
13 minute read
Spotkanie z panią Teresą Borowiec. Rozmowy o życiu, jego radościach i smutkach
Spotkanie z panią Teresą Borowiec. Rozmowy o życiu, jego radościach i smutkach Ewelina Mitał
Budziwój – to znana, podrzeszowska wieś, która niedawno zniknęła z mapy, zyskując status osiedla miasta Rzeszów. Kiedyś była to najbogatsza wieś w dominium tyczyńskim. Wśród jej mieszkańców były osobowości, które bez wątpienia zapisały się w historii wsi. Wspomnę o Antonim Bombie, pośle do Sejmu Krajowego i Parlamentu Austriackiego, Bronisławie Konkolu, który ukończył studia w Wiedniu i przez pewien czas pracował jako laborant u Marii Skłodowskiej-Curie, Pawle i Władysławie Gliwach, którzy pracowali w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Józefie Drążku-Drawiczu, dowódcy plutonu strzelców budziwojskich, pełniącym też funkcję szefa Wydziału Legislacyjnego w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych; Janie Borowcu, który w latach 1937- 1938 uczył matematyki w gimnazjum w Wadowicach Karola Wojtyłę, przyszłego papieża Jana Pawła II. Wśród mieszkańców Budziwoja było bardzo dużo, jak na owe czasy, wykształconych osób.
Advertisement
Historię tworzą nie tylko wielkie wydarzenia znane z prasy, radia czy telewizji. Na historię kraju składają się losy poszczególnych jednostek czy rodzin, o których właśnie powinni pamiętać mieszkańcy małych ojczyzn, by tę wiedzę przekazywać kolejnym pokoleniom.
Jedną ze znanych osób związanych z osiedlem Budziwój jest pani Teresa Borowiec. To niezwykła osoba, która ocaliła od zapomnienia przeszłość wsi. Jej losy były ciekawe i trudne, i jakże typowe dla polskiej rzeczywistości.
Jak Pani wspomina dzieciństwo?
Urodziłam się w osadzie Weteranówka na Wołyniu, jako córka osadnika wojskowego. Rodzice mieli tam gospodarstwo rolne o powierzchni 9,5 ha. Mieszkaliśmy w pobliżu granicy polsko-sowieckiej. Rodzina nasza składała się z czterech osób: rodziców, starszego brata Saturnina i mnie. W 1939 r. mój brat ukończył pierwszą klasę słynnego gimnazjum im. T. Czackiego w Krzemieńcu, a ja czwartą klasę szkoły powszechnej w Białozórce. Swoje dzieciństwo wspominam jak bajkę. Miałam bardzo dobrych i mądrych rodziców, którzy nie obciążali nas zbytnio pracą fizyczną, więc wolny czas spędzaliśmy na różnych zabawach z dziećmi sąsiadów. Uczyliśmy się dobrze, dlatego chodzenie do szkoły było również przyjemnością, tym bardziej, że byliśmy chwaleni i wyróżniani za postępy w nauce. Tak w szkole, jak i w domu, wychowywano nas według zasady: „Bóg, honor, ojczyzna”. 1 września 1939 r. wybuchła II wojna światowa. Czy ten fakt miał wpływ na życie Pani i Pani rodziny?
