak po przeszczepie. – Moi drodzy, niektórych Pomysłów nie powinno się budzić. Nawet mnie nie powinno się na powrót powoływać do życia, skoro już nawet rodząc się w bólach, nie miałem szans na zaistnienie. – Mówiłem, że rodził się w bólach, to nie, ty,

że energią tryska! – przerwał Prozak, kierując wyrzut ku Lirykowi. Ten miał ważniejsze sprawy na głowie, chodząca szczęka uczepiła się jego nogawki i nie chciała puścić. – Puśćże, poczwaro! Ty Pomysłu larwo! – Jak moglibyśmy was nie budzić, odkąd pamiętam, nie było tutaj Pomysłu, który byłby kompletny. To dało nam do myślenia – zauważył Prozak. – Czy aby na pewno? A Myśl Oliwy-Dolej, a ty, drogi Prozaku, a szastający rymami Liryk? Czy nie jesteście Pomysłami obecnego tu Stwórcy? – pytał Pomysł-Z-Szafy. Na wspomnienie swojego imienia Liryk wykopał uciążliwą szczękę w las. – Racja! – wrzasnął Stwórca. – W takim razie, co z wami będzie, panie Pomyśle? – zatroskał się Prozak. – Z nami? W sensie ze mną i z tymi szczątkami i poronionymi? – Tak. – Skonamy prędzej czy później. Pozjadamy się nawzajem, pożyjemy kilka ulotnych chwil. Pewnie jeszcze nie raz wrócimy, bo nadzieja matką głupich. Ucieszycie się, być może znów poleje się kisiel lub marmoladka. – Ketchup – poprawił go Prozak. – Słucham? – nie zrozumiał Pomysł-Z-Szafy. – Ostatnio był ketchup. Taki sos pomidorowy. – Tak, możliwe. Nie wnikam. – A co z przesłaniem, jakie nam wywrzeszczałeś? – zapytał Prozak. – Burza mózgów pozwoliła mi wydumać, że to grzmoty pochodzą od błysków? – wygrzebał z pamięci Pomysł-Z-Szafy. Prozak skinął głową. – Nie na odwrót – dorzucił. – Sam nie wiem, tak mi się tylko chyba powiedziało. Być może miało to jakiś sens, lecz w tym momencie go nie pojmuję. – Pomysł-Z-Szafy najwidoczniej sam się pogubił. – Już gdzieś chyba słyszałem coś podobnego – powiedział Stwórca. – Powinieneś wrócić do swej Fantazji. Ona czeka. I pamiętaj, chłopcze, wyobraźnia to siła potężniejsza niż śmierć. Nie daj się jej zwariować – skitował Pomysł-Z-Szafy i puścił mu oczko na do widzenia.

QFANT.PL - numer 9/11

***

91


POLECANKI opowiadanie

Dawid Lach Bohaterowie opuszczali cmentarzysko z mieszanymi uczuciami. W milczeniu. Liryk był zadowolony jak zawsze, niósł pęknięty czerep pewnego Pomysłu, zajadając się kisielem z jego wnętrza. Tym razem miał smak agrestu. Chciał nawet się podzielić, ale towarzysze odmówili sobie tej rozkoszy. Zmarkotnieli… Prozak szedł z uniesioną głową, wypatrując czarnych chmur w kształcie mózgów. Chyba spodziewał się burzy. Bawił się brodą, myślał o czymś. – Więc cała ta podróż w głąb umysłu na marne? – przerwał ciszę Stwórca. – Niekoniecznie, dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy – odparł Prozak. – Zatem przestaniecie chować skonane Pomysły? – Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?! Narodziliśmy się po to, żeby to robić. Gdybyśmy zaprzestali, to któż by się tym zajął? Poza tym nie do końca wierzę sceptykowi z szafy, za długo w niej siedział, by wiedzieć coś o życiu. Wykrzyczanego przesłania nie da się tak łatwo wymazać. – Szafa gra, kolego, nie zaprzestaniemy czynić tego Co nam pisane w tym cudacznym świecie, co niebo plecie Bzdury przy kominku, burza mózgów to nic przykrego, Pomysły niech się jawią tłumnie, poniosę je i na grzbiecie! – A kto was pochowa, przyjaciele? – Ten, kto pochowa ciebie lub twój umysł. Żyjemy w tobie. *** Przy pieńkach stała naga kobieta. Blond loki opadały na jej delikatne ramiona, kilka kosmyków mimochodem ułożyło się na kształtnych piersiach. (Tak, to one były głównym wabikiem, nie ma co ukrywać.) Liryk niemal zadławił się kisielem na niesamowity widok, po czym rzucił o ziemię wciąż wypełnionym czerepem. Rozmarzony Prozak rozwarł usta. Zjawisko zupełnie nie wiadomo czemu przyprawiło go o brak tchu, a i w bokserkach zrobiło się jakby ciaśniej. – Kto to, co to? Liryku, czyżbyś podśpiewywał coś pod moją nieobecność? – rzekł, zbierając

92

z ust ślinę. Liryk pokręcił głową. Panowie nigdy nie widzieli kobiety. – A już chciałem cię pochwalić – skomentował reakcję Prozak. – To ja, Fantazja – przemówiła piękność. Z gracją podeszła do Stwórcy i pogładziła go po klatce piersiowej, ucałowała w szyję. – Zabierz mnie stąd. – Apetyczne, pełne usta podrygiwały w melodii słów. Prozak i Liryk dowiedzieli się właśnie, co to zazdrość. – Panowie wybaczą, chyba czas na mnie, dziewczyna czekać nie będzie – zakomunikował Stwórca. – Do zobaczenia, przyjaciele! – zawołał. Prozak chwycił Liryka za fraki. – Nie wiem, Liryku, jak to uczynisz, ale musisz tak zrymować, żeby nam tu dziewczyna powstała. Dobrze mówię, dziewczyną ją nazwał? Liryk machnął zgodnie głową. Stwórca oddalał się, trzymając się z Fantazją za ręce. Przystanęli oboje. Przybliżyli się do siebie. Znów świeciło słońce. Huknęło.

Obraz powracał. Wciąż był nieostry, ale już teraz mogłem dostrzec kontury biurka, fakturę ścian, rozmazaną sylwetkę lekarzyny. – Cóż mi to lekarz podał? Ale miałem halucynacje. Tak nie można. – Doprawdy? – zapytał kobiecy głos. Zacząłem przecierać powieki, trochę ze zdumienia, a trochę po to, by widzieć jak należy. W kilka chwil odzyskałem wzrok. Już całkowicie do rzeczywistości przywrócił mnie śmiech ukochanej. – Przez chwilę wydawało mi się, że byłeś nieobecny. Czyżby kolejny Pomysł na powieść? – pytała moja Fantazja. Moja Ania. Siedzieliśmy w restauracji, tak, już pamiętam, to dziś nasza rocznica. Zauważyłem, że za oknem frunie beztrosko paź królowej. Uśmiechnąłem się w duchu. – Tak, wiesz jak to już ze mną jest – powiedziałem. – Wiem. – Chwyciła mnie za rękę. – Przyjmij me gratulacje szczere w tę huczną rocznicę, Wszak żeś skarb poślubił, nie żadną tam ladacznicę. – U boku pojawił się wierny przyjaciel

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Strach przed burzą Eryk. – Dziękuję – powiedziałem, uśmiechając się do niego. – Słucham? – zapytała Ania, zerkając za ramię. – Dziękuję, że jesteś – poprawiłem się, wpatrując się głęboko w jej piękne oczy. Zbliżyliśmy się do siebie. W głowie wciąż krążyło mi niezrozumiałe przesłanie Pomysłu-ZSzafy. Burza mózgów pozwoliła mi wydumać, że to grzmoty pochodzą od błysków. Nie na odwrót. Pocałowaliśmy się. – Bardzo się cieszę, że nie boisz się znów burzy. – Usłyszałem Eryka. Zrozumiałem. Żeby zrobić coś wielkiego, trzeba przestać ignorować błyski swego umysłu. Ania pachniała cudownie. Tak bardzo chciałbym być w stu procentach przekonany, że nie jest tylko wytworem mojej wyobraźni...

Dawid Lach Ur. 1989 – opowiadacz historii nie do końca wyssanych z palca. Jest święcie przekonany, że zdecydowanie więcej frajdy może przynieść Wam przeczytanie opowiadania, aniżeli autobiograficznych bzdur przemyconych pod pseudointelektualnym płaszczykiem z kilku faktów.