Wybuch wojny w dniu 1 września 1939 r. zmienił zupełnie nasze życie. Już w sierpniu 1939 r. tatuś został powołany do wojska. 17 września 1939 r. o godzinie 4 rano wkroczyły wojska sowieckie. Miejscowi Ukraińcy i Żydzi zaczęli prześladować Polaków, zwłaszcza osadników wojskowych, których na początku października aresztowano i osadzono w dworskich magazynach zbożowych. Tam też zamknięto mojego tatę, gdy wrócił z wojny. Ukraińcy przeprowadzali rewizje i spisywali wszystkie zbiory: zboże oraz bydło i trzodę, które od tej pory były ich własnością. Po zwolnieniu taty z aresztu, po interwencji oficera sowieckiego, rodzice postanowili wyjechać do Budziwoja, skąd pochodzili, tym bardziej, że tatuś się ukrywał, gdyż w każdej chwili mógł być ponownie aresztowany. Żeby uzyskać pozwolenie na wyjazd, rodzice musieli zrzec się na piśmie posiadanego gruntu, budynków i wszystkiego, co posiadali. Wolno im było wziąć dwa konie, wóz i to, co się na nim zmieściło. Wyjechaliśmy 2 listopada 1939 r. Na pierwszy nocleg zatrzymaliśmy się w Nowym Siole, wiosce zamieszkałej w większości przez Ukraińców, którzy postanowili nas obrabować i zamordować, ale udało nam się uciec. Dojechaliśmy wozami do Tarnopola, gdzie kobiety i dzieci z trudem dopchały się do pociągu jadącego do Lwowa. We Lwowie zamieszkaliśmy w klasztorze sióstr sakramentek. Tam 7 listopada 1939 r. dotarli nasi ojcowie. Niestety, w tym dniu zamknięto granicę, uniemożliwiając nam dojechanie wozami do Budziwoja. Po sprzedaży koni i wozu zamieszkaliśmy w Kruhelu pod Przemyślem, skąd w nocy z 31 grudnia 1939 r. na 1 stycznia 1940 r. brat z tatą oraz dwoje znajomych przekroczyli nielegalnie granicę i udali się do Budziwoja. Z mamą i pozostałymi dwoma rodzinami zgłosiłyśmy się, jako uciekinierzy, na wyjazd do Budziwoja. W Przemyślu zaczęto wydawać przepustki, po które stało się w kolejce w dzień i w nocy. 12 maja 1940 r. udało nam się otrzymać przepustki i 15 maja 1940 r. dotarliśmy do Budziwoja. Byliśmy jednymi z ostatnich, bowiem w tym czasie zamknięto granicę, a wszystkich zapisanych na wyjazd wywieziono w głąb ZSRR. W międzyczasie wywieziono na Sybir wszystkich osadników, również z naszej osady, którzy nie wyjechali bądź zamieszkali w pobliżu.
Czy pamięta Pani przyjazd do Budziwoja? 15 maja 1940 r. znalazłam się wraz z mamą w Budziwoju. Była to niedziela i ludzie idący z kościoła opowiadali, że Niemcy okrążyli kościół i po mszy, gdy wierni wychodzili z kościoła, wyłapywali młodzież na roboty do Niemiec. Ksiądz polecił dziewczętom schować się na chórze i cicho siedzieć. Niemcy weszli do kościoła, zobaczyli, że nikogo nie ma i pozwolili zamknąć kościół. Gdy odjechali, ksiądz wypuścił dziewczęta. Takie było moje pierwsze zetknięcie się z okupacją niemiecką. Okres od 1 września 1939 r. do 15 maja 1940 r. znam tylko z opowiadania mieszkańców Budziwoja, a przede wszystkim z relacji najmłodszego brata mojej mamy – Tomasza.
Gdzie zamieszkaliście po przyjeździe do Budziwoja?
Jak wspomniałam, brat i tato dotarli do Budziwoja wcześniej, bo 2 stycznia 1940 r. Brat zamieszkał u babci ze strony mamy, a tato u swoich rodziców. Gdy w maju 1940 r. przyjechałam z mamą do Budziwoja, zamieszkaliśmy wszyscy u rodziców taty w drewnianym domu połączonym ze stajnią, obok którego była jeszcze stodoła kryta strzechą. W gospodarstwie babci nie było ani krowy, ani konia, ani świń. Tatuś kupił krowę i dzięki niej przeżyliśmy okupację. A było bardzo ciężko. Na utrzymaniu rodziców było
5 osób. Nie mieliśmy konia, by wykonywać prace polowe w gospodarstwie, więc rodzice „odrabiali” u tych gospodarzy, którzy świadczyli te usługi. Widziałam nieraz, jak rodzice byli bardzo zmęczeni, ledwie stali na nogach, ale nigdy nie skarżyli się na swój los.
Czy, będąc wtedy jeszcze dzieckiem, miała Pani jakieś stałe obowiązki?
Tak, były to drobne prace w domu, takie jak obieranie ziemniaków, zamiatanie izby, sieni, pomagałam przy pieleniu cebuli, ziemniaków, w czasie żniw robiłam powrósła. Najważniejszym zadaniem było pasienie krowy. Lubiłam to zajęcie, bo wtedy mogłam czytać książki, a uwielbiałam to robić. Mój brat pomagał rodzicom w cięższych pracach, np. młócił z tatusiem zboże cepami.
Czy to był ciężki okres dla Pani?
Bardzo ciężki. Moje życie w osadzie Weteranówka było spokojne, pełne dostatku. Mój tatuś był z zamiłowania sadownikiem, a jego praca przynosiła efekty w postaci dorodnych owoców. Pamiętam, że aleja czereśniowa ciągnęła się kilkadziesiąt metrów. W Budziwoju właściwie nigdy nie jedliśmy do syta. Mama wydzielała nam chleb po kromce dziennie. Na śniadanie jedliśmy postne ziemniaki, czasem był żur, kulisz, pęcak z suszkami. Nie będę wymieniała wszystkich potraw, ale były to bardzo skromne posiłki. Nie pamiętam, by mama kupowała cukier. Czasami do słodzenia używała sacharyny. Nie było mydła, więc mama robiła z drzewa ług i w nim prała bieliznę. Najgorzej było z ubraniami, z których ja i brat powyrastaliśmy. Chodziłam w sukience przeszytej z sukni mamy, trzewiki i płaszcz miałam z brata. Większość miejscowych dzieci chodziła ładnie ubrana, więc czułam się źle i przyznaję, że im zazdrościłam.
Czy w czasie okupacji niemieckiej chodziła Pani do szkoły?
Jak wcześniej wspominałam, przed wojną uczęszczałam do szkoły w Białozórce. W żadnej nie czułam się tak dobrze. Być może było to zasługą dobrych i mądrych pedagogów, a także właściwego podejścia do spraw szkoły i nauki rodziców, którzy byli w tym środowisku znani i doceniani. Szkoła wychowywała w duchu patriotyzmu i tolerancji. W latach 1939/40 nie chodziłam do żadnej szkoły. Był to okres tułaczki, w czasie której zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Okres 1940/41 i 1942/43 to lata, w których chodziłam do szkoły w Budziwoju. Nie lubiłam tej szkoły i wspominam ją z niechęcią. Wśród dziewczynek w klasie byłam najgorzej ubrana. Dla miejscowych dzieci też byłam obca, nie mówiłam gwarą, bo jej nie znałam i to było przyczyną drwin.
Niemcy robili wszystko, aby stłumić patriotyzm u polskich dzieci. Zakazali uczenia w szkołach literatury polskiej, historii, geografii, ograniczono ilość godzin przyrody, a nawet gimnastyki. Kazano usunąć godło państwowe i zakazano śpiewania polskich pieśni. Z niechęcią wspominam wychowawcę i kierownika szkoły Jana Ulrycha. Wprowadził on do szkoły pruską dyscyplinę i porządek, karząc dzieci za wszystkie przewinienia. Często w jesieni i na wiosnę uczniów z najstarszej klasy, zamiast uczyć, zatrudniał przy pracach polowych na swoim gruncie.