QFANT.PL - numer 9/11

93


POLECANKI POLECANKI

Bernard Beckett - „Genezis”

Bernard Beckett - „Genezis” Autor recenzji: Olga Michalik „Człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce” Co czyni nas ludźmi? Czym jest świadomość? Co odróżnia człowieka od maszyny? Takie pytania od lat nurtują naukowców i filozofów. Cechą zdecydowanie wyróżniającą człowieka na tle wszystkich istot żywych jest jego zdolność do samodzielnego myślenia. Jeżeli jednak przyjmiemy, że pojęcie to oznacza umiejętność dokonywania analizy sytuacji i znalezienia rozwiązania sytuacji problemowej, to możemy uznać, że współczesne komputery potrafią myśleć. Sztuczna inteligencja umożliwia im ponadto na regulowanie własnej pracy w zależności od panujących warunków oraz na wykorzystywanie bogatych zasobów pamięci. Maszyny uzyskały też zdolność do reprodukcji (w całkowicie zautomatyzowanych fabrykach jedne maszyny wytwarzają inne). Jeżeli zaś życie zdefiniujemy poprzez metabolizm, to posiadają one także i tę cechę. Jest nią przetwarzanie pobieranej energii w wykonywaną pracę.

94

Jak więc widzimy, granica pomiędzy człowiekiem a robotem nie jest aż tak wyraźna, jakby nam się wydawało. Czy jednak wraz z rozwojem nauki automaty mogą uzyskać świadomość? Co by się stało, gdyby w przyszłości powstały androidy, będące istotami zdolnymi do odczuwania emocji? Odpowiedź na te pytania tkwi w „Genezis” Bernarda Becketta. Akcja książki rozgrywa się w niezbyt odległej przyszłości – 2075 roku, na wyspie zwanej niegdyś Nową Zelandią. Tu właśnie kilkadziesiąt lat wcześniej schroniła się grupa uchodźców ze świata ogarniętego chaosem wojny i zniszczenia. Gdy w 2052 w wyniku ogólnoświatowego konfliktu cała planeta była już niemal doszczętnie zniszczona, a jej ludzkość zdziesiątkowana poprzez genetycznie zmodyfikowane pandemie, pewien milioner o imieniu Platon przekształcił system wysp w całkowicie odizolowany od świata zewnętrznego bastion zwany Republiką. Nowo powstałe państwo miało posiadać wszelkie cechy platońskiej utopii – społeczeństwo podzielone na odrębne kasty w zależności od spełnianych przez nie funkcji: robotników, żołnierzy, techników i filozofów. Przynależność do danej grupy była uzależniona od zestawu genów i określana rok po narodzinach każdego dziecka. Maleństwa, u których wykryto cechy niewłaściwe lub niebezpieczne dla państwa (np. skłonność do nieobliczalnych zachowań czy indywidualności ) po prostu likwidowano. Stosowano segregację płci, planowy dobór małżeństw oraz rozdzielanie dzieci od rodziców od razu po ich narodzinach. Ich wychowaniem zajmowały się specjalne instytucje kształtujące w nich pożądane dla państwa cechy i wdrażające do ślepego posłuszeństwa wobec władzy. By zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom, wokół morskich brzegów Republiki stworzono energetyczną barierę dodatkowo strzeżoną przez żołnierzy, których zadaniem było zatapianie przepływających w pobliżu łodzi oraz rozstrzeliwanie ocalałych rozbitków. Aby jeszcze bardziej przybliżyć się do klasycznej utopii platońskiej, część mieszkańców zaczęła przyjmować starogreckie imiona, takie jak np.: Anaksymander czy Perykles. Ludzie zamieszkujący Republikę byli wiec bezpieczni, ale czy byli wolni? Władza kontrolowała przecież wszystko, łącznie z pomysłami pojawiającymi się w głowach mieszkańców. Nie

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Bernard Beckett - „Genezis” było miejsca na indywidualne potrzeby i pragnienia jednostki. Wszelkie zaś próby łamania prawa były bardzo surowo karane. Taki stan rzeczy musiał doprowadzić do nieuchronnej katastrofy. Jej katalizatorem stała się postać Adama Forde’a – młodzieńca, który uratował od niechybnej śmierci młodą dziewczynę przybyłą z nieznanych terenów leżących poza obrębem Republiki. Ten młody człowiek, działając pod wpływem impulsu, naraził wszystkich rodaków na zarażenie się śmiercionośnym wirusem. Uważał on bowiem, że „społeczeństwo trawione przez zarazę jest lepsze niż społeczeństwo trawione przez obojętność!”. Karą za ten czyn było spędzenie reszty życia w zamknięciu w towarzystwie prototypowego samouczącego się robota – Artfinka. Do właściwego rozwoju Art potrzebował bowiem bardzo częstych kontaktów z ludźmi. Mógł jednak okazać się dla nich niebezpieczny (przykładem była masakra dzieci w przedszkolu). I tu dochodzimy do sedna sprawy. Pokazując relacje pomiędzy Adamem i robotem Beckett dotyka podstawowych, ale wciąż nierozwiązanych zagadnień etycznych: Co czyni nas ludźmi? Czym jest świadomość? Jakie znaczenie w życiu ma wolna wola? Co oddziela ludzi od maszyn i w jakim punkcie AI może być uznana za świadomą? Jak powstają pomysły („Idea przenika do mózgu z zewnątrz…Myśl, jak każdy pasożyt, nie może istnieć bez zgody gospodarza”)? Jak twórcza może być sztuczna inteligencja? Wszystkie te kwestie budzą w nas refleksje na temat tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby w przyszłości powstały myślące roboty, o inteligencji równej człowiekowi. Mogłyby one uzyskać świadomość klasową i uznać, że nie potrzebują człowieka. Takie maszyny miałyby znacznie lepsze szanse na przetrwanie w dzisiejszym skomputeryzowanym świecie. Mogłoby to oznaczać koniec naszej ludzkiej cywilizacji i zarazem źródło powstania (genesis) nowego gatunku. Niezbadane są ścieżki ewolucji… Ta prowokacyjna, postapokaliptyczna powieść Becketta napisana jest w formie dialogu sokratycznego prowadzonego przez Anaksymandrę – młodą kandydatkę do ekskluzywnej Akademii – z trójką srogich egzaminatorów. Wybranym przez nią tematem pracy historycznej było „Życie i czasy Adama Forde’a: 2058-2077”. Cztery godzi-

ny egzaminu ustnego przedzielone są przerwami składającymi się na monologi wewnętrzne toczone przez główną bohaterkę. Dzięki tym krótkim przerywnikom mamy możliwość poznania postaci Anax oraz jej nauczyciela Peryklesa. Historię Adama Forde’a poznajemy głównie w retrospekcyjnych inscenizacjach przygotowanych przez Anax na potrzeby egzaminu. Powieść Becketta charakteryzuje minimalistyczny styl narracji – zarówno opisy, jak i dialog przedstawione są za pomocą krótkich, prostych zdań lub zwrotów. Jednak dzięki wielkiemu kunsztowi autora w wyobraźni czytelnika pojawiają się niezwykle absorbujące obrazy zdarzeń oraz fascynujące postacie bohaterów. Android Art jawi się nam jako osobnik przyjazny, towarzyski, bardzo inteligentny i ciekawy świata. Natomiast Adam przedstawiony jest jako niezdyscyplinowany nastolatek mający skłonności do agresji słownej i fizycznej oraz cechujący się dużym powodzeniem u płci przeciwnej. Który z nich okaże się „lepszym człowiekiem” – to oceni dopiero historia. Przewrotne i zupełnie nieoczekiwane zakończenie z pewnością zaskoczy czytelnika i całkowicie zburzy wizję, jaka powstała w jego głowie podczas lektury tej książki. Dopiero po zakończeniu czytania zacznie on dostrzegać drobne szczegóły i aluzje zamieszczone w tekście jako subtelne wskazówki do poznania ostatecznego obrazu sytuacji. Tworząc „Genezis” Beckett wzorował się między innymi na takich klasykach gatunku, jak Isaac Asimov czy Arthur C. Clarke. Zaczerpnąwszy z twórczości tych pisarzy to, co najlepsze, autor wzbogacił ich pomysły o świeże, oryginalne rozwiązania. W ten sposób przesunął granice współczesnej science fiction na nowy, jeszcze bardziej innowacyjny poziom. Powieść Bernarda Becketta jest więc przykładem intrygującej i prowokującej do myślenia literatury SF. Powinna spodobać się wszystkim, bez wyjątku, fanom tego gatunku. Tytuł: Genezis Autor: Bernard Beckett Tłumaczenie: Michał Alenowicz Wydawnictwo: Zysk i S-ka Stron: 216 ISBN: 978-83-7506-597-8 Data wydania: 25 stycznia 2011

QFANT.PL - numer 9/11

95


POLECANKI POLECANKI

Dean Koontz - „Prędkość”