W tym czasie czytałam dużo książek, pożyczali je dla mnie wujkowie od Zbyszka Głodowskiego, który przechowywał księgozbiór z wiejskiej biblioteki w Budziwoju. Zawsze lubiłam się uczyć i na świadectwie miałam bardzo dobre oceny. Będąc uczennicą 7 klasy szkoły powszechnej uczęszczałam równocześnie do Publicznej Obwodowej Szkoły Zawodowej Dla Młodzieży Rolniczej z siedzibą w Budziwoju. Wykłady były ciekawe. Dotyczyły uprawy roślin, hodowli jedwabników, zakładania inspektów. Uczono nas korespondencji i rachunkowości dla potrzeb gospodarzy. Kiedy w Tyczynie utworzono Publiczną Szkołę Zawodową, do której chodziło się tylko rok, skończyłam ją. Na świadectwie wpisano mi, że uczęszczałam do klasy kupców. Ukończenie tej szkoły ułatwiło mi naukę, już po wojnie, w Gimnazjum Kupieckim w Rzeszowie.
Czy budziwojacy zaangażowali się w walkę o wolność?
Organizację i działalność ruchu oporu w Budziwoju znam tylko z opowiadania brata, który był najmłodszy w plutonie i nosił pseudonim „Wezyr” oraz ze wspomnień wujka Tomasza Borowca, który był dowódcą plutonu i nosił pseudonim „Żbik”. Do konspiracji w Budziwoju należało około 100 mężczyzn i 30 dziewcząt. W sklepie Kółka Rolniczego mieszczącym się w Domu Ludowym sprzedawcą był Edward Głodowski, pseudonim „Tur”, który należał do konspiracji. Sklep stał się skrzynką kontaktową bez budzenia specjalnych podejrzeń. Na poddaszu Domu Ludowego powielano prasę ludową, regulaminy, instrukcje. Powielacz przechowywano pod sceną, a przeniesiony został ze szkoły niedługo po wkroczeniu Niemców. W Budziwoju Janina Borowcówna wraz z Czesławą Stachurską zorganizowały dwie drużyny kobiece „Zielonego Krzyża”, w których oprócz szkolenia sanitarnego były prowadzone wykłady łączności i posługiwania się bronią. Grupa żołnierzy ze wsi Budziwój zorganizowała kilkakrotnie na odcinku Babica – Boguchwała akcje na transporty kolejowe, zabierając zaopatrzenie dla Niemców, zniszczyła łączność telefoniczną we wsi Miłocin, gdzie stacjonował oddział Wermachtu. 26 lipca 1944 r. rozpoczęły się walki żołnierzy AK i BCH z Niemcami pod Tyczynem. Brali też w nich udział chłopcy z Budziwoja.
Czy w Budziwoju prowadzone było tajne nauczanie?
Tak. Początkowo udzielano pomocy niezorganizowanym grupom młodzieży, później odbywało się bardziej regularnie. Na terenie Budziwoja została powołana Gromadzka Komisja Oświaty i Kultury mająca za zadanie kierowanie całością prac oświatowych i kulturalnych w swojej wiosce. W 1943 r. odbyły się dwie sesje egzaminacyjne dla dziewcząt i chłopców z Budziwoja, Tyczyna i Siedlisk. W tajne nauczanie zaangażowanych zostało wiele osób, m. in. Józef Borowiec, Tomasz Domino, Antoni Jopek, Ludwik Skoczylas. W Budziwoju żadne biedne dziecko, nawet najzdolniejsze, nie miało dostępu do zorganizowanego tajnego nauczania, więc ani ja, ani brat nie dostąpiliśmy tego zaszczytu.
Pracowała Pani jako księgowa. Jak Pani wspomina te czasy?