Dean Koontz - „Prędkość” Autor recenzji: Ewelina Kozik Nie wyobrażam sobie lepszego tytułu powieści. Do samej fabuły ma się tyle, że określa, w jaki sposób się toczy. Sprawa jednak nie jest wcale taka prosta, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Prędkość to prędkość – powiecie – określa, jak szybko coś się porusza i raczej będziecie mieć na myśli dużą wartość. Gdy się jednak dobrze zastanowić, prędkość prędkości wcale nie jest taka równa – może być mniej lub bardziej atrakcyjna. I tak mamy, na przykład, prędkość światła, czyli coś super szybkiego, ale jednocześnie stałego i przewidywalnego – żeby zobaczyć, jak zachowuje się światło, wystarczy otworzyć odpowiedni podręcznik. Cóż więc fajnego byłoby w tym, że zdarzenia w powieści, jedno po drugim, przemykałyby z prędkością światła, skoro byłoby to przewidywalne? Nic – powiecie, no bo innego można by powiedzieć. A co powiecie, kiedy ktoś ustawił wózek u wlo-

96

tu stromo biegnącego w dół tunelu, kazał wam wsiąść, nie pozostawiając żadnego wyboru, a potem – może i dla żartu, ale na pewno dlatego, że nie ma po kolei w głowie – kopnął wózek z całej siły, niczego sobie nie robiąc z waszych próśb i jęków? Wózek wpada do lodowatego tunelu i zaczyna nabierać prędkości, wyciskając wam łzy z oczu; podskakuje na wybojach, próbując wycisnąć z żołądka coś zupełnie innego. Macie ochotę trzymać się z całych sił, żeby nie wypaść i, po prostu, wrzeszczeć – tylko tyle i nic więcej, bo na więcej strach nie pozwala. Ale nie ma czasu, bo nagle droga przed wami się rozwidla. Dwie, trzy sekundy – tyle macie na podjęcie decyzji, w którą stronę skręcić, aby nie roztrzaskać się o ścianę naprzeciw. Nad czym się tu zastanawiać? – spytacie. – Prawo albo lewo, co to za wybór? A jednak... Takim „wózkiem” przejechał się Billy Wiles. Dlaczego on? To zostawmy – powiedzmy, że padło na niego. Billym zainteresował się pewien szaleniec i zorganizował dla niego właśnie taką przejażdżkę. Wpakował go do pojazdu i z łomotem puścił w dół. Zależnie od tego, w którą stronę Billy skręci, ktoś zginie. Też mi wybór, kiedy tak czy inaczej, kogoś trzeba będzie rozjechać. A jednak, Billy jakąś decyzję musi podjąć i, prawdę mówiąc, ma się nad czym zastanawiać: albo skręcić w tunel wiodący w prawo i zabić „uroczą blond nauczycielkę”, albo skręcić w tunel wiodący w lewo i rozjechać „starszą panią zaangażowaną w działalność charytatywną” – to na początek. Kto ma większe prawo żyć? O tym właśnie Billy musi zdecydować. Mógłby też nie podejmować decyzji, a zamiast tego spróbować samemu roztrzaskać się na kamiennej ścianie, ale nagle się okazuje, że sterowność wózka jest mocno ograniczona – trzeba będzie jednak skręcić. Takich decyzji Billy będzie musiał podjąć sporo, kombinując jednoczenie, jak zatrzymać nieszczęsny wózek i samemu nie stracić przy tym życia. Z czasem, po wielu, wielu zakrętach dostrzeże jednak koniec – nie koniec drogi, tylko swój koniec. Czy zdąży się zatrzymać? Czy w ogóle będzie mógł? Muszę przyznać, że Dean Koontz niczym mnie nie zaskoczył. Wielkim pisarzem był i takim w moich oczach pozostał. Po prostu, jak na wielkiego pisarza przystało, spełnił oczekiwania. Książka jest rewelacyjna, ale co w tym zaskakującego, skoro napisał ją Koontz? Tym razem

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Clare Clark - „Wielki smród” pisarz poszedł w stronę thrillera, pozbawiając fabuły elementów fantastycznych. Ta jest natomiast utkana zadziwiająco misternie, z dbałością o najdrobniejsze szczegóły i jak najbardziej zaskakująca. Można by sobie usiąść, podumać i zgadywać, do czego ta jazda może prowadzić, ale po prostu nie ma na to czasu. Wspominałam, że nie wyobrażam sobie lepszego tytułu? Miałam także na myśli to, jak szybko powieść się czyta. Zaczęłam wczesnym wieczorem i zdążyłam jeszcze o przyzwoitej porze położyć się

Clare Clark - „Wielki smród” Autor recenzji: Ewelina Kozik Pośród zalewu tytułów, w czasach, kiedy najwyższą pochwałą dla książki wydają się być słowa: „pozycję bardzo szybko się czyta, dosłownie można usłyszeć furkot przewracanych kartek! (no, naprawdę!)”, od czasu do czasu zdarza się perełka. Powieść głęboka i z klimatem, w której niezwykła historia, zamiast przetaczać się z łomotem – byle dużo, byle szybko, byle już – drążona jest nie przy pomocy nowoczesnego wiertniczego sprzętu, lecz przy użyciu małego dłuta. Z pieczołowitością i pasją. Od czasu do czasu zdarza się powieść, w której nad ilością (bohaterów, zdarzeń, zwrotów akcji) bierze górę jakość. Gdzie autor nie szczędzi opisów, powoli i z gracją odsłaniając kurtynę, zza której wyłania się obraz niezwykły. To świat, którego bohaterowie są ważni, żywi i równie ważne i żywe jest to, co ich spotyka. Stolica Imperium Brytyjskiego. Tamiza jest jednym wielkim ściekiem. Do rzeki spływają wszelkie nieczystości, a potem wszystko to płynie w kierunku morza, gotując się i parując w bezlitosnym słońcu. Smród kanałów i rzeki przyprawia o mdłości. Damy mdleją, mężczyźni nie mniej licznie padają obok nich nieprzytomni. Wytwarzają się trujące gazy niosące błyskawiczną śmierć. Raz po raz miasto pustoszy cholera. Smród, brud i ubóstwo. Pierwsze dwa wynikają z niedoskonałości sieci kanalizacyjnej pod miastem. Trzecie zmusza do podjęcia wszelkich środków, aby zdobyć pieniądze na ubrania i żywność. W Londynie na ściekach, szczurach, a nawet odchodach psów można zarobić. Tak zwani

do łóżka. Tylko kolacji nie zjadłam, przez całą tę jazdę zwyczajnie zapomniałam. Książkę szczerze polecam! Wydawnictwo: Albatros Oprawa: miękka Data wydania: 2010 ISBN: 978-83-7659-086-8 Stron: 400 Wymiary: 110x175 Przekład: Andrzej Szulc

szperacze, łamiąc zakazy policji, schodzą do kanałów w poszukiwaniu „skarbów”. Same kanały tworzą niemal podziemne miasto. To miejsce niebezpieczne, gdzie w ciągu chwili można stracić życie. Politycy zmuszeni są do przebudowy kanałów i mogłoby się wydawać, że uporanie się ze smrodem Tamizy przyniosłoby miastu ulgę. Jednak nie dla każdego. Nie wszyscy bowiem bez tych kanałów wyobrażają sobie życie – jednym

QFANT.PL - numer 9/11

97


POLECANKI POLECANKI

Jacek Dukaj - „Król Bólu” ścieki przynoszą dochody, dla innych są miejscem wytchnienia, gdzie mogą dać upust swojemu szaleństwu. Rozpoczyna się gra, którą rządzą korupcja, nieczyste zagrania, wreszcie morderstwa. „Wielki smród” to pierwsza powieść Clare Clark. Książka napisana niesamowitym językiem, którego bogactwo zadziwia. Jestem pełna podziwu zarówno dla stylu pisania, jak i wyobraźni autorki. Obdarzona niewątpliwym talentem, stworzyła powieść niezwykłą, głęboką, w której znalazło się miejsce na zbrodnię, szaleństwo, przyjaźń, miłość, korupcję, wojnę wraz z wszelkim okrucieństwem, jakie pojedynczemu człowiekowi przyniosła. Na osobną pochwałę zasługują

Jacek Dukaj - „Król Bólu” Autor recenzji: Jacek Orlicz Żaden ze mnie fan Dukaja. Możecie nazwać mnie ignorantem i bezmyślną kreaturą, ale z historią alternatywną mijamy się szerokim łukiem, zaś futurologiczne dyrdymały i wymysły auto-

98

portrety psychologiczne postaci. Opis powolnego osuwania się w chorobę psychiczną jednego z głównych bohaterów, w moich oczach zakrawa na geniusz. Z całkowitą pewnością nie jest to książka, którą przeczyta się szybko po to tylko, by jeszcze szybciej o niej zapomnieć. Bardzo gorąco polecam! Wydawnictwo: Zysk i S-ka Wydanie polskie: luty 2011 Tytuł oryginalny: The Great Stink Rok wydania oryginału: 2005 ISBN-13: 978-83-7506-677-7 Wydanie: I Cena: 34,90 zł

rów hard sci-fi zbywam najczęściej wymownym milczeniem. Not interested. Ale! Znałem ci ja do teraz dwa Dukajowe dziełka – „Xavrasa Wyżryna” i „Zanim noc”, oba z jednego wolumenu. Coś więcej? Niet, null. Wiem, że już od pięciu lat polski światek fantastyki wije się w niecierpliwości, cierpi pod bacikiem niepewności i kica pod napływającymi falami nowej nadziei. Cóż to, oj cóż to napisze pan Dukaj? Czymże nas zaskoczy? W jakie tony uderzy? Nadal jest najlepszy? Niestety, bezpośredniej odpowiedzi Wam nie udzielę. Mogę natomiast przybliżyć co nieco ów zbiór (mini)powieści – nowy, świeży, jeszcze ciepły i pachnący. Od razu mówię, że „Król Bólu” jest dobry – jako szereg pomniejszych dziełek. Proszę jednak przyjąć do wiadomości już teraz, że siła tego grubego tomiszcza nie leży w całości, ale w szczególe – już pierwsze opowiadanie okazuje się genialne i wyjątkowe. O ile treść dalszych (fizycznie – późniejszych w książce) rozważań pana Dukaja momentami mnie nudziła i wywoływała niespodziewane ataki ziewania, o tyle z początku, w atmosferze miażdżącej futurologii dryfowałem przez „zbiorek” (doceńcie dowcip) bez problemów. Autor ma niesamowity dar pisania rzeczy niezrozumiałych językiem dziwnym, tudzież uczonym, a zarazem perwersyjnie przyjemnym, co skutkuje często zagubieniem czytelnika i też jego odnalezieniem się (albo i nie) dopiero po kilkudziesięciu stronach. Wystarczy płynąć – sens odnajdzie się sam. Czy to wada? Nie, to wskazów-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Jacek Dukaj - „Król Bólu” ka co do początkowych wymagań. Jeśli nastawiamy się na rzecz zjadliwą, smaczną i do tramwaju – srodze się zawiedziemy; już „Linia oporu” bezlitośnie wgniata w fotel, ściska mózg i nie pozwala na nic – można jedynie czytać, czytać, czytać i czytać. I niekoniecznie rozumieć. Czego nam potrzeba? Nadzwyczajnej koncentracji i pamięci – bez tych dwóch istotnych cech nie ma co nawet zaczynać przygody. No, chyba, że zadowolimy się emocjonalną stroną Dukajowych minipowieści i damy się porwać otoczeniu, tłu, przyszłości. I – na boga – nie jest to wcale głupie wyjście! Na początek wady, jak również elementy, które recenzentowi nie przypasowały. Historie alternatywne, PRL, Polska i problemy przyszłości („Crux”, „Piołunnik”) – ten klimat razi i zniechęca, szczególnie bezpośrednio po przeczytaniu „Linii…” i „Króla…”. Mesjanizm i martyrologia oraz emocjonalne kalki po „Xavrasie” z trudem zadowolą koneserów różnorodności i nowych punktów widzenia. Kolejność opowiadań, jak sam Jacek Dukaj rzecze, w istocie jest dość przypadkowa i… nieprzemyślana (to mówię już ja). Pchanie do Dukajowskiej futurologii – mocnego, trudnego oraz wyrafinowanego hard sci-fi – historii alternatywnych i typowo polskich, moim zdaniem, mija się z celem. Owszem, wprowadza to swego rodzaju świeży oddech po ciężkich przeprawach na statku kosmicznym w „Oku potwora” i wielostronicowych próbach zmierzenia się z człowieczeństwem, przyszłością, gwałtownym rozwojem genetyki i kształtowaniem nowej, wielowarstwowej, sztucznej rzeczywistości („Linia oporu”, „Król Bólu”, „Aguerre w świcie”), ale przy szybkim czytaniu rozbieżność klimatyczna dzieł Dukaja potrafi nieraz zbić z tropu i zepchnąć dość brutalnie na zupełnie inny tor myślowo-wrażeniowy. „Król Bólu” zawiera opowiadania, które (w kilku przypadkach) docelowo miały stać się pełnoprawnymi powieściami. Niemniej, nie widać tutaj żadnych sztucznych ograniczeń objętości treści – każdy utwór jest kompletny i stanowi doskonale skonstruowany majstersztyk. Z wszystkich ośmiu opowiadań szczególnie przypadła mi do gustu wspomniana już „Linia oporu”, „Oko potwora”, „Król Bólu i pasikonik” oraz „Aguerre w świcie”. Wszystkie te teksty mają cechy wspólne: niezwykle rozbudowany świat, ciekawe tło fabularne (technologie, postęp cywilizacyjny – przygniatające i zarazem wspaniałe wizje autora!) oraz główną oś akcji, która często zdaje się uciekać i zani-

kać – Dukaj niejednokrotnie odpływa w głęboką futurologię, podczas gdy wydarzenia i bohaterowie wiją się „gdzieś nieopodal”. Najtrudniejszy, lecz zarazem najciekawszy i najlepszy jest tekst pierwszy – „Linia oporu”. Można powiedzieć, że warstwy, przez które przedzieramy się, poznając przyszłość (a to wszystko z perspektywy Pawła Kostrzewy – kreatywa i osobnika, uciekającego od gnoju – zwykłego, człowieczego, fizycznego żywota) są zawiłe, niewyraźne i trudne w interpretacji. Dukaj ewidentnie oparł się na luźnym i bezpośrednim przekazaniu swojej wizji – każdy opis, dialog i wydarzenie zdają się wyrwane z tego ogromnego, fikcyjnego świata bez najmniejszych uproszczeń i przeróbek. Autor dokonuje jedynie projekcji, pokazuje nam, jak wygląda ta jedna, konkretna przyszłość, konkretna sytuacja i zdarzenie – widzimy świat takim, jakim jest, bez tłumaczenia i komentarza. Bardzo trudno nadążyć za myślą Dukaja, ale też nie zawsze jest to konieczne – można swobodnie dryfować po morzu trudnych pojęć i niezrozumiałych sytuacji oraz jednocześnie – co zadziwia i fascynuje – cieszyć się niczym małe dziecko, odkrywające nowy, magiczny świat. Opowiadaniem genialnym numer dwa jest bez wątpienia „Król Bólu i pasikonik” – nowy utwór Dukaja, stanowiący w istocie ciekawą i dość oryginalną wariację na temat przyszłości świata i genetyki. Na pierwszy rzut oka widać podobieństwa z typowymi motywami sci-fi (wypożyczanie ciał – proxyków), nowe organizmy, nowa genetyka i problemy z tego wynikające. Zmiana, ulepszanie i transfer genotypu (jak i modyfikacje fenotypu) to wspólny element opowiadań Dukaja. Widać tu również fascynację autora komórkami glejowymi – zarówno w „Królu Bólu”, jak i w przypadku „Aguerre w świcie” pełnią one kluczową rolę w rozwoju i ewolucji homo sapiens. Poza tym, transfer umysłu do innych ciał, podróże i komunikacja w wirtualnej rzeczywistości oraz polityczne (bardzo rozbudowane) aspekty na każdym kroku rozwoju cywilizacyjnego – to wszystko, w mniejszym lub większym stopniu, przewija się przez stronice zbioru. Można by powiedzieć, że większość wizji pokrywa się ze sobą, ale byłoby to prymitywne uproszczenie. W rzeczywistości światy kreowane przez Dukaja są odrębne, odmienne i – choćby zawierały tylko subtelne różnice – mają odzwierciedlenie w realnych możliwościach (a może obawach?) dzisiejszej nauki.

QFANT.PL - numer 9/11

99


POLECANKI POLECANKI

Laurell K. Hamilton - „Śmierć mrocznego lorda” Oczywiście, wciąż więcej tu fiction niż science, ale… dreszczyk odkrywania nieznanego i pozytywny impuls ciekawości to osobliwe, niezapomniane doznania, które są jednymi z najprzyjemniejszych, intelektualnych wrażeń. „Król Bólu” udowadnia, że tekstów Dukaja nie da się czytać na szybko. Nie wiem jakim trzeba być geniuszem, żeby osiągnąć prędkość chociażby „linijki na sekundę” – to po prostu niewykonalne! Każde zdanie się smakuje, bierze w ręce i ogląda pod światło, patrząc jak promienie załamują się pod różnymi kątami. Gorąco polecam,

ale głównie tym, którzy znajdą dość czasu i siły, by w pełni zanurzyć się w wizjach autora.