Tak, to prawda, ale droga do mojej pracy była trudna. Mój tatuś wstąpił do wojska w 1944 r. i poszedł na zachód walczyć o wolność. Zginął 30 kwietnia 1945 r. Mama musiała poradzić sobie z tą ciężką sytuacją. Zarówno ja, jak i brat chcieliśmy się uczyć, a sytuacja finansowa była trudna. Brat ukończył w dwa lata gimnazjum ogólnokształcące
(2. klasa oraz 3. i 4. w jednym roku), potem liceum w Łańcucie (w 1. roku 2 klasy). Mieszkanie opłacał mu kolega w zamian za pomoc w nauce, a na żywność zarabiała mama u budziwojskich gospodarzy. Ja w latach 1944/45 rozpoczęłam naukę w Gimnazjum Handlowym w Rzeszowie, dojeżdżałam pociągiem z Boguchwały. Do stacji dochodziłam pieszo 3 km. Całe gimnazjum przechodziłam w jednym fartuchu, tylko łaty na łokciach były co roku zmieniane, ale wiedziałam jedno – muszę skończyć szkolę i zacząć pracę, by pomóc mamie i bratu. W tej szkole natrafiłam na dwóch wspaniałych nauczycieli. Księgowości uczył mnie p. Jaśkiewicz, a języka polskiego p. Wołowiec. To im bardzo dużo zawdzięczam. Po ukończeniu gimnazjum rozpoczęłam pracę w księgowości w Centrali Tekstylnej, po trzech miesiącach pracy zostałam z-cą głównego księgowego w Hurtowni Lnianej. Kiedy w 1948 r. otworzono Liceum Handlowe dla dorosłych, zapragnęłam podnieść swoje kwalifikacje, ale mi odmówiono, gdyż nie miałam ukończonych 20 lat, brakowało mi 81 dni. Mimo interwencji u kuratora nie zostałam przyjęta. Został napisany list do Ministra Oświaty, interweniował również z-ca dyrektora do spraw finansowych, p. Tiszler. Po miesiącu otrzymałam zawiadomienie o przyjęciu i od października rozpoczęłam naukę. Bardzo byłam szczęśliwa, ale zdawałam sobie sprawę, że będzie mnie to kosztowało wiele wysiłku.
Czy codziennie dojeżdżała Pani z Budziwoja do pracy i do szkoły?
Nauka w liceum odbywała się codziennie w godzinach od 15 do 19, więc bezpośrednio po pracy (zwalniano mnie o14.30) szłam na zajęcia. Po ich zakończeniu udawałam się na dworzec kolejowy, bo o 20-tej odjeżdżał pociąg do Boguchwały, a stamtąd piechotą wędrowałam 3 km do Budziwoja. W domu byłam ok. 21.30 Rano wstawałam o 5-tej i do pracy. Na naukę miałam czas jedynie w niedzielę. W 1951 r. przeniosłyśmy się z mamą do Boguchwały, a w 1960 r. otrzymałam samodzielne mieszkanie w Rzeszowie, w którym mieszkam do dziś. Po zdaniu matury w 1951 r. awansowałam na główną księgową. Zatrudniałam się w różnych przedsiębiorstwach handlowych. Jako jedna z pierwszych osób z województwa rzeszowskiego zdałam egzamin na biegłego księgowego o specjalizacji handel. Potem pracowałam jako biegły księgowy z zakresu budownictwa i rolnictwa. W 1983 r. przeszłam na emeryturę. Pracowałam na1/2 etatu do 1994 r.
Wiem, że Pani pasją stały się wycieczki.
Tak, to prawda. Zarobione przy badaniu bilansów pieniądze przeznaczałam na wycieczki zagraniczne. Zwiedzałam początkowo kraje obozu socjalistycznego, ale byłam również w Hiszpanii, Grecji, Turcji, Egipcie, na Malcie. Każdy wyjazd mam udokumentowany: zdjęcia, pamiątki, mapy, krótkie notatki. Lubiłam o wyjazdach opowiadać mamie, która je popierała i cieszyła się z nich wraz ze mną.
A Pani brat, czy również pokonał życiowe trudności i osiągnął sukces?