Laurell K. Hamilton „Śmierć mrocznego lorda”

czość wpisuje się w nurt literatury horroru i fantasy. Polski czytelnik miał możliwość zetknąć się z nią za pośrednictwem dwóch najsłynniejszych cyklów poświęconych Merry Gentry oraz Anicie Blake. Dzięki Wydawnictwu Zysk i S-ka ukazuje się kolejna powieść Hamilton, tym razem w barwach systemu Dungeons & Dragons (D&D). Jest to samodzielne opowiadanie łączące gatunki fantasy i horroru, a rozgrywa się w realiach Ravenloft. Polska premiera jest, delikatnie mówiąc, spóźniona, gdyż „Śmierć mrocznego lorda” nakładem wydawnictwa TSR ukazała się w1995 roku w serii poświęconej Ravenloft . Świat Ravenlofft posiada z góry narzuconą estetykę z pogranicza horroru i powieści gotyckiej, z którą proza Hamilton świetnie się komponuje. Ta czasoprzestrzeń, nosząca również miano „Półplanu Grozy”, jest siedzibą Mrocznych Potęg. Tu trafiają poplecznicy Zła w nagrodę za swoje „zasługi”, w rzeczywistości jednak ich domeny stają się więzieniami, których nie wolno im opuścić. Świat zamieszkują również zwykli ludzie, którzy nieustannie cierpią w wyniku działań mrocznych Lordów. W obronie dręczonych staje Gildia Łowców. Grupka wyszkolonych i zdeterminowanych wojowników, zjednoczonych nie tyle walką w imię dobra, a ile przeciw Złu. Zmiennokształtny władca ciemności, Harkon Lukas, posiada moc, która pozwoli mu opuścić domenę Kartakass i znów swobodnie wędrować po świecie – a przynajmniej tak mu się wydaje, gdy z propozycją nie do odrzucenia przychodzi do Calluma. Starzec, dawniej znany jako Mistrz Pieśni i najlepszy Łowca w krainie, kona w potwornych męczarniach. Harkon proponuje mu

Recenzja: Magdalena Mińko Kolejna książka amerykańskiej pisarki znajdującej się na liście bestsellerów Timesa. Jej twór-

100

Tytuł: Król Bólu Autor: Jacek Dukaj Wydawca: Wydawnictwo Literackie ISBN: 978-83-08045-37-4 Format: 824s. 145×205mm; oprawa twarda Data wydania: 25 listopada 2010 Cena: 59,90 zł

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Laurell K. Hamilton - „Śmierć mrocznego lorda” nowe ciało. Ten w zamian oczekuje, by Callum zdradził towarzyszy broni, a tym samym przekreślił wszystko, w co wierzył przez całe życie. W tym samym czasie szesnastoletnia Elaine odkrywa, że nawiedzające ją od dziecka wizje zwiastują przebudzenie się magicznych mocy, które właśnie zaczęły w niej dochodzić do głosu. Pod czujnym okiem czarodzieja Gersaliusa i wspierana na każdym kroku przez brata bliźniaka uczy się panować nad nowym talentem. Odpowiednio ukształtowany może jej pozwolić na dokonanie w przyszłości wielkich rzeczy, jednak w porę nie ujarzmiony niechybnie sprowadzi katastrofę na nią i jej najbliższych. Choć Elaine ma mieszane uczucia, rusza z pozostałymi łowcami, by pomóc mieszkańcom Corrton powstrzymać tajemniczą plagę zombie, które nocami opanowują ulice. Musi zmagać się nie tylko z własnymi troskami, lecz także ze świadomością, że ludzie, których przez lata nauczyła się traktować jak członków rodziny, widzą w niej jednego z potworów zamieszkujących Kartakass. Nie wiedzą, na ile mogą wierzyć w dobre i czyste serce Elaine, gdy narażone jest ono na deprawujący wpływ krainy. Co, jeśli mają rację i Elaine jest tylko naczyniem, za którego pośrednictwem Zło pragnie znaleźć ujście? Czy w takim razie przyjdzie jej zginać z ręki Łowców? Powieść zaczyna się dość „sielsko”, jak wiele podobnych z gatunku heroic fantasy. Na samym początku spotykamy młodziutką Elaine i szlachetnych wojowników, wśród których dorastała wraz z bratem. Sposób, w jaki dziewczyna postrzega świat, jest nieco naiwny i przepełniony lękiem. Jednak w decydującym momencie potrafi ona znaleźć w sobie dość siły, by przełamać własne słabości i stawić czoła niebezpieczeństwu. Zawdzięcza to oczywiście wrodzonemu uporowi i mocy, której nie w pełni jest jeszcze świadoma. Dużo miejsca poświęca autorka rozwijającym się talentom Elaine i temu, jak dziewczyna uczy się kształtować moc i wsłuchiwać w głos wewnętrznej siły. Ku zdumieniu swoich nauczycieli jest niezwykle pojętna i wiele rzeczy wykonuje sobie właściwymi sposobami. W pewnym momencie zaczynało mnie to już lekko nużyć, choć bardzo przypadł mi do gustu sposób, w jaki opisano chociażby wskrzeszenie wojowników. W grach D&D jest to czynność dość prosta, której zwykle nie poświecą się zbyt wiele uwagi. Za pośrednictwem słów Hamillton nabiera znaczenia mistycznego.

Powiem jednak, że w świetle dalszych wydarzeń opisy oraz zawarte w nich odczucia głównej bohaterki nabiorą nowego znaczenia. Z każdą stroną bowiem „Śmierć mrocznego lorda” bliższa jest horrorowi niż rycerskiej balladzie. Na długo pozostanie mi w pamięci wspomnienie medycznych „osiągnięć” Elaine. Dedykacja na pierwszej stronie z pewnością zaskakuje. Wspomniana jest tam śmierć „Ptaszyny”, jednego z towarzyszy pisarki w jej pracy. Być może jego zniknięcie wpłynęło na nastrój całej historii, w której panuje duszna atmosfera śmierci i straty. Bo chociaż Łowcy już na początku swej „krucjaty” godzą się ze świadomością niechybnej śmierci, to w żaden sposób nie potrafią oswoić bólu po stracie najbliższych, partnerów, kochanków, rodzeństwa. To Kartakass potęguje w nich poczucie żałoby, doprowadzając często na skraj szaleństwa. Tak, ta kraina ma w sobie ogromną moc, która w odpowiednich rękach potrafi czynić cuda. Nie dajcie się jednak zwieść, bo faktycznie przesiąknięta jest złem i wszystko czego dotknie zostaje wypaczone. „Śmierć mrocznego lorda” to fascynująca powieść, która nie jeden raz zaskoczy czytelników w czasie lektury. Choć oparta na utartych schematach, pozostaje różnorodna. Czytelnicy znajdą w niej elementy obyczajowe, detektywistyczne oraz powieści grozy. Książka warta jest przeczytania już choćby ze względu na spowijającą ją atmosferę mroku i grozy. Tytuł: „Śmierć mrocznego lorda” Autor: Laurell K. Hamilton Wydawnictwo: Zysk i S-ka Wydanie polskie: 11/2010 Stron: 364 Format: 125 x 195 mm Oprawa: miękka ISBN-13: 9788375065527 Cena: 27,90 zł

QFANT.PL - numer 9/11

101


POLECANKI POLECANKI

Hannu Rajaniemi - „Kwantowy złodziej”

Hannu Rajaniemi „Kwantowy złodziej” Autor recenzji: Katarzyna Tatomir Zaczyna się od więzienia. Nazywa się ono Dylemat i jest stanem umysłu. Złodziej Jean le Flambeur tkwi w tej dziwnej, wirtualnej przestrzeni i co godzinę musi brać udział w grze wymyślonej przez osobliwy wymiar sprawiedliwości. Jedyną rzeczą, którą tu posiada, jest pistolet. Jean musi wciąż decydować, czy strzelić do innego więźnia, czy podjąć z nim współpracę i w ten sposób wygrać. Póki co, słabo mu idzie. Zastrzelono go już 14 tysięcy razy, a on wciąż nie może przyzwyczaić się do „wrażenia, jakie wywołuje rozpalona metalowa kula wbijająca się w czoło i wychodząca potylicą”. Właśnie tak wprowadza nas w ekstremalnie naukowy i futurologiczny świat swej debiutanckiej powieści fiński pisarz Hannu Rajaniemi. W tym miejscu przydałoby się nieco przybliżyć fabułę „Kwantowego złodzieja”, ale jest to zadanie niesamowicie trudne i trochę bezsensowne.

102

Mam trzy wyjścia: albo nie powiem o fabule nic (bądź prawie nic); albo sklecę ogólnikowy opis, który i tak nikomu nic nie powie i sprawi jedynie, że przyszły czytelnik będzie miał fałszywe wyobrażenie o książce (sytuacja porównywalna do tej, kiedy oglądamy zwiastun filmu – jak nam się wydaje – komediowego, który później okazuje się dramatem z raptem trzema śmiesznymi scenkami); albo skomponuję wyczerpujące i szczegółowe opracowanie, po którym nie będzie już sensu sięgać po książkę. Napiszę więc tyle: Jean le Flambeur, tytułowy złodziej, zostaje porwany z więzienia przez piękną nieznajomą, Mielli, i musi pomóc jej w wykonaniu pewnego zadania, jeżeli nie chce trafić do wirtualnej paki z powrotem. Nic więcej czytelnik na początku wiedzieć nie musi, wręcz nie może, i żaden recenzent nie powinien nic więcej zdradzać. Ta niewiedza jest celowa i założona przez autora, choć czytelnik może czuć się przez to bardzo zagubiony. Tu jakaś kwantopunktowa bańka, tam jakaś skorupa pseudomaterii – pojawiają się i znikają, bez żadnego wyjaśnienia. Może się odbiorca zdenerwować, że brutalnie i bez wprowadzenia został wrzucony w trybiki dziwacznej maszyny, pełnej naukowych neologizmów i obiektów tak niesamowitych, iż wyobraźnia wymięka; że nie wie, gdzie powieść jest osadzona, który to wiek, który to wszechświat, czy ludzie to ludzie, gdzie jest w tym wszystkim miejsce planety Ziemi i dlaczego ten gadający statek kokietuje naszego złodzieja jak realna osobowość?! Uczucie braku gruntu pod nogami może przyczynić się do irytacji i wyrzucenia książki przez okno, ale jest na to rada – spokój. Należy zawierzyć autorowi, pozwolić poprowadzić się za rączkę i cierpliwie podążać za twórcą, chłonąc ukazywane niesamowitości, by powoli zacząć je rozumieć. I chociaż nie wszystkie pojęcia będą dokładnie wyjaśnione, z czasem staną się czymś oczywistym. Na przykład możliwość zapakowania i odłożenia na bok jakiegoś niechcianego uczucia dzięki wyprodukowanej metakorze mózgowej, będzie całkowicie zrozumiała, choć wciąż szokująco niesamowita. „Dysze napędzanych antymaterią silników plują ognistymi słupami rozpraszanych wstecznie mezonów i promieni gamma”… Jak na hard sci-fi przystało, technologicznych czy fizycznych wymysłów znajdzie się mnóstwo i będzie to wyśmienita uczta dla pasjonatów na-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Lauren Kate - „Udręka” uki i słuchaczy aktualnych dyskusji o możliwościach ludzkości wobec najnowszych odkryć fizyki, cybernetyki itd. Nie oznacza to, że książka jest tylko dla najbardziej ścisłych umysłów. Nieważne, że ktoś nie potrafi ocenić, czy wynalazki autora w ogóle trzymają się kupy i są logicznie uzasadnione, skoro sama idea tych projektów jest cudowna i satysfakcjonująca. Wizja statku z żaglami ze światła po prostu mnie zachwyciła i niepotrzebna mi do tego wiedza o mezonach. Nie tylko sztywno pojmowaną nauką ta powieść oddycha, bo owszem, są futurystyczne pojazdy czy bronie, ale jeszcze ważniejsze są sprawy „socjologiczno-psychologiczne”. Bardzo upraszczając, ludzki umysł jest czymś, co można wirtualnie kontrolować i kształtować. Można go włożyć w dowolne ciało, które jest tylko drugorzędną powłoką. Ale o tym trzeba samemu poczytać, więc już milknę. Jest tyle genialnych motywów, które aż piszczą, by o nich opowiedzieć, ale nie mogę tego zrobić, bo popsułoby to wam całą przyjemność i zaskoczenie – nad czym głęboko ubolewam (już nie mówiąc o tym, że niektóre pomysły wytłumaczyć byłoby bardzo trudno). Odkrywanie zasad panujących w świecie „Kwantowego złodzieja” i reguł, według których funkcjonuje społeczeństwo, to ekscytująca, intelektualna rozrywka. Jak ten Rajaniemi zdołał to wszystko wymyślić i pojąć? Jak to możliwe, że jego głowa jest normalnej wielkości i nie przypomina rozmiarami gigantycznej dyni? A w dodatku skubaniec ma PHD z teorii strun! Naprawdę, jestem pod wielkim wrażeniem umysłu tego pana – zdołał szczegółowo obmyślić świat tak odległy,

Lauren Kate - „Udręka” Autor recenzji: Dorota Jundziłł Wiemy już, że miłość między śmiertelnikiem i boskim wysłańcem jest możliwa. Wiemy, że może trwać przez tysiące lat. Czy jednak jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, co czuje anioł, całując swoją wybrankę, chociaż wie, że jego pocałunek przyniesie jej śmierć? Czy jego pobudki naprawdę są szlachetne, skoro doprowadzając do jej tragicznego zgonu, przez wiele wieków naraża na cierpienie kolejne rodziny swojej ukochanej? A zatem anioł potrafi być także egoistą… Choć

a tak rzeczywisty, który swą innością jednocześnie pasjonuje i przeraża. Akcja powieści toczy się szybko, wydarzenia wciągają, bohaterowie są interesujący i obok sarkastycznego tonu głównej postaci, znajdzie się też trochę momentów komicznych (pewna scena z pudełkiem czekoladek nigdy nie przestanie mnie śmieszyć). Tu więc powinnam rzucić hasłem w stylu: „książka jest świetna i warto ją przeczytać”. Do takich książek jednak się nie zachęca. Do przeczytania takich książek rzuca się wyzwanie. A zatem, potencjalny czytelniku „Kwantowego złodzieja”, słuchaj: książka jest trudna i wymagająca. W trakcie lektury mózg będzie ci parować od intelektualnego wysiłku i zbliżania do granicy niewyobrażalnego. Po lekturze będzie pracować tak samo ciężko, aby sobie wszystko poukładać. Na pewno wszystkiego nie zrozumiesz i będziesz musiał przeczytać ją jeszcze raz albo przynajmniej wrócić do poszczególnych fragmentów. Czy wiedząc, że efektem końcowym będzie umysłowa rozkosz, jesteś gotów skazać na wycieńczenie trochę swoich szarych komórek? Tytuł: Kwantowy złodziej Autor: Hannu Rajaniemi ISBN: 978-83-7480-201-7 Tłumaczenie:Wojciech Szypuła Oprawa: miękka Format: 135x202 Stron: 336 Rok wydania: 11 lutego 2011 Cena: 35,00 zł

powinien stać po stronie dobra, poświęci wszystko, by dostać to, czego chce. Pytanie tylko, czy umiłowana kobieta także chce tego samego? Czy po tysiącach swoich istnień i tysiącach śmierci nie zapragnie nagle normalnego życia? Czy mistyczna miłość potrafi przetrwać wszystko? Luce już wie, kim jest Daniel, wybranek jej serca. Wie także, kim jest Cam – szatan w ludzkim ciele, uwodzący nieodpartym urokiem. Dane jej było na własne oczy oglądać bitwę między Dobrem i Złem. Straciła przyjaciółkę, ale zyskała miłość, która – o dziwo – jej nie zabiła. Po raz pierwszy od tysięcy lat pocałunki Daniela

QFANT.PL - numer 9/11

103


POLECANKI POLECANKI

Lauren Kate - „Udręka”

okazały się płomienne tylko z nazwy. Nareszcie Luce może cieszyć się ciepłem obejmujących ją ramion, żarem miłości bijącej z ust i oczu ukochanego. Ale szczęście trwa krótko. Paradoksalnie – ponieważ przeżyła swój pierwszy (w tym życiu) pocałunek z aniołem – grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Nagle wrogiem nie jest Cam i stojące po jego stronie demony. Dziewczyna nawet nie wie, jak wielu ma nieprzyjaciół, ale musi się ukryć. Daniel zabiera ją do Shoreline – szkoły dla Nefilim, dzieciaków, w których żyłach płynie anielska krew. Jakże różne jest to miejsce od Sword & Cross! Przytulne pokoje, piękna okolica, swoboda w zachowaniu, stroju, nietypowe i ciekawe zajęcia, mili nauczyciele… W porównaniu z zaostrzonym rygorem i ponurym wystrojem poprawczaka – po prostu raj. Ale Luce nie umie się tu odnaleźć. Czuje się zupełnie nie na miejscu – ona, zwykła śmiertelniczka wśród anielskich potomków. Protegowana kiedyś najwyższego rangą,anioła. W dodatku nikt jej nie wyjaśnił, dlaczego musi tu być i dlaczego tak ważne jest, by nie opuszczała bezpiecznego azylu Shoreline. A zatem znów