Saturnin, bo tak ma na imię mój brat, był niezwykle zdolny. Wspominałam, że w jednym roku kończył dwie klasy. W 1951 r. ukończył Uniwersytet Poznański, wydział leśnictwa i został aspirantem w Katedrze Gleboznawstwa Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu. W 1954 r. przeniósł się do Szczecina. W 1956 r. otrzymał tytuł doktora, w 1963 r. – docenta habilitowanego, w 1970 r. – profesora nadzwyczajnego, a w 1976 r. – prof. zwyczajnego. Wydał około 300 publikacji z zakresu gleboznawstwa, ekologii i ochrony środowiska. Jestem z niego dumna, zresztą nigdy nie wątpiłam w jego zdolności. Mieliśmy siebie i w trudnych chwilach mogliśmy zawsze na siebie liczyć.
Jest Pani autorką licznych publikacji dotyczących Budziwoja. Skąd zainteresowanie tą właśnie wsią, już obecnie dzielnicą Rzeszowa?
Moi przodkowie ze strony mamy i taty pochodzili z Budziwoja, stąd też pochodzili moi rodzice, ja tu mieszkałam w czasie okupacji niemieckiej. W tym nowym dla mnie miejscu uczyłam się na nowo żyć. Zawsze ciekawiła mnie historia, czym zaraził mnie mój brat. To on zbierał różne fotografie. Babcia ze strony mamy opowiadała, jak było w czasach austriackich. Brat ma doskonałą pamięć i wiele z tych informacji zapamiętał. Najwięcej o Budziwoju, jego mieszkańcach i zwyczajach opowiadała nam mama. Tak zrodziła się pierwsza publikacja „Z przeszłości Budziwoja”. Wydana została w 1994 r. Tu znalazła się też opowieść o „Plutonie budziwojaków” napisana przez Mieczysława Bombę i „Wspomnienia z młodych lat”. Autorem wspomnień jest mój wujek, Tomasz Borowiec. Znalazły się tam portrety ludzi, którzy byli świadkami i uczestnikami doniosłych wydarzeń historycznych.
W Budziwoju odsłonięto tablicę pamiątkową z nazwiskami 22 strzelców, którzy wyruszyli do Legionów Piłsudskiego, by walczyć o wolność kraju. Czy Pani brała udział w tym przedsięwzięciu?
Z inicjatywą ufundowania pamiątkowej tablicy wystąpił dr Władysław Grzebyk. Wraz z Czesławą Stachurską zaangażowałam się w tę pracę. Było to połowie w 1993 r. Realizacja zadania wymagała wiele czasu i cierpliwości. Mozolnie zbieraliśmy informacje, dokumenty i zdjęcia tych dzielnych budziwojaków. Już wtedy nie było to łatwe, ale udało się ocalić od zapomnienia wiele informacji. Teraz byłoby to niemożliwe. Zebrane życiorysy i zdjęcia znalazły się w Szkolnej Izbie Muzealnej. Uroczystość odsłonięcia pamiątkowej tablicy odbyła się dokładnie w dniu 80. rocznicy wymarszu strzelców, tj. w niedzielę 21 sierpnia 1994 r. Tablica została umieszczona na froncie budziwojskiego kościoła.
Jest Pani autorką dwóch kolejnych publikacji: „Szkoła w Budziwoju w latach 1847-1973” i „Kościół w Budziwoju”.
Te dwie publikacje powstały we współpracy z p. Reginą Kawą. Książki te nie mają ambicji naukowych. Chciałyśmy ocalić od zapomnienia fakty, które odchodzą w przeszłość wraz z ludźmi, którzy ją tworzyli. Miałyśmy nadzieję, że odświeżą one wspomnienia, może zmobilizują do dbałości o pamiątki przeszłości.
Jest Pani niezwykłą osobą, którą podziwiam za upór i konsekwencję w dążeniu do celu. Dla wielu młodych ludzi może pani stanowić wzór postępowania. Podziwiam Pani sposób dokumentowania przeszłości, podziwiałam Pani albumy, ukazujące historię rodziny, wszystko dokładnie zostało uporządkowane i opisane.
Serdecznie dziękuję Pani za poświęcenie mi swojego czasu i za ciekawe opowieści.