104

jest uwięziona, tyle że w bardziej luksusowych warunkach. Zagubiona Luce nie wie już, na czym stoi. Wokół niej dzieją się dziwne rzeczy, a Daniel odwiedza ją rzadko i nie chce udzielić jej żadnych wyjaśnień, jest tajemniczy i obcesowy. Jedynym pożytkiem z pobytu w nowym miejscu są informacje, czym są cienie, otaczające Lucindę od zawsze – Głosiciele. Dziewczyna dowiaduje się, że nie są one tak niebezpieczne, jak sądziła, nie zagrażają jej życiu. Wręcz przeciwnie, mogą jej pomóc w odkryciu tego, kim była w przeszłości, w swoich poprzednich wcieleniach. Z pomocą nauczyciela nasza bohaterka uczy się, jak operować cieniem, by wydobyć z niego przechowywaną przez niego wiadomość. Niestety, ta chęć poznania tajemnic wcześniejszych istnień sprawia, że dziewczyna co chwila pakuje się w kłopoty. Zresztą nie sama, a z dwójką zdobytych z wielkim trudem, lecz oddanych przyjaciół – Shelby i Milesem. Eksperymenty z Głosicielami mają jeszcze jeden skutek uboczny. Luce odkrywa, że w każdym wcieleniu miała inną rodzinę i każda jej śmierć przynosiła cierpienie nie tylko Danielowi, lecz także jej ówczesnym rodzicom i rodzeństwu. Nagle to wszystko, co wydarzyło się od pierwszych miłosnych uniesień w Sword & Cross, przytłacza ją do tego stopnia, że zaczyna wątpić. Wątpić w szczerość swego ukochanego, w swoją miłość do niego, wreszcie w fakt, że tak musi być do końca świata. Buntuje się przeciw temu, co spotyka ją i bliskich jej ludzi. Niezachwiane od tysięcy lat mistyczne uczucie łączące ją z aniołem zaczyna tracić swą moc. Tym bardziej, że w pobliżu zawsze jest ktoś, kto ją wspiera, pociesza w trudnych chwilach, po prostu jest. Po raz pierwszy od wieków Daniel ma rywala. Czy miłość anioła i śmiertelniczki przejdzie pomyślnie tę próbę? Czy może po raz pierwszy w historii ich uczucia anioł nie dostanie tego, czego pragnie ponad wszystko inne? Jego wybranka jest tylko człowiekiem, czy będzie potrafiła wybaczyć mu ból i rozterki, które towarzyszą jej nieustannie od chwili spotkania w tym wcieleniu? Co się stanie, jeśli Luce wybierze życie z kimś innym? Można by powiedzieć, że cykl „Upadli” doskonale oddaje charakter nieszczęśliwej miłości. Na czym on polega? No cóż – spotykamy tę jedyną, jedynego i trafia nas grom z jasnego nieba. Wspólne chwile są pełne szczęścia, żaru gorącego uczucia, radości i ekstazy. Żyjemy jak

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Paolo Bacigalupi - „Nakręcana dziewczyna / Pompa numer sześć” w transie. Ten etap na ogół trwa krótko, bo zaraz potem przychodzą chwile cierpienia. Różne są jego przyczyny – rozłąka, różne spojrzenie na świat, różne wyobrażenia tego, jak powinna wyglądać miłość… Jak to się ma do serii „Upadli”? W pierwszym tomie doświadczamy dreszczyku emocji, towarzyszącego zwykle pierwszym miłosnym doznaniom. A te doznania są szczególne, bo i kochankowie nietuzinkowi. Napięcie nie opuszcza nas ani na chwilę, akcja dzieje się tak szybko, że wraz z główną bohaterką przeżywamy zawroty głowy. Jaka jest druga część cyklu? Tytuł „Udręka” doskonale oddaje jej charakter. Tutaj autorka postawiła na emocje targające duszą zakochanej kobiety, akcja zeszła na drugi plan. Powieść ma spokojniejszy charakter, pobudzający do refleksji. Chwilami zachowanie głównej bohaterki nuży, męczy jej niezdecydowanie i rozbicie psychiczne. Ale z drugiej strony – to właśnie świadczy o jej człowieczeństwie. Luce po prostu przeżywa rozterki jak wielu ludzi. Nie jest supermanką, lecz zwykłą nastolatką, która dopiero

wkracza w dorosłe życie, a już doświadczyła tak wiele. Zakończenie książki jest zaskakujące. Rozwiązania, które wybrała Lucinda, chyba nikt nie był w stanie przewidzieć. Znów zostajemy w niepewności – co będzie dalej? No cóż, chyba nie mamy innego wyboru, jak tylko czekać na trzeci tom z serii „Upadli”. Mam przeczucie, że po chwili spokojnego oddechu autorka zafunduje nam niezłą jazdę. Będzie się działo. Czego i Wam, i sobie życzę.

Paolo Bacigalupi „Nakręcana dziewczyna / Pompa numer sześć”

numer sześć”, który niebawem ukaże się na naszym rynku wydawniczym. Debiutancką powieść Bacigalupi’ego poprzedza w książce zbiór jedenastu krótkich opowiadań zakończony tytułową „Pompą numer sześć.” Akcja wszystkich umiejscowiona jest w niedalekiej przyszłości, gdy Ziemia przestała być już miejscem dla nas przyjaznym. Autor roztacza przed nami wizję planety wyniszczonej przez człowieka, który nie tylko zatruł atmosferę i przyspieszył efekt cieplarniany, ale także stworzył sztuczne choroby, które doprowadziły do niemal całkowitego wyginięcia naturalnej flory i fauny. Ich ofiarą padły przede wszystkim rośliny uprawne, co doprowadziło do klęski głodu. Jedynym źródłem żywności stały się wielkie koncerny wytwarzające coraz to nowe gatunki genetycznie zmodyfikowanych roślin. Żeby jednak zachować całkowitą wyłączność na uprawy, te międzynarodowe korporacje zadbały o to, by dostarczane przez nich odmiany dawały sterylne nasiona. Ten właśnie problem poruszony jest w opowiadaniu pod tytułem „Kaloriarz”. W tej sytuacji większość mieszkańców naszej planety pogrążyła się w ubóstwie, tym bardziej,

Autor recenzji: Olga Michalik Oto na firmamencie XXI-wiecznego nieba pojawiła się nowa gwiazda, której blask od razu przyćmił wszystkie pozostałe. Mam tu na myśli praktycznie dotąd nieznanego w naszym kraju młodego autora o wyjątkowo trudnym do wymówienia nazwisku: Paolo Bacigalupi’ego. Jego debiut powieściowy, „Nakręcana dziewczyna”, zdobył w 2010 wszystkie najpoważniejsze nagrody: Nebulę, Hugo, Locusa oraz nagrody Campbella i Comptona Crooka. Ponadto magazyn „Time” przyznał jej dziewiąte miejsce wśród dziesięciu najważniejszych książek 2009 roku (oryginał ukazał się drukiem 15 września 2009 r.). W Polsce wydano dotychczas następujące opowiadania tego autora: „Człowiek z żółtą kartą”, „Hazardzista”, „Ludzie piasku i popiołu” oraz „Kaloryk”. Trzy z czterech powyższych tekstów weszły w skład zbioru „Nakręcana dziewczyna / Pompa

Tytuł: Udręka Tytuł oryginału: Torment Autor: Lauren Kate Przekład: Anna Studniarek Wydawca: MAG ISBN: 978-83-7480-185-0 Stron: 464 Format: 135 x 202 Oprawa: twarda Data wydania: 10.11.2010

QFANT.PL - numer 9/11

105


POLECANKI POLECANKI

Paolo Bacigalupi - „Nakręcana dziewczyna / Pompa numer sześć”

że zaistniały także trudności z powszechnym dostępem do wody pitnej. Ponieważ niektóre większe miasta, jak np. Kalifornia, ogłosiły monopol na wodę, mniejsze miejscowości z dnia na dzień utraciły prawa korzystania ze zbiorników wodnych. Spowodowało to ich niemal całkowite wyludnienie. Osoby, które nie chciały opuścić swoich ziem, zmuszone zostały do nielegalnego zdobywania życiodajnej wody. Tej właśnie kwestii poświęcone jest opowiadanie „Łowca tamaryszków”. Gdy wyczerpały się juz wszelkie złoża paliw kopalnych, energia elektryczna stała się luksusem dla uprzywilejowanych jednostek, a mechaniczne środki transportu praktycznie przestały istnieć. Zastąpiły je pojazdy poruszane siłą ludzkich lub zwierzęcych mięśni. Dlatego właśnie kalorie – praca uzyskiwana przy wykorzystaniu mięśni – stały się podstawą wszelkiej wymiany handlowej. Kolejnym niekorzystnym efektem zanieczyszczenia środowiska stały się choroby genetyczne ludności. Bardzo wiele dzieci zaczęło przychodzić na świat obciążone poważnymi wadami wrodzo-

106

nymi, które często doprowadzały je do śmierci. Kobiety pragnące narodzin zdrowego dziecka musiały poddawać się bardzo kontrowersyjnej terapii. Polegała ona na skumulowaniu wszystkich toksyn z organizmu matki w ciele jej pierwotnego płodu, by kolejne dziecko miało uzyskać jakąkolwiek szansę na zaistnienie („Maleńkie ofiary”). Ludność z mniej skażonych terenów miała z kolei inny problem. Dzięki rozwojowi biotechnologii długość życia ludzkiego wielokrotnie się wydłużyła. Konsekwencją tego stanu rzeczy stało się przeludnienie. Wprowadzono ścisłą kontrolę urodzeń. Kobiety, które wbrew prawu decydowały się na macierzyństwo, zmuszone były do stałego ukrywania się wraz z dziećmi w zatęchłych piwnicach, bez dostępu do światła słonecznego. Do ich tropienia stworzono specjalne jednostki policji – regulatorów. Jak sama nazwa na to wskazuje, odpowiedzialni oni byli za regulację liczebności mieszkańców. Ukrywające się „przestępczynie” zsyłano do obozów pracy, a ich dzieci likwidowano. Właśnie to opowiadanie („Regulator”) wstrząsnęło mną najbardziej z całego zbioru Bacigalupi’ego. Obrazy maleńkich dzieci zabijanych strzałem w głowę były dla mnie tak szokujące, że długo nie byłam w stanie wyrzucić ich z pamięci. Być może dlatego, że sama jestem matką dwuletniego chłopca, nie jestem w stanie czytać o krzywdach wyrządzanych dzieciom. Tylko fakt, że zobowiązałam się do niniejszej recenzji, zmobilizował mnie do ponownego sięgnięcia po tę książkę. Wstrząsająca jest także postawa tytułowego regulatora. Nie ma on żadnych moralnych wątpliwości wobec dokonywanych przez siebie czynów. Uważa wręcz, że jego działania są całkowicie usprawiedliwione. Do mordowania dzieci podchodzi niczym do likwidacji szkodników – beznamiętnie wykonuje kolejne egzekucje, po czym wybiera się na koncert z wybranką swojego serca. Przecież, jak sam twierdzi, likwiduje on tylko istoty, które i tak nie miałyby szansy na prawdziwe życie. Siedemdziesiąt lat jest bowiem niczym wobec setek lat istnienia prawowitych obywateli mających dostęp do odpowiednich substancji chemicznych przedłużających ludzkie życie... „Pompa numer sześć” opowiada o wpływie spożywania skażonej żywności i wody na stopniową degenerację ludzi. Wraz z upływem lat cofają się oni w rozwoju – obecnie mało kto potrafi

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Paolo Bacigalupi - „Nakręcana dziewczyna / Pompa numer sześć” już płynnie czytać, a już całkiem nieliczni potrafią zrozumieć słowo pisane. Powszechne stają się wypadki związane na przykład z naprawianiem gniazdka przy pomocy metalowego widelca, czy piecyka gazowego przy wykorzystaniu zapalonej zapalniczki. Zainteresowania mieszkańców skupiają się natomiast na szukaniu przyjemności w publicznych kontaktach seksualnych. Zmienia się też ich wygląd zewnętrzny – przekształcają się w małpoludy o zniekształconych twarzach, z jaskrawożółtymi oczyma i ciałami porośniętymi sierścią (trogle). Wszystkie opowiadania Bacigalupi’ego przygotowują grunt pod jego główną powieść – „Nakręcaną dziewczynę”. Jej akcja toczy się w Tajlandii – kraju, który w celu ochrony przed skażeniem całkowicie odizolował się od reszty świata. Ocalił w ten sposób swoje zasoby zdrowej żywności. Kontrolę nad tajskim bankiem nasion pragnie przejąć amerykański koncern biotechnologiczny, którego przedstawicielem jest Anderson Lake. Nie jest on jednak jedynym wiodącym bohaterem powieści. Fabuła „Nakręcanej dziewczyny” składa się bowiem z kilku równoległych, lecz zazębiających się ze sobą wątków. Mamy więc Tygrysa z Bangkoku – nieprzekupnego urzędnika, niezłomnie walczącego z przemytem. Stoi on na czele „Białych Koszul” – bojówki ministerstwa środowiska bezpardonowo walczącej z wszelkimi przejawami łamania prawa. Kolejnym ważnym bohaterem powieści jest asystent Andersona, Hock Seng – chiński uchodźca z pogromu, który pochłonął całą jego rodzinę i przyjaciół. I wreszcie dochodzimy do tytułowej „nakręcanej dziewczyny” – Emiko. Należy ona do Nowych Ludzi – genetycznie zmodyfikowanych istot, stworzonych w Japonii, by służyć swojemu panu jako idealna sekretarka i kochanka. Obecnie, porzucona przez swojego pracodawcę, pełni rolę dziwadła w jednym z miejskich klubów erotycznych. Każdego wieczoru jest poniżana i gwałcona na oczach wszystkich klientów. Nie próbuje jednak ucieczki, gdyż przebywa w tym mieście nielegalnie. Jej dziwny chód i urywane ruchy szybko zwróciłyby uwagę przechodniów, co w rezultacie doprowadziłoby do jej śmierci. Chociaż autor prowadzi równolegle cztery główne linie fabularne oraz kilka pobocznych, nie gubi się w natłoku wydarzeń, a z wyczuciem spla-

ta losy swoich bohaterów, łącząc je w pełnym akcji finale. Dzięki takiemu urozmaiceniu wątków Bacigalupi uzyskał możliwość dokładnego zaprezentowania świata zniszczonego w wyniku nieodpowiedzialnej postawy jego mieszkańców. Taka wizja przyszłości nie tylko poraża i przygnębia czytelnika, lecz także skłania go do refleksji nad tym, jak my sami często lekkomyślnie traktujemy nasze środowisko i jakie to może mieć konsekwencje. Poprzez ukazanie najgorszej z możliwych przyszłości autor sprawia, że zaczynamy naprawdę doceniać otaczającą nas rzeczywistość – łatwy dostęp do wody i pożywienia, możliwość przemieszczania się różnymi środkami lokomocji itp. Dopiero gdy dociera do nas, jak niewiele dzieli nas od opisanej w książce katastrofy, zaczynamy na serio podchodzić do ostrzeżeń od lat przecież wygłaszanych przez ekologów. Poruszane przez Bacigalupi’ego kwestie ekologiczne oraz drobiazgowa analiza stosunków społecznych i politycznych przyszłości są zdecydowanie najcenniejszym aspektem tego zbioru. Zaletą książki jest także piękny, niesamowicie plastyczny styl Bacigalupi’ego, który wspaniale oddaje mroczny, ponury i przygnębiający klimat powieści. Niemal na własnej skórze odczuwamy brutalność opisanego świata oraz frustrację i bezradność uwiezionych w nim ludzi. Muszę przyznać, że Paolo Bacigalupi’emu udało się stworzyć książkę doskonałą pod każdym względem. Aż trudno uwierzyć, że „Nakręcana dziewczyna” jest dopiero pierwszą powieścią w dorobku literackim tego autora. Niepokojąco prawdopodobna wizja przyszłości opisana niezwykle obrazowym, miejscami nawet dosadnym językiem wstrząsa czytelnikiem i na długo pozostaje w jego pamięci. Polecam lekturę tego zbioru tym wszystkim, których wrażliwość wytrzyma zanurzenie się w tej brutalnej i przerażającej wizji rzeczywistości. Tytuł: Nakręcana dziewczyna/Pompa numer sześć Autor: Paolo Bacigalupi Tłumaczenie: Wojciech Próchniewicz Redakcja: Joanna Figlewska Oprawa: twarda Format: 135x202 Stron: 720 Rok wydania: 12 stycznia 2011 Cena: 55,00 zł

QFANT.PL - numer 9/11

107



ZARZĄD Redaktor naczelny: Piotr Michalik (piotr.michalik@qfant.pl) Z-ca redaktora naczelnego: Piotr Dresler (piotrdresler@gmail.com), Jacek Skowroński (jacek.skowronski7@gmail.com), Jarosław Makowiecki (faux@qfant.pl), Michał Stonawski (mstonawski@gmail.com) Sekretarz redakcji: Jarosław Makowiecki (faux@qfant.pl) Mail: redakcja@qfant.pl DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Kierownik działu: Anna Perzyńska (aperzynska.lan@gmail.com) DZIAŁ GRAFICZNY Kierownik działu: Barbara Wyrowińska (barbara.wyrowinska@gmail.com) DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Kierownik działu: Lucyna Markowska (lucyna.markowska@gmail.com) Kierownik działu recenzji: Jacek Orlicz (jacekorlicz@gmail.com) DZIAŁ WSPÓŁPRACY Z WYDAWNICTWAMI Kierownik działu: Marta Konopko (martakonopko@qfant.pl) DZIAŁ MARKETINGOWY Kierownik działu: Michał Stonawski (mstonawski@gmail.com) Skład wersji PDF: Andrzej Kidaj Projekt okładki: Piotr Szot & Andrzej Kidaj Ilustracja na okładce: Piotr Szot Ilustracje: Konstanty Wolny, Krzysztof Trzaska, Kamil Dolik, Ernest Dziedzic, Magdalena Mińko, Barbara Wyrowińska Korekta: Katarzyna Tatomir, Bożena Pierga, Aleksandra Żurek, Agnieszka Łobik-Przejsz, Ewa Wojdyńska Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam.

QFANT.PL - numer 9/11

109


Partnerzy medialni weryďŹ katorium.pl arenahorror.pl fantasta.pl civilization.org.pl stefandarda.pl blog.adesign.8p.pl swiat-fantastyki.pl piszmy.pl portal-pisarski.pl bractwocienia.com trojcarpg.pl zaginiona-biblioteka.pl www.jacekskowronski.com.pl cartoonwarsblog.blogspot.com


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.